Przejdź do zawartości

La San Felice/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM III.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.

1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 2 Августа 1896 года.




Dwoje zranionych.

Luiza wcale nie pojmowała odbywającej się sceny. Odgadywała tylko że ocaliła życie osobie drogiej dla Cirilla. Widząc poczciwego doktora blednącego pod ciężarem doznanego wzruszenia, nalała szklankę zimnej wody i podała mu. On ją wypróżnił do połowy.
— A teraz nie traćmy chwili czasu, powiedział podnosząc się Cirillo. Gdzie on jest?
— Tam, odrzekła Luiza, wskazując koniec korytarza.
Cirillo chciał pójść wskazaną drogą, Luiza go zatrzymała.
— Ale... powiedziała z wahaniem.
— Ale? powtórzył Cirillo.
— Posłuchaj mnie, a przedewszystkiem nie obwiniaj mój przyjacielu, powiedziała pieszczotliwym głosem opierając obiedwie ręce na jego ramionach.
— Słucham, odrzekł uśmiechając się Cirillo; on nie kona jeszcze wszak prawda?
— Nie, Bogu dzięki! sądzę nawet że jest tak dobrze, jak tylko może być człowiek w jego położeniu; przynajmniej tak było kiedy go przed dwoma godzinami opuszczałam. Oto co chciałam ci powiedzieć i co jest niezbędne abyś wiedział nim go zobaczysz. Nie śmiałam posiać po ciebie, bo wiedziałam że jesteś przyjacielem mego męża, a instynktownie czułam że on o tem wszystkiem wiedzieć nie powinien. Nie chciałam powierzyć obcemu doktorowi, tak ważnej tajemnicy, bo w tem się ukrywa ważna tajemnica, wszak prawda mój przyjacielu?
— Straszna tajemnica Luizo.
— Tajemnica stanu, nieprawdaż?
— Cicho! Kto ci powiedział?
— Nazwisko zabójcy.
— Wiedziałaś je?
— Mój mleczny brat Michał poznał Pasquala Simone... Ale pozwól mi skończyć. Chciałam więc powiedzieć, że lękając się posłać po ciebie, nie chcąc sprowadzać obcego lekarza, pierwszych starań udzieliła rannemu osoba przypadkowo znajdująca się tutaj.
— Czy to osoba nauki? zapytał Cirillo.
— Nie, ale powiada że zna sztukę leczenia.
— To widać jakiś szarlatan.
— Nie, ale miej mnie za wytłómaczoną kochany doktorze, jestem tak ostrożna że myśli mi się plączą. Mój mleczny brat Michał, którego nazywają Michałem warjatem, sądzę że go znasz?
— Tak, powiem ci nawet nawiasowo, strzeż się go, to zagorzały rojalista, przy którym obawiałbym się przechodzić gdybym miał włosy ostrzyżone a la Titus; mówi on tylko o paleniu i wieszaniu jakobinów.
— Tak, ale nie zdradzi tajemnicy do której ja należę.
— Może być. Nasz gmin składa się z dobrego i złego jednocześnie; tylko w większej części złe przewyższa dobre. Mówiłaś że twój mleczny brat Michał...
— Pod pozorem wróżenia mi — przysięgam ci, że to jego a nie moja myśl — sprowadził wróżkę albańska. Przepowiedziała mi wszelkiego rodzaju szaleństwa, była tutaj kiedyśmy przynieśli nieszczęśliwego młodzieńca; ona to ziołami, których jak mówi zna skuteczność, wstrzymała płynienie krwi i opatrzyła rany.
— Hm! mruknął Cirillo niespokojnie.
— Cóż?
— Czy ona nie miała powodów źle życzyć rannemu?
— Żadnych, nie zna go wcale i przeciwnie zainteresowała się nim bardzo.
— Więc jesteś pewną że w celu jakiejkolwiek zemsty nie użyła roślin trujących.
— Wielki Boże! krzyknęła Luiza blednąc, obudzasz we mnie podejrzenie; ale to niepodobna, po jej opatrzeniu czuje się lepiej, jest tylko bardzo osłabiony.
— Te kobiety, mówił jakby sam do siebie Cirillo, czasami posiadają środki doskonałe. W średnich wiekach zanim nauka do nas z Persji przybyła z Avicennami i z Hiszpanii z Averrhoësami, były one powiernicami natury. O gdyby medycyna nie była tak dumną, przyznałaby że im zawdzięcza niektóre swoje najlepsze środki. Tylko kochana Luizo, ciągnął dalej, znów się zwracając do młodej kobiety, tego rodzaju istoty są dzikie i zazdrosne, niebezpiecznem byłoby dla twego chorego gdyby wróżka dowiedziała się o pielęgnowaniu go przez innego doktora. Staraj się więc oddalić ją abym mógł zobaczyć chorego.
— Właśnie o tem myślałam i to samo chciałam ci powiedzieć kochany przyjacielu, powiedziała Luiza. Teraz kiedy sam to odgadłeś, pójdź; wejdziesz do sąsiedniego pokoju, ja oddalę Nanno pod jakimkolwiek pozorem i wtedy, wtedy kochany doktorze, mówiła składając przed nim ręce jak przed Bogiem, wtedy ocalisz go, wszak prawda?
— To sama natura ocala moje dziecko, nie zaś my, odrzekł Cirillo. My jej pomagamy tylko. Mam nadzieję że zdziałała ona już dla naszego chorego wszystko co tylko dało się zrobić. Ale nie traćmy czasu, w tego rodzaju wypadkach, spieszny ratunek ważną gra rolę w uleczeniu. Jeżeli trzeba ufać naturze, nie należy jednak pozostawiać ją dowolnie.
— Pójdźmy więc, rzekła Luiza.
Wyszła pierwsza, doktór udał się za nią. Przeszli długi szereg pokojów należących do San Felice, potem otworzono drzwi łączące dwa domy z sobą.
— Ah! rzekł Cirillo, zauważywszy kombinację która przypadkiem tak dobrze posłużyła, to doskonale. Rozumiem... rozumiem... On nie jest u was, jest u księżnej Fusco. Jest Opatrzność, moje dziecko.
— I spojrzeniem w niebo, Cirillo podziękował tej Opatrzności, w którą ogólnie doktorzy nie wierzą.
— Więc to prawda, że on powinien b}ć ukryty?...
Cirillo domyślił się co Luiza chciała przez to powiedzieć.
— Przedewszystkiem, bez żadnego wyjątku, rozumiesz mnie? Obecność jego w tym domu, chociaż on nie jest twoim, najprzód skompromitowałby bardzo twego męża.
— A więc, zawołała wesoło Luiza, nie omyliłam się i dobrze zrobiłam zachowując tajemnicę dla siebie samej.
— Tak, dobrze zrobiłaś i jednem słowem zwalczę wszystkie twoje skrupuły. Gdyby tego młodego człowieka poznano i zatrzymano, nietylko jego życie byłoby w niebezpieczeństwie, ale twoje, twego męża, moje i wielu innych więcej wartych odemnie.
— Oh! nikt nie może być więcej wart od ciebie mój przyjacielu i nikt lepiej odemnie nie zna twojej wartości. Lecz jesteśmy przy drzwiach doktorze, czy zechcesz mnie wpuścić i zostać tu chwilkę?
— Owszem, powiedział Cirillo usuwając się.
Luiza lekko dotknęła ręką klamki i drzwi otwarły się bez najmniejszego szelestu. Niewątpliwie przedsięwzięto środki aby się tak cicho otwierały. Ku wielkiemu zdziwieniu młodej kobiety, zastała przy rannym tylko Ninę, która z małej gąbki trzymanej w ręku, wyciskała na jego piersi po kropli sok z ziół zebranych przez wróżkę.
— Gdzie Nanno? gdzie Michał? zapytała Luiza.
— Nanno odeszła mówiąc że wszystko jest dobrze, że tutaj ona już nie potrzebna, a gdzie indziej miała wiele do czynienia.
— A Michał?
— Michał powiedział że w skutek wypadku dzisiejszej nocy zapewne będzie wrzawa na starym rynku i że on jako naczelnik swego cyrkułu w takim razie chciałby być tam obecnym.
— Więc jesteś sama?
— Zupełnie sama, pani.
— Wejdź, wejdź, doktorze, powiedziała Luiza, nie ma jej.
Doktór wszedł. Chory leżał na łóżku którego wezgłowie przytykało do ściany. Miał piersi obnażone, tylko bandaż płócienny położony na krzyż, przechodząc przez ramiona, przytrzymywał zioła przyłożone na ranę. Właśnie na tę ranę Nina wyciskała sok z gąbki.
Salvato leżał nieruchomie, mając zamknięte oczy, kiedy Luiza otwierała drzwi. Jednocześnie z ich otwarciem Salvato otworzył oczy, a twarz jego przybrała wyraz szczęścia po za którem prawie zniknęło cierpienie.
Zawołany przez młodą kobietę Cirillo ukazał się z kolei; ranny patrzył nań z niepokojem. Kto był ten człowiek? Ojciec prawdopodobnie; a może mąż. Nagle poznał go, poruszył się, jakby chcąc się podnieść, wyszeptał imię Cirilla i podał mu rękę. Potem upadł na poduszki, wycieńczony uczynionym wysiłkiem.
Cirillo położywszy palce na usta nakazał mu milczenie. Zbliżył się do chorego, zdjął bandaż opasujący mu piersi, wziął do rąk zioła tłuczone przez Michała, zbadał je uważnie, skosztował soku z nich wyciśniętego i uśmiechnął się poznawszy troistą mieszaninę ziół ściskających: dymnicy, babki i artemizy.
— Dobrze, powiedział do Luizy, na której spójrzenie i uśmiech chorego spoczęły, można dalej używać leków wróżki; może nie to przepisałbym, ale z pewnością nie przepisałbym nic lepszego.
Potem zwróciwszy się do chorego, badał go z największą uwagą.
Dzięki ściągającym roślinom tworzącym opatrzenie, dzięki ich sokom wciąż obmywającym ranę, brzegi jej zbliżyły się; były różowe i dobrze wyglądające, prawdopodobnie nie było wewnętrznego krwotoku, a jeżeli był jego początek, został przerwany tem co chirurdzy nazywają gruzołkiem krwi, cudownym dziełem natury, walczącej za istoty przez siebie stworzone, z rozumem do jakiego medycyna nie dojdzie nigdy. Puls był słaby ale dobry. Pozostawało się dowiedzieć jakim był głos. Cirillo przyłożył ucho do piersi chorego i słuchał jego oddechu. Musiał być z niego zadowolony, bo podniósł się zapewniając uśmiechem Luizę śledzącą wszystkie jego poruszenia.
— Jakże się czujesz kochany Salvato? zapytał rannego.
— Osłabionym, zresztą dobrze, chciałbym tak pozostać zawsze.
— Bravo! powiedział Cirillo, głos jest lepszy niż się spodziewałem. Nanno jest znakomita lekarka i sądzę że nie męcząc się bardzo będziesz mógł odpowiedzieć na niektóre pytania, których sam niewątpliwie ocenisz ważność.
— Rozumiem, rzekł chory.
I w istocie w każdej innej okoliczności Cirillo byłby do drugiego dnia odłożył wszelkie wypytywania się Salvato; ale sytuacja była tak ważna, że nie było chwili czasu do stracenia aby przedsięwziąć środki ostrożności.
— Skoro się tylko uczujesz znużonym, zamilcz, powiedział rannemu i jeżeli Luiza będzie mogła odpowiadać na moje pytania, oszczędzaj sobie trudu odpowiadania samemu.
— Nazywasz się Luiza? powiedział Salvato, było to także jedno z imion mojej matki. Bóg dał jednakowe imię kobiecie która mi dała życie i tej która mi je ocaliła. Składam Mu za to dzięki.
— Mój przyjacielu, powiedział Cirillo, oszczędzaj słów swoich; wyrzucam sobie każdy wyraz do wymówienia którego zmuszam cię. Nie mów więc przynajmniej bezpotrzebnie.
Salvato skinął głową na znak posłuszeństwa.
— O której godzinie, spytał Cirillo, w połowie zwracając się do Salvato a w połowie do Luizy, o której godzinie ranny odzyskał przytomność? Luiza pospiesznie odpowiedziała za Salvatę:
— O piątej rano, właśnie razem z wschodzącą jutrzenką.
Ranny uśmiechnął się; właśnie przy pierwszym promieniu jutrzenki zobaczył Luizę.
— Jaka była twoja pierwsza myśl, znalazłszy się w tym pokoju i zobaczywszy przy sobie nieznajomą osobę?
— Pierwsza myśl była że umarłem i że anioł przybył zaprowadzić mnie do nieba.
Luiza poruszyła się chcąc się ukryć za Cirilla, ale Salvato tak gwałtownie wyciągnął za nią rękę, że Cirillo zatrzymał młodą kobietę i postawił na miejscu gdzie ją mógł widzieć ranny.
— Wziął cię za anioła śmierci, powiedział Cirillo, przekonaj go że się pomylił, że ty jesteś właśnie aniołem życia.
Luiza westchnęła, przycisnęła ręką serce, zapewne aby powstrzymać jego gwałtowne uderzenia i nie mając siły opierania się, zbliżyła do rannego.
Oczy obojga pięknych młodych ludzi spotkały się z sobą i już się więcej nie rozłączyły.
— Czy nie domyślasz się kto mógł być twoi zabójcy? zapytał Cirillo.
— Znam ich, żywo odezwała się Luiza, i mówiłam ci już o nich: byli to ludzie królowej.
Według zalecenia Cirilla, aby Luiza zań odpowiadała, Salvato zrobił tylko znak potakujący.
— I nie domyślasz się w jakim celu chciano cię zamordować?
— Powiedzieli mi to sami, odrzekł Salvato, w celu odebrania mi papierów.
— A gdzież były te papiery?
— W kieszeni opończy pożyczonej mi przez Nicolina.
— I te papiery?
— W chwili zemdlenia, sądzę iż czułem jak mi je zabierano.
— Upoważniasz mię do przeszukania twego ubrania?
Ranny poruszył głową, ale Luiza przerwała
— Jeżeli pan chcesz dam mu je, powiedziała, ale to będzie bezużyteczne, kieszenie są puste.
A że Cirillo patrzył na nią pytająco zkąd to mogła wiedzieć?
— Naszym pierwszem staraniem było, odparła Luiza na to nieme zapytanie, starać się dowiedzieć kim był ranny. Gdyby był miał matkę albo siostrę w Neapolu, moją pierwszą powinnością byłoby, nawet z narażeniem siebie, uwiadomić je o tem co zaszło. Nic nie znalazłyśmy Nino, wszak prawda?
— Zupełnie nic, pani.
— A jakie były papiery które w tej chwili są już w ręku naszych wrogów czy przypominasz sobie to Salvato?
— Był tylko list generała Championneta, polecający ambasadorowi francuzkiemu utrzymanie dobrych stosunków między dwoma Państwami, ponieważ nie jest przygotowanym do prowadzenia wojny.
— Czy wspominał co w tym liście o patrjotach mających z nim stosunki?
— Tak, mówił aby ich uspokoić.
— Wymieniał ich nazwiska?
— Nie.
— Jesteś tego pewnym?
— Tak.
Zmordowany wysiłkiem jaki uczynił aby na wszystkie pytania Cirilla odpowiedzieć, ranny zbladł i zamknął oczy.
Luiza krzyknęła, sądząc że zemdlał.
Na ten krzyk, Salvato otworzył oczy z uśmiechem — czy on miał wdzięczność, czy też miłość oznaczać
— To nic, pani, to nic, powiedział.
— Ani słowa więcej, powiedział Cirillo. Wiem już wszystko. Gdyby tylko moje życie było narażone, byłbym nakazał bezwarunkowe milczenie, ale ty wiesz że to nie tylko o mnie chodzi, i dla tego wybaczysz mi.
Salvato wziął rękę podawaną mu przez doktora i uścisnął z siłą dowodzącą że jego energja nie opuściła go.
— A teraz, mówił Cirillo, ucisz i uspokój się, złe nie jest tak wielkie jak sądziłem i obawiałem się.
— Ale generał, powiedział ranny, niezważając na nakazane mu milczenie, generał powinien wiedzieć co zaszło.
— Generał przed upływem trzech dni, będzie wiedział o wszystkiem. Dowie się że byłeś niebezpiecznie ale nie śmiertelnie raniony! Dowie się że policja Neapolitańska nie może ciebie dosięgnąć. Dowie się że masz przy sobie dozorczynię którą wziąłeś za posłankę nieba, zanim się dowiedziałeś że to siostra miłosierdzia. Nakoniec dowie się, kochany Salvato, że każdy ranny chciałby być na twoim miejscu, a będąc na twoim miejscu prosiłby o to doktora, żeby go nie leczył zbyt prędko.
Cirillo podniósł się i poszedł do stołu na którym znajdowało się pióro, papier i atrament. Podczas jego pisania, Salvato szukał ręki Luizy, którą ona rumieniąc się sama mu podała. Napisawszy receptę, Cirillo oddał ją Ninie, ta zaś zaraz z nią wyszła. Wtedy przyzwawszy młodą kobietę, mówił do niej tak cicho, aby ranny nie mógł słyszeć:
— Pielęgnuj tego młodzieńca, powiedział jej, jak siostra pielęgnowałaby brata; nie, to za mało jeszcze, pielęgnuj go tak, jakby matka pielęgnowała swoje dziecko. Niech nikt a nawet San Felice nie wie o jego obecności tutaj. Opatrzność wybrała twoje niewinne i łagodne ręce, aby im powierzyć drogocenne życie jednego z swoich wybranych. Jesteś za nie odpowiedzialna przed Opatrznością.
Luiza z westchnieniem spuściła głowę. Niestety! zalecenia doktora były zbyteczne, bo głos własnego serca polecał niemniej czule rannego, jakby to mógł uczynić Cirillo.
— Pojutrze powrócę, mówił dalej Cirillo. Jeżeli nie zajdzie nic ważnego, nie przysyłajcie po mnie, bo po zdarzeniach dzisiejszej nocy, policja będzie miała oczy zwrócone na mnie. Nic nie ma więcej do zrobienia, nad to co już zostało zrobionem. Czuwaj aby ranny nie doznał żadnego wstrząśnienia moralnego lub fizycznego. Dla wszystkich, nawet dla San Felice to ty jesteś chorą i ciebie ja odwiedzam.
— Jednakże, wyszeptała młoda kobieta, gdyby mój mąż dowiedział się...
— W takim razie, ja biorę wszystko na siebie, odrzekł Cirillo.
Luiza spojrzała w niebo i swobodniej odetchnęła.
W tej chwili Nina powróciła z lekarstwem.
Z pomocą młodej dziewczyny, Cirillo zioła świeżo utarte przyłożył na piersi rannego, poprawił bandaż i prawie uspokojony o jego życie, pożegnał Luizę obiecując swoją bytność.
W chwili kiedy Nina zamykała drzwi od ulicy, carrazzollo jechał z Pausilippu.
Cirillo kiwnął na niego i wsiadł.
— Dokąd Wasza Ekscellencja jedzie? zapytał stangret.
— Do Portici mój przyjacielu, dostaniesz piastra za kurs jeżeli przybędziemy za godzinę.
I pokazał piastra, ale go nie dał.
— Viva San Gennaro! krzyknął stangret. I zaciął konia który pobiegł galopem.
Tak jadąc, Cirillo prędzej niż w godzinę byłby dosięgnął celu swojej podróży, ale dojeżdżając do ulicy Neuve-de-la-Marino znalazł na rogu ogromne zbiegowisko tamujące przejazd.

Fra Pacifico.

Michał nie omylił się, w istocie była wrzawa na Starym rynku, tylko nie powstała ona z przyczyny o jakiej myślał brat mleczny San Felice, a przynajmniej to nie było jedyną przyczyną.
Spróbujmy opowiedzieć co zaszło w tym gwarnym cyrkule starego Neapolu, w tym rodzaju dworu cudów, w którym lazzaroni i reszta pospólstwa wydzierała sobie panowanie, gdzie Mazaniello zaimprowizował swoją rewolucję i zkąd wychodziły od pięciuset lat wszystkie rozruchy wstrząsające stolicą Obojga-Sycylii, tak jak pochodziły od Wezuwiusza wszystkie trzęsienia ziemi, które zachwiały Resinę, Portici i Torre del Greco.
Około szóstej rano, sąsiedzi klasztoru Saint-Ephrem, od strony salita Capuccini mogli widzieć wychodzącego jak zazwyczaj, popychającego przed sobą swego osła i schodzącego długą drogą prowadzącą do świętego pomnika na ulicy Infrascata, brata kwestarza, mającego klasztor zaopatrywać w żywność.
Te dwie osobistości dwu i czteronożna, mające odgrywać rolę w naszem opowiadaniu, zasługują na szczegółowy opis.
Zakonnik noszący ciemno-brązową suknię kapucynów z kapturem spadającym na plecy, według reguły był boso, tylko w sandałach ze sprzączkami drewnianemi, przy trzy manę mi na podbiciu dwoma żółtemi rzemykami; jedną stroną zbijały bruk, drugą zaś piętę zakonnika. Głowa ogolona, z wyjątkiem wązkiego paska pozostawionych włosów, przedstawiającego koronę cierniową Chrystusa; w pasie przepasany tym cudownym sznurkiem św. Franciszka, tak bardzo wpływającym na szacunek wiernych, którego trzy węzły symboliczne przedstawiają trojakie śluby tych zakonników wyrzekających się świata; to jest: ślub ubóstwa, ślub czystości i ślub posłuszeństwa.
Fra Pacifico — znaczy brat cierpliwy, takie było imię kwestarza którego wprowadzamy na scenę, a który przyodziewając sukienkę św. Franciszka, wybrał sobie imię będące w najwyższej sprzeczności z jego charakterem.
Brat Pacifico był człowiekiem prawie czterdziestoletnim, pięć stóp i ośm cali wysokim, z ramionami muskularnemi, wielkiemi rękami, piersią Herkulesa, z nogami silnemi. Miał gęstą czarną brodę, nos prosty i rozdęty, zęby podobne do kleszczy z kości słoniowej, płeć ciemną. Oczy, których straszny wyraz cechuje tylko we Francji mieszkańców Avignonu i we Włoszech górali z Abruzzów potomków tych Samnitów których Rzymianom tak trudno przyszło pokonać, albo Marsów których nie pokonali nigdy.
Co do jego charakteru, był on taki jak wszystkich ludzi żółciowych, kłócących się nawet bez przyczyny. To też, kiedy był jeszcze marynarzem — brat Pacifico naprzód był marynarzem, a później powiemy z jakich pobudek opuścił służbę króla, aby wejść do służby Boga — to też, w czasach gdy był marynarzem, rzadko się zdarzało aby brat Pacifico, który wówczas nazywał się Franciszek Esposito, ponieważ ojciec zapomniał go przyznać a matka nie czuła się w obowiązku wykarmienia go[1]; więc mówimy, rzadko się zdarzało aby dzień upłynął a brat Pacifico nie wywołał bójki, bądź na pokładzie statku z którym z kolegów, bądź na tamie, bądź w Santa-Lucia z Lazzaronami, którzy utrzymywali że na lądzie służą im takie same prawa, jakie sobie przyznawał brat Pacifico na Oceanie, albo na morzu Śródziemnem.
Franciszek Esposito, należał jako majtek na pokładzie Minerwy dowodzonej przez admirała Caraeciolo do wyprawy Tulońskiej, jako dobry sprzymierzeniec rojalistów francuzkich pomagał im gdy po sprzedaniu Tulonu Anglikom, mścili się na jakobinach. Prawda że był surowo ukarany za to wspólnictwo przez admirała Caracciolo, który nie pojmował aby porozumienie się przyjacielskie posuwano aż do morderstwa. Ale zamiast żeby ta kara uleczyła go z nienawiści dla sans-culotów, przeciwnie zdwoiła ją jeszcze, do tego stopnia, że sam widok człowieka modnie ubranego, który na ołtarzu ojczyzny poświęcił harcap i pludry a przyjął fryzurę i spodnie, doprowadzał go do szaleństwa, które w średnich wiekach byłyby wystarczyły do egzorcyzmowania go.
Pomimo tego wszystkiego. Franciszek Esposito pozostał dobrym chrześcianinem; nigdy nie zaniedbał zmówić pacierza rano i wieczór. Nosił na piersiach medalik Najświętszej Panny zawieszony mu przez matkę, przed podrzuceniem go w koło szpitalne, ale przy którym nie zostawiła żadnego znaku pozostawiającego nadzieję młodemu Esposito, że kiedyś zgłosi się po niego. W każdą niedzielę kiedy mógł iść do Tulonu, słuchał Mszy z dokładną pobożnością i za nic w świecie nie byłby wyszedł z kościoła wypróżniać w karczmie z kolegami, butelki czerwonego wina z Malagi, albo białego z Cassis, zanim ksiądz wszedł do zakrystji, co bynajmniej nie przeszkadzało aby to wypróżnianie białych i czerwonych butelek nie odbyło się nigdy bez zanotowania na liście przyjacielskich ran, jakiego draśnięcia mniej lub więcej szerokiego, jakiego ukłucia mniej lub więcej głębokiego, będących wynikiem pojedynków na noże, tak upowszechnionych w klasie ludzi do której należał Franciszek Esposito i dla której zabójstwo jest niczem.
Wiadomo jak się skończyło oblężenie; stało się to w sposób zupełnie nieprzewidziany. Jednej nocy, Bonaparte opanował mały Gibraltar; nazajutrz wzięto warownie Aiguillette i Balaguier, w których niezwłocznie skierowano armaty przeciwko statkom angielskim, portugalskim i neapolitańskim. Nie próbowano się nawet bronić. Caracciolo władający swoim okrętem jak kawalerzysta swoim koniem, rozkazał przykryć Minerwę od najniższych żagli do bocianiego gniazda. Franciszek Esposito, najzręczniejszy i najsilniejszy z majtków, został wyznaczonym do rozwinięcia żagla na raju bocianiego gniazda. Pomimo silnego kołysania okrętu wywiązał się z tego zadania z zupełnem zadowoleniem swego kapitana, kiedy kula francuzka odcięła o pół metra od masztu reję, na której miał nogi oparte. W skutek wstrząśnienia stracił równowagę, ale schwycił obydwoma rękami powiewający żagiel i trzymając się go zawisł w powietrzu. Położenie było niebezpieczne; Franciszek czuł jak powoli rozdzierał się żagiel: rzucając się mógł skorzystać z chwili kiedy kołysanie się okrętu pozwoliłoby mu rzucić się w morze i w takim razie miał szanse pięćdziesięciu na sto ocalenia się; przeciwnie, czekając aż się żagiel rozedrze zupełnie, mógł upaść na pomost, a wtedy miał dziewięćdziesiąt na jedną że sobie zgruchocze żebra. Wybrał środek pierwszy, to jest dający mu szanse pięćdziesięciu dobrych przeciwko pięćdziesięciu złym i ażeby przeważyć na stronę dobrą, uczynił ślub swemu patronowi św. Franciszkowi — że jeżeli nie zginie — mundur marynarza gdy władza na to pozwoli, zamieni na sukienkę księdza. Kapitan któremu koniec końców chodziło o Espositę pomimo jego wad, ponieważ był jednym z najlepszych marynarzy, dał znak szalupie aby popłynęła i była gotową nieść pomoc Franciszkowi. Ten rzuciwszy się z wysokości sześćdziesięciu stóp, padł o trzy metry od szalupy, tak że kiedy trochę ogłuszony swoim upadkiem, wypływał nad wodę, potrzebował tylko wybierać między wiosłami i rękami. Wołał ręce jako pewniejsze, schwycił najbliższe siebie, wyciągnięto go z wody i wysadzono na pokład, gdzie Caracciolo winszował mu zręczności z jaką wykonywał ćwiczenia woltyżerskie. Ale Esposito z roztargnieniem słuchał grzeczności swego kapitana, a że ten koniecznie chciał wiedzieć powód tego roztargnienia, powiedział o uczynionym ślubie, twierdząc że wielkie nieszczęście w tem lub przyszłem życiu niezawodnie spotkałoby go, gdyby uczynionego ślubu nie wypełnił, nawet w okolicznościach niezależnych od jego woli.
Caracciolo nie chcąc mieć na sumieniu duszy tak dobrego chrześcijanina, przyrzekł Esposito, że skoro tylko powrócą do Neapolu, da mu uwolnienie według wszelkich zasad ale pod warunkiem, że na drugi dzień po wykonaniu ślubów, przybędzie do niego na pokład Minerwy, w nowym swoim mundurze i habicie wykona ten sam skok jaki wykonał w kostiumie marynarza, a ciekawi ludzie co byli przy pierwszym i przy drugim skoku będą obecni.
Esposito był w chwili natchnienia; odpowiedział więc że ma tak silną wiarę w pomoc swojego patrona, iż nie waha się przyjąć warunku i ponowić próbę. Potem Caracciolo kazał mu wydać podwójną, rację wódki, posłał spać do hamaku i na dwadzieścia cztery godzin uwolnił od służby. Esposito podziękował kapitanowi, połknął swoją wódkę i usnął pomimo piekielnej wrzawy trzech warowni francuzkich strzelających bezustannie na miasto i trzy eskadry sprzymierzone, które oddalały się pospiesznie przy świetle pożaru arsenału, pod który Anglicy odpływając podłożyli ogień.
Pomimo świstu kul ścigających ich aż do wyjścia z przystani, pomimo burzy, fregata Minerwa odważnie przez swego kapitana prowadzona, przybyła, nie poniósłszy wielkich strat, do Neapolu. Przybywszy zaś. wierny swojej obietnicy Caracciolo dał uwolnienie Franciszkowi Esposito, przypominając jeszcze raz i to pod pieczęcią słowa marynarskiego, o warunkach które ten przyrzekł wypełnić.
Franciszek Caracciolo zostawszy admirałem w ciągu tej samej wyprawy Tulońskiej, zapomniał zupełnie o Esposito i warunkach pod jakiemi dał uwolnienie, kiedy 4 października 1794 r., w sam dzień św. Franciszka, stając na pokładzie fregaty wystrojonej i bijącej honorowe salwy, jako w imieniny następcy tronu, mającemu także imię Franciszek, spostrzegł ze dwanaście łódek pełnych kapucynów z krzyżem i chorągwiami odpływających od brzegu i w porządku, jakby kierowane ręką doświadczonego kapitana. Zbliżając się do Minewry, śpiewali właściwym sobie nosowym głosem litanje święte. Przez chwilę sądził że to napaść na okręt i zapytywał sam siebie czy nie należałoby zabębnić pobudki wojennej, kiedy w tem usłyszał dwa wyrazy przebiegające od masztu przedniego do tylnego ze wszystkich ust majtków stojących na drabinie, aby się lepiej przypatrzyć temu widokowi.
— Francesco Esposito! Francesco Esposito!
Caracciolo zaczął pojmować o co chodziło, spojrzawszy na flotylę zakapturzoną; w istocie w pierwszej łódce zdającej się prowadzić i rozkazywać innym, poznał Franciszka Esposito, który w sukni kapucyna, grzmiącym głosem, w tym koncercie pobożnym śpiewał pochwały swego św. patrona.
Łódka wioząca Espositę przez pokorę zatrzymała się przy drabince okrętu z lewego boku, lecz Caracciolo dał rozkaz wprowadzenia go prawą stroną i sam wyszedł aż na schody honorowe oczekując przybywającego.
Esposito wszedł sam i na ostatnim stopniu ukłonił się po wojskowemu mówiąc:
— Oto jestem mój admirale, przybywam dotrzymać słowa.
— To prawdziwie po marynarsku, powiedział Caracciolo i dziękuję ci w moim i twoich kolegów imieniu żeś o tem pamiętał; przynosi to zaszczyt jednocześnie kapucynom Saint-Ephrem i załodze Minerwy. Ale jeżeli pozwolisz, poprzestanę na twojej dobrej chęci, jaka sądzę tak jest przyjemną Bogu jak i mnie.
Ale Esposito schylając głowę:
— Daruj mój admirale, powiedział, ale to tak nie może być.
— Dlaczegóż, jeżeli ja na tem poprzestaję?
— Wasza Ekscelencja nie chciałaby wyrządzić takiej krzywdy naszemu biednemu klasztorowi, a mnie odjąć możność zostania kanonizowanym po śmierci?
— Wytłumacz się.
— Wasza Ekscellencjo, mówię że to co się ma odbyć dzisiaj, przyniesie wielki zaszczyt kapucynom.
— Nierozumiem.
— To jednakże jasne jak woda w fontannie Lwa, mój admirale. Na sto klasztorów różnych reguł znajdujących się w Neapolu, nie ma jednego zakonnika zdolnego uczynić to, do czego mój ślub zobowiązuje mnie dzisiaj.
— Ah! o tem nie wątpię, powiedział Caracciolo śmiejąc się.
— A więc! jedno z dwojga mój admirale, albo się topię i jestem męczennikiem, albo uniknę tego i jestem świętym. W każdym razie zapewniam przewagę mojej regule nad wszystkiemi innemi i wzbogacam klasztor.
— Tak, ale jeżeli ja nie chcę aby taki jak ty odważny chłopak narażał się na utopienie i sprzeciwię się wykonaniu twego zamiaru.
— Eh! do djabła mój admirale, nie rób nam tego! Zobaczywszy że się spekulacja nie udała, myśleliby że ja cię o to prosiłem i wpakowaliby mnie do jakiego in pace.
— Więc ty naprawdę chcesz zostać mnichem?
— Nietylko chcę mój admirale, ale od wczoraj już nim jestem; skrócono mój nowicjat nawet o trzy tygodnie, ażeby niebezpieczny skok mógł się odbyć w dzień św. Franciszka. Pojmujesz pan, to dodaje więcej uroczystości rzeczy, a współzawodnictwa patronowi.
— A co skorzystasz na skoku jaki zamierzasz uczynić?
— O już postawiłem moje warunki.
— Sądzę że żądałeś przynajmniej zostać przełożonym.
— O! nie głupim mój admirale.
— Dziękuję.
— Nie, żądałem i otrzymałem posadę kwestarza. Jest rozrywka w urzędzie. Gdybym musiał zamknąć się w klasztorze z tymi głupimi mnichami, umarłbym z nudów, Wasza Ekscellencja rozumie to. Ale kwestarz nie ma czasu się nudzić, przebiega wszystkie cyrkuły Neapolu, od Marinella do Pausilippe, od Vomero do Mole: wreszcie spotyka się w porcie przyjaciół, wypija się szklankę wina za którą nikt nie płaci.
— Jakto! której nikt nie płaci? Esposito, mój przyjacielu, zdaje mi się że błądzisz.
— Przeciwnie, idę prostą drogą.
— Czyż przykazanie Boskie nie mówi: „Nie będziesz brał cudzego dobra...“
— A od czego sznurek świętego Franciszka, mój admirale? Czyż wszystko czego dotyka ten błogosławiony sznur, nie należy do zakonnika? Dotyka się jednej, dwóch, trzech karafek; daje się niuch tabaki kupcowi wina, rękaw do pocałowania kupcowej i już po wszystkiem.
— To prawda, zapomniałem o tych przywilejach.
— A potem mój admirale, ciągnął dalej Esposito zadowolony z siebie, Wasza Ekscelencja musiała zauważyć, że nie zgorzej się wygląda w sukni zakonnika; gorzej, rozumie się jak w mundurze, ale to kwestja gustu i jeżeli mam wierzyć co mówią w klasztorze...
— A więc?
— A więc mój admirale mówią że zakonnicy św. Franciszka, a szczególnie kapucyni z Saint-Ephrem, niekoniecznie zachowują wszystkie posty.
— Będziesz ty milczał bezbożniku; gdyby cię twoi bracia słyszeli...
— Ah! bab! mówią jeszcze więcej. Są chwile że myślę iż za moich marynarskich czasów byłem w klasztorze, a odkąd jestem w klasztorze, że jestem w marynarce. Ale spostrzegam że oni się niecierpliwią mój admirale. Oh! nie dla nich o tem mówię, ale spójrz na wybrzeża.
Admirał spojrzał w kierunku wskazanym przez Espositę i ujrzał w istocie tamę, wybrzeża i okna ulicy del Filiero zapełnione widzami, którzy uprzedzeni o tem co miało nastąpić, szykowali się przyklasnąć tryumfowi kapucynów z Saint-Ephrem nad zakonnikami innych reguł.
— Zgadzam się więc, powiedział Caracciolo. Dalej, przygotować łódkę, wołał do innych. — I widząc że wypełniają rozkaz z szybkością zwykłą w obrotach marynarskich — a ty zapytał Esposity, z której strony myślisz skoczyć?
— Ależ z tej samej co już skakałem, z lewego boku; zbyt dobrze mi się to udało. Wreszcie to jest strona wybrzeża. Nie można tych wszystkich ludzi okradać kiedy przybyli dla widzenia skoku.
— Niech będzie z lewego boku. Łódka z lewego boku okrętu, dzieci!
Łódka z czterema wioślarzami, sternik i dwóch pomocników już byli na morzu, kiedy Caracciolo kończył wydawać rozkaz. Wtedy admirał chcąc temu ludowemu widowisku nadać więcej uroczystości wziął tubę i zawołał:
— Wszyscy na reje.
Na głos piszczałki naczelnika, ujrzano dwustu ludzi chwytających za liny i drapiących się na maszty jak małpy od najniższych do najwyższych, kiedy tymczasem na odgłos bębna, żołnierze marynarki ustawili się w szereg na pomoście frontem do wybrzeża.
Łatwo się domyśleć że widzowie nie patrzyli obojętnie na czynione przygotowania, jako na rodzaj prologu wielkiego dramatu, jaki przyszli zobaczyć. Klaskali w ręce, powiewali chustkami i krzyczeli w miarę mniejszego lub większego nabożeństwa do założyciela kapucynów, jedni: niech żyje św. Franciszek! drudzy niech żyje Caracciolo!
Caracciolo był prawie tak popularnym w Neapolu jak św. Franciszek.
Dwanaście łódek kapucynów ustawiło się wtedy w wielkim półkole, poczynając od tylu aż do przodu okrętu Minerwy, pozostawiwszy wielką przestrzeń między sobą a bokiem okrętu.
Caracciolo jeszcze raz spojrzał na swego dawnego marynarza, a widząc go zdecydowanym:
— Trwasz w swoim postanowieniu? zapytał.
— Więcej niż kiedykolwiek, odpowiedział tenże.
— Zdejm swoją suknię i sznur, zawsze to będzie więcej jedną szansą powodzenia.
— Nie, mój admirale, bo trzeba żeby mnich wypełnił ślub marynarza.
— Czy nie masz do zrobienia jakich rozporządzeń na wypadek niepowodzenia.
— W takim razie Ekscelencjo, prosiłbym cię abyś był łaskaw kazać odprawić mszę za spokój mej duszy. Oni przyrzekli mi odprawić ich całe setki, ale ja ich znam, mój admirale. Skoro mnie już nie będzie, żaden z nich nawet palcem nie poruszy dla wyprowadzenia mnie z czyśćca.
— Każę odprawić nie jedną ale dziesięć.
— Przyrzekasz mi?
— Daję ci na to admiralskie słowo.
— Więcej już nic nie potrzebuję. Ale, ale mój admirale, każ je odprawić, jeżeliś łaskaw, a sądzę że ci to będzie wszystko jedno, nie pod nazwiskiem Esposito — a brata Pacifico. Tylu jest Espositich w Neapolu, że moje msze mogłyby być zaszachrowane w drodze zanim dojdą do Boga.
— Nazywasz się więc teraz brat Pacifico.
— Tak mój admirale; jest to hamulec jaki nałożyłem sam na swój dawny charakter.
— A nie obawiasz się, aby właśnie to nowe imię z którym Bóg nie miał czasu jeszcze się oswoić, nie sprowadziło omyłki.
— W takim razie, św. Franciszek, którego imię chcę okryć chwałą, wskaże mnie palcem, ponieważ to w jego sukience i z jego sznurem umarłbym.
— Niech się stanie tak jak chcesz tego. W każdym razie rachuj na swoje msze.
— Oh! od chwili kiedy admirał Caracciolo powiedział „zrobię“, odrzekł mnich, to pewniejsze jak gdyby tamci powiedzieli „zrobiłem“. A teraz, jestem gotów, admirale.
Caracciolo przyznał że w istocie chwila już nadeszła.
— Baczność! zawołał głosem, który nie tylko na całym okręcie, ale na wybrzeżach nawet usłyszano.
Potem naczelnik wydobył ze srebrnej świstawki dźwięk ostry rozchodzący się długo. Ta modulacja jeszcze nie ucichła, kiedy brat Pacifico, wcale nie krępowany swoją suknią mnicha, skoczył na sznurową drabinkę z prawego boku okrętu, aby być naprzeciw publiczności, i z zręcznością dowodzącą że nowicjat mnicha nic mu nie odjął ze zwinności majtka, dostał się na bocianie gniazdo, przelazł przez jego otwór i nie zatrzymując się ztamtąd przeszedł na belkę raji bocianiego gniazda i zapalony okrzykami zachęty, wydawanemi ze wszystkich stron, na widok mnicha uwijającego się w powietrzu między linami, doszedł do szczytu małego masztu, było to wyżej niż obiecał i bez wahania krzyknąwszy tylko: „Niech mi dopomoże św. Franciszek!“ rzucił się w morze.
Wielki okrzyk wybiegł ze wszystkich ust. Widowisko obiecujące dla wielu być śmiesznem, przybierało charakter wspaniały, jakim zawsze przyobleka się czyn, gdzie życie człowieka jest w niebezpieczeństwie, jeżeli ta czynność jest odważnie wykonaną. To też w tym okrzyku, wyrażającym przestrach, ciekawość i podziwienie, nastąpiła męcząca cisza; każdy oczekiwał ukazania się mnicha, drżąc by jak nurek Schyllera nie pozostał pod wodą.
Trzy sekundy, wydające się trzema wiekami spektatorom, upłynęło nie przerywając tej ciszy. Potem ujrzano falę, rozdzielającą się znowuż i ukazującą ogoloną głowę mnicha, który zaledwie nad wodą wydał głosem strasznym okrzyk chwały i wdzięczności: Niech żyje święty Franciszek!
Zaledwie mnich ukazał się nad wodą, kiedy jednem uderzeniem wioseł, czterej wioślarze z nim się połączyli. Dwaj ludzie mający ręce wolne, schwycili go za ramiona i uroczyście wyciągnęli z morza. Kapucyni w łódkach jednym głosem zaintonowali Te Deum Laudamus, majtkowie krzyknęli trzy razy hurra, a spektatorowie na tamie, wybrzeżu i oknach klaskali z zapałem, który w Neapolu towarzyszy każdemu tryumfowi, ale podnoszącym się do fantastycznych rozmiarów, jeżeli idzie o kwestję religijną na cześć jakiej madonny będącej w modzie, lub renomowanego świętego.

