Przejdź do zawartości

Strona:PL A Dumas La San Felice.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sza swój szacowny egzemplarz ściskał go w rękach, przyciskał do piersi, miał ochotę ucałować go, co z pewnością byłby uczynił, gdyby był sam jeden, ale przybywszy do Supportico-Strebella, zaczął rozpoznawać jakieś zbiegowisko, które jak mu się zdawało zebrało się przed jego pałacem. Lecz z pewnością wzrok go uwodził, cóżby ci ludzie robili przed jego pałacem?
Ale co innego zadziwiło go więcej jak ci ludzie zgromadzeni w tem miejscu. Były to jego książki i papiery, które niby gromada ptaszków wylatywały z okien jego bibljoteki. Zapewne odległość była powodem złudzenia, okna na których od czasu do czasu ukazywali się ludzie, porozumiewający się gniewnemi giestami z gawiedzią zalegającą ulicę, nie należały do jego pałacu.
Ale w miarę jak pojazd zbliżał się do pałacu, książę nie mógł już wątpić dłużej i serce jego ścisnęło się boleśnie, coraz większa przejmowała go trwoga; im bliżej jednakże był pałacu, tem mniej wyraźnie widział. Mgła, jakby we śnie, zalegała mu coraz więcej na oczach i głosem cichym ale coraz bojaźliwszym mówił sam do siebie, z szyją i głową naprzód wyciągniętą.
— To sen! to sen! to sen!
Ale z trudnością przyszło mu przyznać przed samym sobą że nie marzy i że coś strasznego działo się u niego, że coś niespodzianego, okropnego gromadziło się nad jego głową.
Zbiegowisko ludu, dosięgało aż do ulicy (cico)