Przejdź do zawartości

La San Felice/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM IV.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.

1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Августа 1896 года.




Andrzej Backer.

Cała dusza Luizy przeszła w jej oczy, utkwione w tej chwili w oczy Salvaty, który ujrzawszy ją znów przy sobie, powracał do życia z uśmiechem na ustach. Przymknął je znowu i szepnął cicho:
— Ach! tak chciałbym umierać!
— O nie! nie! zawołała Luiza.
— Tak, wiem... że lepiej byłoby żyć przy tobie, mówił dalej Salvato, lecz...
Westchnął... a jego oddech musnął włosy i twarz młodej kobiety, niby palące tchnienie wiatru sirocco.
Wstrząsnęła lekko głową, chcąc zapewne rozproszyć ten wpływ magnetyczny, którym otoczyło ją to westchnienie płomienne, złożyła głowę rannego na poduszce, usiadła na fotelu, stojącym u wezgłowia łóżka i zwracając się do Michała i zapewne trochę zapóźno odpowiadając na jego pytanie:
— Nie, na szczęście, nie potrzebuję cię wcale, ale chodź jednak i przypatrz się jak nasz chory ma się dobrze.
Michał zbliżył się na palcach, jakby się lękał obudzić śpiącego.
— W istocie, daleko lepiej wygląda niż wtedy, kiedyśmy go z Nanną opuścili.
— Mój przyjacielu, rzekła San Felice do rannego, jest to młody człowiek, który w tej właśnie nocy, kiedy cię ledwo nie zamordowano, dopomógł mi, przyjść ci z pomocą.
— O! poznaję go, rzeki Salvato uśmiechając się; on to właśnie rwał zioła, które owa kobieta przykładała mi na ranę.
— Już tu raz był, chciał cię odwiedzić, gdyż podobnie jak nas wszystkich, obchodzisz go bardzo, ale go nie wpuszczono do ciebie.
— Ale wcale nie gniewam się o to, rzeki Michał, wcale nie jestem obraźliwy.
Salvato uśmiechnął się i podał mu rękę.
Michał ujął rękę podaną, przytrzymał uważnie.
— Patrz siostrzyczko, rzeki, powiedzieć by można, że to jest ręka kobiety, ale kiedy pomyślę: że ta mała rączka wymierzyła sławny cios Becajowi, bo w istocie, zadałeś mu Signiore potężny raz szablą...
Salvato uśmiechnął się.
— Czego szukasz? spytała Luiza.
— Kiedym już widział rękę, która potężny ów cios zadała, chciałbym obejrzyć tę piękną szablę.
— Potrzeba ci będzie takiej szabli, kiedy zostaniesz pułkownikiem, czy nie prawda Michale? rzekła Luiza śmiejąc się.
— Pan Michał będzie pułkownikiem? zapytał Salvato.
— O! to mnie nie ominie teraz, odpowiedział Lazaron.
— Dla czego? spytała Luiza.
— Ponieważ wszystko to co ci Nanno przepowiedziała już się spełniło. a więc jej dla mnie przepowiednia spełni się zapewne.
— Michale! zawołała młoda kobieta.
— Alboż ci nie przepowiedziała, że piękny młodzian przybywający z Pausilippy będzie narażony na wielkie niebezpieczeństwo, że ścigać go będzie 6 ludzi i że lepiej byłoby, aby tych sześciu ludzi, zamordowało go, gdyż ty go pokochasz, a ta miłość śmierć ci przyniesie.
— Michale! Michale! zawołała młoda kobieta, odsuwając fotel od łóżka, a tymczasem Giovannino wysunęła twarz bladą z za firanek okna.
Ranny spojrzał uważnie na Michała i Luizę.
— Jakto zapytał tej ostatniej, powiedziano ci że stanę się powodem twej śmierci.
— Ni mniej, ni więcej! rzekł Michał.
— I, nie wiedząc kim jestem, nie mogąc mieć dla mnie tem samem najmniejszej sympatji, postanowiłaś jednakże ocalić mnie?
— Tak jest! rzekł Michał, odpowiadając za Luizę — kiedy usłyszała wystrzały pistoletów, szczęk szabel kiedy ujrzała mnie, mężczyznę, który się niczego nie lęka, nie śmiejącego spieszyć ci na pomoc, gdyż miałeś do czynienia ze zbirami królowej, zawołała: Ja więc muszę go ocalić! I rzuciła się w ogród. Gdybyś ją mógł widzieć Ekscelencjo! nie biegła, ale leciała.
— O Michale! Michale!
— Czyż me uczyniłaś tak i nie powiedziałaś tego siostrzyczko?
— Ale na co to powtarzać? zawołała Luiza zakrywając sobie twarz dłońmi.
Salvato wyciągnął rękę i odsunął dłonie, któremi młoda kobieta zakryła twarz zarumienioną i oczy zroszone łzami.