Kwesta.

Po tem co powiedzieliśmy, zbytecznem byłoby dodawać, że kapucyni z Saint-Ephrem weszli w modę, a klasztor ich stał się sławnym klasztorem.
Co do brata Pacifico, od tej chwili został on bohaterem ludu neapolitańskiego. Nie było mężczyzny, kobiety, dziecka nawet, które nieznałoby go i nie uważało jeżeli nie za świętego, to przynajmniej za wybranego. To też wkrótce przekonano się, że na kwestę wpływa bardzo popularność kwestarza. Początkowo wypełniał to zadanie jak jego współbracia z innych klasztorów z sakwą na plecach. Ale po godzinnej wędrówce na ulicach Neapulu, sakwa przepełniła się. Wziął drugą, ta tak jak pierwsza za drugą godzinę znów się przepełniła, tak, że jednego dnia wróciwszy do klasztoru, brat Pacifico powiedział, iż gdyby miał osła i mógł odbywać swoje kursa aż do Starego Rynku, Marinelli i Santa Luccia, przyprowadziłby wieczorem do klasztoru owoców, jarzyn, ryb, mięsa i rozmaitych wiktuałów w najlepszych gatunkach tyle, wiele mógłby osieł udźwignąć.
Prośbę wzięto pod rozwagę zgromadzenie zostało zwołane i po krótkiej naradzie najrozumniejszych głów klasztoru, po uznaniu zasług brata Pacifico dla dobra ogółu, zdecydowano się na osła. Przeznaczono pięćdziesiąt franków i upoważniono brata Pacifico, aby wybrał podług swego gustu.
Narada odbywała się w niedzielę. Brat Pacifico nie tracił czasu, nazajutrz w poniedziałek, to jest pierwszego z trzech dni targowych na bydlęta w Neapolu, udał się do bramy Capuana, miejsca targu i wybrał silnego Abruzyjskiego osła.
Kupiec zacenił sto franków — i powiedziawszy prawdę cena nie była wygórowaną — ale brat Pacifico powiedział, że dzięki przywilejom swego zakonu, które tak dobry, jak ten kupiec, chrześcijanin znać musi niewątpliwie, potrzebował tylko sznurem dotknąć grzbietu osia, mówiąc: św. Franciszek, a od tej chwili, osieł należałby do św. Franciszka, a tem samem do niego, t. j. brata Pacifico jego pełnomocnika, nie dając nawet pięćdziesięciu franków jakie ofiarowywał dobrowolnie. Kupiec zrozumiał prawdziwość dowodzenia mnicha i niezaprzeczone prawa jego patrona, tylko uważając iż zaszczyt że jego osieł przejdzie w służbę św. Franciszka nie wart jest ofiary pięćdziesięciu franków, usiłował zniechęcić zakonnika. Mówił on, że radzi po przyjacielsku aby zwrócić się do innego osła, bo wybrany posiada wszystkie wady, właściwe tym stworzeniom. Był łakomy, uparty, lubieżny, nie mógł nosić żadnego ciężaru na grzbiecie, słowem chcąc mu nadać imię odpowiednie wszystkim jego złym nałogom i występkom, po głębokiej rozwadze nazwał go Jakobinem, dając nazwę której był godzien i która jego była godną.
Brat Pacifico wydał okrzyk radości. Od czasu do czasu odzywała się w nim dawna natura, potrzebował koniecznie kłócić się, przeklinać, bić, jak w czasach kiedy był marynarzem. Osioł uparty, zowiący się Jakobinem! to było po prostu zbawienie jego duszy. Ze zwierzęciem pełnym narowów, nie zbraknie mu powodów uzasadnionych do gniewu, a kiedy ten gniew będzie potrzebował okazać się czynem nie słowami, będzie przynajmniej wiedział kogo mu bić wypada! A zatem wszystko złożyło się jak najpomyślniej, aż do nazwy charakterystycznej nadanej zwierzęciu.
W istocie, wszyscy w Neapolu znali nienawiść brata Pacifico do samej nawet tylko nazwy Jakobina. Bijąc, znieważając, klnąc zwierzę po imieniu, bił, klął i znieważał całą sektę, która gdyby brano miarę ilości głów ostrzyżonych i różnokolorowych pludrów coraz częściej spotykanych na ulicach z rozpaczliwą szybkością mnożyła się w Neapolu. Wybór więc brata Pacifico, padł na Giakobina, a im więcej złego o nim mówiono, tem więcej przy swoim wyborze obstawał.
Z uznanym prawem mnicha mającego wolę dotknąć się tylko sznurem aby osieł stał się jego własnością, kupiec nie mógł się targować; zgodził się więc na pięćdziesiąt franków ofiarowanych przez brata Pacifico i osieł stał się własnością klasztoru; a raczej jego samego.
Ale, bądź przez sympatją dla dawnego właściciela, bądź z antypatji do nowego, osieł postanowił dać natychmiast dowód swoich przywar, tak starannie bratu Pacifico wyliczonych.
Koń, powiada prawo Neapolitańskie powinien być sprzedany z uzdą, osieł z postronkiem.
Na zasadzie tego artykułu, Giacobino został nietylko sprzedany, ale i oddany z postronkiem. Brat Pacifico wziął go za sznur i ciągnął naprzód. Ale Giacobino oparł się na czterech nogach i nic nie mogło go skłonić do udania się drogą Infrascata. Po kilku bezowocnych wysiłkach mogących szkodliwie oddziałać na wpływ św. Franciszka, brat Pacifico postanowił użyć stanowczych środków. Przypomniał on sobie że kiedy był marynarzem widywał na brzegach Afryki wielbłądników prowadzących wielbłądy za pomocą postronków przeciągniętych przez nozdrza. Wyjął prawą ręką nóż, lewą przebił nozdrza Giacobina, rozszerzył je i zanim osieł domyślił się projektu operacji, zanim miał czas stawienia oporu, już sznur został przeciągnięty i Giacobino prowadzony za nos, zamiast za mordę. Zwierzę chciało się jeszcze opierać i cofnęło się, ale brat Pacifio pociągnął go. Giakobin jęknął boleśnie i rozpaczliwie spojrzał na dawnego właściciela jakby chciał mu powiedzieć: „Widziałeś, zrobiłem wszystko co mogłem14 i poszedł za bratem Pacifico do klasztoru Saint-Ephrem, z łagodnością psa zmordowanego na smyczy.
Potem zamknąwszy osła, w rodzaju lamusu mającego mu służyć za stajnię, brat Pacifico poszedł do ogrodu, wybrał pień laurowy środkujący między kijem Rolanda i maczugą Herkulesa; uciął go półczwartej stopy długi, obdarł z kory, włożył na dwie godziny pod gorący popiół i uzbrojony tym palcem nowego rodzaju, wszedł do lamusa, zamknąwszy drzwi za sobą.
Co zaszło wtenczas między Giakobinem i bratem Pacifico pozostało na zawsze tajemnicą; ale nazajutrz brat Pacifico z swoją laską w ręku, Giakobino z koszykami na grzbiecie, szli obok siebie jak dwaj dobrzy przyjaciele; tylko skóra Giakobina, wczoraj świecąca i równa, dziś pokaleczona i zakrwawiona w niektórych miejscach, świadczyła że przyjaźń ta nie została zawartą bez protestacji ze strony Giakobina, a silnej namowy brata Pacifico.
3 Ten podlug zobowiązania udał się na Stary Rynek, na wybrzeża do Santa-Lucia i wieczorem przyprowadził tak obładowanego Giakobina, mięsem, rybami, zwierzyną, owocami i jarzynami, że oprócz zaspokojenia własnych potrzeb, zgromadzenie mogło jeszcze jakąś część odprzedać i urządzić przed klasztorem trzy razy w tydzień mały targ, na którym zaopatrzały się dusze dewotek i pobożne żołądki ulicy Infrascata i Salita dei Capucini.
Tak było prawie od lat czterech, a brat Pacifico i jego przyjaciel żyli z sobą w najlepszej zgodzie, której Giakobino nigdy już nie próbował zerwać. Kiedy obydwaj, jak zwykle trzy razy w tydzień wyszli z klasztoru i schodzili pochyłością nadającą nazwę ulicy, Giakobin z próżnemi koszykami szedł naprzód, a brat Pacifico z kijem laurowym postępował za nim.
Zrobiwszy zaledwo kilka kroków na ulicy Infrascata, człowiek najmniej nawet obeznany ze zwyczajami Neapolu, byłby poznał od razu popularność jakiej używali obadwąj: osieł u dzieci które mu przynosiły marchew i kapuściane liście, i które idąc pożerał je z widoczną przyjemnością; brat Pacifico u kobiet, proszących o jego błogosławieństwo i mężczyzn zapytujących go, jakie numera stawić na loterję.
Trzeba powiedzieć na pochwałę Giakobina i brata Pacifico, niczego nie odmawiali o co proszono; rozdawał wszystkim błogosławieństwo i numera, ale za skuteczność jednych i drugich nie ręczył nigdy. Od czasu do czasu, jakaś mniej powściągliwa dewotka rzucała się na kolana przed zakonnikiem. Jeżeli była młoda i ładna, brat Pacifico dawał jej spód swego rękawa do pocałowania, co pozwalało mu pogłaskać ją pod brodę, przyjemność na którą niezupełnie był obojętnym. Jeżeli była brzydka i stara, poprzestawał na niebronieniu jej sznura, który mogła dokąd chciała całować. Ale na tem musiała poprzestać; każda inna względność nielitościwie była jej odmówioną.
W pierwszych dniach kwesty, kiedy jeszcze Pacifico chodził z sakwami, w nagrodę błogosławieństw i numerów, mieszkańcy Infrascata, de la Strada, del Largo Spirito Santo, Porta Alba i innych cyrkułów, wywdzięczali się owocami, jarzynami, chlebem, mięsem a nawet rybami, chociaż ryby rzadko się pojawiają na wymienionych przez nas ulicach, a brat Pacifico wszystko to przyjmował. Sakwy nie wstydziły się niczego, ale zauważył że wszelka danina odleglejszych domów, była drugiego gatunku i to głównie skłoniło go do nabycia osła. Skoro go nabyto, brat Pacifico posuwał swoje wędrówki w okolice zalecające się samemi doborowemi towarami i ostatecznie wzgardzał ofiarami cyrkułów poślednich.
Nie chcemy twierdzić że ogrodnicy ze Starego Rynku, rzeźnicy z Vico-Rotto, rybacy z Marinella i owocarze z Santo-Lucia, którym Pacifico zabierał najpiękniejsze produkta, nie byliby woleli żeby mnich rozpoczynał zbiór od wyjścia z klasztoru i żeby jego koszyki do połowy napełnione, a nie zupełnie próżne przybywały do nich. Nie raz zdarzyło się, że na jego widok kupcy starali się ukryć jaką piękną sztukę dla swych bogatych nabywców; ale brat Pacifico zawsze to umiejąc zwietrzyć, szedł prosto do przedmiotu który obcięli schować i jeżeli nie ofiarowywano mu go dobrowolnie, dotykał sznurem i zabierał. I kupcy za czasów Masaniella podnoszący bunt z przyczyny podatku nałożonego na owoce przez księcia d’Arcos, wprawdzie nie wesoło ale cierpliwie znosili daninę, którą kwestarz klasztoru Saint-Ephrem, nałożył na wszystkie produkta i nikomu nawet na myśl nie przyszło, zbuntowanie się przeciw tej tyranji. Jeżeli brat Pacifico spostrzegał wyraz nieukontentowania na twarzy kupca, któremu zrobił zaszczyt odwołania się do niego, wyjmował z kieszeni rogową tabakierkę, wazką i głęboką jak futeralik, ofiarowywał skrzywdzonemu niuch tabaki i rzadko się zdarzało żeby ten dowód łaski, nie sprowadził znów uśmiechu na usta. Jeżeli jednak to nie wystarczało, brat Pacifico, który pomimo nadanego sobie imienia skłonnym był do irytacji, z bronzowego robił się popielatym, oczy jego rzucały błyskawice, kij laurowy uderzał o bruk. Na ten trojaki objaw złego humoru, nie zdarzyło się nigdy aby dobry humor i uśmiech nie powrócił natychmiast na twarz złego katolika, nie umiejącego ocenić zaszczytu składania w ofierze św. Franciszkowi swej najtłuściejszej gęsi, najsoczystszego melona, najdelikatniejszego schabu, albo najpotężniejszej ryby.
Tego dnia, jak zwykle brat Pacifico przeszedł zatrzymując się tylko dla dania błogosławieństwa, rękawa do ucałowania i oznaczenia amba, terna i kwinterna graczom loterji, pośród ważkich uliczek ciągnących się od la Vicaria do strada Egiriaca Forirella, przybywszy tu zwrócił się do Via Grande, Vico Berrettari i wyszedł na, plac Starego targu, akurat za małym kościółkiem Świętego Krzyża, którego duchowni zachowują nie przez szacunek ale na pokaz, kloc na którym Conradino i książę Austrjacki zostali ścięci z rozkazu księcia d’Anjou, tego króla z ogorzałą twarzą, który jak mówi Villami, „sypiał mało i nie śmiał się nigdy“.
Przeszedłszy kuło kościoła, brat Pacifico znalazł się w nowym kraju.
Prawdziwy raj gdzie miesza się panowanie zwierząt i roślin, gdzie kwiczą świnie, gdaczą kury, gęgają gęsi, pieją koguty, bełkotają indyki, kwaczą kaczki, gruchają gołębie, gdzie obok brudnoczerwonego bażanta z Capodimonte, zająca z Persano, przepiórek z przylądka Misene, kuropatw z Acerra, drozdów z Bagnoli, spoczywają na ziemi bekasy z bagien Liucola i cyranki z jeziora Anano: gdzie góry kalafiorów i brokolisów, piramidy kawonów i melonów wodnych, mury kopru i selerów wystające nad pokładami karmazynowych pomidorów, w pośrodku których koszyki tych maleńkich fig fijołkowych Pausilippu i Pouzolo, których wizerunek przez rok Neapol odbijał na swej monecie, jako symbol swej nietrwałej wolności. Tu brat Pacifico miał żniwo.
Mnich zbierał swoją zwykłą daninę, ale zdawało mu się że jakiś szczególniejszy niepokój panował dzisiaj na placu. Kupcy rozmawiali z sobą; kobiety szeptały po cichu, dzieci zbierały kamienie, a wbrew wszelkim zwyczajom do któregokolwiek kupca zwracał się brat Pacifico, ten prawie nie zwracał uwagi na zabierane mu jarzyny, drób, owoce i zwierzynę. Ponieważ już dwie trzecie koszyków było napełnione, brat Pacifico pomyślał, że pora była zająć się mięsiwem i skierował swe kroki ku Saint-Giovani-al-Mare w pośród tej niewytłumaczonej obojętności, jaką mu dziś okazywała ludność targowa. Odkąd wszedł na Stary Rynek, ani jedna kobieta nie prosiła go o błogosławieństwo, żaden mężczyzna nie zapytał o wygrywające numera w przyszłym ciągnieniu loterji.
Co mogło tak zaniepokoić ludność starego Neapolu? Brat Pacifico bezwątpienia zaraz się o tem dowie, bo głuchy szmer zbliżał się z Vico del Mercato, małej uliczki wychodzącej z jednej strony na Stary Rynek, z drugiej na wybrzeże. W tej epoce nazywano ją Vico dei Sospiri dell’ Abisso[2], nazwa poetyczna, którą municypalność tegoczesna sądziła się w obowiązku odjąć jej. Nazwa ta pochodziła ztąd, że tamtędy przeprowadzono skazanych na śmierć traconych na Starym Rynku, a ci wchodząc w uliczkę i widząc pierwszy raz rusztowanie, prawie zaw7sze na ten widok tak głębokie wydawali westchnienie, iż zdawało się wychodzić z przepaści.
Brat Pacifico potrzebował nietylko przejść przez Vico dei Sospiri, ale rachował że zaopatrzy się tam w ćwiartkę baraniny u Beccajo mającego sklep na rogu tej uliczki i ulicy Sant-Eligio.
Musiał więc dowiedzieć się o co chodziło.
Zresztą to coś ważnego zajść musiało, bo w miarę jak się zbliżał do ulicy San-Eligio, tłum powiększał się i wydawał więcej wzruszonym. Zdawało mu się że słyszy wymawiane przytłumionym głosem wyrazy francuzi i jakobini. Ale że tłum ten rozstępował się przed nim ze zwykłym szacunkiem, swobodnie przybliżał się do sklepu zkąd miał zamiar, jak powiedzieliśmy zabrać siedm albo ośm ćwiartek baraniny, mające nazajutrz służyć na pieczyste dla zgromadzenia.
Sklep był zapchany mężczyznami i kobietami, które krzyczały i rozprawiały jak opętane.
— Hola Beccajo! zawołał mnich.
Gospodyni domu, rodzaj megiery z siwemi i roztarganemi włosami, poznała głos zakonnika, odepchnęła pięściami, rękami i łokciami rozprawiających.
— Pójdź mój ojcze, powiedziała, to sam Bóg cię przysyła. On bardzo potrzebuje ciebie i sznurka św. Franciszka, biedny Beccajo.
I dając rzeźnikowi Giakobina do pilnowania, pociągnęła za sobą brata Pacifico do pokoju w głębi gdzie Beccajo z twarzą przeciętą od ust do skroni, jęczał zakrwawiony na łóżku.

Assunta.

Przyczyną tego zamieszania na Starym Rynku i hałasu na ulicy Saint-Eligio i uliczce Sospiri, był przypadek Beccajo.
Tylko ma się rozumieć, wypadek ten tłómaczono rozmaicie.
Beccajo z twarzą rozciętą, trzema wybitemi zębami, uciętym językiem, nie mógł czy nie chciał dawać objaśnień. Można było tylko zrozumieć z wyrazów Giakobini i Francesi szeptanych przez niego że jakobini Neapolitańscy, przyjaciele francuzów tak go pięknie ustroili.
Wieść się także rozeszła, że przyjaciel Beccaja został znaleziony umarłym na miejscu potyczki i dwóch innych ranionych, jeden z nich nawet tak strasznie, że umarł tej samej nocy.
Każdy objawiał swoje zdanie o wypadku i jego przyczynach i ten to hałas pięciu lub sześciuset głosów, zwrócił uwagę brata Pacilico i ściągnął go do sklepu rzeźnika baranów.
Młody człowiek od dwudziestu sześciu do dwudziestu siedmiu lat mający, stał oparty o futrynę drzwi milczący i zamyślony. Tylko na rozmaite przypuszczenia, a szczególnie kiedy mówiono że Beccajo i trzej jego towarzysze wracając po kolacji z karczmy Schiara, zostali napadnięci przez piętnastu ludzi przy Fontannie Lwa, młodzieniec śmiał się i ruszał ramionami w sposób bardzo znaczący, zadając fałsz temu wszystkiemu.
— Dla czego śmiejesz się i wzruszasz ramionami? zapytał jeden z jego towarzyszów imieniem Antonio Avella, którego nazywano Pagliucchella, skutkiem zwyczaju ludu Neapolitańskiego nadawania każdemu przezwiska, odpowiedniego powierzchowności lub charakterowi.
— Śmieję się, bo mi się chce śmiać, odpowiedział młodzieniec, wzruszam ramionami, bo mi się podoba wzruszać. Tobie wolno gadać głupstwa, mnie zaś wolno się śmiać z tego co ty mówisz.
— Ażebyś wiedział że gadamy głupstwa potrzeba koniecznie abyś był lepiej od nas powiadomionym.
— Nie wiele trzeba aby więcej od ciebie wiedzieć Pagliucchella, trzeba tylko umieć czytać.
— Jeżeli nie uczyłem się czytać odpowiedział ten któremu Michał wyrzucał jego głupotę, to dla tego że nie miałem sposobności. Ty miałeś ją, bo masz bogatą mleczną siostrę, żonę uczonego, ale dla tego nie należy gardzić towarzyszami.
— Ja też nie gardzę tobą Pagliucchella, bo jesteś dobrym i odważnym chłopcem i gdybym miał co do powiedzenia, tylko tobie jednemu powiedziałbym.
I może Michał dalby był dowód swego zaufania, wyprowadzając go z tłumu i udzielając niektórych szczegółów swoich wiadomości, kiedy w tem poczuł że ktoś mocno oparł rękę na jego ramieniu. Odwrócił się i zadrżał.
— Gdybyś miał co do powiedzenia, jemu powiedziałbyś, powiedział człowiek opierający rękę na jego ramieniu, ale wierz mi, jeżeli naprawdę wiesz cokolwiek o tym całym wypadku, o czem wątpię i jeżeli powiesz to co wiesz komukolwiek, wtedy naprawdę zasłużysz aby cię nazywano Michałem warjatem.
— Pasquale Simone! szepnął Michał.
— Lepiej zrobisz, wierz mi, mówił dalej zbir, i to będzie mniej niebezpieczne dla ciebie, jeżeli pójdziesz do kościoła Madonny del Carmine, gdzie Assunta której nie zastałeś dziś rano, dopełnia śluby, a której nieobecność wprowadza cię w zły humor, aniżeli gdybyś siedział tutaj i opowiadał to, czego nie widziałeś, a co byłoby dla ciebie nieszczęściem gdybyś widział.
— Słusznie mówisz panie Pasquale, odpowiedział Michał drżący, idę. Tylko pozwól mi przejść.
Pasquale jednem ruchem ręki zrobił miejsce między ścianą, którem mogłoby się wydostać dziecko dziesięcioletnie. Michał przeszedł wygodnie, tak go obawa zrobiła małym.
— Ah! na honor, nie! mruczał oddalając się wielkiemi krokami w kierunku kościoła del Carmine i nie oglądając się wcale; na honor, nie! Nie powiem ani słowa, możesz być spokojny, wasza wysokość od noża; wołałbym raczej język sobie urżnąć; ale co prawda to niemowa przemówiłby, słysząc mówiących że byli napadnięci przez piętnastu ludzi, kiedy to oni przeciwnie w sześciu napadli na jednego. Mniejsza z tem, nie lubię Francuzów ani Jakobinów, ale mniej jeszcze lubię zbirów i policją i nie gniewa mnie to wcale, że ten ich trochę poturbował. Dwóch zabitych i dwóch ranionych na sześciu, Viva San Gerunaro! nie miał reumatyzmu w ręku, ani podagry w palcach niezawodnie.
I zaczął się śmiać potrząsając wesoło głową i tańcząc sam tarantelę na środku ulicy.
Chociaż utrzymują, że monologi nie są w naturze człowieka, Michał nazywany Michałem warjatem, właśnie dla tego, że sam z sobą rozmawiał i mówiąc poruszał rękami, Michał warjat, byłby dalej śpiewał pochwały Salvato, gdyby się nie był znalazł, rozśmiawszy się serdecznie już na placu del Carmine, tańcząc tarantelę pod portykiem kościoła.
Podniósł ciężką i brudną oponę wiszącą we drzwiach, wszedł i obejrzał się.
Kościół del Carmine, o którym nam niepodobna zamilczyć, jest najpopularniejszym kościołem w Neapolu, a jego Madonna uchodzi za cudowną. Zkąd powstała ta renoma i czemu zawdzięcza ten ogólny szacunek? Czy dla tego że spoczywają w nim szczątki młodego i poetycznego Conradina, synowca Manfreda, i jego przyjaciela Fryderyka Austrjackiego? Czy z przyczyny swego Chrystusa, który zagrożony kulą Renego d’Anjou, spuścił głowę na piersi dla uniknienia jej a którego włosy rosną tak obficie że syndyk Neapolu przybywa co rok z wielką okazałością obcinać je złotemi nożyczkami? Czyż nakoniec, że Masaniello, bohater lazaronów, został w tym klasztorze zamordowanym i spoczywa tam gdzieś nieznany, tak prędko lud zapomina nawet o tych co dla niego umarli? Ale nie mniej jest prawdą, że kościół del Carmine dla tego że był, jak to powiedzieliśmy, najpopularniejszym, po większej części dopełniały się wszystkie śluby i że to tam także stary Tomeo swój wykonał o przyczynie którego wkrótce powiemy.
Michałowi z początku w kościele del Carmine tak zawsze przepełnionym wiernemi, nie łatwo było odnaleść tej którą szukał. Ale nakoniec spostrzegł ją modlącą się pobożnie u stopni jednego z ołtarzy lateraneńskich, po lewej stronie od wejścia.
Ten ołtarz jaśniejący od jarzącego światła, był poświęcony św. Franciszkowi.
Michał miał, według tego czy jesteś pesymistą lub optymistą, nieszczęście lub szczęście, zakochać się. Rozruch jaki przewidywał i podał Ninie za powód swego oddalenia się, był podrzędną przyczyną. Przedewszystkiem chodziło o widzenie i uściskanie Assunty, córki Bosso Tomeo, starego rybaka, który przypominamy sobie, jednej nocy kiedy jego statek był przyczepiony koło pałacu królowej Joanny, widział widmo nachylające się nad nim i upewniające dotknięciem sztyletu, czy spał na prawdę, i które gdy się przekonało że spał, odeszło i zniknęło w ruinach.
Przypominamy sobie jak strasznie przeraziło to widzenie starego rybaka, tak dalece że opuszczając Mergellinę, zostawił między dawnem a nowem pomieszkaniem rzekę Chiaia. Chiauamone, zamek 1’Oeuf, Santa-Lucia, Castel-Nuovo, przystań, port, Strada-Nuova i nakoniec bramę del Carmine, przeniósł swoje mieszkanie do Marinelli.
Jako prawdziwy rycerz tułający się, Michał za swoją kochanką poszedł na koniec Neapolu, byłby za nią poszedł na koniec świata.
Rano, w dniu o którym mówimy, kiedy znalazł drzwi starego Basso Tomeo zamknięte, zamiast je zastać otwarte jak zwykle, zaniepokoił się.
Gdzie mogła być Assunta i co mogło oddalić ją od domu?
Oprócz wątpliwości jaką kochanek ma zawsze o swojej kochance, gdyby nawet najbardziej był kochanym, Michał doświadczał jeszcze przeszkód w swojej miłości.
Basso Tomeo stary rybak, pełen bojaźni Bożej, czci dla świętych i miłości pracy, nie miał zbyt wielkiego poważania dla Michała, którego uważał nietylko za warjata jak wszyscy, ale jeszcze za próżniaka i bezbożnika.
Trzej bracia Assunty. Gaetano, Gennaro i Luigi byli zbyt pokornemi dziećmi aby mieli nie podzielać opinji ojca co do Michała, tak, że biedny Michał na każdy nowy zarzut miał w domu Tomea tylko jednego obrońcę Assuntę, kiedy oskarżycieli miał on czterech, ojca i trzech synów, co koniecznie musiało stanowić większość.
Szczęściem rzemiosło rybaka jest ciężkie rzemiosło i Basso Tomeo i jego trzej synowie chwalący się że nie są próżniakami jak Michał, dla zaspokojenia sumienia, większą część wieczora spędzali na zastawianiu sieci, część nocy na oczekiwaniu połowu, część poranka na wyjmowaniu go z wody. Z tego wynikało że na dwadzieścia cztery godzin Basso Tomeo i jego trzej synowie byli ośmnaście za domem, pozostałe zaś sześć spali i tym sposobem byli nie zbyt uciążliwemi stróżami miłostek Assunty i Michała.
Więc też Michał cierpliwie znosił nieszczęście swoje. Basso Tomeo oświadczył mu wyraźnie: że tylko wtedy odda mu swoją córkę za żonę, gdy obierze sobie rzemiosło, które mu zapewni nietylko byt dostatni, ale i pozwoli uczciwie zarabiać na życie, lub wreszcie jeżeli jakiś spadek otrzyma. Lecz Michał utrzymywał na nieszczęście, że nie zna żadnego rzemiosła korzystnego i uczciwego zarazem, dowodząc: że jedna z tych zalet wyłączała drugą, a zdanie to w Neapolu nie uchodziło za fałszywe. Chcąc lepiej dowieść swego twierdzenia, stawiał na przykład samego Basso Tomeo, który oddając się uczciwemu rzemiosłu lat 50 i pracując ośmnaście godzin dziennie, przy pomocy trzech synów, nie zaoszczędził w tym długim przeciągu czasu nawet 50 dukatów, od chwili gdy po raz pierwszy zarzucił sieci w morze. Michał więc oczekiwał ciągle spadku, wspominając o wuju istniejącym tylko w jego wyobraźni i który jakto Marko Polo utrzymywał, udał się do królestwa Kathaju. W razie jednakże gdyby go spadek ominął, co bardzo zresztą mogło być prawdopodobnem, prędzej lub później, zostałby półkownikiem, bo mu tę świetną przyszłość wyraźnie Nanno przepowiedziała. Wprawdzie w domu Basso Tomeo, przyznał się tylko do pierwszej części przepowiedni, przemilczawszy o szubienicy i uznał za stosowne wynurzyć się pod tym względem, tylko swej siostrze Ludwice, jak to już wiemy z rozmowy, która poprzedziła przepowiednię jeszcze smutniejszą, jaką czarownica wyjawiła dziewczynie.
Obecność Assunty w kościele Madonny del Carmine przed ołtarzem św. Franciszka, oświeconym rzęsisto, była jasnym dowodem: że jakkolwiek Michała uważano za głupca, nie omylił się jednakże twierdząc, że Basso Tomeo pomimo podejmowanych trudów, niewielkie odnosił korzyści z rybołóstwa. I w istocie trzy dni ostatnie takiem naznaczone były niepowodzeniem, że stary rybak ślubował ofiarować do ołtarza św. Franciszka dwanaście świec woskowych, w tej nadziei, że święty który był jego patronem, wynagrodzi jego ofiarę połowem tak obfitym, jakiego doczekali się rybacy Ewangeliczni nad jeziorem Genezaret. Polecił więc swej córce Assuncie, aby cały ranek, to jest podczas gdy on będzie zarzucał sieci w morze, gorącemi modłami poparła ślub uczyniony.
Ale ponieważ ofiarę uczynił dnia poprzedniego, to jest po ostatnim połowie, który mniej przyniósł korzyści niż dni poprzednich, a Michał poświęcił cały wieczór Ludwice, a noc rannemu, Assunta więc nie mogła go uprzedzić o tem co zaszło poprzednio; zastał więc drzwi zamknięte, gdy tymczasem Assunta modliła się w kościele, klęcząc przed ołtarzem św. Franciszka, zamiast oczekiwać go przed domem.
Michał przekonawszy się, że Paskal Simone, powiedział mu prawdę, uradowany, westchnął tak głęboko, że Assunta odwróciła głowę, wydała okrzyk radości i z uśmiechem pełnym dobroci, który jasno dowodził że był nagrodą jego przenikliwości, dała mu znak ręką by się do niej zbliżył. Michał nie czekał drugiego wezwania. Jednym skokiem stanął przy ołtarzu i padł na kolana na tym samym stopniu na którym Assunta klęczała.
Nie możemy zapewnić jednakże czy od chwili ujrzenia Michała, modlitwa młodej dziewczyny była również jak poprzednio gorliwą i czy do niej nie wmieszało się trochę roztargnienia. Ale była to rzecz małej wagi. W chwili właśnie, gdy połów ryb się odbywał, można było zresztą wtrącić kilka słówek miłosnych, do pobożnych wyrazów do jakich święty miał prawo.
Wtedy to dopiero Michał dowiedział się od Assunty o wypadku, który opowiedzieliśmy czytelnikom, wprzód nim się Michał o nim dowiedział; ze swej strony zmyślił jej historyjkę o ile można prawdopodobną, co do choroby Ludwiki, morderstwa popełnionego przy Fontannie lwa i pogłosek obiegających w tej chwili ulicę San Eligio i uliczkę Westchnień które rozpowiadano przed sklepem Beccaja.

Assunta jako nieodrodna córka Ewy, usłyszawszy o wieściach jakie rozsiewano na rynku, chciała się dowiedzieć koniecznie, o prawdziwej przyczynie tych pogłosek. To, co jej kochanek opowiadał, wydawało się jej nie dosyć jasnem, postanowiła więc pożegnać św. Franciszka, gdyż modlitwy które miała odmówić do niego już ukończone zostały; skłoniła więc pobożnie głowę przed ołtarzem świętego, następnie umoczyła palce w kropielnicy znajdującej się przy drzwiach, dotknęła końcami palców wilgotnych, ręki kochanka, przeżegnała się po raz ostatni i ująwszy ramię Michała, lekka jak jaskółka gotowa do odlotu, śpiewając wesoło jak ona, opuściła kościół del Carmine, pełna ufności w przyczynek świętego, gdyż nie wątpiła o tem, że jej ojciec i bracia doczekali się cudownego połowu.

Dwaj bracia.

Assunta miała wielką słuszność pokładając całą swoją ufność wstawiennictwu świętego, gdyż jej ojciec i bracia w istocie doczekali się cudownego połowu.
W chwili gdy już zaczęli wyciągać siecie, wydały się im bardzo ciężkie, sądzili więc, że zaczepiły się o skały; lecz nie czując oporu, jaki zwykle sprawia przeszkoda przyczepiona do dna morskiego, obawiali się, aby nie wyciągnęli ciała jakiego samobójcy lub nieszczęśliwego, który utonął w skutek jakiegoś wypadku, co się czasami wydarza i jest smutną przepowiednią dla rybaków, których podobne nieprzewidziane zdarzenie spotyka.
Ale w miarę jak sieć przyciągali do brzegu, uczuwali coraz silniejsze wstrząśnienia i podskoki dowodzące, że istoty żyjące i pełne życia, mimowoli płynąć musiały w kierunku ciągnionej sieci.
Wkrótce dorozumiano się po wzburzonem morzu i słupach wody wytryskających w górę, że biedni więźniowie poczęli pojmować swoje położenie, czyniąc rozpaczliwe usiłowania by się wydostać z sieci. Gennaro i Gaetano zanurzyli się po pas w morze, a kiedy stary rybak i Luigi, zbierając swe siły walczyli z nieposłusznem łupem, pierwsi tymczasem przeszli po za siecie, a chociaż woda dochodziła im aż do ramion, zdołali jednakże przywieść do posłuszeństwa małych buntowników.
Z ich jednakże gestów i radosnych okrzyków, można było łatwo zrozumieć, że św. Franciszek okazał się bardzo szczodrym.
To się działo w zatoce na połowie drogi do Strada-Nuovo naprzeciwko kamienicy, której okna wychodziły z jednej strony na plac, a z drugiej na ulicę św. Andrzeja.
Ta kamienica, którą nazywano pałacem de la Torre, należała w istocie do księcia noszącego to samo nazwisko.
Ponieważ mamy opowiadać fakt czysto historyczny, wypada nam opisać kamienicę gdzie ów fakt miał miejsce, i dać poznać tych, którzy w owej kamienicy mieszkali.
W oknie pierwszego piętra stał młody człowiek, mający około lat dwudziestu ośmiu, ubrany według ostatniej mody paryzkiej, tylko zamiast modnego surduta z długiemi połami o wysokim kołnierzu pikowanym, jaki noszono w tej epoce, miał na sobie szlafrok karmazynowy, zasznurowany na piersiach jedwabnymi sznurami.
Czarne jego włosy, które od niepamiętnych czasów nie widziały pudru, chociaż krótko przystrzyżone, skręcały się w naturalne loki, cienka koszula batystowa, ozdobiona żabotem z delikatnej koronki, nieco otwarta, dawała widzieć szyję białą jak u kobiety; ręce miał delikatne, ważkie, prawdziwie arystokratyczne. Na małym palcu lewej ręki błyszczał pierścionek z djamentem; roztargniony, z okiem gubiącem się w przestrzeń daleką, gonił obłoki snujące się po niebie, ręką lewą wybijał niby takt, jak poeta skandujący wiersze.
Był to w istocie poeta, w rodzaju Sannasara, Bertina, Parnego, don Clemente Filomarino, młodszy brat księcia de la Torre, jeden z największych młodych elegantów Neapolu, który walczył w modnym świecie o palmę zwycięztwa z Mikołajem Caracciolim i z Roccomanem: prócz tego był doskonałym jeźdźcem, wielkim myśliwcem, wybornym w fechtowaniu, w strzelaniu do celu, nadto dobrym pływakiem, bogatym, chociaż najmłodszym z rodziny; brat zaś jego książę de la Torre, o dwadzieścia pięć lat starszy od niego, postanowił umrzeć kawalerem, aby mógł zostawić bratu cały swój majątek; młodszemu więc z rodziny pozostawiał chlubną misję uwiecznienia imienia rodziny de la Torre, której to zaszczytnej misji sam zrzekał się dobrowolnie.
Zresztą książę de la Torre zajmował się pracą daleko podług niego ważniejszą nie tylko dla współczesnych ale i dla potomności, i utrzymywał, że praca ta więcej doda blasku jego imieniu, jak najświetniejsze podpory, którychby dał rodzinie de la Torre. Zapalony biblioman, zbierał rzadkie książki i kosztowne manuskryptu. Bibljoteki, nawet królewska, Neapolu ma się rozumieć, nie miały nic takiego, coby dało się porównać z jego zbiorami książek Elzevira, albo raczej mówiąc poprawniej Elzevirów. W istocie miał wybór prawie zupełny, wszystkich edycji ogłoszonych przez Ludwika, Izaaka i Daniela, to jest przez ojca i syna i synowca[3]. Mówimy prawie kompletny, bo żaden bibljoman nie może się poszczycić zbiorem całkowitym, począwszy od pierwszego tomu ogłoszonego w roku 1572, do którego przywiązane jest imię Elzevirsa, noszący tytuł Euchopii historiae Romance, lib. X. aż do Pustelnika francuskiego, wydanego u Ludwika i Daniela w 1655 roku, Pokazywał jednakże z dumą amatorom ten zbiór prawie jedyny, gdzie można było widzieć z kolei, służące za winietę, to anioła trzymającego w jednem ręku książkę, w drugiem kosę; wiąz po którym się pięła winna latorośl z dewizą: Non solus; Minerwę i drzewo oliwne z napisem: Ne extra oleas, klejnot szlachecki w kształcie głowy bawołu, który Elzevirowie przyjęli w roku 1628; zastąpiła go następnie syrena w roku 1634; wreszcie podstawa do lampy w kształcie głowy Meduzy i girlandy z róż miesięcznych, nakoniec dwa berła skrzyżowane na tarczy, stanowiące ostatnią winietę. Wreszcie te wyborowe edycje, odznaczały się wielkością i szerokością marginesów z których niektóre dochodziły od 15 do 18 linji.
Co do autografów był to zbiór bogaty, jakim prócz księcia de la Torre nikt pochlubić się nie mógł. Rozpoczynały go pieczęcie Tankreda, Hantevilla, następnie królów, książąt, vice-królów, którzy panowali w Neapolu, a kończyły się na podpisach własnoręcznych Ferdynanda i Karoliny, obecnie panujących.
Dziwna rzecz! ta głęboka miłość zbiorów rzeczy starożytnych, której odznaczającym symptomem jest po większej części obojętność na wszystkie uczucia ludzkie, nie wywierała żadnego szkodliwego wpływu na miłość prawie ojcowską, jaką książę de la Torre ogarniał swego młodszego brata, don Clemente, który już w piątym roku został sierotą.
Ale prawdopodobnie myśl, że z chwilą przyjścia na świat dziecięcia zostanie uwolniony od obowiązku żenienia się, tak głęboko przywiązała go do niego; wprawdzie obowiązek wyżej wymieniony, nie byłby go odwrócił od powołania zbieracza starożytności, ale stałby się wielką dlań przeszkodą.
Z trudnością więc przyszłoby nam wyliczać starania, jakiemi otaczał dziecię, które go uwolniło od obowiązku żenienia się.
W czasie chorób ciężkich lub mniej niebezpiecznych, którym zwykle wiek dziecinny ulega, sam pilnował dziecię, przepędzał przy jego łóżeczku noce całe, notując swoje katalogi, albo wyszukiwał w rzadkich swoich dziełach błędów drukarskich, które naznaczają egzemplarz cechą tożsamości.
Kiedy z dziecka don Clemente stał się wyrostkiem, z wyrostka młodzieńcem, z młodzieńca mężczyzną, głębokie i tkliwe przywiązanie jego brata nie zmniejszało się ani na jotę, było zawsze tejże samej siły.
W dwudziestym szóstym roku don Clemente uważany był przez brata za dziecko. He razy tylko wsiadał na koń. lub szedł na polowanie, zawsze brat wołał na niego przez okno: Tylko się nie utop, bądź ostrożny z fuzją, trzymaj się dobrze na komu, by cię nie uniósł.
Kiedy admirał Latouche-Treville przybył do Neapolu, don Clemente Filomarino, równie jak młodzi ludzie w jego wieku, pobratał się z oficerami francuzkiemi i poeta obdarzony żywą wyobraźnią, oburzając się na nadużycia, przygnębionego potrójnym despotyzmem berła, miecza i sutanny, wmieszał się do rzędu najgorętszych patrjotów i razem z nimi wtrąconym został do więzienia.
Cały oddany swoim poszukiwaniom autograficznym i pracom bibljomana, książę de la Torre, wiedział tylko o przybyciu floty francuskiej, nie przywiązując do tego wypadku najmniejszej wagi. Sam filozof — nie mieszał polityki z filozofią, więc nie dziwił się wcale słysząc brata, szydzącego z rządu, wojska i księży.
Nagle dowiaduje się, że don Clemente Filomarino został aresztowany i zaprowadzony do fortu St. Elme. Gdyby piorun był upadł u nóg jego, mniej bez wątpienia byłby go przestraszył, jak ta wiadomość; zebrawszy myśli, pobiegł do regenta wikarjatu, jest to urząd, który odpowiada urzędowi prefekta policji we Francji.
Pytał się co takiego brat jego uczynił. Jakież było jego zadziwienie, kiedy mu odpowiedziano: że jego brat należał do spisku, że oskarżenia wielkiej wagi ciążyły na nim i że jeżeli te oskarżenia dowiedzionemi mu zostaną, głowa jego będzie w niebezpieczeństwie.
Rusztowanie na którem stracono Vitagliana, Emmanuela Deo i Gaglianiego, zaledwo zostało usunięte z placu przed zamkiem. Księciu de la Torre zdawało się, że widzi jak je wznoszono na nowo, by stracić jego brata. Pobiegł więc co tchu do sędziów, oblegał drzwi Vannich, Guidobaldich, Castelcicalów; oddawał połowę swego majątku, ofiarował następnie całe swoje autografy, swoich Elzevirów, oddawał się wreszcie sam w ręce sędziów za uzyskanie wolności dla brata. Proces tymczasem toczył się zwykłą koleją; ale tym razem, pomimo zgubnego wpływu tej krwawej trójcy, wszyscy oskarżeni zostali uniewinnieni i udarowani wolnością.
Wtedy to królowa widząc jak jej się wymykała z rąk zemsta legalna, ustanowiła owo ponure więzienie, do którego już dawniej wprowadziliśmy czytelników naszych, i utworzyła trybunał tajemny, którego sędziami zostali: Vanni, Castelcicala i Guidobaldi, a Pasqual Simone wykonawcą.
Ośmnaście miesięcy więzienia, podczas których książę de la Torre ledwo nie dostał pomieszania zmysłów i zaniechał zbierania swoich Elzevirów, poszukiwania autografów, nie wyleczyły wcale don Clementa Filomarino. z jego zasad liberalnych, z jego tendencji filozoficznych, i z usposobienia sarkastycznego; ale przeciwnie, popchnęły go silniej na drogę opozycji. Silny bezstronnością trybunału, który pomimo tajemnych nalegań królowej, pomimo otwartych znów nalegań jego oskarżycieli, uznał jego niewinność i wrócił mu wolność, sądził się wolnym od wszelkiej obawy i odtąd stał się jednym z najpunktualniejszych gości salonów ambasadora francuzkiego, ale za to zaniedbał zupełnie salony dworskie, do których jego stopień otwierał mu wejście.
Książe de la Torre jego brat, uspokojony co do losu Clementa znów się oddał poszukiwaniu autografów i swoich Elzevirów i wtedy tylko zaniepokoił się o swe dziecko marnotrawne, gdy mu zalecał roztropność przy wsiadaniu na koń, lub gdy tenże wychodził na polowanie albo pływał w zatoce.
Tego dnia obydwaj byli zadowoleni.
Don Clemente Filomarino dowiedział się że ambasador francuzki wypowiedziawszy wojnę królowi Ferdynandowi opuścił Neapol; zapomniawszy więc o zasadach kosmopolitycznych dla miłości narodowości neapolitańskiej, spodziewał się za miesiąc ujrzyć znowu Francuzów, swoich dobrych przyjaciół w Neapolu, a króla i królowę daleko po za granicami kraju.
Ze swej strony książę de la Torre, otrzymał od księgarza Dury, jednego z najsławniejszych antykwarjuszów, list, w którym mu oznajmiał: iż odnalazł jeden tom Elzevira, jakiego właśnie brakowało w zbiorze książek księcia, zapytywał się go przytem: czy miał mu tom ów odnieść lub czekać jego wizyty.
Czytając list księgarza, książę de la Torre krzyknął radośnie i nie mając cierpliwości oczekiwać księgarza, zawiązał krawat, włożył swoją opończę i zeszedłszy z drugiego piętra, zajętego w zupełności na bibljotekę, udał się na pierwsze piętro, które sam z bratem zajmował, właśnie w chwili, gdy tenże kończył wiersz ostatni komicznego poematu, w rodzaju Lutrina-Boila, i w którym powstawał na trzy wielkie grzechy, właściwe nietylko mnichom Neapolu, ale i zamieszkującym kraj cały, tymi grzechami były: niepowściągliwość, lenistwo i obżarstwo.
Na widok brata, don Clemente Filomarino domyślił się, że księcia de la Torre spotkał jeden z tych szczęśliwych wypadków, tyczących się zawodu bibljotekarza, które pozbawiały go prawie przytomności.
— Ach! mój drogi bracie, zawołał, czy nie znalazłeś przypadkiem Serenca z roku 1661.
— Nie, mój kochany Clemencie, ale wystaw sobie moją radość; znalazłem Persa z roku 1664.
— Znalazłeś?... a to dopiero odkrycie — hm. Ale ileż to razy mówiłeś mi: „znalazłem“, a kiedy przyszło do oddania w mowie będącego egzemplarza, wpychano ci jakiegoś fałszywego Elzevira, jakąś edycję ze sferą, zamiast z drzewem oliwnem lub z wiązem.
— Tak, ale nigdy nie dałem się złapać, bo takiego starego jak ja lisa, nie tak łatwo oszukać. Zresztą Dura właśnie donosi mi o owem szczęśliwym odkryciu, a Dura nie wypłatałby mi żadnego figla. Idzie mu o dobrą reputację. Przeczytaj list: „Mości książę, przybywaj jak najprędzej, z radością ci donoszę, że znalazłem Persa z 1664 roku; z winetą składającą się z dwóch bereł skrzyżowanych na tarczy; jest to wspaniała edycja z marginesami szerokiemi na piętnaście linji“.
— Brawo bracie i pójdziesz jak się spodziewam zaraz do Dury.
— Biegnę do niego; będzie mnie to kosztowało najmniej 80 dukatów, ale mniejsza o to! tobie się kiedyś moja bibljoteka dostanie, a jeżeli na szczęście znajdę Terenca z 1661 roku, stanę się panem zupełnego zbioru, a czy wiesz ile jest wart kompletny zbiór Elzevira? Dwadzieścia tysięcy dukatów, jak jeden grosz.
— O jedną, rzecz błagam cię kochany bracie: abyś nigdy nie troszczył się o to, co masz mi zostawić. Mam nadzieję, że podobnie jak Kleobulowi i Bitonowi, chociaż nie posiadamy ich zasług, bogowie jednakże o tyle nas kochają, że nam dozwolą umrzeć razem tego samego dnia i o jednakowej godzinie. Kochaj mnie drogi, a dopóki kochać mnie będziesz, dosyć będę bogatym.
— A! nieszczęśliwy, mówił książę, kładąc obiedwie ręce na jego ramionach i patrząc mu w oczy z niewysłowioną czułością, wiesz o tem dobrze, że cię kocham jak własne dziecię, więcej nawet jak rodzone dziecko, bo gdybyś był tylko mojem dzieckiem, byłbym pobiegł wprzód do Dury i nie uściskał cię prędzej jak za powrotem.
— A więc! uściśnij mnie i biegnij czemprędzej po odbiór swego Terenca.
— Ależ po mego Persa, nieuku! mego Persa! A! mówił książę dalej z westchnieniem, będziesz biblomanem zaledwie trzeciego rzędu, a... do tego jeszcze!!! Do widzenia Clemencie, do widzenia!
I książę de la Torre wybiegł z pokoju.
Don Clemente wrócił do okna.

Basso Tomeo i jego synowie wyciągnęli sieci na brzeg morza w pośród tłumu rybaków i lazzaronów którzy przybiegli oglądać połów Basso Tomeo i jego synów.

W którym Gaetano Hamone ukazuje się na scenie.

Powiedzieliśmy na początku poprzedniego rozdziału: że św. Franciszek okazał się bardzo hojnym i że połów w istocie był cudownym.
Zdawało się że święty do którego Assunta tak pobożnie się modliła i którego Basso Tomeo obdarzył tak wspaniale, ofiarowawszy mu dwanaście świec woskowych i zamawiając mszę, chciał’ napełnić siecie starego rybaka i jego trzech synów wszelkiemi gatunkami ryb znajdującemi się w zatoce.
Kiedy kabłąk sieci, ukazał się na powierzchni morza, a następnie i sieć sama przepełniona rybami wreszcie spoczęła na brzegu, zdawało się że nie morze Śródziemne, ale Pactol wyrzucił z swego łona na wybrzeże morskie wszystkie te bogactwa.
Dorada z odblaskiem złotym, rybka z rodzaju stokfiszu nakrapiana punkcikami koloru stali, karp w swej sukience srebrzystej, tęczak z piersią różową, miętus o drobnych łuskach, leszcz z pyszczkiem zaokrąglonym, rybka złota, lin, sandacz, barwena, nakoniec rybka zwana św. Piotra, mająca po bokach odcisk palcy Apostoła, tworzyły ten zbiór wodnej rzeszy i składały niby dwór, ministrów, szambelanów, wspaniałego suma, ważącego najmniej sześćdziesiąt funtów; był to prawdziwy król morza, którego Masamello w ślicznej śpiewce Niemej z Portici przyrzeka swoim towarzyszom.
Stary Basso Tomeo schwycił się za głowę obydwiema rękami, nie mógł wierzyć własnym oczom i skakał z radości. Koszyki które starzec i jego synowie przynieśli, w nadziei pomyślnego połowu zostały napełnione aż po sam wierzch nie pomieściły jednakże i trzeciej części tego bogatego żniwa, które się zbiera bez najmniejszej uprawy.
Dzieci poszły po nowe kosze, a tymczasem Tomeo przejęty serdeczną wdzięcznością, opowiadał każdemu, że cud ten zawdzięczał wyłącznie łasce św. Franciszka swego patrona, do którego ołtarza zakupił dwanaście świec woskowych, palących się w czasie mszy zakupionej przez niego.
Sum nadewszystko był przedmiotem uwielbienia starego rybaka i obecnych, można było w istocie policzyć do cudu, że pomimo silnych ciosów jakie wymierzał sieci, nie zerwał jej przecież i nie ułatwił sobie ucieczki, dając tym sposobem możność rejterady całej łuskowatej rzeszy skaczącej koło niego.
W czasie opowiadania Basso Tomea i na widok połowu, żegnano się wołając: Evviva San Francisco! Jeden tylko don Clemente, stojący w oknie, panujący niby nad tą całą sceną, zdawał się powątpiewać o pośrednictwie świętego, przypisując po prostu ten połów cudowny, szczęśliwemu przypadkowi, jaki niekiedy spotyka rybaków.
Stojąc w oknie pierwszego piętra swego pałacu, panując jakeśmy to już powiedzieli nad całym tłumem i mogąc zgłębić wzrok aż na plac Marinelli w łuk zagięty, widział to, czego Basso Tomeo stojący ze swoją rybą w pośród koła winszujących mu szczęścia nie mógł widzieć i nie widział też w istocie.
Ten którego don Clemente widział, a którego znów Basso Tomeo widzieć nie mógł, był to właśnie braciszek Pacifico, wracający z rynku ze swoim osłem; zajmował on dumnie podług swego zwyczaju sam środek ulicy; byłby z pewnością wpadł na gromadkę ryb, które Basso Tomeo złowił, gdyby był ciągle szedł w linji prostej.
I oto co się dalej stało: widząc tłum ludu, tamujący mu drogę, a nie wiedząc przyczyny tego zbiegowiska, braciszek Pacifico, ażeby się łatwiej przez niego przerżnąć, ujął Giakobina za postronek i postępując przodem zawołał: Z drogi! w imię św. Franciszka, z drogi!
Łatwo domyślić się możemy, że lud z łatwością ustąpił z drogi, opiewającemu pochwały założyciela klasztoru, reguły braci młodszych; gdy tenże nadto przedstawiał się w imieniu świętego ale tem skwapliwiej i z większem uszanowaniem zrobiono mu miejsce, kiedy w przybyszu poznano braciszka Pacifico i jego osła Giakobina, a każdy bez wątpienia wie o tem, że ten ostatni był przywiązany do szczególnych usług świętego.
A więc braciszek Pacifico najspokojniej w święcie przerzynał się przez zbiegowisko ludu, nie widząc wcale co się w środku tłumu znajdowało, kiedy nagle znalazł się na wprost starego Tomea, i o mało co nie wpadł na gromadę ryb które rzucały się rozpaczliwie w ostatnich konwulsjach konania.
Właśnie tej chwili oczekiwał Clemente, gdyż łatwo mógł się domyśleć ciekawej walki, jaka rozpocząć się mogła pomiędzy rybakiem a mnichem; i w istocie, zaledwo Basso Tomeo poznał Pacifica, ciągnącego za sobą Giakobina i zrozumiał że skazany zostanie na złożenie wygórowanej dziesięciny, zbladł z przestrachu, wydając okrzyk rozpaczy, ale twarz braciszka Pacifica przeciwnie rozpromienił uśmiech radości, widząc do jakiego to celu zawiodła go szczęśliwa jego gwiazda, darząc taką śliczną gratką.
Przed chwilą znalazłszy rynek źle zaopatrzony w ryby, pomimo tego, że post nazajutrz przypadał, nie nie kupił, bo nic nie uznał za godne, nic coby mogło zadowolnić wykwintny i delikatny smak kapucynów St. Ephrema.
— A! a! zawołał don Clemente tak głośno, aby mógł być słyszanym z dołu, to jest z placu, rzecz staje się interesującą.
Kilka osób podniosło głowę, ale nie wiedząc, co przez te słowa młody człowiek w aksamitnym szlafroku rozumiał, zwrócili w tejże chwili spojrzenia na Basso Tomeo i braciszka Pacifica.
Braciszek Pacifico, nie pozostawił długo Basso Tomeo w wątpliwości, ująwszy sznur w rękę rozłożył go na sumie, wymawiając sakramentalne wyrazy:
— W imię św. Franciszka!
Tego właśnie domyślał się don Clemente, wybuchnął więc głośnym śmiechem. Przewidywał bowiem że stanie się świadkiem walki, dwóch najpotężniejszych motorów czynów ludzkich. Przesądu i osobistego interesu.
Czy i Basso Tomeo, który wierzył ślepo że św. Franciszek swojem wstawieniem, wyjednał mu połów tak obfity, śmiałby mu odmówić najlepszej cząstki tego cudownego połowu, lub nie odstąpiłby jej reprezentantowi jego — co wyszło by na jedno?
Z tego co zaszło, don Clemente mógł łatwo wywnioskować, czy w walce którą Neapol miał podtrzymać dla wywalczenia swych praw, patrjoci będą mogli liczyć na lud i czy ten Ind, dla którego gotowi byli ponieść największe ofiary, w chwili obalenia przesądów, będzie walczył w celu ich utrzymania, lub też przyczyni się do ich zniesienia.
Rezultat nie wypad! szczęśliwie dla filozofa.
Po krótkiej wewnętrznej walce, przesąd pokonał interes osobisty i stary rybak, który przed chwilą gotów był bronić swojej własności, oglądając się czy synowie nie powrócili z koszykami, cofnął się krokiem w tył i odkrywając rybę, wyrzekł z pokorą.
— Św. Franciszek dał mi ją, św. Franciszek napowrót mi ją odbiera. Niechaj będzie błogosławiony za to. Ryba do ciebie należy mój ojcze.
— A, głupiec! zawołał don Clemente.
Obecni podnieśli głowę i oczy tłumu, zwróciły się na młodego człowieka, na którego obliczu malowało się tyle sarkazmu; ale na twarzach obecnych widać było tylko wyraz zadziwienia, bo nikt nie wiedział do kogo zwróconym był wyraz głupiec.
— Ciebie to właśnie, ciebie Basso Tomeo, a nie kogo innego nazywam głupcem, zawołał znów don Clemente.
— Mnie, a dla czego Ekscelencjo?
— Bo ty i twoi trzej synowie ludzie poczciwi, pracowici, a nadto dzielne chłopaki, pozwalacie zabrać bezwstydnemu mnichowi, a zarazem próżniakowi i oszustowi, owoc waszej ciężkiej pracy.
Braciszek Pacifico, który sądził że sam już jego habit powinien mu był jednać szacunek i uwalniać od odpowiedzialności, zaatakowany wprost, i z nienacka (rzecz nadzwyczajna, niemożliwa według niego) ryknął z gniewu i pogroził kijem don elementowi.
— Schowaj kij dla swego osła mnichu, on tylko dla niego groźnym być może.
— Tak, ale cię uprzedzam don Cicillu[4], że mój osieł nazywa się Giakobinem.
— No! więc to twój osieł nosi imię człowieka, a ty bydlęcia.
Zgromadzony tłum wybuchnął śmiechem, gdyż zwykle z początku kłótni, obecni stają po stronie tego, który przeciwnika przewyższa rozumem.
Braciszek Pacifico rozwścieklony mógł tylko dać don elementowi nazwę, która według niego była największą obelgą.
— Jesteś Jakobinem, bracia! ten człowiek jest Jakobinem, czy widzicie go, z jego włosami à la Tytus, z jego spodniami pod szlafrokiem? Jakobin! Jakobin! Jakobin!
— Krzycz że jestem Jakobinem, ile ci się tylko podoba, gdyż wiedz o tem: ja się szczycę, że jestem Jakobinem.
— Czy słyszycie, ryknął braciszek Pacifico, sam przyznaje że jest Jakobinem.
— Ale... spytał don Clemente, czy ty wiesz, kto to jest Jakobin?
— Jest to demagog, sans-culota, rewolucjonista, królobójca.
— Imię to we Francji może oznaczać coś podobnego, ale w Neapolu... słuchaj... i spamiętaj dobrze co ci powiem. Jakobin oznacza człowieka uczciwego, kochającego swój kraj, pragnącego szczęścia ludu, a tem samem zniesienia przesądów, które go poniżają, człowieka który żąda równości, to jest jednakowych praw tak dla małych jak dla wielkich, wolności dla wszystkich, to jest: on pragnie, aby wszyscy rybacy mogli zarzucać sieci w całej zatoce, aby w tej zatoce nie było wyłącznego miejsca nawet dla króla, tak w Portici jak w Chiatamone i Mergellinie, gdyż morze jest własnością wszystkich, jak powietrze którem oddychamy, jak słońce które nam świeci. Jakobin, to człowiek, który pragnie panowania braterstwa, gdyż uważa wszystkich ludzi za braci, który mówi: Nie jest słusznem aby jedni próżnowali i żebrali, kiedy tymczasem drudzy pracują i potem zlewają czoło. Jakobin wreszcie nie pozwala aby biedny rybak który przepędził noc całą na zarzucaniu sieci w morzu, a dzień na jej wyciąganiu, ułowiwszy przypadkiem rybę, co mu się przytrafia ledwo raz w lat dziesięć, rybę cenioną trzydzieści dukatów...
Zgromadzony tłum uznawszy położoną cenę za wysoką śmiać się począł.
— Ja daję trzydzieści dukatów, mówił dalej Filomarino... A więc raz jeszcze powtarzam, Jakobin jest właśnie tym człowiekiem, który nie chce aby biednemu rybakowi który złowił rybę w pocie czoła, kradł człowiek... nie... omyliłem się... mnich!... mnich nie jest człowiekiem zasługującym na imię człowieka, jest ten który czyni dobrze swym braciom, ale nie ten który ich okrada, ten który oddaje usługi społeczeństwu, ale nie ten, który staje się jego ciężarem, ten który pracuje i uczciwie w pocie czoła zarabia na życie, by wyżywić żonę i dzieci, ale nie ten, który po większej części czas swój przepędza na czytaniu złego, zwraca z dobrej drogi cudze żony, psuje ich dzieci, które się stają łupem próżniactwa i bezczynności. Otóż mnichu, takie czyny oznaczają Jakobina... i jeżeli takie właśnie są jego cechy... to i ja jestem Jakobinem.
— Czy słyszycie go, zawołał mnich odchodzący prawie od przytomności... znieważa kościół, religję, św. Franciszka... To ateusz.
Kilka głosów spytało.
— A któż to jest ateusz?
— Jest to, odpowiedział braciszek Pacifico człowiek, który nie wierzy w Boga, w Madonnę, w Jezusa Chrystusa, nakoniec człowiek nie wierzący w cuda św. Januarego.
Don Clemente widział, jak za każdem wymówionem oskarżeniem, oczy ludu iskrzyły się coraz więcej. Widocznem było, że jeżeli walka toczyć się dalej będzie pomiędzy nim a mnichem, mając za rozjemcę tłum ciemny i fanatyczny, zły rezultat tej walki, będzie po jego stronie. Na ostatnie oskarżenie, kilku mężczyzn wydało okrzyk gniewu, grożąc pięściami i powtarzając słowa braciszka Pacifica:
— To Jakobin, to ateusz, to człowiek który nie wierzy w cuda św. Januarego.
— Nakoniec, zawołał dalej mnich, który ostatni argument zachował na koniec. Jakobin! to przyjaciel Francuzów.
Kilku mężczyzn na te podburzające słowa, zaczęło zbierać kamienie.
— A wy, krzyknął im don Clemente, jesteście osłami, dla których nie ma dosyć ciężkich juków, ani dosyć uciążliwych ciężarów.
I kończąc te słowa zamknął okno.
Ale w tejże chwili koś, z tłumu krzyknął:
— Precz z Francuzami! Śmierć Francuzom!
I pięć czy sześć kamieni stłukło szybę, za którą stał don Clemente. Jeden z tych kamieni uderzywszy go w twarz, zranił go lekko.
Być może, że gdyby młody człowiek, nie był ukazał się więcej, tłum zaspokojony wywartą zemstą, byłby ochłonął z gniewu, ale rozjątrzony zniewagą i bólem pochwycił broń myśliwską nabitą kulą, a otworzywszy okno z twarzą płonącą gniewem, pyszny wzgardą.
— Kto rzucił kamień? kto mnie uderzył... tu... tu... tu... krzyknął wskazując zakrwawiony policzek.
— Ja, odpowiedział mężczyzna około lat czterdziestu, małego wzrostu, ale silnie zbudowany, w kapeluszu słomianym, w kaftanie i spodniach białych, zakładając ręce na piersiach i strząsając tym ruchem mąkę z kaftana, ja, Gaetano Mammone.
Zaledwo mężczyzna w kaftanie białym wymówił te słowa, kiedy don Clemente Filomarino, oparłszy fuzję o ramię, pociągnął za cyngiel.
Ale proch tylko spalił na panewce.
— Cud! krzyknął brat Pacifico i złożywszy rybę na osła, pozostawił don Clemente na łup ludowi, powtórzywszy raz jeszcze: cud!
I zawrócił się w stronę Immacolatelli wołając cud! cud!
Dwieście głosów powtórzyło za nim cud! Ale wśród tych wszystkich głosów, który już poprzednio dał się, słyszeć, powtórzył:
— Śmierć Jakobinowi! śmierć ateuszowi! śmierć przyjacielowi Francuzów.
I poprzedni krzyk cud! zmienił się teraz w jego ustach, na straszny okrzyk śmierć!
I wojna wypowiedziana została.
Część ludu postanowiła atakować don Clementa z zewnątrz i rzuciła się ku głównej bramie, inni przystawili drabinę pod oknem i zaczęli je oblegać.
Don Clemente nie biorąc nikogo na cel, strzelił po raz drugi i zabił jednego z ludu.
Czyn ten nierozważny wystawił go na straszną zemstę, nie pozostawało mu już nic więcej, jak tylko drogo sprzedać życie. Jednem uderzeniem kolby zadał cios śmiertelny pierwszemu napastnikowi, którego głowa ukazała się w oknie; ugodzony śmiertelnie opuścił ramiona i upadł na wznak na bruku. Rzuciwszy następnie na środek pokoju fuzję złamaną w skutek gwałtownego uderzenia, schwycił pistolet, zadając znów dwa śmiertelne ciosy, dwom nowym napastnikom, jednemu w głowę, drugiemu w piersi. Obadwaj bez czucia na bruk upadli.
Krzyki wściekłości podwoiły się teraz, ze wszystkich stron placu nadbiegano, wzmacniając siły oblegających.
Nagle don Clemente usłyszał jak podważano drzwi od strony głównego wejścia po chwili dały się słyszeć szybkie kroki. Podskoczył ku drzwiom i zamknął je na klucz.
Była to słaba zapora przed grożącem niebezpieczeństwem.
Już nie miał czasu nabić pistoletów, fuzja jego była złamaną, ale pozostała mu lufa do obrony z deklami, której w potrzebie mógł użyć jak maczugi, pozostały mu wreszcie jego szpady. Zdjął je ze ściany, położył za sobą na krześle, podniósł lufę z ziemi, postanawiając bronić się do ostatka.
Nowy napastnik ukazał się w oknie; uderzył go fuzją, gdyby go był dosięgnął w głowę byłby mu ją z pewnością roztrzaskał, ale ów człowiek, uchylił głowę, otrzymując tym sposobem cios wymierzony w ramię. Następnie schwycił fuzję, przytrzymując z całą siłą, jedną ręką dekel, drugą cyngiel. Don Clemente przewidując, że w czasie zaciętej walki z napastnikiem, oblegający mieliby czas drzwi wysadzić, puścił trzymaną fuzję w chwili właśnie gdy jego przeciwnik gotował się do zaciętej bójki, ale gdy mu zabrakło punktu oparcia, upadł na wznak, lecz don Clemente stracił broń najstraszliwszą. Pobiegł po swoje szpady.
Straszliwy trzask dał się słyszeć i siekiera ukazała się w szparze podwoi. Gdy wyciągnięto siekierę dla zadania powtórnego ciosu, młody człowiek wsunął szpadę w otwór uczyniony siekierą, w tej chwili uczuł opór... Ktoś zaklął.
— Trafiłem! zawołał i rozśmiał się tym śmiechem dzikim, jakim śmieje się ten, co po zaspokojeniu słodkiej zemsty, nic więcej już nie pragnie, jak tego by mógł umrzeć, wyrządziwszy jak najwięcej złego wrogom swoim.
Coś ciężkiego upadło na ziemię i jakiś mężczyzna ze sztyletem w ręku zeskoczył z balkonu na środek pokoju.
Szabla niby błyskawica skrzyżowała się ze sztyletem i mężczyzna ów upadł, ostatnie wydawszy, westchnienie, szabla przeszyła go na wylot.
Powtórne uderzenie siekiery wysadziło drzwi. Don Clemente, już gotował się stawić czoło nowym nieprzyjaciołom, kiedy nagle ujrzał lecące z góry papiery i książki. Domyślił się, że zapaleńcy dostawszy się na drugie piętro, wyłamali drzwi mieszkania brata, które być może, nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa, zostawił spiesząc się do Dury otwarte, i że tymi papierami były autografy i książki Elzewira, które nędznicy wyrzucali przez okno, nie domyślając się jakie niszczą skarby.
Zraniony kamieniem wydał okrzyk wściekłości, na widok tej profanacji wydał okrzyk bólu. Jakaż będzie za powrotem rozpacz jego brata, jego biednego brata.
Don Clemente zapomniał o własnem niebezpieczeństwie, zapomniał że książę będzie miał prawdopodobnie do opłakiwania za powrotem innego rodzaju stratę, jak zniszczenie autografów i Ezevirów.
W tej chwili widział tylko jedną przepaść, która otwarła się u nóg jego z powodu własnej nierozwagi i to w chwili, gdy się tego najmniej spodziewał; przepaść która pochłonęła w jednem oka mgnieniu owoc trzydziestu lat pracy bez wytchnienia i poszukiwań usilnych, a jego wściekłość wzmogła się jeszcze przeciwko tym bydlętom, którym nie dość było mścić się na człowieku, ale którzy tę ślepą zemstę wywierali na przedmiotach martwych, nie domyślając się ich wartości, gdyż posłuszni byli ślepemu instynktowi zniszczenia.
W pierwszej chwili chciał wejść w ugodę z nieprzyjaciółmi. chciał się oddać w ich ręce, by śmiercią swoją okupić całość książek i drogich manuskryptów brata. Ale na widok tych dzikich twarzy, na których gniew walczył z głupotą, zrozumiał: że ci ludzie pewni że im się wymknąć nie zdoła, nie zechcą wchodzić z nim w ugodę, przeciwnie pewnym był teraz, że jeżeli im wyświeci wartość przedmiotów które pragnął ocalić, prędzej je zniszczą niż ocalą.
Po jego śmierci zapewne nieprzyjaciele zaprzestaną swej zemsty.
Don Clementemu obecnie nie pozostawało już nic do czynienia jak tylko rozpatrzyć się z krwią zimną w swojem położeniu, nie opuszczając najmniejszej sposobności do zemsty.
Ponieważ okno do którego przystęp był najniebezpieczniejszy zostało opuszczone, don Clemente jednym skokiem stanął przy niem, trzy tysiące najmniej lazaronów plac zalegało, na szczęście ani jeden z nich nie miał broni palnej, mógł więc bezpiecznie patrzeć przez okno. Pod samem oknem ludzie ci układali stos z drzewa, które znosili z brzegu morza, gdzie wznosiły się olbrzymie szychty drzewa do palenia i do rozmaitej budowy, a tymczasem inni podkładali pod ten stos drzewa, książki i papiery, które rabusie rzucali im z drugiego piętra.
Drzwi tymczasem lada chwila mogły upaść pod ciosami oblegających i razami siekiery mężczyzny w białym kaftanie.
Don Clemente pozostawało może dziesięć sekund, właśnie też nie potrzebował więcej czasu by nabić znów pistolety z całą przytomnością i ręką pewną.
Wiemy z jaką szybkością nabijają się pistolety, w których kula bezpośrednio proch naciska. Broń została nabitą, proch posypany na panewce w chwili gdy drzwi wysadzano.
Tłum ludu niby fala zalał pokój cały; w tejże chwili dały się słyszeć dwa strzały niby dwa gromy i dwóch ludzi runęło na podłogę.
Don Clemente obrócił się by porwać szpady, ale nim miał czas wyciągnąć rękę, został otoczony nożami i puginałami.
Trzydzieści ciosów śmiertelnych czekało na niego, całem sercem, całą potęgą swej woli szedł naprzeciwko śmierci która go uwolnić miała od długiego, strasznego konania, kiedy nagle mężczyzna w białym kaftanie z siekierą w ręku wyskoczył naprzód i wywijając siekierą po nad głową krzyknął:
— Niechaj nikt dotykać go się nie waży! Krew tego człowieka do mnie należy.
Rozkaz wydany został w samą porę, oszczędzając don Clementemu z dwudziestu dziewiętnaście ciosów śmiertelnych, ale ten dwudziesty, zadany z takim pospiechem ugodził go poniżej szyi. Zabójca chcąc spełnić rozkaz, mógł tylko cofnąć się w tył pozostawiając nóż w ranie.
Raniony nie upadł jednakże, zachwiał się tylko jako człowiek który się potknął: Gaetano Mammone rzucił siekierę, przyskoczył do rannego, jedną ręką przyparł go do ściany, drugą rozdarł mu bez najmniejszego oporu z jego strony, szlafrok, koszulę batystową, odkrył mu piersi, wyrwał nóż tkwiący w ranie i chciwie przyłożył usta do rany, z której krew szkarłatna cienkim popłynęła sznureczkiem.
Tak czyni tygrys przyczepiony do szyi konia, kiedy mu żyły otworzy i krew chłepcze.
Don Clemente czuł, że ten człowiek, raczej to dzikie zwierzę, wyciąga mu życie z ciała, instynktownie oparł mu ręce na ramionach i usiłował go odepchnąć, podobnie jak Anteusz pragnący odeprzeć Herkulesa, który go dusi. Ale czy to don Clemente był zbyt osłabionym, a jego przeciwnik za silnym, uległ przemocy i powoli opuścił ramiona.
Zdawało mu się, że ten człowiek wyssawszy mu krew, wyciągnąwszy z niego życie, wciągał w siebie jego duszę; pot zimny oblał mu czoło, dreszcz śmiertelny przebiegł mu żyły wpół puste, wydał przeciągłe westchnienie i zemdlał.
Nie czując oddechu ofiary, upiór oderwał od niej wargi, zakrwawione usta wykrzywił w uśmiech obrzydłej rozkoszy.
— A! zawołał, ugasiłem pragnienie, a teraz kamraty róbcie co chcecie z tym trupem.
I w istocie Geatano Mammone puścił martwego don Clemente, który pochylił się i bezwładnie upadł na posadzkę.
Tymczasem, szczęśliwy jak dziecię po otrzymaniu upragnionego cacka, książę de la Torre, otrzymał z rąk księgarza Dury, Persa z roku 1664, przekonawszy się o tożsamości edycji, widząc że książki miały za winietę tarczę z dwoma skrzyżowanemi berłami, nie cofnął się przed ceną 62 dukatów, których księgarz zażądał. Jeżeli teraz dostanie skąd Terence z 1661 roku, będzie miał kompletny zbiór Ezevirów, którem pochlubić się mogło trzech tylko amatorów, zamieszkałych w Paryżu, w Amsterdamie i Wiedniu. Stawszy się panem szacownego tomu, książę wsiadł do pojazdu którym przyjechał i myślał już tylko o powrocie do pałacu. Z jakąż rozkoszą powita don Clementa, pokaże mu swój skarb, dowiedzie mu wyższości rozkoszy bibliotekarza nad przyjemnościami pospolitych ludzi. Ah, żeby on też mógł nawrócić tego młodego człowieka, który miał tyle pięknych zalet, a któremu tej jednej tylko brakowało; jakiż byłby z niego niepospolity człowiek. Don Clemente podobnym był do zbioru książek księcia, pierwszemu brakowało jednego przymiotu: manji bibljotekarza; bibljotece zaś Terenca, bo szczęśliwy bibljotekarz prócz tego ostatniego posiadał wszystkie edycje zbioru Elzewira, tak ojca jak syna i synowca. I z uśmiechem na ustach, książę wracał do siebie, rozmyślając nad swemi skarbami, ale w szczęściu tem nie tyle umysł raczej serce brało więcej udziału. Oglądał z rozkosza swój szacowny egzemplarz ściskał go w rękach, przyciskał do piersi, miał ochotę ucałować go, co z pewnością byłby uczynił, gdyby był sam jeden, ale przybywszy do Supportico-Strebella, zaczął rozpoznawać jakieś zbiegowisko, które jak mu się zdawało zebrało się przed jego pałacem. Lecz z pewnością wzrok go uwodził, cóżby ci ludzie robili przed jego pałacem?
Ale co innego zadziwiło go więcej jak ci ludzie zgromadzeni w tem miejscu. Były to jego książki i papiery, które niby gromada ptaszków wylatywały z okien jego bibljoteki. Zapewne odległość była powodem złudzenia, okna na których od czasu do czasu ukazywali się ludzie, porozumiewający się gniewnemi giestami z gawiedzią zalegającą ulicę, nie należały do jego pałacu.
Ale w miarę jak pojazd zbliżał się do pałacu, książę nie mógł już wątpić dłużej i serce jego ścisnęło się boleśnie, coraz większa przejmowała go trwoga; im bliżej jednakże był pałacu, tem mniej wyraźnie widział. Mgła, jakby we śnie, zalegała mu coraz więcej na oczach i głosem cichym ale coraz bojaźliwszym mówił sam do siebie, z szyją i głową naprzód wyciągniętą.
— To sen! to sen! to sen!
Ale z trudnością przyszło mu przyznać przed samym sobą że nie marzy i że coś strasznego działo się u niego, że coś niespodzianego, okropnego gromadziło się nad jego głową.
Zbiegowisko ludu, dosięgało aż do ulicy (cico) Marina del Vino, a każdy z ludzi składający ten tłum zbity, uniesiony szałem ryczał:
— Śmierć Jakobinowi! śmierć ateuszowi, śmierć przyjacielowi francuzów! na stos z nim, na stos!
Straszna myśl błyskawicą przebiegła umysł księcia. Mężczyźni w sukniach w nieładzie, na wpół nadzy, zbroczeni krwią, stojąc w oknach mieszkania jego brata rozprawiali machając rękami.
Wyskoczył z powozu, rzucił się jak szalony w ten tłum zbity, wydając niezrozumiałe okrzyki, usuwając z siłą jakiej nie czuł dotąd w sobie, mężczyzn dziesięć razy silniejszych od siebie, a w miarę jak się zapuszczał w ten ocean, którego każda fala reprezentowała człowieka, stawał się coraz opryskliwszym, wpadał w coraz większy gniew, w coraz większą wściekłość. Nakoniec, dotarłszy do środka, wydał krzyk straszliwy. Stał teraz naprzeciwko stosu złożonego z rozmaitego drzewa, na którym cały krwią zlany, omdlały, zbity leżał... brat jego, na wpół nagi. Nie mógł go już nie poznać, nie mógł już powiedzieć: To nie on! Nie! nie, nie! to był on! don Clemente, dziecko jego serca, brat jego wnętrzności.
Książe zrozumiał rzecz tyko jedną i nie potrzebował już wiedzieć nic więcej prócz tego, że te tygrysy ryczące, ci ludożercy wyjący, te szatany, które się śmiały około stosu, byli to mordercy jego brata.
Trzeba oddać tę sprawiedliwość księciu, iż sądząc, że brat już nie żyje, nie pomyślał by go przeżyć choć chwilkę jedną; coś podobnego nie przedstawiło się nawet jego umysłowi.
— A, nędznicy! zdrajcy, mordercy podli. A brudni kaci! zawołał, nie możecie nam przynajmniej zabronić umrzeć razem! I rzucił się na ciało brata.
Cała banda zawyła z radości, dostała dwie ofiary zamiast jednej i zamiast jednej ofiary martwej, bezwładnej, która zakończyć mogła życie w trzy najwyżej kwadranse, mieli ofiarę pełna życia, której mogli zadawać nieskończone tortury:
Domicjan mówił o chrześcijanach.
„Nie dosyć dla nich kary śmierci, nie czują że umierają“.
Lud Neapolu pod tym względem, może się nazwać godnym spadkobiercą Domicjana. Nie upłynęło chwili, a książę de la Torre, został przywiązany razem z bratem do desek złożonych na stosie.
Don Clemente otworzył oczy. Uczuł na ustach dotknięcie ust drogich. Poznał księcia. Tonąc w mglistem państwie śmierci, szeptał cicho:
— Antonio! Antonio! przebacz mi!
— Clemencie mówiłeś przed chwilą, odrzekł książę, że bogowie nas kochają: umieramy więc razem jak Kleobu! i Biton! Błogosławię ci bracie serca mego: błogosławię ci Clemencie.
W tej chwili, wśród okrzyków radości, bezbożnych szyderstw, przekleństw straszliwych tłumu, jeden z ludu przytknął zapaloną pochodnię do papierów i książek nagromadzonych u spodu stosu. Książe nie spojrzał, nie wydał ni jednego westchnienia; tymczasem drugi z tłumu krzyknął:
— Wody! wody! niechaj nie konają za prędko!
I w istocie męczarnie dwóch braci trwały trzy godziny.
W trzy godziny dopiero, motłoch nasycony widokiem cierpień, rozszedł się powoli, unosząc z sobą zatknięte na końcu noża, puginału lub kija kawałki spalonego ciała. Kości pozostały pastwą ognia.
Wtedy to dopiero doktór Cirillo mógł przejechać tędy i odbywać drogę do Portici; konanie tych dwóch męczenników zatamowało mu drogę.
Tak zginął książę de la Torre i brat jego don Clemente Filomarino, pierwsze ofiary wściekłości zemsty ludu w Neapolu. Broń w ręku ludu, to rozszalały rumak, ale rumak ten pochodzący z rasy koni Diomedesa, nasycał się często krwią ludzką.
W godzinę później doktór Cirillo był już w Portici, a woźnica otrzymał obiecanego piastra.
Tego samego wieczoru Hektor Caraffa przebrany, dostał się do granicy Państwa kościelnego, tą samą drogą jaką szedł, kiedy po raz pierwszy opuszczał państwo Neapolu; spiesznie udał się do Rzymu, aby oznajmić generałowi Championnet o wypadku, jaki spotkał jego adjutanta, a nadto chciał się z nim porozumieć co do środków jakich miano użyć w tej ważnej okoliczności.

Obraz Leopolda Roberta.

Pozostawmy Hectora Caraffę jadącego drożynami wijącemi się wśród gór; a mając nadzieję przybyć przed nim, udamy się za pozwoleniem naszych czytelników gościńcem wiodącym z Neapolu do Rzymu, tą samą droga spieszy nasz ambasador Dominik Józef Garat. Nie zatrzymamy się w obozie Sessy, gdzie się odbywają ćwiczenia wojenne wojsk króla Ferdynanda, ani też na wieży Castell one de Gaeta, tak niewłaściwie nazwanej grobem Cycerona, nie zatrzymamy się również przy powozie ambasadora który pędzi galopem z pochyłości Castellony, wyprzedzimy go do Itrii, gdzie Horacy, jadąc do Brindisium jadł kolację z kuchni Kapitona, a spał u Mureny.

Murena praebente domum, Capitone culinam“.

Dzisiaj, to jest w epoce w którą wprowadzamy naszych czytelników, małe miasteczko Itria nie jest już l’urbs Marmurrarum, na 4.500 mieszkańców nie ma ludzi, którzyby dosięgli sławy głośnego prawnika rzymskiego, albo jego szwagra mecenasa.
Przytem nie potrzebujemy ani jeść, ani też prosić o gościnność, pragniemy tylko odpocząć kilka godzin u miejscowego stelmacha, u którego spotkamy się pewno z ambasadorem, a to dzięki złej drodze jaką się puścił.
Dom don Antonia de la Rota (który nazwisko swoje wywodził z czasów gdy Neapol należał do Hiszpanii, a może zawdzięczał je powabnej formie jaką nadawał jesionom i wiązom, którym najtrudniej dać kształt okrągły) leżał, w skutek przezorności właściciela, czyniącej honor jego inteligencji, o dwa kroki od poczty, naprzeciwko hotelu del Riposo d’Orazio, którego sam już szyld oznaczał pretensję (mówimy tu o samym hotelu) że był zbudowanym na miejscu domu Mureny. I w istocie, don Antonio de la Rota sądził i to z wielką przenikliwością, że osiedlając się koło poczty, gdzie podróżni zmieniali się co chwila i naprzeciwko hotelu, który ich pociągał pamiątkami klasycznemi i posilał zarazem ciało, żaden z powozów rozbitych na tych sławnych drogach, na których Ferdynand sam ile sobie przypominał wywrócił się dwa razy, nie mógł mu się wymknąć bezkarnie.
I w istocie, don Antonio z powodu niedbalstwa inspektorów głównych gościńców Jego Królewskiej Mości Ferdynanda, doskonałe robił interesa; nasi czytelnicy me zadziwią się więc wcale, gdy usłyszą wszedłszy do jego domu, jako znak dobrego humoru, dźwięki narodowego tamburina, zmieszane z odgłosem gitary hiszpańskiej.
Ale wesołość don Antonia, podniecała nietylko pomyślność wzrastająca jego domu, tak właściwa każdemu przemysłowcowi miał on jeszcze dnia tego inny powód do radości; wydawał swoją córkę Franceskę za swego pierwszego czeladnika Pepino, któremu miał zamiar po usunięciu się od interesów, oddać swój zakład. Przebieżmy więc ciemne przejście ciągnące się od jednej fasady domu do drugiej i rzucimy wzrok na ogród i dziedziniec. O ile główna fasada, to jest wychodząca na ulicę jest poważną, pustą, o tyle przeciwległa jest ożywioną, świetną, ludną.
Ta cześć posiadłości don Antonia, którą właśnie przebywamy, składa się z tarasu z balustradą o sześciu stopniach, które prowadzą na dziedziniec, wyłożony gliną, służący podczas żniwa za stodołę do młócenia zboża. Dziedziniec i taras tworzą niby olbrzymią altanę, złożoną z winnej latorośli, która przerzucając się z drzew sąsiednich, na ściany domu pobielonego na biało, tworzy zielone, fantastyczne festony i łagodzi pół-cieniami zmieniąjącemi miejsce za każdym podmuchem wiatru olśniewającą białość ścian domu, które dzięki współudziałowi przyrody, harmonizują prześlicznie z czerwonymi dachówkami dachu, odznaczającemi się ostro na ciemnym błękicie nieba. Słońce rzuca na ten obrazek malowniczy jaskrawe promienie jesiennego poranku i przebijając się przez splecione liście zieleni, tworzy niby złote prążki, na marmurowych płytach tarasu i twardym gruncie dziedzińca.
Za dziedzińcem ciągnie się ogród, raczej plantacja topoli, zasadzonemi bez planu, łączącemi się ze sobą gałązkami winorośli, na których zwieszają się grona winne, jakich niepowstydziłaby się nawet ziemia obiecana. Te grona, ciemno purpurowe, są w tak wielkiej obfitości, że każdy prawie przechodzień czuje się w prawie zerwania z winorośli tyle winogron, ile potrzebuje do zaspokojenia łakomstwa lub też ugaszenia pragnienia, a tymczasem drozdy, kosy, wróble ze swojej strony, odrywają tak jagody gronek, jak przechodnie winne grona z latorośli. Kilka kurek biegających tu i tam w plantacjach, pod czujnem okiem poważnego i prawie nieruchomego koguta, mają także udział w tej gratce, już to zbierając spadłe gronka, już to podlatując w górę i zawieszając się dziobkami, a najniżej wiszące gronka, zajadając je żarłocznie. Ale co tam znaczy dla bogatej natury cały ten świat złodziei, maruderów i pasożytów; z tego co zostanie, złoży się jeszcze zbiór bogaty, który zaspokoi potrzeby, aż do przyszłego roku. Opatrzność została wyłącznie wymyślona dla bezczynnych umysłów nie troszczących się o nic.
Za ogrodem rozciągają się pierwsze stopnie Apeninów, dające w starożytności schronienie nieokrzesanym pasterzom Samnickim, którzy zmusili legiony Postumiusza by przeszły pod ustawionem jarzmem, a z którymi Rzymianie lękali się walczyć, szukając z niemi napróżno przymierza przez 20 wieków. W tych górach chroni i utrzymuje się za każdem wstrząśnieniem politycznem opuszczająca doliny lub płaszczyzny, dzika i nieprzyjacielska niepodległość rabusiów.
A kiedyśmy już podnieśli kurtynę teatru, wyprowadźmy na scenę aktorów.
Dzielą się oni na trzy grupy: Pierwszą tworzą ludzie nadający sobie tytuł rozsądnych, ale nie z tego powodu że im przybyło rozumu, lecz dla tego, że przestali być młodymi; siedzą oni na tarasie koło stołu zastawionego butelkami o długich szyjkach, owiniętemi słomą, tworzą oni pierwszą grupę której prezyduje don Antonio della Rotta.
Drugą grupę składają młodzi ludzie i młode dziewczęta tańczące tarantellę, na ich czele stoi Peppino i Franceska, to jest narzeczeni.
Trzecia nakoniec grupa, składa się z trzech muzykantów orkiestry; jeden z muzykantów gra na gitarze, dwaj drudzy biją w bęben; grający na gitarze siedzi na ostatnim stopniu schodów, które łączą taras z dziedzińcem, dwaj drudzy siedzą koło niego, aby zachować swobodę ruchów, i módz w pewnych chwilach uderzać w bęben łokciem, głową lub kolanem.
Te trzy grupy, mają za jedynego widza młodego człowieka, mogącego mieć najwyżej lat dwadzieścia dwa, stojącego a raczej opartego o mur na wpół zwalony, który w części należy do don Antonia, a w części do rymarza Giansimone, jego sąsiada, tak że nie podobna powiedzieć czy ten młody człowiek jest u rymarza czy też u kołodzieja.
Ten widz nieporuszony i na pozór obojętny, wzbudza obawę tak w don Antonio jak w Pepinie i Francesce, gdy od czasu do czasu zwracają na owego przybysza spojrzenia, które zdają się wyrażać życzenie, aby ten niepotrzebny sąsiad znalazł się w tej chwili od nich daleko.
Ponieważ wszystkie osoby któreśmy przedstawili naszym czytelnikom, są mniej więcej figurantami tylko w naszym dramacie, a tylko ten młody człowiek ma odegrać rolę dosyć ważną, nim więc wyłącznie zajmować się będziemy.
A więc jakeśmy to już wyżej powiedzieli, ten młody człowiek nie ma więcej nad lat dwadzieścia dwa, jest silnie zbudowany, jego blond włosy wpadają w kolor rudy, duże błękitne oczy wyrażają inteligencję, czasami przybierają wyraz dziki, płeć która w latach dziecinnych nie była wystawioną na upały i słoty, naznaczona jest kilkoma piegami, nos ma prosty, usta wązkie, zęby malutkie, ostre jak u szakala, wąsy i zarastająca broda są płowego koloru.
Aby uzupełnić portret tego dziwnego młodzieńca wpół wieśniaka, a na wpół mieszczanina, dodać musimy, że jego rudy ubiór, nawet kapelusz z szerokiemi brzegami, zdradzają ex-seminarzystę.
Jest on najmłodszym z braci Pezza. Ponieważ słabszym był fizycznie od braci, którzy zostali parobkami, krewni więc chcieli oddać go do klasztoru. Mieć dziecko w zakonie, jest najwyższą ambicją chłopską z okolicy Labour, z Abruzów z Bazilicatu i Kalabrji. A więc ojciec młodzieńca oddał go do szkoły w Itrii, a kiedy nauczył się czytać i pisać, otrzymał dla niego od proboszcza w kościele św. Zbawiciela miejsce zakrystjana.
Wszystko szło dobrze aż do lat piętnastu. Dziecię pobożnie służyło do mszy, z minką świętoszka poruszało kadzielnicą w czasie procesji, z pokornem pochyleniem główki dzwoniło idąc przed świętym wiatykiem; postępowanie podobne jednało mu sympatję dusz pobożnych, które zawczasu dawał mu tytuł braciszka Michała. Dziecię tak się już przyzwyczaiło do tego miana, że przybiegało na wezwanie. Ale przejście z wieku dziecinnego do lat młodzieńczych, wywarło na małym zakrystjanie wpływ który oddziałał na jego istotę moralną. Zasmakował nieznacznie w przyjemnościach, których dotąd unikał; nie mieszał się wprawdzie do koła tańczących, lecz zazdrośnem okiem spoglądał na tancerzy idących w parze z pięknemi tancerkami. Raz ujrzano go z fuzją na ramieniu ścigającego drozdy i kosy. Jednej nocy usłyszano nieśmiałe dźwięki gitary, wychodzące z jego pokoju. Idąc za przykładem króla Dawida który tańczył przed arką, odważył się jednej niedzieli tańczyć tarantellę, wcale zgrabnie; rok jednakże jeszcze chęć światowa walczyła z pobożnemi życzeniami jego krewnych, ale ze skończeniem lat siedmnastu, oświadczył że po wypróbowaniu swoich skłonności, wyrzeka się życia zakonnego, pragnąc zająć miejsce mu właściwe w społeczeństwie, nie odrzucając części mu należnej rozkoszy życia będących dziełem szatana. Przeciwnie czynią neofici, oni wyrzekają się świata i spraw szatana.
W skutek podobnych wyobrażeń, braciszek Michał prosił, aby mu wolno było terminować u majstra Giansimone, utrzymując, że miał prawdziwe powołanie do robienia siodeł dla mułów, i chomont dla koni, od którego powołania odwiódł go na chwilę klasztor.
Było to wielkie zmartwienie dla rodziny Pezza, która tym sposobem traciła nadzieję ujrzenia jednego ze swoich członków proboszczem, lub przynajmniej kapucynem albo karmelitą, ale braciszek Michał oświadczył życzenie swoje tak stanowczo, że trzeba było je spełnić.
Życzenie zakrystjana pochlebiało miłości własnej Giansimonego. Wprawdzie braciszek Michał, pomimo swego przydomku, nie zbyt gorąco wzdychał do nieba, lecz w każdym razie, był to niezły chłopiec. Wprawdzie w kilku wypadkach, w których wina nie po jego była stronie, pokazał kim być umiał. Dnia jednego jego przeciwnik sądząc go bezbronnym, błysnął mu przd oczyma nożem, ale braciszek Michał wydobył również nóż z kieszeni i tak doskonale sprawił się w pojedynku, że odtąd nikt go wyzywać nie śmiał. Cichaczem, bo wszystko czynił podstępnie, w skutek zapewne klasztornego wychowania, nauczył się sam tańczyć, a nadto stał się jednym z najcelniejszych strzelców, chociaż nikt z pewnością twierdzić tego nie mógł i słodko melodyjnie grał na gitarze, chociaż nikt nie widział kto go uczył, że kiedy poruszył struny gitary siedząc w otwartem oknie, każda młoda dziewczyna, znająca się na muzyce, z przyjemnością zatrzymywała się pod jego oknem.
Ale ze wszystkich młodych dziewcząt Itrii, jedna tylko zwracała na siebie spojrzenia młodego sługi kościoła i ta właśnie dziewczyna, jedyna może ze wszystkich swych towarzyszek była nieczułą na dźwięki gitary braciszka Michała.
Tą nieczułą istotą była Francesca, córka don Antonio.
Lecz my, jako pisarz powieści i romansów, znający dobrze historję życia Michała Pezzy i wiele takich rzeczy, o jakich współobywatele nie wiedzą, nie wahamy się powiedzieć: że sąsiedztwo don Antonia z domem Gianimonego a szczególniej neutralność na wpół zrujnowanego muru, który był niczem dla takiego jak Michał zucha, zdecydowały go nietylko obrać rzemiosło stelmacha, lecz nadto wyżej wymienione pobudki zniewoliły go przyjąć obowiązek u Giansimonego i gdyby jego pryncypał był krawcem lub ślusarzem, a sąsiadował z don Antoniem, braciszek Michał byłby z pewnością czuł takie powołanie do krajania sukien i szlifowania, jak do wypychania siodeł i robienia chomont dla koni.
Pierwszy don Antonio odkrył tajemnicę, jaką podzieliliśmy się z czytelnikiem. Nieruchoma postać młodego stelmacha ukazująca się po skończonej robocie w oknie wychodzącem na taras, dziedziniec i ogród kołodzieja, wydała się faktem godnym uwagi. Obserwował czas jakiś kierunek spojrzeń sąsiada; spojrzenia te błędne i bez wyrazu, kiedy Franceski nie było, za pierwszem jej ukazaniem, stawały się wymowne, nieruchomo ku niej zwrócone; spojrzenia te, nie pozostawiały Francesce najmniejszej wątpliwości co do uczucia, jakie w sercu sąsiada wznieciła, one także oświeciły jej ojca.
W sześć miesięcy po wejściu Michała do terminu u Giansimonego, Antonio uczynił to odkrycie; nie przeraziło ono go wcale ze względu na córkę, gdyż zapytana przez ojca, odpowiedziała otwarcie, iż nie ma nic przeciwko Pezzie, ale kocha Peppina.
A ponieważ miłość ta wchodziła w zamiary don Antonia, przyzwalał na nią całem sercem, lecz uznawszy że obojętność Franceski, nie była dosyć silną bronią, przeciwko zamiarom młodego kościelnego, postanowił go usunąć: rzecz ta wydała mu się nadzwyczaj łatwą, kołodziej i stelmach mieszkali tak blisko siebie, że mogli sobie podać ręce; prócz tego don Antonio i Giansimone nietylko sąsiadowali z sobą, lecz byli kumami, a związek podobny jest we Włoszech południowych wielkiej doniosłości; poszedł więc do Giansimonego, wystawił mu położenie rzeczy, i prosił go jako o dowód przyjaźni, by wydalił Michała. Giansimone, uznawszy prośbę ojca swej chrzestnej córki za bardzo słuszną, przyrzekł ją spełnić przy pierwszej sposobności niezadowolenia ze swego ucznia.
Ale jakby na złość zdawało się że Michał podobnież jak Sokrates, miał jakiegoś dobrego ducha, który mu radził. Od tej chwili młody człowiek który niezłym tylko był czeladnikiem, stał się doskonałym uczniem; napróżno Giansimone szukał powodu do nagany, nie mógł go złapać na lenistwie; ośm godzin tylko obowiązanym był pracować dla majstra, a teraz poświęcał mu pół dziewiąta godziny pracy, niekiedy nawet i dziewięć. Co do jego robót nic mu w ich odrobieniu zarzucić nie mógł. Czynił nadto takie postępy w swojem rzemiośle, że jedyną uwagą jakąby Giansimone mógł mu by uczynić, była ta okoliczność: że kupujący zaczęli przekładać roboty wykończone przez czeladnika, nad prace odrobione przez samego majstra. Co do jego postępowania, było ono bez skazy: po skończonej robocie Michał szedł do swego pokoju, schodził tylko na kolację, a po kolacji znów wracał do swego mieszkania w którem zostawał aż do rana. Giansimone postanowił wziąść za powód do niezadowolenia jego upodobanie do gitary, chciał mu powiedzieć że gra na tym instrumencie drażniła mu nerwy, ale młody człowiek sam z siebie porzucił gitarę, tem bardziej gdy spostrzegł że ta właśnie dla której z ulubionego instrumentu wydobywał tony, nie słuchała go wcale.
Co tydzień don Antonio użalał się przed swoim kumem, że nie wydalił swego ucznia, a na każdą skargę kuma, Giansimone pocieszał go że z pewnością, oddali Michała na przyszły tydzień, ale po tygodniu braciszek Michał ukazywał się podług zwyczaju w oknie, a każdy upłyniony tydzień zwiększał jego gorliwość do pracy.
Wreszcie pewnego pięknego poranku Giansimone przyprowadzony do ostateczności naleganiami don Antonia, oświadczył swemu czeladnikowi że zmuszony jest wypowiedzieć mu miejsce.
Braciszek Michał kazał sobie powtórzyć dwa razy to dziwne wypowiedzenie służby; zapuszczając wzrok swój jasny i pełen wyrazu stanowczości w błędne i trwożne spojrzenia swego majstra zapytał.
— I dla czegóż to mamy się rozłączać?
— A to dobre, odpowiedział stelmach, próbując przybrać minę pełną godności, ty mnie się śmiesz pytać. Czy czeladnik może badać majstra?
— Mam do tego prawo, odpowiedział spokojnie braciszek Michał.
— Masz prawo! masz prawo! powtarzał zdziwiony stelmach.
— Bez wątpienia — wszak zrobiliśmy kontrakt.
— Nie robiliśmy wcale ze sobą żadnej umowy, przerwał mu Giansimone, ja nic podobnego nie podpisałem.
— Ale mimo to, zrobiliśmy kontrakt, do umowy z ludźmi poczciwymi nie potrzeba ni pióra, ni papieru, ni atramentu, na to dosyć słowa danego.
— Pomiędzy uczciwymi ludźmi, mruczał stelmach.
— Alboż nie jesteś poczciwym człowiekiem? spytał zimno braciszek Michał.
— Ale tak — na Boga, odrzekł Giansimone.
— A więc!... jeżeli jesteśmy uczciwymi ludźmi, powtarzam raz jeszcze, zrobiliśmy więc umowę, umowę która opiewa, że ja powinienem ci służyć jako czeladnik, a ty ze swojej strony powinieneś mnie uczyć swojego rzemiosła i abym ci tylko nie dał powodu do niezadowolenia, nie masz prawa wypędzać mnie od siebie.
— Tak, ale jeżeli mi dasz powód do niezadowolenia? A co!
— Czy dałem ci jaki powód?
— Dajesz mi na każdym kroku.
— Jaki?
— Jaki, jaki!
— Dopomogę twej pamięci... Czy jestem próżniakiem?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Czy jestem zawadjakiem?
— Nie.
— Pijakiem?
— O nie... pijesz tylko wodę.
— Czy jestem rozpustnikiem.
— Tego by tylko brakowało biedaku.
— A więc, jeżeli nie jestem ni rozpustnikiem, ni pijakiem, ni zawadjakiem, ni próżniakiem, jakiż więc mógłbym ci dać powód do niezadowolnienia.
— Nie ma pomiędzy nami zgodności humoru.
— Zgodności humoru, odrzekł Michał, otóż po raz pierwszy nie zgadzamy się z sobą, powiedz mi więc jakież są ułomności mego charakteru, a będę się starał wykorzenić je.
— Nie powiesz że nie jesteś upartym.
— Czy dla tego że nie chcę iść od ciebie?
— A więc przyznajesz że nie chcesz opuścić u mnie służby.
— Bez najmniejszej wątpliwości że nie chcę.
— A jeżeli cię wypędzę.
— Jeżeli mnie wypędzisz, to co innego.
— Oddalisz się więc wtenczas?
— Tak, ale ponieważ dopuściłbyś się w takim razie względem mnie niesprawiedliwości, na którą niezasłużyłbym wcale, wyrządziłbyś mi zniewagę, którejbym ci nie puścił bezkarnie.
— A więc? spytał Giansimone.
— A więc! wyrzekł młody człowiek nie podnosząc głosu ani o ton jeden wyżej, ale patrząc bystro z wyrazem stanowczości na Giansimonego, zabiłbym się... jak jestem Michał Pezza.
— Zrobiłby jak mówi, krzyknął stelmach i cofnął się w tył.
— Jesteś o tem przekonany, nieprawdaż? spytał braciszek Michał.
— Na honor... tak.
— A więc kochany pryncypale, ponieważ znalazłeś czeladnika, który nie jest ani rozpustnikiem, ani pijakiem, ani próżniakiem, który cię nadto szanuje z całej duszy i kocha z całego serca... byłoby więc daleko lepiej... powtarzam raz jeszcze, abyś sam poszedł do don Antonia i powiedział, że za nadto jesteś poczciwym abyś mógł wypędzić biednego chłopca, który ci chlubę przynosi. Czy dobrze?
— Dobrze, odpowiedział Giansimone, tak będzie najlepiej.
— I najrozsądniej, dodał młody człowiek z lekką ironią w głosie. A więc rzecz już ułożona, wszak prawda?
— Ależ mówię ci że tak...
— Ręka...
— Oto ją masz.
Braciszek Michał uścisnął serdecznie rękę, swego pryncypała i tak spokojnie wziął się do roboty jak gdyby przed chwilą nic nie zaszło.

Braciszek Michał.

Nazajutrz, a była to właśnie niedziela, Michał Pezza ubrał się świątecznie według zwyczaju, i poszedł na mszę; obowiązku tego zaniedbał raz tylko od czasu jak zdjął sukienkę laika.
W kościele spotkał się z matką i z ojcem, pozdrowił ich z uszanowaniem, odprowadził po skończonej mszy do domu i prosił o pozwolenie zaślubienia córki don Antonia, w razie naturalnie otrzymania jej ręki. Aby sobie nie mieć nic do wyrzucenia, przedstawił się don Antoniemu w zamiarze proszenia ręki jego córki.
Zadziwienie don Antonia było wielkie; właśnie rozmawiał z córką i przyszłym zięciem. Kum Giansimone nie śmiał mu opowiedzieć tego co zaszło pomiędzy nim i jego czeladnikiem, ograniczył się tylko na powiedzeniu, aby tymczasem był cierpliwyu, zanim spełni jego życzenie w następnym tygodniu.
Na widok braciszka Michała, rozmowa została nagle przerwaną, z czego nowo przybyły łatwo mógł się domyśleć, że rozmowa dotykała kwestji domowej, której nie życzono wyjawiać obcemu.
Pezza ukłonił się grzecznie trzem zgromadzonym osobom, prosząc don Antonia o kilka słów rozmowy na osobności.
Don Antonio przystał na to dosyć niechętnie. Potomek zwycięzców hiszpańskich lękał się zostać sam na sam ze swoim młodym sąsiadem, chociaż ani mógł się domyśleć ile tenże posiadał silnej woli. Dał znak Francesce i Peppinowi aby odeszli.
Peppino podał ramię Francesce i wyszedł z nią śmiejąc się szydersko. Pezza nie wymówił ani słówka, nie okazał najmniejszego niezadowolenia, nie pogroził rywalowi, chociaż doznał takiego uczucia, jakby go więcej żmij ugryzło niż don Boderyka w jego beczce.
— Panie, rzeki do don Antonia jak tylko drzwi zamknęły się za szczęśliwą parą, która prawdopodobnie w tej chwili śmiała się z biednego zakochanego; nie mam zdaje mi się potrzeby mówić, że kocham twoją córkę Franceskę.
— Jeżeli nie masz potrzeby mówić tego, mruknął don Antonio, a więc czemu to mówisz?
— Nie potrzebne to dla ciebie panie, ale nie dla mnie — właśnie proszę o rękę twej córki.
Don Antonio wybuchnął śmiechem.
— Nie widzę nic śmiesznego w mojem żądaniu panie, rzekł Michał Pezza, bardzo spokojnie, ale mówiąc do ciebie z całą powagą, sądzę się w prawie żądać byś mnie również z całą wysłuchał gotowością.
— W istocie nic poważniejszego, mówił dalej don Antonio w tonie szyderczym, pan Michał Pezza, czyni Zaszczyt don Antoniowi i prosi go o rękę jego córki.
— Nie sądzę panie, że tobie tylko czynię wyłączny zaszczyt, odpowiedział Pezza z tą samą krwią zimną, ale zdaje mi się, że nasza prośba obydwu nam honor czyni, wiem jednak że ją odrzucisz.
— Dla czegóż więc narażasz się na odmowę?
— Ażeby mieć spokojne sumienie.
— A Michał Pezza ma sumienie, zawołał don Antonio ze śmiechem.
— A dla czegóż nie miałby go mieć, odpowiedział młody człowiek z tą samą krwią zimną, dla czegóżby Michał Pezza nie miałby mieć takiego sumienia jak don Antonio. Ma on jak don Antonio dwoje rąk do pracy, dwie nogi do chodzenia, dwoje oczu do patrzenia, jeden język do mówienia i jedno serca do kochania i nienawiści. Dla czegóżby również nie mógł mieć sumienia, by módz powiedzieć: jest to dobrem a to złem.
Ta zimna krew której nie spodziewał się w tak młodym człowieku, zbiła zupełnie z tropu don Antonia, biorąc jednakże w ścisłem znaczeniu słowa Michała Pezzy:
— Chcesz mieć spokojne sumienie, dodał, to ma znaczyć, że jeżeli ci odmówię mej córki wtedy jakieś nieszczęście nastąpi.
— Prawdopodobnie, odpowiedział Michał Pezza z lakonizmem Spartanina.
— A jakież to nieszczęście nastąpi, spytał kołodziej.
— O tem czarownica Nanno i sam Bóg wie tylko, rzekł Pezza, ale nieszczęście nastąpi, gdyż dopóki ja żyję, Franceska nie będzie żoną innego.
— Idź precz szalony!
— Nie jestem szalony ale odchodzę.
— To bardzo mądrze, mruknął don Antonio.
Michał Pezza postąpił ku drzwiom, ale w pół drogi wstrzymał się jeszcze.
— Zapewne dla tego z takim spokojem patrzysz na mnie odchodzącego, że liczysz na to iż lada dzień na twoją prośbę, twój kum Giansimone wypędzi mnie ze swego domu, tak jak ty mnie dziś wypędzasz ze swego.
— Co? spytał z zadziwieniem don Antonio.
— Wiedz o tem, żeśmy się już porozumieli, zostanę więc u niego tak długo, jak mi się podobać będzie.
— A nieszczęśliwy! krzyknął don Antonio, a jednakże mi przyrzekł.
— Właśnie tego przyrzeczenia nie mógł ci dotrzymać. Masz pełne prawo wypędzić mnie od siebie i nie mam ci tego za złe, bo jestem ci obcym, ale on nie ma tego prawa gdyż jestem u niego terminatorem.
— No dobrze! rzekł don Antonio wstając. Czy zostaniesz u niego lub nie, nic mnie to nie obchodzi; tylko ostrzegam cię, ponieważ grozisz mi zemstą, że jeżeli cię ujrzę w dzień lub w nocy, wałęsającego się koło mego domu, wiedząc nadto o twych złych dla mnie zamiarach, zabiję cię jak psa szalonego.
— Masz do tego pełne prawo, ale ja się na to nie narażę... a teraz namyśl się.
— Jużem się namyślił.
— Odmawiasz mi ręki Franceski?
— Raz na zawsze.
— Nawet w razie gdyby Peppino wyrzekł się ręki Franceski.
— Nawet i wtedy.
— Nawet wtedy gdyby Franceska chciała zostać moją żoną?
— Nawet wtedy.
— I pozwalasz mi odejść nie zostawiwszy mi nawet iskierki nadziei?
— Tak, powtarzając ci raz jeszcze — nie, nie, nie.
— Pomyśl tylko don Antonio, że Bóg nie karze rozpaczających, ale tych którzy ich w rozpacz wtrącają.
— Jest to zdanie księży.
— A ludzie honorowi popierają to zdanie! bądź zdrów don Antonio, niech pokój boży będzie z tobą. — I przy tych słowach Michał Pezza opuścił pokój.
We drzwiach domu kołodzieja spotkał kilku młodych ludzi z Itrii, do których uśmiechnął się jak zwykle. Wreszcie wszedł do Giansimonego.
Nie podobna było nie tylko pomyśleć, ale nawet posądzać go, patrząc na jego twarz tak spokojną, że należał do liczby tych zrozpaczonych, o których wspominał przed chwilą.
Wbiegł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz; tylko tym razem nie zbliżył się do okna, siadł na łóżku, oparł łokcie na kolanach, spuścił głowę na piersi, a duże łzy cicho spływać zaczęły po jego policzkach. Tak dwie godziny siedział nieporuszony, milczący, zapłakany, gdy zapukano do drzwi. Podniósł głowę, otarł prędko łzy i słuchał. Zapukano po raz drugi.
— Kto tam? zapytał Michał.
— Ja, Gaetano.
Był to głos i imię jednego z jego towarzyszy. Pezza nie miał przyjaciół. Otarł oczy po raz drugi i poszedł drzwi otworzyć.
— Czego chcesz Gaetano?
— Przyszedłem cię zapytać czy nie zechcesz z przyjaciółmi na przechadzce zagrać w kule, wiem że podobną zabawką nie zwykłeś się zajmować... lecz sądziłem że dzisiaj.
— Ale dla czegóż miałbym dzisiaj grać w kule?
— Bo dzisiaj przy zmartwieniu potrzebujesz więcej niż kiedy indziej rozrywki.
— Jakto? ja mam dzisiaj więcej zmartwień?
— Tak sądzę... zwykle mamy zmartwienia, gdy jesteśmy prawdziwie zakochani, a cóż dopiero wtedy, gdy nam odmawiają ręki tej którą kochamy.
— A więc wiesz o tem że jestem zakochany?
— Całe miasto wie o tem.
— I to ci wiadomo że mi odmówiono ręki tej, którą kocham.
— Tak jest, wiem o tem z dobrego źródła, Peppino mi o tem powiedział.
— W jaki sposób powiedział ci o tem?
— Powiedział mi: braciszek Michał prosił Antonia o rękę Franceski i dostał kamizelkę.
— Nic więcej nie dodał?
— Owszem, dodał że jeżeli mało ci kamizelki, doda ci jeszcze spodnie, a będziesz miał kompletne ubranie.
— To jego słowa?
— Nie zmieniłem jednej sylaby.
— Masz słuszność, rzekł Michał Pezza po chwili milczenia, a przekonawszy się że ma nóż w kieszeni, dodał: potrzebuję rozerwać się trochę, pójdźmy grać w kule.
I wyszedł z Geatanem.
Obadwaj towarzysze szli krokiem szybkim, miarowym, długą ulicą prowadzącą do Fondi, potem skierowali się w stronę morza, ku alei platanów, która służyła za przechadzkę rozsądnym mieszkańcom Itrii i za miejsce zabaw dla dzieci i młodych ludzi. Dwadzieścia grup rozmaitych grały w różne gry, ale szczególniej w grę, która na tem zależy, aby trafić o ile można najbliżej celu dużemi kulami, cel ten przedstawia kulę malutką.
Michał i Gaetano, zbliżyli się do kilku grup, nie zwróciwszy w pierwszej chwili uwagi, na tę do której Michał należał; wreszcie spostrzegli czeladnika kołodziejskiego w pośrodku grupy, znajdującej się najdalej od alei służącej do przechadzki. Michał skierował się prosto w stronę swego rywala.
Peppino w tej chwili pochylony rozmyślał nad rzutem który miał uczynić, nagle podniósł głowę i spostrzegł Michała.
— A to ty Michale, zawołał drgnąwszy mimowoli, pod ognistem spojrzeniem rywala.
— Jak widzisz, czy cię moja obecność zadziwia?
— Zdaje mi się że nigdy nie grałeś w kule?
— Tak jest nie gram nigdy.
— Cóż więc tu robisz?
— Przychodzę po spodnie któreś mi przyrzekł.
Peppino trzymał w tej chwili w ręku małą kulkę która grającym za cel służyła, domyślając się w jakim zamiarze Michał przyszedł do niego, zamierzył się i z całą siłą rzucił nań pocisk.
Michał, który uważnie śledził każdy ruch Peppina, wyczytał w wyrazie twarzy nieprzyjaciela każdy jego zamach i lekko uchylił się na stronę. Kulka drewniana rzucona z całą siłą, przeleciała, świszcząc o dwa ledwo cale od skroni Michała i rozbiła się z trzaskiem na drobne kawałki o mur przeciwległy.
Pezza podniósł kamyk.
— Mógłbym, rzekł spokojnie, jak młody Dawid, roztrzaskać ci głowę tym kamykiem i oddałbym ci tylko wet za wet, ale zamiast wtłoczyć ci go w głowę, przedziurawię ci nim tylko kapelusz.
Kamyk przeleciał ze świstem, zerwał z głowy Peppina kapelusz, przedziurawiwszy go na wylot jak kula z fuzji.
— A teraz, mówił dalej Pezza marszcząc brwi i ściskając zęby, ludzi prawdziwie odważni nie walczą z daleka drzewem lub kamieniami.
— Wyciągnął nóż z kieszeni.
— Walczą z bliska z żelazem w ręku.
Potem zwracając się do młodych ludzi, którzy z zajęciem przypatrywali się tej scenie, tak zgodnej z obyczajami ich kraju, która jednakże rzadko przedstawiała się tak groźnie.
— A teraz, rzekł Michał zwracając się do obecnych, jako świadkowie napaści Peppina, bądźcie zarazem sędziami tego co ma nastąpić.
I zbliżył się do Peppina stojącego o dwadzieścia może od niego kroków i czekającego nań z nożem w ręku.
— O ile cali noża bić się będziemy? spytał Peppino[5].
— O całą długość noża, odpowiedział Pezza, tym sposobem nie będzie żadnego oszukaństwa.
— Do pierwszego lub za drugiem zranieniem? spytał Peppino.
— Na śmierć, odpowiedział Pezza.
Słowa te niby złowieszcze błyskawice, skrzyżowały się wśród grobowego milczenia.
Każdy z walczących, zrzucił kamizelkę, okręcił na około ręki lewej, czyniąc z niej rodzaj puklerza, nakoniec Peppino i Michał zbliżyli się ku sobie.
Widzowie tworzyli koło, w pośród którego znajdowali się dwaj przeciwnicy; głuche milczenie panowało nieprzerwanie, każdy przeczuwał coś strasznego.
Natura nie mogła utworzyć dwóch ludzi więcej różniących się od siebie, jak tych dwóch zapaśników; w jednym przeważała całkowicie siła muskularna, w drugim nerwowa; jeden z nich miał walczyć z siłą byka, drugi ze zwinnością węża.
Peppino czekał na Michała gotów do bójki, z głową zagłębioną w ramiona, z rękami wyciągniętemi naprzód, z twarzą rozognioną, ze lżącemi słowami na ustach.
Michał zbliżył się zwolna, cicho, blady jak śmierć; jego oczy niebieskie wpadając w odcień zielony, miały złowrogi wyraz węża, który chce oczarować swą ofiarę.
Pierwszy miał odwagę pospolitą, połączoną z siłą muskularną. Drugi potęgę woli, której się nic oprzeć nie mogło.
Michał widocznie był słabszym i prawdopodobnie mniej zwinnym; ale dziwna rzecz, gdyby robienie zakładów było w zwyczaju we Włoszech, większość widzów byłaby założyła się, że Michał zostanie zwycięzcą.
Pierwsze ciosy były niby na wiatr rzucone, noże krzyżowały się jak węże igrające ze sobą.
Nagle prawa ręka Peppina krwią się oblała, Michał zranił mu cztery palce ostrzem noża.
Pezza cofnął się w tył, aby dać czas swemu przeciwnikowi, by ujął nóż lewą ręką, gdyż prawą posługiwać się już nie mógł.
Nie żądając dla siebie żadnej łaski, Michał nie pozwolił przeciwnikowi żądać jej dla siebie.
Peppino ujął nóż zębami, obwiązał chustką zranioną rękę, zawiązał kamizelkę na prawej ręce, a nóż ujął w lewą.
Pezza nie chcąc mieć wyższości nad przeciwnikiem, którą ten ostatni utracił, ujął również nóż w lewą rękę.
Chwilę potem Peppino otrzymał ranę w lewą rękę. Ryknął nie z bólu lecz ze straszliwego gniewu, gdyż zaczął pojmować zamiary swego wroga: Pezza nie chciał go zabić, lecz uczynić niezdolnym do walki.
I w istocie, Pezza ręką prawą teraz swobodną, która nic nie straciła z swej siły, ujął lewą rękę Peppina i trzymał silnie w swych długich, cienkich palcach niby w kleszczach.
Peppino usiłował wydostać swoją rękę z uścisku, który unicestwiał użycie noża i pozwalał jego nieprzyjacielowi nie raz ale dziesięć razy utopić broń w jego piersi; próżne usiłowania bluszcz triumfował nad dębem.
Ramię Peppina zdrętwiało, nóż nieprzyjaciela otworzył mu żyłę, z upływem krwi raniony stracił siłę; po kilku sekundach jego palce zdrętwiałe w silnem uścisku dłoni nieprzyjaciela rozwarły się i wypuściły nóż trzymany.
— Ah! krzyknął Pezza, a w tym radosnym wykrzykniku znać było że dotarł do pożądanego celu.
I nastąpił nogą na nóż upadły. Peppino rozbrojony, zrozumiał że mu tylko jeden został środek, rzucił się na swego przeciwnika i opasał go swemi żylastemi ale zranionemi i krwią oblanemi rękami.
Nie usuwając się od tego nowego rodzaju walki, w której można było przypuszczać że zostanie zduszonym jak Anteusz, Pezza na dowód że nie ma myśli korzystać ze swego położenia, wziął nóż w zęby i wzajemnie ujął przeciwnika w pół.
Obadwaj walczący wyczerpali to wszystko, co może siła, zręczność i podstęp. Ale z wielkiem zadziwieniem widzów, Peppino który w tym rodzaju walki pokonywał zwykle młodych swych towarzyszów, prócz Pezzy z którym nigdy nie walczył i tym razem miał być pokonanym. Nagle obadwaj zapaśnicy jak dwa dęby uderzone piorunem, stracili równowagę i runęli na ziemię. Pezza zebrał wszystkie siły których nic nie osłabiło dotąd i silnem pchnięciem którego Peppino ani się mógł spodziewać ze strony tak wątłego wroga, zwalił go z nóg i przycisnął go całym ciężarem swego ciała.
Zanim widzowie przyszli do siebie z zadziwienia, Peppino leżał na ziemi, Pezza trzymał mu nóż na gardle, a kolanem przyciskał piersi.
Pezza zgrzytał zębami z radości.
— Panowie, zawołał, wszak wszystko odbyło się sposobem uczciwym.
— Uczciwie i z obustronną zgodą, odpowiedzieli widzowie.
— Czy życie Peppina jest w mojem ręku?
— Tak jest.
— Czy przyznajesz to Peppino? spytał Pezza, dotykając ostrzem noża gardła Peppina.
— Zabij mnie! masz do tego prawo, szepnął ochrypłym głosem Peppino.
— Czybyś mnie zabił gdybyś mnie miał tak w swej mocy.
— Tak, lecz nie dałbym konać ci powoli.
— A więc przyznajesz że życie twoje jest w mojem ręku.
— Przyznaję.
— Do mnie należy.
— Tak.
Pezza nachylił się nad nim i rzekł cichym głosem.
— A więc — oddaję ci to życie, raczej pożyczam, ale w dniu w którym zaślubisz Franceskę odbiorę ci życie pożyczone, czy rozumiesz?
— A! nędzniku! krzyknął Peppino, jesteś wcielonym szatanem, nie trzeba cię nazywać braciszkiem Michałem, ale Fra Diavolo!
— Nazywaj mnie jak chcesz, rzekł Pezza, ale pamiętaj że życie twoje do mnie należy i że w razie gdybyś zaślubił Franceskę, nie będę ci się pytał o pozwolenie odebrania ci życia. Mówiąc te słowa powstał, otarł nóż skrwawiony o rękaw koszuli i włożył go spokojnie do kieszeni.
— A teraz, mówił dalej, jesteś wolnym Peppino, i nikt ci już przeszkadzać nie będzie w grze kul.
I oddalił się powoli, kłaniając się swoim młodym towarzyszom, którzy stali w osłupieniu; rozmyślając nad tem, co takiego mógł powiedzieć po cichu Peppinowi, kiedy klęczał nad nim nieporuszony niby nad zranionym Gladjatorem.

Szmatek i Gałganek.

Peppino pomimo pogróżek Pezzy, postanowił ożenić się z Franceską; nikt nie słyszał tego, co mu Michał cicho powiedział, lecz gdy się dowiedziano, że pomimo miłości jaką miał dla Franceski, przestał się starać o jej rękę, wszystkiego się domyślono.
Ślub miał się odbyć przed winobraniem, a wypadki zaś któreśmy opowiedzieli, zaszły na początku maja.
Czerwiec, lipiec i sierpień upłynęły zupełnie spokojnie, a nie nie zapowiadało tragicznych wypadków, jakie Pezza zwiastował swemu rywalowi.
Siódmego września w niedzielę, proboszcz ogłosił po kazaniu małżeństwo Franceski z Peppinem, które miało nastąpić dnia 25 września.
Narzeczeni byli na mszy, Pezza stał od nich o kilka kroków. Peppino spojrzał na niego w chwili właśnie, gdy ksiądz ogłaszał zapowiedzie, ale Michał zdawał się nie zwracać na to uwagi, tylko kiedy zaczęto wychodzić z kościoła, zbliżył się do Peppina i wymówił cicho, ale tak aby go tylko ten mógł słyszeć:
— Dobrze... ośmnaście dni zostaje ci do życia.
Peppino zadrżał; Franceska zwieszona na jego ramieniu, uczuła drżenie narzeczonego i obejrzała się niespokojna; wtedy ujrzała Michała, który ukłonił się w przechodzić.
Ale Franceska nie odkłoniła mu się wcale, gdyż zaprzestała to czynić od czasu, gdy Pezza w pojedynku zadał jej kochankowi dwa razy nożem.
W następną niedzielę, zapowiedzie które jak wiemy powtarzają się trzy razy, znów zostały ogłoszone z ambony. Michał Pezza stojący na tem samem co poprzedniej niedzieli miejscu, zbliżył się do Peppina i tymże samym głosem spokojnym ale groźnym zarazem wyrzekł:
— Masz jeszcze dziesięć dni do życia.
Następnej niedzieli powtórzyło się to samo, ale ponieważ ośm znów dni upłynęło od poprzedniej niedzieli, dwa dni więc już tylko życia, Pezza zostawiał Peppinowi.
Dwudziesty piąty września tak oczekiwany, ale którego Peppino obawiał się również, nadszedł wreszcie i wypadł właśnie we środę.
Po burzliwej nocy, jakeśmy to już wspomnieli w poprzednim rozdziale, nastąpił dzień prześliczny, a ponieważ ślub miał się odbyć o 11 godzinie z rana, zaproszeni goście, przyjaciele i przyjaciółki don Antonia, Peppina i Franceski, zebrali się w domu narzeczonej, gdzie odbyć się miało wesele; gospodarz zaś dnia tego zamknął swój sklep, aby módz zastawić wieczerzę na tarasie; zabawa zaś miała się odbywać w dziedzińcu i w ogrodzie.
Na tym tarasie, w dziedzińcu i w ogrodzie, oblanym promieniami słońca, umilonym łagodnym cieniem, rozlegały się okrzyki radości.
Jużeśmy czytelnikowi całą opisali miejscowość, przedstawiając starców zapijających wino na tarasie, młodzież, tańczącą przy odgłosie bębnów i gitary, muzykantów to stojących, to siedzących na stopniach tarasu i nakoniec owego widza ponurego, nieruchomego, opartego o mur, kiedy tymczasem wieśniak leżąc na wózku wysłanym słomą, śpiewa głosem powolnym i krzykliwym, właściwym mieszkańcom prowincji neapolitańskich, a kury, drozdy, kosy i wróble czynią spustoszenia w winnych gronach poprzerzucanych od jednej do drugiej topoli, w obwodzie reprezentującym ogród, który rozciąga się aż do stóp przyległej góry.
A teraz, gdyśmy już podnieśli zasłonę, czytelnicy zrozumieją łatwo, dla czego don Antonio, Franceska, a szczególniej Peppino, od czasu do czasu rzucają niespokojne spojrzenia na młodego człowieka, którego nie mają prawa odpędzić, gdyż stoi oparty o mur należący wpół do Antonia, wpół do Giansimonego, który od czasu owej pamiętnej rozprawy z Michałem, już mu nigdy nie wspominał o wydaleniu, gdyż zasłużone tylko mógł mu oddać pochwały.
Wybiło w pół do jedenastej, w chwili gdy kończono właśnie tańczyć najwięcej ożywioną tarantellę. Ostatni dźwięk muzyki konał powoli, gdy nagle odgłos znany don Antoniowi, dał się słyszeć, były to dzwonki koni pocztowych i turkot głuchy i ciężki powozu, nakoniec krzyki dwóch pocztyljonów, wzywających Antonia głosem basowym, któregoby się nie powstydził basista z teatru St. Karola.
Ten potrójny hałas, dał poznać godnemu kołodziejowi i całemu zacnemu towarzystwu, że droga z Castellone do Itrii, niepomyślną była dla podróżnych, nastręczając stelmachowi robotę, którą częstokroć podzielał z nim jeszcze miejscowy chirurg, gdyż u pojazdów łamały się koła i osie, a podróżni łamali znów ręce i nogi.
Ale osoba dla której żądano pomocy don Antonia, z powodu uszkodzenia pojazdu, nie potrzebowała na szczęście chirurga, a co bezzwłocznie potwierdził pocztyljon wołając:
— Prędzej, prędzej don Antonio, podróżny potrzebuje cię, bardzo mu pilno jechać dalej.
Antonio odpowiedział:
— Tem gorzej dla niego, jeżeli mu tak pilno, gdyż dzisiaj nie mogę pracować.
W tej chwili ukazał się podróżny na końcu alei, prowadzącej na dziedziniec.
— A dla czegóż to dzisiaj nie możesz pracować obywatelu don Antonio? zapytał.
Zacny kołodziej, wprowadzony w zły humor z powodu przerwania zabawy, a więcej podobno jeszcze rozirytowany mianem obywatela, gdyż ten przydomek dodany do jego szlacheckiego tytułu, wydawał mu się obrażającym, już miał na języku odpowiedź brutalską, według swego pięknego zwyczaju, rzuciwszy wzrok na podróżnego, poznał że to była dosyć znaczna figura, której nie można traktować tak lekceważąco.
I w istocie, podróżny który przerywał don Antoniowi uroczystość familijną, był to nasz ambasador, który wyjechał w nocy z Neapolu, nie pozwoliwszy pocztyljonom zwolnić biegu, kiedy spuszczali się z pochyłości Castillone, gdyż jak najprędzej chciał opuścić kraj Obojga-Sycylji; przyczynił się więc do wypadku wyżej opisanego, bo dwa tylne koła złamały się w chwili właśnie, gdy przebywali jeden z licznych strumieni, które przerzynają gościniec, wpadając w rzekę nie mającą nazwiska, która go okrąża.
Z tego powodu, zmuszonym był, chociaż chciał jak najprędzej przebyć granicę rzymską, iść piechotą ostatnie pół mili, spokój więc z jakim wymówił słowa zwrócone do kowala: „I dla czegóżto, jeżeli łaska obywatelu don Antonio, nie możesz dziś pracować“ tem bardziej można mu było policzyć za zasługę.
— Przepraszam jenerale, odpowiedział don Antonio zbliżając się do podróżnego i biorąc obywatela Garata za wojskowego, a to z powodu jego munduru i sadząc nadto, że ten który jedzie we cztery pocztowe konie, musi być jenerałem — nie wiedziałem, że mam honor mówić z tak znakomitą osobą, jaką mi się przynajmniej zdaje być Wasza Ekscelencja, gdyż byłbym jej odpowiedział: wprawdzie dziś nie pracuję, ale za godzinę wezmę się do roboty.
— A dla czegóż nie mógłbyś się zaraz wziąść do pracy? spytał podróżny bardzo słodko, chcąc tym sposobem dać do zrozumienia, że jeżeli mu idzie o dobrą zapłatę, wcale się od niej nie uchyli.
— Gdyż Ekscelencja i dzwon jednocześnie się odzywają i gdyby nawet w tej chwili szło o naprawienie pojazdu Jego Królewskiej Mości, nie chciałbym dać czekać na siebie proboszczowi.
— A! zawołał podróżny rozglądając się do koła, zdaje mi się że trafiłem na wesele.
— Tak jest, Ekscelencjo.
— A więc, spytał podróżny bardzo uprzejmie, ta piękna dziewica idzie za mąż?
— To jest moja córka.
— Winszuję ci takiej córki. A więc, dla jej pięknych oczek czekać będę.
— Czyby Wasza Ekscelencja nie zechciał nam uczynić tej łaski i iść do kościoła, tym sposobem czas nie wydałby się tak długim, proboszcz ma powiedzieć bardzo piękne kazanie.
— Dziękuję mój przyjacielu, wolę zostać tutaj.
— A więc dobrze, niech Wasza Ekscelencja zostanie, a za powrotem naszym z kościoła, Wasza Ekscelencja wypije za zdrowie panny młodej, to jej szczęście przyniesie, a ja jeszcze gorliwiej wezmę się do pracy.
— Dobrze przyjacielu, a jak długo ceremonja trwać będzie?
— Trzy kwadranse... godzinę najwyżej. A teraz dzieci do kościoła!
Wypełniono rozkaz don Antonia, który w dniu tym spełniał obowiązki mistrza ceremonji, jeden tylko Peppino, pozostał w tyle za wszystkiemi, i zbliżając się do Pezzy z wyciągniętą ręką i z uśmiechem na ustach widocznie przymuszonym, rzekł:
— Zapomnijmy dzisiaj o starych urazach i pogódźmy się szczerze.
— Nie myśl o tem nawet Peppino, ale raczej gotuj się na sąd Boży. — I stając na murze, zawołał uroczyście: — Narzeczony Franceski, pozostaje ci tylko jedna godzina życia. I kończąc te słowa, zeskoczył z muru i znikł w głębi ogrodu Giansimonego.
Peppino obejrzał się do koła, a widząc się samym, przeżegnał się mówiąc:
— Panie, panie! polecam duszę moją w ręce Twoje. — I połączył się znów z teściem i narzeczoną, którzy byli już na drodze do kościoła.
— Ach! jakiś ty blady, rzekła Franceska.
— Obyś ty moja droga, za godzinę bledszą nie była odemnie, odpowiedział jej Peppino.
Ambasador tymczasem, przez całą godzinę nudnego oczekiwania, za całą rozrywkę miał widok mieszkańców Itrii, idących do pracy lub spieszących na zabawę, ścigał więc oczyma cały pochód weselny dopóki nie zniknął mu z oczu na zakręcie ulicy, prowadzącej do kościoła. Zwróciwszy wzrok bez myśli w stronę przeciwną, z wyrazem widocznego znudzenia, ujrzał z zadziwieniem mundury francuskie, na końcu ulicy Fondi, to jest na drodze zupełnie przeciwnej jaką sam odbył, gdyż wiodącej z Rzymu do Neapolu.
W mundury te przyodziani byli brygadjer i czterech dragonów, którzy eskortowali pojazd podróżny; ale chociaż zaprzężony był w konie pocztowe, nie pozostawiono im dowolnego biegu, ale kierowali niemi siedzący na koźle.
Ciekawość obywatela Garata wkrótce zaspokojoną została, gdyż pojazd z całą eskortą przybliżał się ku niemu, i nie mógł ujść jego badawczego wejrzenia, czy to w wypadku gdyby chciał zmienić konie, czy to gdyby chciano zatrzymać się w hotelu dla wypoczynku, gdyż poczta znajdowała się po prawej stronie, a hotel po drugiej.
Ale nie potrzebował czekać chwili aż się pojazd zatrzyma, gdyż brygadjer spostrzegłszy mundur wysokiego urzędnika Rzeczypospolitej, puścił się galopem, wyprzedził pojazd o sto przeszło kroków, zatrzymał się przed ambasadorem, a podniósłszy rękę do kaszkietu, oczekiwał zanim do niego przemówi.
— Mój przyjacielu, rzekł do niego ambasador, z grzecznością mu właściwą, jestem obywatelem Garatem, ambasadorem Rzeczypospolitej w Neapolu, mam więc prawo zapytać się ciebie, kto się znajduje w powozie, który eskortujesz.
— Dwie staruszki siedzą na przodzie powozu, w dosyć złym stanie, ambasadorze, a na przodzie siedzi mężczyzna, który owe nie młode panie nazywa księżniczkami.
— Czy wiesz jak się nazywają?
— Jedna z nich nazywa się panią Wiktoryą, a druga panią Adelajdą.
— A... a... zawołał ambasador.
— Tak — mówił dalej brygadjer, zdaje się że to są ciotki nieboszczyka króla, który zginął na rusztowaniu, w chwili wybuchu rewolucji schroniły się do Austryi. następnie z Wiednia przybyły do Rzymu, ale gdy i tu wionęło tchnienie Rzeczypospolitej, przestraszyły się znów, jak gdyby Rzeczpospolita wydawała wojnę takim staruszkom. Z Rzymu chciały także uciekać, ale prócz tych dwóch babulek, jeszcze jedna prawie zgrzybiała, którą nazywano panią Zofią, nagle zachorowała; obiedwie staruszki, nie chciały jej opuścić, co bardzo piękne było z ich strony. Wreszcie prosiły jenerała Berthier, aby im wolno było pozostać. Ale ja cię nudzę obywatelu moją paplaniną, nieprawdaż?
— Nie mój zuchu, przeciwnie, wszystko to, co mi opowiadasz, bardzo mnie interesuje.
— Niech i tak będzie, ale jak uważam łatwo cię można zainteresować mój ambasadorze. Mówiłem ci więc, że w tydzień po przybyciu jenerała Championneta, który co drugi dzień wysyłał mnie do chorej by się dowiedzieć o jej zdrowiu, chora umarła i została pochowaną, a obiedwie siostry prosiły o pozwolenie opuszczenia Rzymu, aby się mogły udać do Neapolu, gdzie miały o ile się zdaje zamożnych krewnych, ale ponieważ w ciągu drogi, ciągle miano je na oku, lękały się by ich nie aresztowano, wtedy jenerał Championnet rzekł do mnie: Brygadyerze Marcinie, jesteś człowiek z wychowaniem, umiesz przemawiać do kobiet; weź więc czterech ludzi i z niemi razem będziesz towarzyszył aż do granic tym dwóm nieszczęśliwym istotom; są to córy Francji; a więc rozumiesz brygadyerze Marcinie, należy im się szacunek i wszelkie względy; powinieneś do nich mówić przez trzecią osobę, z ręką przy kaszkiecie, jako do zwierzchników wyższych. — Ale obywatelu jenerale, odpowiedziałem, jest ich tylko dwie, jakżeż więc mogę mówić przez trzecią osobę. Jenerał zaczął się śmiać z głupstwa jakie wyrzekł i odrzekł: Brygadyerze Marcinie, jesteś mędrszym jakem sądził; jest ich troje, mój przyjacielu; tylko trzecia osoba jest mężczyzną, jest to ich rycerz honorowy; nazywają go hrabią Chatillon. — Obywatelu jenerale, odpowiedziałem, sądziłem że już nie ma hrabiów. — Wprawdzie nie ma ich we Francji, wyrzekł, ale za granicą i we Włoszech, znajdują się jeszcze gdzie niegdzie. — A ja jenerale, mamże go nazywać hrabią czy też tylko obywatelem Chatillon? — Nazywaj go jak chcesz, ale sądzę, że nie tylko jemu, ale i tym dwom osobom którym towarzyszy, większą sprawisz przyjemność nazywając go hrabią, a ponieważ nazwa ta żadnych złych następstw nie pociąga za sobą, ani nikomu nie szkodzi, możesz mówić do niego: panie hrabio. — A więc w ciągu podróży, zastosowałem się do życzenia i w istocie, moje postępowanie zdawało się sprawiać przyjemność tym w podeszłym wieku będącym paniom, które ciągle powtarzały: Otóż to młodzian dobrze wychowany kochany hrabio. Jakże się nazywasz mój przyjacielu? — Miałem ochotę odpowiedzieć im, że w każdym razie, jestem lepiej od nich wychowany, gdyż ja do ich hrabiego mówiłem panie, a one mówiły do mnie ty, ale odpowiedziałem im tylko: Nazywam się Marcin. A więc w ciągu podróży, kiedy miały się o coś zapytać, do mnie się ciągle odwoływały. Ale pojmujesz obywatelu ambasadorze, że to postępowanie nie pociągało za sobą żadnych następstw, gdyż najmłodsza z tych pań, miała sześćdziesiąt dziewięć lat.
— I dokądże Championnet, kazał ci je odwieźć?
— Aż do granicy, a nawet i dalej, jeżeli zechcą.
— To dobrze obywatelu brygadierze, spełniłeś dane ci polecenie, ponieważ przebyłeś już granicę, a nawet dwie stacje już po za granicą, a przytem nie byłoby bardzo bezpiecznie jechać dalej.
— Dla mnie, czy dla nich?
— Dla ciebie.
— O jeżeli tylko dla mnie niebezpieczeństwo ma grozić obywatelu ambasadorze, wiesz o tem, że z niego żartuję. Brygadjer Marcin już nieraz oko w oko z niem się spotkał.
— Ale w obecnym wypadku, na nicby się zdało narażać się na niebezpieczeństwo, a przytem pociągnęłoby ono za sobą ważne następstwa, powiedz więc twoim księżniczkom, że służba twoja u nich już skończona.
— Ależ one ani słyszeć o tem nie zechcą, zapewniam cię obywatelu ambasadorze. Mój Boże 1 biedne istoty, cóż one poczną bez swego Marcina. Widzisz, spostrzegły już moją nieobecność i szukają mnie niespokojne oczyma.
I w istocie podczas tej rozmowy, raczej opowiadania, gdyż kilka słów jakie wyrzekł obywatel Garat, mogły być uważane za znaki pytania w mowie brygadyera Marcina, powóz starych księżniczek, zatrzymał się przed hotelem del Ripoio d’Orazio, a biedne księżniczki, widząc swego opiekuna zajętego żywą rozmową z osobą ubraną w mundur wysokiego urzędnika Rzeczypospolitej, lękały się jakiegoś spisku, uknutego na ich zgubę lub też przeciwnego rozkazu, co do ich podróży; więc też rozglądały się niespokojnie, co pochlebiło nadzwyczaj miłości brygadjera, gdyż wzywały głosem bardzo słodkim swego Marcina.
Kiedy Garat chcąc uniknąć ambarasującej rozmowy, zagłębił się w aleję prowadzącą do mieszkania kołodzieja, i usiadł na pustym tarasie, Marcin zbliżył się do drzwiczek karety i z ręką przy kaszkiecie, jak mu to kazał uczynić Championnet, oznajmił królewskim swym podróżnym rozkaz powrócenia do Rzymu, jaki otrzymał od zwierzchnika.
Jakto przewidział bardzo rozsądnie brygadyer Marcin, oznajmienie to przestraszyło księżniczki, zaczęły się naradzać między sobą, następnie ze swoim rycerzem honorowym, a po tej podwójnej naradzie, stanęło na tem: że hrabia miał się zapytać nieznajomego w niebieskim mundurze i pióropuszu trójkolorowym, jaki powód mógł zniewolić brygadyera Marcina i jego czterech towarzyszy, aby nie jechali dalej.
Hrabia Châtillon wysiadł z powozu, udał się drogą którą poszedł urzędnik republikański, a przybywszy na drugi koniec alei, spostrzegł siedzącego na tarasie don Antonia i śledzącego machinalnie oczyma, młodego człowieka, który od chwili przybycia ambasadora zeskoczył z muru w ogród kołodzieja, i biegł wzdłuż muru z fuzyą na ramieniu.
Była to rzecz naturalna, w kraju tak wolnym, w którym każdy mężczyzna chodzi uzbrojony, gdzie ogrodzenia na to tylko istnieją, aby ćwiczyły nogi mieszkańców w zręczności; więc też ambasador nie wiele zwracał uwagi, na ten drobny wypadek, tymbardziej że całą jego baczność zwróciło ukazanie się hrabiego Châtillona.
Za zbliżeniem się hrabiego, obywatel Garat powstał.
Garat, syn adwokata, otrzymał staranne wychowanie, był bardzo oczytanym, gdyż żył w ścisłych stosunkach z filozofami i z ludźmi uczonymi, chwalony za swoje mowy jakie miewał o Sugerze, Montausier i Fontinellu, otrzymywał nagrody akademickie. Był to przedewszystkiem człowiek światowy, wymowny, używający słownika Jakobinów tylko w wypadkach, w których musiał działać według okoliczności. Spostrzegłszy hrabiego de Châtillon, wstał i poszedł naprzeciwko niego.
Obaj ukłonili się z grzecznością, przypominającą więcej Ludwika XV, niż Dyrektorjat.
— Czy mam mówić panie, czy też obywatelu? spytał hrabia de Châtillon z uśmiechem.
— Mów pan jak chcesz, panie hrabio, zawsze będzie to dla mnie zaszczyt odpowiadać na pytania, jakie czynić mi będziesz ze strony ich Królewiczowskich Mości.
— A to dobrze, rzekł hrabia, jakże to miło wśród tego dzikiego kraju, spotkać ucywilizowanego człowieka. Przychodzę więc w imieniu Ich Królewskich Mości, (ponieważ pozwalasz zachować ten tytuł, córkom Ludwika XV) zapytać pana, nie w celu wymówki, jaka to wola i jaka przeszkoda niepozwala, towarzyszyć dalej eskorcie jaką jenerał Championnet, łaskawie im wyznaczył.
Garat uśmiechnął się.
— Rozumiem doskonale różnicę, jaka zachodzi pomiędzy wyrazem przeszkoda i wyrazem wola, panie hrabio, i chcę ci dowieść: że przeszkoda istnieje i że jeżeli jest i wola, jest ona więcej przychylną niż nieprzyjazną.
— Zacznijmy najprzód od przeszkody, rzekł hrabia kłaniając się.
— Przeszkoda jest następującą: od wczoraj po północy, nastąpiło wypowiedzenie wojny pomiędzy królestwem Obojga Sycylii a Rzeczpospolitą Francuską; pojmujesz więc panie hrabio, że eskorta, składająca się z pięciu żołnierzy francuzkich, to jest: z pięciu nieprzyjaciół, byłaby raczej niebezpieczną niż opiekuńczą dla Ich Królewskich Wysokości. — Co do woli — i to mojej, wypływającej naturalnie z przeszkody, ona raczej pragnęłaby uchronić dostojne podróżne od zniewag, a eskortę od zamordowania. Na pytanie kategoryczne, czy dosyć kategorycznie odpowiedziałem panie hrabio?
— Tak kategorycznie panie, że prosiłbym cię ażebyś to wszystko coś mnie powiedział, powtórzył Ich Królewskim Wysokościom.
— Zrobiłbym to z wielką przyjemnością panie hrabio, ale uczucie delikatności, które pochwaliłbyś z pewnością, gdyby przyczyna która je powoduje była ci znaną, pozbawia mnie, czego mocno żałuję, honoru złożenia mego uszanowania Ich Królewskim Wysokościom.
— Czy masz jaki powód, ażeby z tego uczynić tajemnicę?
— Żadnego panie; lękam się tylko, aby moja obecność nie sprawiła im przykrości.
— Ale to niepodobna.
— Wiem z kim mam zaszczyt rozmawiać panie; jesteś hrabią de Châtillon, kawalerem honorowym Ich Królewskich Wysokości, mam więc nad tobą przewagę, gdyż mnie nie znasz.
— Jesteś panie, mogę to twierdzić z pewnością człowiekiem światowym z Wysokiem wychowaniem.
— I dla tego to panie, Konwencya mnie właśnie zaszczyciła nieszczęsnym honorem, abym przeczytał Królowi Ludwikowi XVI wyrok śmierci.
Hrabia de Châtillon, odskoczył w tył, jakby nastąpił na węża.
— Więc jesteś, konwencyonalistą Garatem? zawołał.
— Tak jest, panie hrabio, widzisz więc, że jeżeli moje nazwisko takie na tobie sprawia wrażenie, chociaż o ile wiem, nie jesteś wcale krewnym Ludwika XVI, jakie więc bolesne wywrze wrażenia na tych biednych księżniczkach, które były jego ciotkami; wprawdzie, dodał ambasador z ironicznym uśmiechem, nie bardzo one kochały swego siostrzeńca za życia, ale dziś wiem, że go ubóstwiają: śmierć sprawia ten sam skutek co noc: przynosi dobrą radę.
Hrabia de Châtillon ukłonił się Garatowi i powtórzył rozmowę księżniczce Wiktorji i Adelajdzie.

Fra-Diavolo.

Obiedwie stare księżniczki, któremi zobowiązany był opiekować się brygadjer Marcin i do których właśnie wrócił hrabia de Châtillon, całe jeszcze drżące na wspomnienie nietylko śmierci Ludwika XVI. którą widziały z blizka, ale nawet i tego, który przeczytał Ludwikowi XVI. wyrok śmierci, obiedwie stare księżniczki przyznajmy to, nie są nową znajomością dla tych czytelników, którzy choć trochę obznajomieni są z naszemi dziełami. — Oni widzieli je młodszymi o lat trzydzieści w dziele naszem pod tytułem Józef Balsamo i to nietylko pod wyżej wymienionemi imionami, ale noszącemi przydomki mniej poetyczne: Gałganka i Szmatka, które w swej ojcowskiej poufałości, nadawał im Ludwik XVI.
Wiemy o tem że trzecia: księżniczka Zofia, którą jej królewski rodzic, nie chcąc rozdzielać trylogii córek, ochrzcił harmonijnem imieniem Łachmytka, umarła w Rzymie i swoją chorobą opóźniła odjazd sióstr; tym sposobem przypadek zrządził, że zjechały się w Itrii z ambasadorem Francji.
Skandaliczna kronika dworska nigdy nie dotknęła pani Wiktorji, owszem twierdzono: że całe jej życie było bez skazy; ale ponieważ musiała zawsze mieć swoją ofiarę, wybrała więc na nią panią Adelajdę; uchodziła ona za heroinę skandalicznej awantury, której bohaterem był jej własny ojciec. Wprawdzie Ludwik XV. nigdy nie był patrjarchą i wątpię bardzo, czy Bóg byłby go ostrzegł jak Lota przez swoich Aniołów, aby opuścił miasto przeklęte, w razie gdyby był karał nową Sodomę. Wiemy że Lot w skutek opłakanego zapomnienia o związkach familijnych, stał się ojcem Moabo i Ammona i miał swego naśladowcę w Ludwiku XV; ale zapomnienie się tego ostatniego i jego córki pani Adelajdy, dało życie jednemu tylko dziecięciu płci męzkiej, urodzonemu w Colomo w Wielkiem Księztwie Parmy, które później stało się, pod nazwiskiem hrabiego Ludwika do Narbonne, jednym z największych elegantów, ale zarazem jednym z najwięcej błahych umysłów na dworze Ludwika XVI. Pani de Staël, która po usunięciu się od dworu swego ojca pana Neckera, straciła przewagę w radzie, lecz która zawsze miała wpływ jakiś, mianowała go w roku 1791 ministrem wojny. Oszukawszy się na jego wartości moralnej i intelektualnej, chciała mu udzielić trochę swego geniuszu i serca, ale przedsięwzięcie to nie udało jej się wcale; chcąc się stać panem położenia, potrzeba było jakiegoś duchowego olbrzyma, a pan de Narbonne jeżeli nie był kompletnym głupcem, był to zawsze człowiek zwyczajny; położenie rzeczy przyczyniło się do jego zguby.
Skazany jako winny 10 sierpnia, udał się do Londynu, aby się połączyć z książętami, którzy emigrowali z Francji; ale nigdy nie wyciągnął przeciwko niej miecza. Wprawdzie nie miał siły po temu by ją ocalić, ale przynajmniej tę miał zasługę: że nigdy nie przyczynił się do jej zguby.
Kiedy obiedwie księżniczki, postanowiły opuścić Wersal, polecono panu Narbonne, wszystko przygotować do ucieczki; dzień wyjazdu naznaczono na 21 stycznia 1791 roku, właśnie w dniu tym Mirebeau miał ostatnią, najpiękniejszą mowę; treścią jej była swoboda emigracji.
Wiemy już z opowiadania brygadjera Marcina, że Ich Królewskie Moście, zamieszkiwały z kolei Wiedeń i Rzym, i że uciekając przed Rzeczypospolitą która owładnąwszy naprzód północą, zalała następnie południe Włoch, postanowiły udać się do krewnych zamożnych, którzy zamieszkiwali królestwo Neapolu.
Temi krewnymi będącymi w dobrym bycie, ale którzy wkrótce mieli się znaleźć w nieszczególnem położeniu, byli właśnie król Ferdynand i królowa Karolina.
Jak słusznie przewidział brygadjer Marcin, wieść którą hrabia Châtillon powtórzył księżniczkom, przestraszyła je okropnie; myśl, że odtąd odbywać będą drogę tylko w towarzystwie swego honorowego rycerza, który przecież nie chcąc rozdrażniać im nerwów, nic nie powiedział o tak blizkiej obecności strasznego konwencjonalisty, nie mogła dodać otuchy; oddały się najokropniejszej rozpaczy, kiedy nagle jeden ze służących hotelowych, zapukał lekko do drzwi, oznajmiając hrabiemu de Châtillon, że jakiś młody człowiek, który przybył dnia poprzedniego, prosi o posłuchanie.
Hrabia de Châtillon wyszedł i wróciwszy w kilka chwil, oznajmił księżniczkom, że młody człowiek o którym mu mówiono, był żołnierzem w armii Kondeusza, a nadto przywiózł list od hrabiego Ludwika de Narbonne, adresowany do ich Królewskich Wysokości, a wyłącznie do pani Adelajdy.
Obiedwie te nowiny miłemi były dla księżniczek; najprzód oznajmienie o żołnierzu z armii Kondeusza, a wreszcie rekomendacje hrabiego de Narbonne.
Wprowadzono posłańca hrabiego de Narbonne. Był to młody dwudziesto-pięcio-letni człowiek, mający włosy na głowie i brodzie jasno blond, twarz przyjemną, płeć świeżą i różową jak kobieta; był czysto, chociaż nie zbyt elegancko ubrany: jego ruchy, sposób zaprezentowania się, chociaż nacechowane pewną sztywnością, okazywały dobre urodzenie i pewną znajomość świata.
Ukłonił się z uszanowaniem u progu obydwom księżniczkom. Pan de Châtillon wskazał mu panią Adelajdę; postąpił trzy kroki naprzód, a zgiąwszy jedno kolano, podał list księżniczce.
— Przeczytaj, Châtillon, przeczytaj, rzekła pani Adelajda, gdyż nie wiem gdzie są moje okulary. I z wdzięcznym uśmiechem, dała znak młodemu człowiekowi aby powstał.
Pan de Châtillon przeczytał list i zwracając się do księżniczek:
— List ten jest istotnie od hrabiego Ludwika de Narbonne, który przedstawia Waszym Książęcym Mościom, pana Giovano Baptystę de Cesare, korsykanina, który służył ze swymi towarzyszami w armii Kondeusza i z kolei rekomendowany mu był przez kawalera de Vernègues: dodaje przytem, że Wasze Książęce Moście, nigdy nie pożałują, co uczynią dla tego zacnego młodego człowieka.
Pani Wiktorja pozwoliła mówić siostrze, a sama skinęła tylko głową.
— A więc panie, rzekła pani Adelajda, jesteś szlachcicem?
— Pani, odpowiedział młody człowiek, my Korsykanie, mamy wszyscy pretensję do szlachectwa, ale ponieważ chciałbym dać poznać się Waszej Królewskiej Mości w całej szczerości, śmiem jej odpowiedzieć, że pochodzę tylko ze starodawnej rodziny de Caporali; jeden z naszych przodków pod nazwiskiem Caporale, dowodził całym powiatem Korsyki, w czasie jednej z tych długich wojen, któreśmy prowadzili z Genuą; jeden tylko z moich towarzyszy pan de Bocchechiampe jest szlachcicem, w znaczeniu jak je Wasza Książęca Mość pojmuje, a pięciu innych, jak i ja, chociaż jeden z nich nosi sławne nazwisko Colonny, nie mają najmniejszego prawa do złotej księgi.
— Ale czy wiesz panie de Châtillon, rzekła pani Wiktorja, że ten młody człowiek, bardzo się dobrze wyraża.
— To mnie wcale nie dziwi, mówiła pani Adelajda, wiesz o tem dobrze moja droga, że pan de Narbonne nie poleciłby nam nikogo takiego. — I zwracając się do Cezara: — Mów dalej młodzieńcze... służyłeś więc w armii księcia Kondeusza.
— Ja i trzech moich towarzyszów pani, pan de Bocchechiampe, pan Colonna i pan Guidone, byliśmy z Jego Królewską Mością w Weisemburgu, w Hagenau, w Bentheim, gdzieśmy zostali ranieni; na nieszczęście nastąpił pokój zawarty w Campo Formio; książę zmuszonym był rozpuścić swoje wojsko i nagle znaleźliśmy się w Anglii bez grosza i zajęcia; wtedy dopiero kawaler de Vernegues, przypomniał sobie że nas widział w ogniu i zaręczał kawalerowi de Narbonne, żeśmy wierni byli sprawie której służyliśmy; nie wiedząc co czynić ze sobą, pytaliśmy hrabiego o radę; radził nam udać się do Neapolu, gdyż król gotował się do wojny, a dzięki obranemu zawodowi, mogliśmy u niego znaleźć służbę. Na nieszczęście nie znaliśmy w Neapolu nikogo, ale hrabia Ludwik usunął tę trudność, mówiąc że jeżeli nie w Neapolu to w Rzymie spotkamy Wasze Książęce Moście; wtedy to zaszczycił mnie powierzeniem listu, który oddałem hrabiemu de Châtillon.
— Ale jakimże to stało się sposobem, że właśnie spotkaliśmy cię tutaj, a nie oddałeś nam prędzej listu?
— Wprawdzie mogliśmy pani, mieć ten zaszczyt i list Waszym Książęcym Mościom oddać w Rzymie, ale najprzód Wasze Książęce Moście czuwałyście przy łożu śmiertelnem księżniczki Zofii, a oddane boleści, nie miałybyście czasu zająć się nami; przytem policja Rzeczypospolitej ciągle nas miała na oku, lękaliśmy się więc kompromitować Waszej Królewskiej Mości. Mieliśmy trochę grosza oszczędzonego. mogliśmy więc spokojnie czekać sposobności, by Waszych Królewskich Mości prosić o protekcję. Ośm dni ledwo temu, jak Wasze Książęce Moście, straciłyście księżniczkę Zofię, postanawiając jechać do Neapolu. Wiedzieliśmy o zamiarach Waszych Książęcych Mości i w wigilię odjazdu czekaliśmy Waszych Książęcych Mości tutaj, gdyż przybyliśmy wczoraj w nocy. Ale ujrzawszy eskortę która towarzyszyła karecie, sądziliśmy że wszystko dla nas stracone, gdy właśnie zrządzeniem Opatrzności, wydano eskorcie rozkaz wrócenia do Rzymu. Prosimy więc o łaskę zastąpienia jej — a gdyby nawet trzeba było położyć głowę w obronie Waszych Książęcych Mości, uczynimy to chętniej niż inni i dla tego błagamy o pierwszeństwo.
Ostatnie wyrazy młody człowiek, wymówił z wielką godnością, a ukłon który tym wyrazom towarzysz!, nacechowany był taką wykwintną grzecznością, że księżniczka odwracając się do pana Châtillon, rzekła:
— Przyznaj hrabio, że mało może młodych szlachciców wyraża się z taką szlachetnością, jak ten młody kapral.
— Przepraszam Waszą Książęcą Mość, odpowiedział Cezar, uśmiechając się z pomyłki, to jeden ż moich przodków był kapralem, to jest dowódzcą prowincji, co do mnie, miałem honor, równie jak pan Bocchechiampe, służyć jako porucznik artylerji w armii księcia Kondeusza.
— Miejmy nadzieję że nie pójdziesz tą drogą, jaką poszedł mały Buonaparte, twój ziomek, służąc także w artylerji, lub przynajmniej będzie to droga wprost tamtej przeciwna. — A zwracając się do hrabiego: — A więc Châtillonie, rzekła, widzisz jak wszystko się doskonale składa, w chwili gdy nasza eskorta nas opuszcza, Opatrzność jak dobrze powiedział pan de... pan de... jak się nazywasz mój przyjacielu?
— De Cesare, do usług Waszej Książęcej Mości.
— Opatrzność, jak dobrze powiedział pan de Cesar, zsyła nam drugą; mojem zdaniem, powinnyśmy przyjąć jej usługi. Cóż ty na to moja siostro?
— Ja?... ja dziękuję Bogu, że nas uwolnił od tych Jakobinów, których pióropusze trójkolorowe drażniły mi nerwy.
— Ja zaś na widok ich naczelnika, obywatela brygadjera Marcina dostawałam spazmów, gdy ciągle zwracał się do mnie, pytając o rozkazy mojej królewskiej mości; a ja, a ja musiałam się uśmiechać, chociaż miałam chęć nadkręcić mu karku. — Potem odwracając się do Cezara: — Panie, rzekła, możesz mi przedstawić swoich towarzyszy, chcę ich jak najprędzej poznać.
— Możeby lepiej było poczekać, dopóki brygadjer Marcin i jego żołnierze nie odjada, zauważył pan de Châtillon.
— Dla czego to hrabio?
— Aby nie spotkali tych panów, gdy przyjdą pożegnać się z Ich Książęcemi Mościami.
— Oni mają się żegnać z nami? Co do mnie, mam nadzieję że ten głupiec nie ośmieli się przyjść do mnie. Oto masz hrabio dziesięć luidorów — daj je brygadjerowi Marcinowi i jego ludziom. Nie chcę, aby mówiono że obrzydłe Jakobiny służyły nam bezpłatnie.
— Spełnię rozkaz Waszej Książęcej Mości, ale wątpię czy przyjmą.
— Jakto, czy przyjmą?
— Dziesięć luidorów, które Wasza Książęca Mość im daje...
— Woleliby je wziąść sami, nieprawdaż? Ale tym razem, muszą je otrzymać z naszych rąk; lecz co znaczy ta muzyka? Czyżbyśmy zostały poznane, czyżby nam sprawiono serenadę?
— Byłby to obowiązek tutejszych mieszkańców, pani, odpowiedział młody korsykanin uśmiechając się, gdyby wiedzieli jakich to gości zamykają mury ich miasta, ale oni o tem nie wiedzą, przynajmniej tak wnoszę; ta zaś muzyka przygrywa nowożeńcom wracającym z kościoła; córka kołodzieja który mieszka naprzeciwko tego hotelu, idzie za mąż, a ponieważ znalazł się i rywal, przewidują że dzień zakończy się tragicznie. Ponieważ jesteśmy tu od wczoraj, mieliśmy czas dowiedzieć się o wszystkiem.
— Dobrze, dobrze, rzekła pani Adelajda, nie mamy nic do czynienia z tymi ludźmi, przedstaw więc nam swoich towarzyszy panie Cezarze. Będziemy dla nich z całą przychylnością, jeżeli są do ciebie podobni, ty zaś panie Châtillon, zanieś te dziesięć luidorów obywatelowi brygadjerowi Marcinowi, a jeżeli zechce nam dziękować, powiedz że obiedwie jesteśmy cierpiące.
Hrabia de Châtillon i porucznik de Cezare, poszli spełnić otrzymane rozkazy.
Cezare powrócił pierwszy ze swoimi towarzyszami; było to bardzo naturalnem, bo młodzi ludzie ciekawi decyzji Ich Królewiczowskiej Mości czekali w przedpokoju. Potrzebowali tylko przejść drzwi, które im otworzył ich przewodnik. Pani Wiktorja, która miała zawsze skłonność do dewocji, wzięła w rękę książkę do nabożeństwa i zaczęła czytać Mszę, której obecnie słuchać nie mogła; rzuciła przelotne spojrzenie na młodych ludzi i skinęła głową, ale pani Adelajda odbyła prawdziwą rewiję.
Cezare przedstawił jej swoich towarzyszów; byli to sami Korsykanie; wiemy już nazwiska ich przewodnika i trzech jego towarzyszy: Franceska Bocchechiampa, Uga Colonna i Antonia Guidone; trzej inni nazywali się Raymondo Corbara, Lorenzo Durazzo i Stefano Pittaluga.
Przepraszamy czytelnika za wyliczenie tych wszystkich szczegółów, ale nieubłagana historja zmusza nas wprowadzić do naszego opowiadania wiele osób rozmaitych narodowości i stopni; opisujemy nieco szerzej te osoby, które w naszem opowiadaniu większą. odegrają rolę.
Powtarzamy raz jeszcze, że wielką opisujemy epokę i na wzór Homera, króla poetów epicznych, jesteśmy zmuszeni wyliczyć naszych żołnierzy.
Cesare podobnie jak i my, naśladował na małą skalę przykład autora Iliady, wyliczył jednego po drugim swoich sześciu towarzyszy pani Adelajdzie, ale ponieważ najwięcej zwróciło jej uwagę, opowiadanie młodego Korsykanina o szlachectwie de Bocchechiampia, do niego więc wyłącznie zwróciła mowę.
— Pan de Cezare powiedział mi że jesteś pan szlachcicem?
— Wasza Królewska Mość czyni mi honor mówiąc do mnie, tak, jestem rodu szlacheckiego.
— A czynisz pan odróżnienie pomiędzy szlachcicem i rodem szlacheckim?
— Bezwątpienia pani, należę do klasy zbyt zazdrosnej o swoje prawa i dla tego samego że dzisiaj nie są uznane, nie chcę się wdzierać w cudze. Mógłbym wywieść ród mój od dwóchset lat i zostać kawalerem Maltańskim, gdyby zakon ten istniał jeszcze, ale w wielkim byłbym kłopocie, gdyby mi trzeba było wylegitymować od roku 1399, aby mieć prawo zasiąść w pojeździe króla.
— Ale wsiądziesz pan do naszego powozu, rzekła księżniczka prostując się.
— A kiedy wysiądę z niego pani, rzekł młody człowiek kłaniając się, będę się mógł poszczycić mianem szlachcica.
— Czy słyszysz go moja siostro, czy słyszysz, zawołała księżniczka Adelajda: jakże on ślicznie mówi. Otóż przecież będziemy w towarzystwie ludzi naszego stanu.
I stara księżniczka odetchnęła swobodniej.
W tej chwili pan de Châtillon wszedł.
— A więc Châtillonie, cóż powiedział brygadjer Marcin? spytała pani Adelajda.
— Powiedział krótko: że gdyby Wasza Królewiczowska Mość była mu tę ofiarę przez kogo innego przysłała, byłby mu obciął uszy.
— A tobie?
— Mnie łaskawie wybaczył, przyjął nawet to, com mu ofiarował.
— Cóżeś mu ofiarował?
— Uścisk ręki.
— Podałeś mu rękę Châtillonie, podałeś rękę Jakobinowi! Dla czegożeś nie wrócił w dodatku w czapce czerwonej. To nie do uwierzenia, brygadjer nie chce przyjąć dziesięciu luidorów, a hrabia de Châtillon podaje rękę Jakobinowi. Doprawdy, nie pojmuję społeczeństwa obecnie utworzonego.
— Powiedz raczej rozprzężonego, mówiła księżniczka Wiktorja schylona nad czytaniem godzinek.
— Rozprzężonego, masz słuszność moja siostro, jest to właściwe orzeczenie dzisiejszej społeczności, ale czy dożyjemy jego odbudowania, wątpię, a tymczasem Châtillonie wydaj rozkazy, powinniśmy wyjechać o czwartej; z taką eskortą bezpiecznie możemy puścić się w nocy. Panie de Bocchechiampe, będziesz jadł obiad z nami. I gestem stara księżniczka pożegnała swoich obrońców, nie myśląc wcale o tem, że zapraszając jednego z nich tylko, obrażała innych.
Bocchechiampe spojrzeniem błagalnem prosił kolegów o przebaczenie za otrzymaną łaskę, odpowiedzieli mu uściśnieniem ręki.
Jak słusznie twierdził Cezare, muzyka którą słyszeli, należała do weselnego orszaku Franceski i Peppina; orszak był liczny, bo jak już mówił Cezare, obawiano się jakiegoś zamachu, uknutego przez Michała Pezzę; kiedy więc cale zebranie weszło na taras, spojrzenia dwóch małżonków skierowały się najprzód na mur na wpół zwalony, na którym już od rana stał ten właśnie, który wzbudzał tyle obawy. Ale w tej chwili na murze nie było nikogo. Przytem natura nie miała tej barwy ponurej, w jaką według twierdzenia mniemanego króla stworzenia, świat się oblec powinien, kiedy on ma go na zawsze opuścić.
Było to właśnie południe, jaskrawe promienie południowego słońca przeciskały się przez liście winorośli, które tworzyły niby baldachim zielony, nad głowami ucztujących gości; kosy, drozdy i wróble świegotały na wyścigi, w karafkach napełnionych winem rubinowego koloru, błyszczały blaszki złote.
Peppino odetchnął swobodnie, nigdzie niewidział śmierci; przeciwnie życie jaśniało dokoła.
Słodko jest żyć, gdy się weźmie za żonę kobietę kochaną, gdy się wreszcie dojdzie do celu, po dwóch latach oczekiwania. Na chwilę zapomniał o Michale Pezza i jego ostatniej pogróżce, której wspomnienie twarz jego śmiertelną jeszcze pokrywało bladością.
Co do Antonia, mniej roztargniony niż Peppino, obejrzał powóz złamany, stojący przed drzwiami jego domu, a spostrzegłszy właściciela powozu stojącego na tarasie, skierował prosto ku niemu, drapiąc się w ucho. Praca w dniu tak uroczystym dla niego, wydała mu się ciężkiem zadaniem.
— A więc Wasza Ekscelencja, koniecznie chce, zapytał ambasadora którego brał za jakiegoś znakomitego podróżnego, dzisiaj puścić się w dalszą drogę?
— Koniecznie, odpowiedział obywatel Garat. Oczekują mnie w Rzymie, gdyż mam bardzo pilny interes, a już i tak straciłem na próżno z powodu wydarzonego przypadku, najmniej trzy godziny.
— No, no, człowiek uczciwy, nie ma nic droższego nad dane słowo; powiedziałem już że jeżeli Wasza Ekscelencja wypije za przyszłe szczęście oto tych dzieci, szczerze weźmiemy się do roboty; a więc pijmy i pracujmy.
Napełniono wszystkie szklanki stojące na stole, podano obcemu gościowi szklankę honorową, ozdobioną paskiem złotym. Ambasador dotrzymując słowa, wypił za szczęśliwy związek Franceski i Peppina; młode dziewczęta krzyknęły: Niech żyje Peppino! młode zaś chłopaki wniosły zdrowie Franceski! a bębny i gitary zagrały wesołą tarantelę.
— No, no, rzekł majster Rota do Peppina, nie myśl teraz o robieniu słodkich oczu do swej ukochanej, ale o robocie, no uściskaj żonę chłopcze i dalej do roboty.
Nie potrzeba było powtarzać Peppinowi dwa razy pierwszego rozkazu, otoczył żonę ramieniem i podnosząc wzrok dziękczynny ku niebu, przycisnął ją do piersi.
Ale w chwili, kiedy zwracał ku niej oczy, z nieokreślonym wyrazem miłości, która wreszcie zadowolnioną być miała po długiem oczekiwaniu, i zbliżał usta do ust Franceski, rozległ się wystrzał broni palnej, po nim dał się słyszeć świst kuli, a następnie huk głuchy.
— O! o! zawołał ambasador, zdaje mi się że ta kula dla mnie przeznaczoną była.
— Mylisz się pan, wyjąkał Peppino, chyląc się do nóg Franceski, przeznaczoną jest dla mnie.
I w tejże chwili strumień krwi z ust mu popłynął.
Franceska wydała krzyk rozpaczy i padła na kolana przed umierającym mężem.
Wszystkich oczy zwróciły się w stronę zkąd strzał wypadł; lekki dymek błękitnawy wznosił się o sto kroków może, pomiędzy topolami.
Ujrzano wtedy pomiędzy drzewami młodego człowieka, który zaczął się szybko wdzierać na górę z fuzją w ręku.
— Braciszek Michał! braciszek Michał! zawołali obecni.
Uciekający zatrzymał się na rodzaju platformy i gestem pełnym groźby:
— Nie nazywam się braciszkiem Michałem, zawołał, od tej chwili nazywam się Fra Diavolo.
I w istocie, pod tem imieniem dał się poznać później; chrzest morderstwa, wziął górę nad chrztem zbawienia.
A tymczasem ranny oddał ostatnie tchnienie.

Pałac Corsini w Rzymie.

A tymczasem, kiedy już jesteśmy na drodze do Rzymu, wyprzedźmy naszego ambasadora i stańmy pierwsi u Championneta — tak jakeśmy już uprzedzili go przejeżdżając przed nim do kowala don Antonia.
W jednej z największych sal ogromnego pałacu Corsinich w którym z kolei zamieszkiwali Józef Bonaparte, ambasador Rzeczypospolitej i Berthier, który przebył tu podwójne morderstwo, Bassevilla i Duphota — dwóch mężczyzn przechadzało się w czwartek 24 września, pomiędzy jedenastą a dwunastą, zatrzymując się od czasu do czasu przed wielkiemi stołami, na których rozłożony był plan Rzymu starożytnego i nowożytnego zarazem, plan prowincji rzymskich zrobiony według traktatu Folentino i cały zbiór sztychów Piraneza; na mniejszych stołach leżały książki: historja starożytna i nowożytna, pomiędzy któremi można było widzieć, zmięszane bez ładu Tytusa Liwiusza, Polibiusza, Montecuculego, komentarze Cezara, Tacyta, Wirgillego, Horacjusza, Juvenalisa, Machiavela, zbiór nakoniec prawie kompletny dzieł klasycznych, odnoszących się do historji Rzymu i do wojen Rzymskich; na każdym wreszcie z tych stołów, stał prócz tego kałamarz, leżały pióra, arkusze papieru zapisane notatkami obok arkuszów czystych, oczekujących aby je zapisano i które wskazywały że chwilowy gość pałacu, wypoczywał po trudach wojennych, oddając się jeżeli nie w zupełności studjom mędrca to przynajmniej rozrywkom uczonego.
Ci dwaj mężczyźni byli prawie w jednym wieku, gdyż jeden z nich miał lat trzydzieści sześć, a drugi trzydzieści trzy.
Starszy był zarazem mniejszego wzrostu: używał jeszcze pudru 89. pozostał mu harcab, minę miał arystokratyczną i zawdzięczał jej bez wątpienia wykwintnej czystości swego ubrania, cienkości i białości bielizny; oko miał żywe pełne wyrazu stanowczości, determinacji i śmiałości, brodę pielęgnował starannie; nie zapuszczał ani wąsów ani faworytów; mundur nosił generała republikanina Dyrektorjatu; jego kapelusz, szabla i pistolety leżały na stole, blisko krzesła na którem miał zwyczaj siadać, dosyć mii było wyciągnąć rękę aby je dostać.
Był to właśnie Jan Stefan Championnet, wódz naczelny armii Rzymu, któregośmy już szczegółowo opisali czytelnikowi.
Drugi był wyższego wzrostu i jakeśmy to już powiedzieli blondyn. Świeża cera zdradzała pochodzenie z południa, oko miał niebieskie, jeszcze pełne ognia, nos średni, usta wąskie, podbródek wystający, właściwy rasom białym to jest podbijającym; wyraz spokoju rozlanym był na jego twarzy; człowiek ten w ogniu nietylko że musiał okazywać odwagę niezłomną, ale był nadto wodzem mądrym, niewyczerpanym w środkach, a zawdzięczał to wszystko swej zimnej krwi. Pochodził z rodziny irlandzkiej, ale urodził się we Francji; początkowo służył w korpusie irlandzkim Dillona, odznaczył się pod Jemmapes, został po bitwie mianowany pułkownikiem, pobił księcia Jork w kilku potyczkach, w roku 1795 przeszedł Wahał po lodzie, wziął do niewoli na czele swojej kawalerji całą flotę holenderską, został mianowany generałem dywizji i wreszcie został odesłany do Rzymu, gdzie dowodził dywizją pod Championnetem.
Był to Józef Aleksander Macdonald, późniejszy marszałek Francji, a wreszcie książę Tarantu.
Gdyby tych dwóch mężów był kto widział rozmawiających, byłby ich wziął za wojskowych, ale przysłuchawszy się uważnie ich rozmowie sądziłby z pewnością: że ma przed sobą dwóch filozofów, archeologów i historyków.
Nic to dziwnego, rewolucja francuzka mieszając wszystkie klasy, tworzyła wojsko swoje z rozmaitych warstw społeczeństwa, a więc też obok Kartuszów znajdowali się Championety i Segury, to jest obok żywiołu materjalnego i grubiańskiego żywioł niematerjalny i oświecony.
— Otóż mój drogi Macdonaldzie, mówił Championnet do swego podporucznika, im więcej badam historję Rzymu a szczególniej tego wielkiego bohatera, znakomitego mówcę, wielkiego prawodawcę, znamienitego filozofa, wielkiego poetę, wielkiego polityka, jednem słowem Cezara i którego komentarze powinny być katechizmem każdego męża, pragnącego stanąć na czele wielkiej armii, tem więcej się przekonywamy, że nasi profesorowie wykładający historję, mylili się pod względem żywiołu jaki Cezar miał przedstawiać w Rzymie. Lukan, napróżno napisał na cześć Katona jedne z najpiękniejszych wierszy, jakie napisane były niegdyś po łacinie — bo Cezar mój przyjacielu przedstawiał ludzkość; a Katon tylko prawo.
— A Brutus i Kasiusz kimże byli? zapytał Macdonald z uśmiechem niedowierzania.
— Brutus i Kasiusz — no, pewno podskoczysz pod sam sufit, gdyż wiem o tem dobrze, dotknę przedmiotu twej czci Brutus i Kasiusz byli to dwaj republikanie z kolegium, jeden dobrej a drugi złej wiary, rodzaj laureatów ze szkoły Ateńskiej, niezgrabni naśladowcy Hormodiusza i Arystogitona, krótkowidze, którzy dalej nie widzieli nad długość swego sztyletu, umysły ciasne, które nie mogły zrozumieć przerobienia świata o jakiem marzył Cezar, a dodam jeszcze, że my republikanie inteligentni, powinniśmy uwielbiać Cezara, a przeklinać jego morderców.
— Jest to paradoks mój generale, wprawdzie można go utrzymać, ale chcąc przekonać innych aby go przyjęli za prawdę, potrzeba na to twego rozumu i wymowy.
— Ale, mój kochany Józefie, przypomnij sobie naszą przechadzkę wczorajszą do muzeum kapitolińskiego, wszak nie bez racji mówiłem do ciebie: Macdonaldzie, przepatrz się biustowi Brutusa: Macdonaldzie! patrz na tę głowę Cezara. Czy pamiętasz.
— O pamiętam dobrze.
— A więc porównaj to czoło wspaniałe, ale jakby ściśnięte, ocienione włosami spadającemi aż do brwi — jest to cecha typu prawdziwie rzymskiego, nadto porównaj te brwi gęste, zmarszczone, ocieniające oko ponure, z czołem szerokiem i otwartem Cezara, z jego oczami orła.
— Albo sokoła occhi griffagni, powiedział Dante.
Nievris et vegetis oculis, powiedział Siusztong, a ja wolę odwołać się do Swetoniusza, jego oczy czarne i pełne życia; przestańmy tylko na tem orzeczeniu a przekonasz się łatwo, który z nich dwóch miał inteligencję. Zarzucają Cezarowi że wpuścił do senatu senatorów niezdolnych; w postępowaniu tem leżał jego geniusz, a tem samem i geniusz Rzymu. Ateny, a przez Ateny rozumiem Grecję, Ateny były tylko kolonią, roili się tam niby pszczoły, i działali na zewnątrz. Rzym przedstawiał zabór, wzdychał do panowania nad światem i przerabiał go na swój sposób: cywilizacja wschodnia, Egipt, Syrja, Grecja, wszystko ulegało Rzymowi, przeszło niejako przez jego miecz, tak samo jak barbarzyńskie ludy zachodnie Iberja, Galia, Armoryka nawet; pokolenie semityckie, w osobie Kartaginy i Judea oparły się Rzymowi, ale Kartagina została zniszczoną, żydzi poszli w rozsypkę, świat nakoniec cały zapanował nad Rzymem, bo świat cały zawarty jest w Rzymie; po Augustach, Tyberjuszach, Kaligulach, Klaudjuszach, Neronach, to jest po Cezarach rzymskich, nastąpią Flawiusze, którzy są już tylko Italczykami, nareszcie wstąpią na tron Antoninowie, są to już Hiszpanie, Gallowie, z kolei ukażą się Septymy, Karakalle, Heliogabale, Aleksandry Sewery, rodem z Afryki i Syrji, nawet Arab Filip i Grot Maksymus po Aurelianach i Probusach tych surowych wieśniakach z Ilyrji, zasiądą na tronie, który runie pod Hunnem Augustulem; ten ostatni zakończy życie w Kampanii, z pensją sześć tysięcy liwrów złotem, jaką mu wyznaczy Odoakr król Herulów. Wszystko to krążyło z kolei koło Rzymu, a Rzym zaś dotąd stoi niewzruszony. Capitole immobile saxum.
— Czy czasem nie temu pomięszaniu ras Italiowie zawdzięczają ustalenie odwagi i męzkość charakteru? spytał Macdonald.
— Ach myślisz pod tym względem jak inni, kochany Macdonaldzie, sądząc o rzeczach z pozoru; a więc ponieważ lazaroni są nikczemni i leniwi, czy można powiedzieć że wszyscy Neapolitańczycy są podli i próżniacy. Przypatrzmy się tym dwom indywiduom, które Neapol nam przysłał, Solvacie Palmieremu i Hectora Caraffę: czy możesz mi wymienić w naszych legionach dwie również potężne osobistości? Różnica jaka istnieje pomiędzy Italami a nami mój kochany Józefie, a lękam się aby ta różnica nie wypadła na niekorzyść naszą, jest ta właśnie, że my wierni naszemu zwyczajowi niejako feodalnemu, poświęcamy się dla jednego człowieka, gdy tymczasem w Italii w ogóle ludzie umierają dla idei. Włosi wprawdzie nie szukają jak my bezużytecznych awanturniczych przygód: myśmy zwyczaj ten odziedziczyli po naszych przodkach starych Gallach; nie ubóstwiają oni również zwyczajem rycerskim kobiety jak my, bo historja ich nie ma ani Joanny d’Arc, ani Agnieszki Sorel; nie oddają się przytem marze niom pełnym entuzjastycznych uniesień, będący zabytkiem świata feodalnego, bo nie mają ani Karola Wielkiego, ni Ludwika świętego, ale są w posiadaniu czegoś lepszego, mają ducha poważnego, obcego hymerycznym sympatjom. U nich wojna stała się przedmiotem nauki; kondotierzy italscy mogą być naszemi mistrzami w strategii. Czemże są nasi wodzowie średnich wieków, nasi rycerze z pod Grecy, Poitiers i Azincourt, obok takich Sforzów, Malatestów, Bracciów, Cangrandów, Baglionich, Farnesów, Carmagnolów, Ezzelinów? Najpierwszy wódz starożytności Cezar, był włochem, a Bonaparte skruszy nas wszystkich jednego po drugim, tak jak Cezar Borgia chciał owładnąć całą Italją, a ten mały Bonaparte, o którym myślą że zamknął się bezczynnie w Egipcie, wyjdzie on z tamtąd, nie tym to owym sposobem, choćby miał pożyczyć skrzydeł Dedala i użyć pomocy skrzydłopiórego rumaka Astolfa; człowiek ten jest także mężem z rasy Italskiej. Aby się o tem przekonać, dosyć jest spojrzyć na jego profil ostry, chudy; jest w nim coś. co przypomina zarazem Cezara, Danta i Machiawela.
— Przyznaj przynajmniej mój kochany generale, chociaż jesteś tak wielkim ich wielbicielem, że zachodzi wielka różnica pomiędzy rzymianami Grabami, a nawet rzymianami Colas Rienci, a cóż dopiero dzisiejszymi.
— Ale nie taka znów wielka jak ci się zdaje Macdonaldzie. Powołaniem rzymianina starożytnego była wojna i polityka, musiał on najprzód podbić świat, później mógł nim rządzić. Ale z kolei sam podbity i rządzony nie mogąc już działać, począł marzyć. Od trzech tygodni jak tu jestem, przyglądam się na ich ulicach i placach publicznych tej masie monumentalnej; a więc mój drogi, ci ludzie stali się w oczach moich płaskorzeźbami z kolumny Trajana; ludźmi co z niej zstąpili. Tak jest, w moich oczach nie są oni czem innem, tylko że to są żyjące figury płaskorzeźby, wielki pan, za nadto wielki władca świata, aby się mógł zniżyć do pracy. Dla tego też żeńców sprowadzają z Abruzów, tragarzy z Bergamu; dziury w ich płaszczach łatają im nie ich żony ale żydzi, bo czyż ich żony nie są matronami z czasów Lukrecji, przędzącemi len i pilnującymi domu — nie, ale matronami z czasów Katyliny i Nerona, które uważały za hańbę wziąść igłę do ręki. Uczyniłyby to wtenczas bezwątpienia, gdyby miały nią przekłuć język Cycerona, lub wykłuć oczy Oktawii. I jakże chcesz aby potomkowie tych którzy zbierali swoje porcje chleba idąc z portu do portu, którzy sześć miesięcy żyli ze sprzedaży swoich wotów na polu Marsowem, którym Katon, Cezar, August kazał rozdawać zboże, dla których Pompejusz budował forum i łaźnie, którzy mieli prefekta liweranta obowiązanego ich żywić i którzy mają go i dzisiaj, z tą różnicą że im już nie dostarcza żywności — aby potomkowie ci mogli zniżyć się do pracy? Nie! ci ludzie nie mogą pracować. Lud żebraków? Jedno tylko możesz wymagać od tego ludu po utracie jego korony: jeżeli ma żebrać, niech żebrze szlachetnie i właśnie to czyni. Możesz mu zarzucić okrucieństwo ale słabości nigdy, bo jego nóż odpowie za to. Jego nóż nie opuszcza go nigdy, jak szpada nie opuszcza legionisty, nóż to jego miecz. Nóż jest bronią niewolnika.
— Wiemy coś o tem. Z tego okna wychodzącego na ogród możemy rozpoznać plac, na którym zamordowali Duphota, a z tego znów które wychodzi na ulicę widzimy plac na którym zamordowali Bassevilla... Ale co widzę... ot... tam, krzyknął Macdonald nagle z zadziwieniem, powóz pocztowy zbliża się w naszą stronę. Na Boga, to obywatel Garat.
— Co za Garat?
— Ambasador Rzeczypospolitej w Neapolu.
— To niepodobna!
— Ależ to on generale.
Championnet zwrócił wzroku a ulicę, rozpoznał Garata i domyśliwszy się czegoś ważnego z powodu jego przybycia, pobiegł do drzwi salonu, który zamienił w bibljotekę i w gabinet pracy.
W chwili właśnie gdy drzwi otworzył, ambasador schodził ze schodów.
Macdonald chciał się oddalić, ale Championnet go zatrzymał.
— Jesteś moją lewą ręką, rzekł, a niekiedy nawet prawą, zostań więc mój kochany.
Obadwaj oczekiwali z niecierpliwością nowin jakie Garat przynosił z Neapolu. Powitanie było krótkie. Championnet uścisnął dłoń Garata: Macdonald został przedstawiony, a Garat rozpoczął opowiadanie.
Opowiadanie składało się z faktów nam już znanych: o przybyciu Nelsona, uroczystości wydanych na jego cześć i deklaracji do której ambasador czuł się w obowiązku, aby zabezpieczyć godność Rzeczypospolitej.
Potem, nawiasem, ambasador opowiedział wypadek jaki mu się zdarzył pomiędzy Castellane a Itrią, jak uszkodzenie pojazdu zmusiło go zatrzymać się u kowala don Antonia, jak spotykał stare księżniczki z ich eskortą, której niepozwolił iść dalej; jak nakoniec był świadkiem morderstwa zięcia don Antonia, jakiego się dopuścił młody człowiek zwany Fra Diavolo, który podług zwyczaju uciekł w góry by zostać bandytą, i tym sposobem uchronił się od zasłużonej kary, i jak wreszcie polecił brygadjerowi Marcinowi przyprowadzić swój pojazd, kiedy tymczasem najął drugi w Fondi, w którym przybył do Rzymu bez najmniejszego już wypadku spóźniwszy się o ośm godzin tylko.
Brygadier Marcin i czterej ludzie składający eskortę mieli przybyć według wszelkiego prawdopodobieństwa nazajutrz.
Championnet nie przerwał ani razu opowiadania ambasadorowi, w nadziei że coś usłyszy o swoim posłańcu, ale obywatel Garat skończył swoję rzecz, nie wymówiwszy ani razu nazwiska Salvatego Palmieri. Championnet począł się obawiać czy właśnie ambasador nie wyjechał z Neapolu przed przybyciem jego adjutanta i czy tym sposobem nie skrzyżowali się w drodze.
Wódz naczelny niespokojny i nie wiedząc coby się mogło przytrafić Salvacie po wyjeździe ambasadora, już miał zadać tysiące pytań, gdy nagle hałas powstający w przedpokoju zwrócił jego uwagę; w tejże chwili drzwi się otworzyły i żołnierz stojący na straży oznajmił; że jakiś wieśniak chce koniecznie mówić z generałem.
W tejże chwili, głos obcy pragnąc przekrzyczeć żołnierza, zawołał z całej siły:
— To ja generale, ja Hektor Caraffa, przynoszę ci wiadomość od Salvaty.
— Wpuść go, wpuść, krzyknął Championnet. Jużem się chciał o ciebie pytać obywatela Garata. Chodź Hectorze, chodź, oczekuję cię całem sercem.
Hrabia de Ruvo wpadł do sali i rzucił się na szyję generałowi.
— Ach! mój generale, mój kochany generale zawołał, jakże się cieszę że cię widzę.
— Mówiłeś o Salvacie — Hectorze? Jakież wieści przynosisz o nim?
— Dobre i złe zarazem; dobre, gdyż miał już zginąć a ocalał, złe, gdyż podczas jego zemdlenia ukradziono mu list, który mu dałeś do obywatela Garata.
— Dałeś mu list do mnie generale, spytał Garat.
Hector odwrócił się.
— Ach! to ty panie jesteś ambasadorem Rzeczypospolitej, spytał się Garata.
Garat skinął głową.
— Złe wieści, złe wieści, szeptał Championnet.
— Z jakiego powodu, wytłumacz mi generale, spytał ambasador.
— Ależ mój ambasadorze nie jesteśmy w stanie stanąć do boju, właśnie pisałem ci o tem, wspominająć w liście że nam brak wszystkiego: ludzi, pieniędzy, chleba, amunicji. Prosiłem cię ażebyś poruszył wszelkie sprężyny by tylko czas jakiś utrzymać pokój pomiędzy państwem Obojga-Sycylii a Rzeczpospolitą, zdaje się, że mój posłaniec przybył za późno, po twojem wyjeździe, że został rannym. Opowiedz nam to wszystko Hectorze. Jeżeli mój list wpadł w ich ręce, byłoby to w istocie wielkie nieszczęście, ale stałoby się jeszcze większem, gdyby mój kochany Salvato miał umrzeć z ran zadanych, bo mówiłeś mi że był ranionym, wszak tak? że go chciano zamordować, coś podobnego, nieprawdaż?
— Tak jest. Szpiegowano go, postępowano za nim, czekało na niego przy wyjściu z pałacu królowej Joanny w Margelinie sześciu ludzi. Ale znając Salvata, domyślisz się łatwo, że nie pozwolił zabić się jak kurczę: zabił dwóch w obronie życia i dwóch zranił, ale w końcu jeden ze zbirów jak sądzę ich wódz Pasquale Simone, zbir królowej, rzucił w niego swym nożem, nóż zagłębił mu się w piersi aż po rękojeść.
— A w czyje wpadł ręce i gdzie jest obecnie?
— O uspokój się mój generale, są zuchy mające szczęście; upadł w objęcia najpiękniejszej kobiety z całego Neapolu, która ukryła go przed wszystkiemi, a najprzód przed mężem.
— A rana, rana Hektorze? zawołał generał, wiesz że kocham Salvatę jak własnego syna.
— Rana jest dosyć niebezpieczną, ale nie śmiertelną; prócz tego jeden z najlepszych doktorów Neapolu, a nadto przychylny naszej sprawie, ma o nim staranie i zaręcza za jego życie. Ale jakże był wspaniałym nasz Salvato; nigdy ci nie opowiadał historji swego życia, jest to straszna historja mój kochany generale; coś na kształt Macduffa Szekspira, także wydobyto go żywcem z martwego łona matki, opowie ci to wszystko kiedyś, a może wśród wieczornej gawędki w biwaku, aby ci czas przeszedł mile; ale teraz mamy o czem innem myśleć: mordowanie naszych rozpoczęło się w Neapolu; Cirillo o dwie godziny później przywiózł mi właśnie te nowiny, a czy wiesz co stanęło mu na drodze, oto stos na którym lazzaroni spalili żywcem dwóch braci de la Torre.
— Nędznicy! zawołał Championnet.
— Wystaw sobie mój generale, spalili poetę i bibljomana; powiedz mi co ci ludzie mogli im wyrządzić złego; mówią prócz tego, o jakiejś wielkiej naradzie, która miała mieć miejsce w samym pałacu: wiem o tych szczegółach od Nicolina Caracciolo, który jest kochankiem la San Clemente, jednej z dam honorowych królowej; wojna przeciwko Rzeczypospolitej, została już zdecydowaną, Austrja daje wodza naczelnego.
— Czy znasz go?
— Jest nim baron Karol Mack.
— To nie zbyt straszna osobistość.
— Tak jest, ale coś gorszego. Anglia miesza się w tę sprawę i daje pieniądze, już mają 60.000 żołnierza, gotowego do wymarszu, mają iść na Rzym za dni ośm, no to już wszystko, co ci powiedzieć miałem generale.
— Niech ich piorun spali! alboż nieszczęścia nie dosyć, odpowiedział Championnet. — I zwracając się do ambasadora: — Widzisz mój kochany Garacie, że nie ma i chwili do stracenia; na nasze szczęście, otrzymałem wczoraj dwa miliony kartaczów, nie mamy armat, ale z dwoma miljonami kartaczów i z 1.000 lub 1.200 karabinami zabierzemy armaty neapolitańskie.
— Zdaje mi się że Salvato mi wspominał, że nie masz więcej nad dziewięć tysięcy żołnierza.
— Tak, ale liczę że dostanę w posiłku do trzech tysięcy ludzi, zdolnych do boju. Czy jesteś bardzo strudzony Hectorze?
— Nigdy nie czuję się strudzonym generale.
— A więc jesteś gotów do wyjazdu do Medjolanu?
— Jak tylko zjem śniadanie i zmienię ubranie, gdyż umieram z głodu i cały jestem zabłocony; drogi prowadzące przez Isolettę, Agnani, Frosinoe są strasznie zepsute po burzy. Pojmuję dla czego twoi żołnierze stojący na straży generale, nie chcieli mnie wpuścić do ciebie.
Championnet zadzwonił; na odgłos znanego mu dzwonka wszedł kamerdyner generała.
— Śniadanie, kąpiel, ubranie dla obywatela Hectora Caraffy, niech wszystko to będzie gotowe: kąpiel za dziesięć minut, odzież za dwadzieścia, śniadanie za pół godziny.
— Generale odpowiedział kamerdyner, żadne twoje ubranie nie przyda się dla obywatela Caraffy, jest wyższym od ciebie o całą głowę.
— Oto masz rzekł Garat klucz od mojej walizy, otwórz ją i weź bieliznę i ubranie dla hrabiego de Ruvo, jest prawie mego wzrostu, otóż w tej chwili można zastosować te słowa: na wojnie jak na wojnie.
— W Medjolanie znajdziesz Jouberta; mówię do ciebie Hectorze, posłuchaj mnie więc, wtrącił Championnet.
— Nie straciłem ani jednego słówka, generale.
— W Medjolanie znajdziesz Jouberta, powiesz mu by się urządził jak tylko będzie mógł najlepiej, ale potrzeba mi koniecznie trzech tysięcy ludzi, bo inaczej Rzym będzie stracony; niech ich odstawi Kellermanowi, naturalnie jeżeli to będzie mógł uczynić; jest to wyborny generał kawalerji, a właśnie brak nam jej bardzo; przyprowadzisz ich Hectorze i pójdziesz z nimi na Civita-Castellanę; tam prawdopodobnie się spotkamy. Nie mam potrzeby zalecać ci pospiechu.
— Mój generale, to nie potrzebne człowiekowi, który w czterdziestu ośmiu godzinach odbył siedmdziesiąt mil przez góry.
— Masz słuszność.
— Prócz tego, rzekł Carat dostawię obywatela Caraffę do Medjolanu, moja kareta pocztowa przybędzie z pewnością jutro.
— Nie potrzebujesz czekać na twoją karetę kochany ambasadorze, pojedziesz moją rzekł Championnet. W chwili obecnej, nie ma ani chwili do stracenia. Macdonaldzie napisz proszę cię w mojem imieniu do wszystkich generałów korpyśnych którzy stoją w Teracinie, Pipernie, Prossedi, Frosinone, Veroli, Tivoli, Ascoli, w Fermo i Maceracie, by nie czynili najmniejszego oporu, a jak tylko dowiedzą się że nieprzyjaciel przeszedł granicę, niech się razem połączą, unikając wszelkiego zobowiązania się co do Civita-Castellany.
— Jakto! zawołał Garat, generale oddajesz Rzym neapolitańczykom, nie próbując nawet stawić im czoło.
— Oddałbym im Rzym nawet bez wystrzału, ale bądź spokojny, nie na długo go opuszczam.
— Mój kochany generale, wiesz daleko lepiej jak ja co masz czynić w tym względzie.
— Wiem tylko tyle o strategii wojennej, o ile wyczytałem o niej w Machiavelu.
— A cóż pod tym względem Machiavel pisze?
— A więc to ja mam mówić o Machiavelu dyplomacie, który dzieło jego powinien umieć na pamięć. A więc — mówi... Słuchaj Hektorze, słuchaj Macdonaldzie. Machiavel mówi: „Cała tajemnica dotycząca wojny zależy na dwóch rzeczach: czynić to wszystko czego nieprzyjaciel domyślić się nawet nie może i pozwolić mu czynić to wszystko o czem jesteśmy pewni że uczyni; spełniając pierwszą radę, udaremnisz tym sposobem jego plany obrony; a wykonywając drugą niszczysz wszelkie jego sposoby napaści“. Czytaj Machiavela, jest to wielki człowiek mój kochany Garacie, a kiedy go przeczytasz...
— A kiedy go przeczytam?
— Zacznij go czytać na nowo.
W tej chwili drzwi się otworzyły i kamerdyner znów się ukazał.
— Otóż, mój kochany Hectorze, Scypion ci oznajmia że twoja kąpiel już gotowa. A tymczasem zanim Macdonald skończy pisać listy, powiem Garatowi, co ma donieść Dyrektorjatowi o nadużyciach jakich się dopuszczają jego ajenci w Rzymie; poczem siądziemy do stołu i napijemy się wina z piwnicy Jego Świętobliwości, za przyszłe a szczęśliwe nasze wejście do Neapolu.

Giovannina.

Zapewne nasi czytelnicy już spostrzegli z jaką troskliwością przeprowadzamy ich przez kraj, przedstawiające osoby nieznane, a starając się zachować naszemu opowiadaniu całą ścisłość, jedność i żywość w szczegółach. Podobne postępowanie uczyniło nas trochę rozwlekłymi, co naturalnie wypłynęło z samego toku rzeczy. Odtąd unikać tego będziemy, zatrzymując się tylko nieco dłużej przy osobistościach wydatniejszych, które spotkamy na naszej drodze. Ale wszystkie osoby odgrywające pewne role w naszym dramacie, ukazaliśmy już na scenie, uwydatniając o ile możności ich charaktery, lub dozwalając im dać się poznać czytelnikowi w czynach. Zresztą jesteśmy tego przekonania, że rozwlekłość lub treściwość opowiadania, nie powinna ulegać niewolniczemu ograniczeniu: jeżeli dzieło jest zajmujące wyda się krótkiem czytelnikowi, choćby składać się miało z dwudziestu tomów; przeciwnie jeżeli jest nudnem, znudzi czytelnika choćby zaledwo z kilku składało się kartek; czytelnik zamknie ową broszurkę i w kąt ją rzuci nie doczytawszy końca; co do nas, możemy powiedzieć: że w ogóle dzieła nasze najobszerniejsze, to jest te właśnie w których rozwijaliśmy dowoli charaktery osób działających, wprowadzając rozliczne wydarzenia, najwięcej miały powodzenia i najchętniej były czytane.
Tak więc wprowadzamy czytelnika pomiędzy osoby już mu znane, zostaje nam tylko wykończyć nieco ich postacie, by na nowo módz rozpocząć opowiadanie nasze; na pierwszy rzut oka, zdawać by się mogło, żeśmy nieco zboczyli z naszej drogi, udając się za francuzkim ambasadorem i hrabią de Ruvo do Rzymu, ale zboczenie to, było nieodzownem, czytelnik sam to później przyzna, wróciwszy do Neapolu w ośm dni po wyjeździe Hectora Caraffy do Medjolanu a obywatela Garata do Francji.
Otóż jesteśmy o godzinie dziesiątej na wybrzeżu Margellina zapełnionem rybakami i lazaronami i różnorodnym ludem, który się uwija w pośród kucharzy znakomitych domów, dążąc na rynek jaki założył sam król Ferdynand: w tejże chwili on sam w sukni rybaka stoi przy stole zawalonym rybami i sprzedaje ryby które ułowił: pomimo ważnych spraw politycznych, pomimo niepokoju w jakim ciągle się znajduje, z powodu spodziewanego listu od swego cesarskiego siostrzeńca, pomimo kłopotu w jaki go wprawia niemożność spłacenia pożyczki 25 milionów podpisanych przez sir Wiliamsa Hamiltona, król nie ma siły wyrzec się dwóch wielkich przyjemności: rybołostwa i polowania; wczoraj polował w Persano, dzisiejszego zaś poranku łowił ryby w Pausilippie.
Pomiędzy tłumem który znęcony widowiskiem powtarząjącem się dosyć często, ale zawsze dla ludu Neapolu ciekawem, zwraca się na wybrzeże Margelliny, spostrzegamy naszego starego przyjaciela Michała, przezwanego głupcem, ale który ostrzegamy czytelników nie ma nic wspólnego z Michałem Pezza; ten ostatni jak wiemy uciekł w góry po zabiciu Peppina. Nasz Michał zamiast udać się za innemi na wybrzeże, zatrzymuje się przed małą furtką ogrodu, tak dobrze znanego czytelnikom. W prawdzie w furtce ogrodu stoi oparta o mur, z oczyma zapatrzonymi w błękit nieba, a raczej skupiona sama w sobie, młoda dziewczyna, której podrzędne stanowisko nie pozwoliło nam aż dotąd zwrócić na nią baczniejszej uwagi.
Jest to Giovanna, raczej Giovannina, pokojówka Luizzy San Felice, częściej zwana Niną przez skrócenie.
Przedstawia ona typ mogący się trafić tylko u włościan z okolic Neapolu; rodzaj mieszańca którego nie tak łatwo znaleść można pod gorącem nawet niebem południa.
Jest to dziewczyna mająca około lat dwudziestu, średniego wzrostu, raczej wysoka, jednakże szczupła, cienka w pasie; ciągła styczność z kobietą wielkiego świata, wpoiła w nią miłość porządku i czystości tak rzadkich w tej klasie ludu do którego należy; jej włosy bogate i starannie uczesane, ułożone w warkocz związany wstążką błękitną, wpadają w kolor jasno rudy, podobny do płomienia unoszącego się nad skroniami złych duchów; płeć ma białą jak mleko, posianą piegami, które stara się zatrzeć kosmetykami swej pani; oczy jej koloru zielonawego mienią się i błyszczą jak u kota, usta ma ważkie i blade, ale napływają krwią za najmniejszem wzruszeniem, zęby białe starannie utrzymane z których jest tak dumna jak gdyby była markizą; jej ręce na których nie widać żyłek, są białe i zimne jak marmur; aż do chwili, w której ukazaliśmy ją naszym czytelnikom, zdawała się być bardzo przywiązaną do swej pani, a jeżeli kiedy dała jej powód do niezadowolenia, było to raczej winą jej młodości i skutkiem dziwactw, nieuformowanego jeszcze charakteru. Gdyby czarownica Nanno była oglądała jej rękę, jak rękę jej pani, byłaby z pewnością powiedziała że stanowiła zupełny kontrast z swoją panią; ostatnia urodziła się pod błogim wpływem Wenery i księżyca, tamta zaś pod zgubnem połączeniem księżyca i Merkurego i temu to właśnie fatalnemu połączeniu, zawdzięczała popędy nienawiści, które niekiedy ściskają jej serce, jako też uczucia dumy niepokojące jej umysł.
Jednem słowem Giovannina nie może się nazwać piękną kobietą, ani też ładną dziewczyną, ale jest to dziwne stworzenie, które przyciąga i zwraca na siebie spojrzenia wielu młodych ludzi. Niżsi od niej i jej równi zwrócili na nią uwagę, ale nigdy nikogo nie zaszczyciła wzajemnością; duma każę jej wznosić się coraz wyżej i ze dwadzieścia razy powtórzyła już, że wołałaby zostać starą panną całe życie, niż pójść za człowieka niższego od siebie, a nawet równego sobie.
Michał i Giovaninna znają się od dawna; od sześciu lat jak Giovaninna jest u Luizzy San Felice, mieli sposobność widywać się często; Michał nawet, jak i inni młodzi ludzie, oczarowany dziwny naturą młodej dziewczyny, próbował jej się zalecać, ale bez najmniejszych wybiegów powiedziała młodemu lazaronowi, że tylko signiora pokocha, nawet wtedy gdyby signior nie odpowiedział jej wzajemnością.
Poczem Michał który nie rozumiał miłości platonicznej, życząc jej wszystkiego dobrego, zwrócił się do Assunty, który nie mając arystokratycznych pretensji Niny, zadowolniła się miłością Michała, a ponieważ brat mleczny Luizy, pominąwszy jego opinje polityczne nieco egzaltowane, był wybornym chłopcem, zamiast się gniewać na Giovaninnę za odrzucenie jego miłości, prosił ją o przyjaźń, ofiarując jej wzajemnie braterskie uczucie; mniej wybredna w przyjaźni niż w miłości, Giovannina podała mu rękę, a przymierze szczerej i serdecznej przyjaźni zostało zawarte pomiędzy lazzaronem i młodą dziewczyną.
A więc zamiast iść na rynek królewski, Michał który prawdopodobnie przyszedł odwiedzić swoją siostrę mleczną, widząc Giovaninnę stojącą w zamyśleniu w furtce ogrodu, zatrzymał się.
— Co tu robisz patrząc w niebo? zapytał.
Młoda dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Widzisz to sam, odrzekła. marzę.
— Sądziłem, że tylko wielkie damy marzą, a że nam wolno myśleć tylko; ale zapomniałem, że jeżeli nie jesteś jeszcze wielką damą, masz nadzieję zostać nią kiedyś. Jaka szkoda że Nanno nie oglądała twojej ręki, byłaby ci z pewnością przepowiedziała że będziesz księżniczką, tak jak mnie przepowiedziała że zostanę pułkownikiem.
— Nie jestem wielką damą aby dla mnie Nanno trudzić się miała, przepowiadając mi przyszłość.
— A ja czy jestem wielkim panem, a jednakże powiedziała mi wyraźnie że będę pułkownikiem, być może chciała ze mnie zażartować.
Giovaninna pokręciła przecząco głową.
— Nanno nigdy nie kłamie.
— A więc będę powieszony.
— Być może.
— Dziękuję. A skądże wnosisz że Nanno nie kłamie.
— Ponieważ pani powiedziała prawdę.
— Jakto, prawdę?
— Czyż nie skreśliła jej obrazu, młodego przybyłego z Pausilippy? pięknego, wysokiego wzrostu, nie mającego więcej nad dwadzieścia pięć lat, czyż jej nie powiedziała, że będzie go szpiegować czterech ludzi, następnie sześciu, czy jej nie powiedziała: że ten nieznajomy któregośmy poznali, narażony będzie na wielkie niebezpieczeństwo; czyż nie przepowiedziała jej wreszcie, że gdyby ten człowiek został zabity, byłoby dla niej prawdziwe szczęście, bo jeżeli ocaleje, ona go pokocha, a miłość ta stanie się przyczyną jej zguby.
— A więc?
— Więc! cała ta przepowiednia spełniła się co do joty: nieznajomy właśnie przybył z Pausilippy; jest młody, piękny, ma lat dwadzieścia pięć, ścigało go sześciu ludzi, groziło mu wielkie niebezpieczeństwo, otrzymał ranę niebezpieczną w tych samych drzwiach. Nakoniec, mówiła dalej Giovanina, widocznie zmienionym głosem, ponieważ przepowiednia musi się spełnić i spełni się niezawodnie w zupełności, nakoniec, pani go kocha.
— Co mówisz? zawołał Michał. Milcz!
Giovaninna obejrzała się do koła.
— Czy nas kto podsłuchuje? zapytała. Nie — a więc, mówiła dalej zmienionym głosem, mniejsza o to... a więc? wszak jesteś przywiązany do swojej siostry mlecznej, również jak ja do mojej pani?
— Tak jest, oddałbym za nią życie! wie o tem dobrze.
— W takim razie, może nie długo potrzebować będzie twojej pomocy, jak już dziś mojej potrzebuje. Czy wiesz dla czego stoję na progu tych drzwi.
— Jużeś mi to powiedziała, marzysz o niebieskich migdałach.
— Czy nie spotkałeś czasem kawalera San Felice na drodze.
— Tak, jest na drodze do Pidigriotty.
— Patrzę czy nie wróci tak jak wczoraj niespodzianie.
— Jakto? czyżby się czego domyślał?
— Oh, poczciwe panisko, uwierzyłby raczej temu czemu nie chciał wierzyć, że ziemia jest cząstką oderwaną od słońca, w skutek uderzenia o nie komety, niż żeby miał wątpić o wierności swej żony. Przytem ona mu się nie przeniewierzyła jeszcze, a przynajmniej dotąd: ona kocha signiora Salvatę... nic więcej; ale gdyby mnie w tej chwili zapytał o panią, byłabym w wielkim kłopocie, gdyż w tej chwili jest przy łóżku swego ukochanego chorego, bo go nie opuszcza ani we dnie ani w nocy.
— A więc wysłała cię byś się przekonała, czy istotnie kawaler San Felice jest na drodze wiodącej do królewskiego pałacu.
— Ależ nie! dzięki Bogu! rzeczy nie zaszły tak daleko, ale z czasem to nastąpi, bądź pewny. Dziś tylko... widziałam jej niepokój... wychodziła na korytarz, patrzyła na ogród, widziałam że chciała stanąć ale nie śmiała. Powiedziałam więc jej: Może pani pójdzie zobaczyć czy signiore Salvate nie potrzebuje jej, wszak to już dwie godziny, jak pani u niego nie była? Nie śmiem kochana Nino, odpowiedziała, lękam się aby mąż mój nie zapomniał znów czegoś i nie powrócił, a wiesz przecież że doktor Cirillo powiedział mi: że wiele na tem zależy, aby mój mąż nie wiedział o tem, że młody człowiek znajduje się u hrabiny Fusco. O! jeżeli o to tylko idzie pani, odpowiedziałam jej, mogę stanąć we drzwiach wiodących na ulicę, a jeżeli przypadkiem pan wróci niespodzianie do domu jak wczoraj, jak tylko go spostrzegę zdaleka, przybiegnę do pani oznajmić jego przybycie. Ach! moja Nineczko, odpowiedziała, czy byłabyś tak dobrą. O to nic pani, odrzekłam, pragnę odetchnąć świeżem powietrzem. 1 czatuję jak widzisz we drzwiach i mam przyjemność prowadzić z tobą rozmowę, kiedy tymczasem pani, rozmawia ze swoim kochanym rannym.
Michał spojrzał na Giovaninnę z pewnem zadziwieniem, było wiele goryczy w słowach, coś niemiłego w głosie młodej dziewczyny, coś podobnego nic w niej dotąd nie uważał.
— A on, zapytał się, ten młody człowiek, ranny?
— Ależ słyszę dobrze.
— Czy w niej zakochany?
— On... tak sądzę! pożera ją oczyma. Ale kiedy wyjdzie z jego pokoju, zamyka oczy, jak gdyby nie potrzebował już na nic patrzyć, nawet na światło dzienne; doktór Cirillo, ten właśnie który nie dozwala aby mężowie wiedzieli o tem że ich żony pielęgnują pięknych, młodych ludzi ranionych, pan Cirillo napróżno mu przedstawia, że jeżeli za dużo będzie mówił, zerwie sobie płuca, ale gdzie tam, niesłucha go wcale, jak i w wielu innych rzeczach. Zaledwo sami zostaną, zaczynają mówić i mówić bez końca.
— A o czemże mówią?
— Nie wiem tego.
— Jakto nic nie wiesz? każę ci więc wychodzić?
— Nie, przeciwnie, pani prawie zawsze daje mi znak abym została.
— Mówią więc bardzo cicho?
— Nie, mówią głośno, ale zapewne po angielsku lub francuzku. Nasz pan jest bardzo przezorny, dodała Nina z sarkastycznym śmiechem, kazał uczyć żonę dwóch obcych języków, ażeby mogła swobodnie rozmawiać z obcymi w obecności domowników; dziś pani korzysta z przezorności męża.
— Przyszedłem odwiedzić Luizę, rzekł Michał, ale po tem coś mi powiedziała, sądzę że jej przeszkodzę, powiedz więc tylko że jej życzę, ażeby i jej i mnie przepowiednia Nanno wyszła na lepsze.
— O nie, zostaniesz Michale, przeszłym razem kiedyś tu był, łajała mnie że cię nie przyprowadziłam do niej, zdaje mi się że i ranny chce ci podziękować.
— Na honor! chciałbym mu z mej strony powinszować; to dzielny chłopak, a Boccajo doświadczył siły jego ramienia.
— A więc chodźmy, a ponieważ nie mamy potrzeby obawiać się powrotu pana, pójdę powiedzieć pani że jesteś tutaj.
— Zapewniasz mnie że moje odwiedziny w niczem jej me przeszkodzą?
— Powiadam ci że robisz jej przyjemność.
— A więc chodźmy.
I Michał z Giovaninną zniknęli w zaroślach ogrodu, ukazali się wkrótce na ganku i weszli do domu. Jak to już Nina powiedziała, pani jej od pół godziny znajdowała się w pokoju rannego.
Od siódmej godziny z rana, zwykle o tej godzinie jej mąż wychodził z domu, chociaż Luiza ani jednej chwili nie traciła z myśli chorego, nie śmiała jednakże odwiedzać go w tym czasie; czas ten poświęcała zwykle zajęciom domowym, przerwanym czas jakiś od chwili odwiedzin doktora Cirillo. Uważając jednakże, że nie rozsądnie byłoby zaniedbywać je, znów im się jak widzimy oddała; ale za to od godziny dziesiątej rano aż do drugiej po południu, w którym to czasie mąż jej miał zwyczaj powracać do domu, ciągle przybywała w pokoju chorego; po południu około 4-tej godziny kawaler San Felice przechodził do swego pokoju na jakie dwie godziny. Godzinę przynajmniej Luiza pod pozorem zmieniania czegoś w ubiorze, pozostawała także w swoim pokoju, ale lekka jak ptaszek, co chwila wybiegała na korytarz i parę razy odwiedzała chorego zalecając mu spokój; następnie od siódmej do dziesiątej, czas ten zwykle był przeznaczony na wizyty i przechadzkę, znów opuszczała Salvatego, który tymczasem zostawał pod opieką Niny; o jedenastej godzinie, to jest gdy jej mąż zamykał się w swoim pokoju, Luiza wracała do chorego i czuwała przy jego łóżku aż do drugiej rano, poczem przechodziła do swego pokoju, który opuszczała jakeśmy to już wyżej powiedzieli o siódmej.
Rzeczy toczyły się tym torem od pierwszej wizyty Cirilla, to jest od dni już dziewięciu.
Chociaż Salvato oczekiwał z jednakową zawsze niecierpliwością ukazania się Luizzy, zdawało się że tym razem wyglądał jej przybycia z podwójną niecierpliwością, gdyż nie odrywał prawie oczu od zegara. Chociaż śliczna Luiza lekkim krokiem wchodziła do pokoju chorego, ucho jego jednakże tak umiało rozróżnić lekki szmer jej kroków, a szczególniej sposób otwierania drzwi, że za pierwszem ich skrzypnięciem, za pierwszem szelestem leciuchnym jej atłasowych pantofelków, uśmiech który znikał po odejściu Luizy, znów ukazywał się na jego ustach, a jego oczy zatrzymywały się na drzwiach z nieruchomością igły magnesowej zwróconej ku gwiaździe północnej.
Luiza stanęła na środku pokoju.
— O! zawołał, wróciłaś przecież. Jakże się lękałem ażeby znów podobna przeszkoda jak wczoraj, nie zatrzymała cię dłużej. Ale dzięki Bogu, dziś przyszłaś do mnie znów o zwykłej godzinie.
— Tak jest, przyjść mogłam dzięki poczciwej Ninie, która dobrowolnie czatuje we drzwiach. Jakże przepędziłeś noc dzisiejszą?
— Doskonale! tylko... powiedz mi...
Salvato ujął obiedwie ręce młodej kobiety, stojącej przy jego łóżku i uniósłszy się lekko, pochylił się ku niej i spojrzał w oczy.
Luiza nie domyślając się nawet o co miał ją pytać, patrzyła na niego zdziwiona. W spojrzeniu jednak młodego człowieka nie było nic takiego, coby ją zmusiło spuścić oczy, w spojrzeniu tem był tylko wyraz niewysłowionej tkliwości, raczej coś badawczego jak namiętnego.
— Cóż chcesz abym ci powiedziała, spytała słodko młoda kobieta.
— Wyszłaś wczoraj z mego pokoju o drugiej z rana?
— Tak jest.
— Czy wróciłaś potem?
— Nie.
— Nie? powiadasz że nie?
— Raz jeszcze powiadam ci: nie.
— A więc, mówił młody człowiek sam do siebie... to była ona!
— Kto taki? spytała Luiza zdziwiona.
— Moja matka! odpowiedział młody człowiek, a spojrzenie jego przybrało wyraz cichej zadumy; głowa opadła mu na piersi, twarz jego jednak nie miała cienia smutku ni cierpienia.
Na te wyrazy moja matka Luiza zadrżała.
— Ale, spytała go Luiza, twoja matka umarła?
— Czy niesłyszałaś nigdy droga Luizo, odpowiedział młody człowiek, a oczy jego miały ciągle ten sam wyraz słodkiego marzenia, że są pomiędzy ludźmi uprzywilejowane istoty, które nawet na ziemi mogą porozumiewać się z duchami. Tych istot wybranych żadna cecha zewnętrzna nie odróżnia od zwykłych ludzi, a nawet sami, nie umieją zdać sobie sprawy z swej władzy duchowej.
— Słyszałam jak nieraz kawaler San Felice rozmawiał o tem z uczonymi i filozofami niemieckiemi, którzy utrzymywali że ten stosunek świata widomego z światem wyższym, jest dotykalnym dowodem nieśmiertelności duszy.
— Co mnie w tobie zachwyca, rzekł Salvato, ta właśnie, ta prawdziwie niewieścia natura, która pod wdziękiem kobiecym ukrywa erudycję uczonego i mądrość filozofa, można więc z tobą rozmawiać nawet o przedmiotach nadnaturalnych.
— A więc, mówiła Luiza wzruszona, sądziłeś że tej nocy...
— Sądzę, jeżeli to nie ty weszłaś do mego pokoju i pochyliłaś się nademną, sądzę, żem widział moją matkę.
— Ale mój przyjacielu, spytała Luiza ze drżeniem, jakżeż można coś podobnego utrzymywać, jak można widzieć ducha bez ciała?
— Są rzeczy które się wytłómaczyć nie dadzą. Luizo, wiesz o tem dobrze. Czy Hamlet nie powiedział w chwili gdy mu się ukazał duch jego ojca: There are more things in heaven and earth Horatio, than there are dreamt of in your philosophy. A więc Luizo, o jednej właśnie z tych tajemnic chcę ci powiedzieć.
— Mój przyjacielu, rzekła Luiza, czy wiesz, że mnie przestraszasz czasami.
Młody człowiek uścisnął jej rękę, patrząc wzrokiem pełnym nie wysłowionej słodyczy.
— Ja cię przestraszam, zapytał, ja cobym oddał za ciebie życie, któreś mi ocaliła. I ty, ty możesz tak mówić do mnie? — Bo... mówiła dalej młoda kobieta, czasami wydajesz mi się istotą nie z tego świata.
— Wiem tylko, odpowiedział Salvato śmiejąc się, żem ledwo nie opuścił tego świata, zanim go ujrzałem.
— Byłożby więc prawdą, spytała młoda kobieta, a twarz jej śmiertelną pokryła się bladością, co utrzymywała wróżka Nanno, że dała ci życie istota już bez życia?
— To ci powiedziała wróżka? spytał młody człowiek podnosząc się na łóżku.
— Tak, ale to być nie może.
— Czarownica powiedziała ci prawdę Luizo, kiedyś droga przyjaciółko opowiem ci całą tę dziwną historję.
— O! opowiedz mi ją, będę cię słuchała wszystkiemi fibrami mego serca.
— Ale później.
— Kiedy zechcesz.
— Dzisiaj, mówił młody człowiek opadając na poduszkę; opowiadanie wyczerpałoby moje siły; ale jakem ci już mówił, wydobyty gwałtem z łona mej matki, mieszałem pierwsze westchnienie, pierwsze uderzenie mojego serca z ostatniem śmiertelnem jej drgnieniem i od tego czasu połączył nas związek, którego grób nie zdołał rozerwać. Gdyż czy to jako skutek wzburzonego umysłu, gorączki czy też zjawiska rzeczywistego, już też nakoniec z powodu iż w niektórych wypadkach nienormalnych, prawa istniejące dla zwykłych ludzi, przestąją istnieć dla tych nad którymi żadnej nie wywierają władzy — zaledwo śmiem ci powiedzieć, gdyż fenomen ten wydaje mi się tak nieprawdopodobnym — od czasu do czasu, moja matka, zapewne dla tego że jest zarazem męczennicą i świętą, od czasu do czasu moja matka, za pozwoleniem Bożem zchodzi do mnie na ziemię.
— Co mówisz? szeptała Luiza cała drżąca.
— Mówię ci o tem, co istnieje dla mnie, ale co być może nie istnieje dla ciebie, a jednakże, ja nie sam tylko widziałem ten cień ukochany.
— Jakto i któż inny ją widział? zawołała Luiza.
— Tak jest, kobieta prosta, wieśniaczka, niezdolna wymyśleń podobnej historji, moja mamka.
— Twoja mamka widziała cień twej matki.
— Tak jest, czy chcesz abym ci opowiedział to cudowne zdarzenie? spytał się młody człowiek z uśmiechem.
Zamiast odpowiedzi, Luiza ujęła obiedwie ręce rannego i spojrzała mu w oczy.
— Mieszkaliśmy we Francji. Wprawdzie po za jej granicami pierwsze w świat rzuciłem spojrzenie, lecz we Francji spędziłem dziecinne lata; mieszkaliśmy wśród lasu, mój ojciec wyszukał mi mamkę ze wsi o dwie może mile odległe od naszego domu. Raz po południu prosiła mego ojca, aby jej pozwolił odwiedzieć jej dziecię chore, które przedemną karmiła; mój ojciec nietylko przychylił się do jej proźby, ale postanowił z nią razem odwiedzić dziecię; napojono mnie, ułożono w kołysce, a ponieważ rzadko kiedy budziłem się przed dziesiątą wieczorem i jadąc kabryoletem w niespełna godzinę, można było nietylko pojechać na wieś ale i wrócić do domu, mój ojciec więc zamknął drzwi, włożył klucz do kieszeni, kazał siąść mojej mamce obok siebie i pojechał zupełnie o mnie spokojny. Dziecię mej mamki nie było niebezpiecznie chore; mój ojciec więc uspokoił poczciwą kobietę, zostawił rozporządzenie mężowi i luidora na lekarstwo, i już zabierał się do wyjazdu zabrawszy mamkę, kiedy nagle młody chłopak, syn leśniczego zabiega mu drogę i opowiada z płaczem, że ojciec jego został niebezpiecznie raniony poprzedniej nocy przez człowieka, który kradł drzewo z lasu. Mój ojciec nie umiał nigdy oprzeć się prośbie podobnej, oddał więc klucz od domu mamce i zalecił jej wracać niezwłocznie, tembardziej że zaczęło zanosić się na burzę. Mamka puściła się natychmiast w drogę. Była godzina siódma z wieczora; przyrzekła być w domu przed ósmą, mój ojciec tymczasem poszedł w swoją stronę, rzuciwszy raz jeszcze okiem na mamkę, która puściła się drogą wiodącą do naszego domu. Z pół godziny może wszystko szło dobrze, ale nagle niebo się zachmurzyło, huk grzmotu dał się słyszeć i straszna burza wybuchła, zmieszana z błyskawicami i ulewnym deszczem. Na nieszczęście poczciwa kobieta zamiast iść drogą utorowaną, puściła się ścieżką małą, dla skrócenia sobie drogi; wśród głębokiej ciemności o kilka już kroków nic nie widziała przed sobą. Wilk sam wystraszony burzą, przebiegający jej drogę, nabawił śmiertelnej trwogi, rzuciła się w bok, poczęła uciekać, zapuściła się w gęstwinę... zeszła z dobrej drogi i coraz więcej przestraszona burzą, szła na los szczęścia, wzywając pomocy, plącząc, krzycząc. Ale na jej rozpaczliwe krzyki odpowiadały tylko głosy sów i puszczyków. Odurzona, bez pamięci, błądziła trzy godziny, uderzając się o drzewa, potykając się o pnie na wpół leżące w wodzie, wpadając w rowy pogrążone w ciemnościach, przysłuchując się jak biły z kolei wśród huku piorunów, dziewiąta, dziesiąta, jedenasta godzina; wreszcie z ostatniem uderzeniem dwunastej, przy olśniewającem świetle błyskawicy, ujrzała o sto kroków nasz dom, którego tak długo szukała. A kiedy błyskawica zagasła i las pogrążył się znów w głębokich ciemnościach, wtedy kierowała się światłem wypływąjącem z pokoju, w którym stała moja kolebka; sądząc że mój ojciec przed nią powrócił, przyspieszyła kroku, ale jakimże sposobem dostał się do pokoju, kiedy ona miała klucz przy sobie? Czy miał może drugi? Taką była pierwsza jej myśl; zmokła, pokaleczona, olśniona błyskawicami, otwiera drzwi, zostawia je otworem, sądząc że je zamknęła, wbiega prędko na schody, przebiega pokój ojca i otwiera mój pokoik. Lecz nagle wstrzymuje się, wydaje krzyk trwogi...
— Mój przyjacielu! mój przyjacielu! powtarza Luiza, ściskając dłonie młodzieńca.
— Kobieta w bieli stała przed mojem łóżkiem, mówił młody człowiek, głosem już zmienionym, nucąc piosnkę jaką zwykle matki usypiają dzieci, kołysała mnie lekko. Ta kobieta młoda, piękna, której twarz śmiertelną pokryta była bladością, miała czerwoną plamę na czole.
Moja mamka musiała się oprzeć o drzwi, bo inaczej byłaby upadła, nie zdolna była utrzymać się na nogach.
Czuła to dobrze, że stoi przed duchem błogosławionym, gdyż światło zalegające pokój z mary wypływało; niedosyć, zwolna kształty tego nieziemskiego zjawiska, z początku bardzo wyraźne, zacierać się zaczęły, rysy twarzy coraz mniej były widoczne, ciało i ubranie zlało się w jedno, następnie zmieniło się w obłok — obłok we mgłę, wreszcie i mgła rozwiała się powoli, pokój pogrążył się w zupełnej ciemności; jakaś woń miła, nie z tego świata, rozlała się do koła. W tejże chwili i ojciec mój powrócił. Mamka umierająca z trwogi, usłyszawszy jego kroki, zaczęła go wołać. Przybiegł na jej głos, zapalił świecę i ujrzał biedną kobietę, na tem samem miejscu, z czołem oblanem potem, mogącą zaledwie oddychać.
Uspokojona obecnością mego ojca i światłem świecy, przybiegła do mojej kołyski, ujęła mnie na ręce: spałem spokojnie. Myśląc żem nic nie wziął w usta od czterech godzin i zapewne jestem głodny, chciała mnie nakarmić, lecz odwróciłem głowę.
Wtedy opowiedziała wszystko memu ojcu, który nie mógł pojąć co znaczyła ta ciemność, jej wzruszenie, a szczególniej ten zapach tajemniczy unoszący się w powietrzu. Mój ojciec słuchał uważnie jak człowiek, który usiłując zgłębić wszystkie tajemnice natury, żadnej się nie dziwi, a kiedy opisała mu kobietę która śpiewała, kołysząc moją kołyskę i kiedy nadto dodała jeszcze, że ta kobieta miała plamę czerwoną na środku czoła, odpowiedział tylko te słowa:
— To jego matka.
Kilka razy od tego zdarzenia, mówił dalej chory głosem coraz słabszym, opowiadał mi ten dziwny wypadek, a umysł ten silny, potężny, nie wątpił ani na chwilę, że duch błogosławiony mej matki, otrzymawszy od Boga pozwolenie, zeszedł na ziemię, aby zaspokoić głód i ukoić płacz swego dziecięcia.
— A od tego czasu, spytała Luiza blada i drżąca, mówisz że ją widziałeś dwa razy?
— Trzy razy, odpowiedział młody człowiek, pierwszy raz w wigilię nocy w której ją pomściłem, zbliżyła się do mnie z tą plamą czerwoną na czole, pochyliła się nademną, by mnie uścisnąć i uczułem dotknięcie jej ust zimnych i łza upadła mi na czoło. W chwili gdy się podnosiła, chciałem ją ująć w moje ramiona i przytrzymać... ale nagle... zniknęła. Wyskoczyłem z łóżka, wbiegłem do pokoju mego ojca, oświeconego świecą, zbliżyłem się do lustra, to nie była łza, lecz kropla krwi, która spłynęła z jej rany; ojciec zbudzony mojem wejściem, słuchał spokojnie mego opowiadania i rzekł uśmiechając się: Jutro rano się zagoi. Nazajutrz zabiłem zabójcę mej matki.
Luiza przestraszona, ukryła głowę w poduszkę, na której chory się wspierał.
— Od tej pamiętnej nocy, dwa razy widziałem ją jeszcze, mówił dalej Salvato głosem prawie zagasłym, ale ponieważ już była pomszczona, nie miała już krwawej plamy na czole.
Skończywszy to opowiadanie, Salvato blady ze wzruszenia czy też znużenia, pochylił się prawie bez życia na poduszki.
Luiza rzuciła się ku drzwiom i otwierając je gwałtownie, zaledwo nie wywróciła podsłuchującej Niny.
Ale zaledwo na to przelotną zwróciła uwagę.
— Gdzie jest eter, gdzie jest eter, on zemdlał!
— Eter jest w pokoju pani, odpowiedziała Nina.
Luiza jednym skokiem była już w swoim pokoju, ale szukała napróżno: kiedy wróciła do chorego, Giovannina utrzymując głowę chorego na rękach i przyciskając ją lekko do piersi, dawała mu wąchać eter będący w flakoniku.
— Niech się pani na mnie nie gniewa, rzekła, flakonik był tu w pokoju za zegarem; ale widząc pani przestrach, sama straciłam głowę, lecz już wszystko dobrze, już signior Salvato znów wraca do siebie.
W istocie młody człowiek otworzył oczy, ale pierwsze jego spojrzenie szukało Luizy.
Giovannina, która dobrze zauważyła kierunek jego spojrzeń, lekko złożyła na poduszce głowę rannego i stanęła we framudze okna, a kiedy ocierała łzę cichą, Luiza znów zajęła miejsce dawne przy łóżku chorego, a Michał wsunąwszy we drzwi uchyloną głowę, zapytał:
— Czy mnie nie potrzebujesz czasami siostrzyczko.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Nazywają w Neapolu, imieniem Esposito opuszczone od rodziców i powierzone szpitalowi Annuciata będącego miejscem przytułku znaleźnych dzieci.
  2. Uliczka westchnień z przepaści.
  3. Uczeni różnią się z sobą w zdaniu pod tym względem: jedni utrzymują że Izaak był synem Ludwika, inni znów przeciwnie twierdzą: że był tylko jego synowcem.
  4. Jest to nazwa jaką w Neapolu nadają fircykom.
  5. Często bardzo w pojedynkach na noże, tak pospolitych we Włoszech południowych, umawiają się o ile cali noża bić się mają; kawałek korka przeszytego nożem, mierzy w takim razie rozmaite odległości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.