— Płaczesz! rzekł do niej łagodnie, żałujesz więc, żeś mi ocaliła życie?
— Nie, ale mi wstyd za to, co mówił ten chłopiec; nazywają go Michałem warjatem i wielką mają słuszność tak go nazywać. Potem zwracając się do swej pokojowej: — Nie miałem słuszności Nino łajać cię za to, żeś go do mnie nie wpuściła; dobrześ zrobiła, zamykając przed nim drzwi.
— A siostrzyczko, rzekł Lazaron, nie masz słuszności mówiąc tak do mnie, w tej chwili słowa twoje nie zgadzają się z twojem dobrem sercem.
— Luizo! daj mi twą rękę! twoją rękę! mówił ranny, głosem błagalnym.
Młoda kobieta, złamana tylu różnorodnemi uczuciami, oparła głowę o poręcz krzesła, przymknęła oczy i opuściła swoją rękę drżącą, w rękę młodego człowieka. Salvato uchwycił ją z gorącem pragnieniem.
Luiza ciche i przeciągłe wydała westchnienie, westchnienie to stwierdziło słowa Lazarona.
Michał patrzał na tę scenę, ale nie rozumiał jej wcale. Za to znów doskonale pojmowała ją Giovannina, z dłońmi zaciśniętemi, z okiem w jeden punkt zwróconem, podobna do posągu zazdrości.
— Bądź spokojny mój chłopcze, rzekł Salvato wesoło, to ja właśnie dam ci szablę pułkownika; nie tę, którą zwalczyłem napastników, zabrali mi ją, ale inną, która nie mniej jest wartą, niż tamta.
— A więc, wszystko zmienia się na lepsze, rzekł Michał; brak mi tylko nominacji, szlif, munduru i konia. Potem zwracając się do pokojowej: — Czy słyszysz Nino, dzwonią, ledwo dzwonka nie zerwą.
Nina zdawała się budzić z uśpienia.
— Dzwonią, rzekła, gdzie?
— Sądzę, że u drzwi.
— Tak u drzwi wchodowych, rzekła Luiza. Potem zwracając się nagle do Salvata, rzekła cicho: — To nie mój mąż, on zawsze wraca drzwiami od ogrodu. — Idź, rzekła do Niny, biegnij... nie jestem w domu, rozumiesz?
— Siostrzyczki nie ma w domu, rozumiesz Nino? powtórzył Michał.
Nina wyszła w milczeniu.
Luiza przysunęła się do rannego, czuła się swobodniejszą, nie zdając sobie z tego sprawy, przy gadatliwym Michale, niż w obecności milczącej Niny; ale raz jeszcze powtarzamy, bez myśli, instynktownie, gdyż nie badała ani dobrych chęci swego mlecznego brata, ani nieprzychylnych uczuć swej pokojowej.
W pięć minut Nina wróciła i zbliżając się tajemniczo do swej pani:
— Pani, rzekła do niej cicho, pan Andrzej Backer pragnie z panią mówić.
— Czyś mu nie powiedziała, że mnie nie ma w domu, odpowiedziała Luiza tak głośno, aby Salvato mógł przynajmniej słyszeć odpowiedź jeżeli nie dosłyszał zapytania.
— Wahałam się pani, odpowiedziała Nina, ciągle mówiąc cicho, najprzód dla tego, że jest pani bankierem, a po drugie mówił mi, że ma do pani pilny interes.
— Z ważnemi interesami zwykle odwołują się do mego męża, ale nie do mnie.
— To prawda pani, mówiła Nina tym samym tonem, ale obawiałam się, aby nie wrócił, kiedy pan będzie w domu i nie powiedział, że pani nie zastał, a ponieważ pani nie umie kłamać, sądziłam więc, że lepiejby było abyś się pani z nim widziała.
— A, sądziłaś? rzekła Luiza patrząc na młodą dziewczynę.
Nina spuściła oczy.
— Jeżeli źle zrobiłam, jest jeszcze czas, ale jemu bardzo będzie przykro, biedny chłopiec!
— Nie, rzekła Luiza po chwili namysłu, lepiej podobno będzie jeżeli go przyjmę, co zaś do ciebie, dobrześ postąpiła, moje dziecię! I zwracając się do Salvata, który odsunął się nieco, widząc że Nina mówiła cicho do swej pani. — Wrócę za chwilę, rzekła do niego, bądź spokojny, posłuchanie nie będzie długie.
Młodzi ludzie zamienili uśmiech, uścisnęli sobie dłonie, poczem Luiza wstała i wyszła.
Zaledwo drzwi zamknęły się za nią, Salvato zamknął oczy, jak to miał zwyczaj czynić, kiedy młodej kobiety nie było w jego pokoju.
Michał myśląc że chce zasnąć, zbliżył się do Niny.
— Kto to był taki? spytał pół głosem z ciekawością naiwną człowieka wpół dzikiego, którego instynkta nie ulegają konwenansom światowym.
Nina, która poprzednio bardzo cicho mówiła do swej pani, podniosła nieco głos, tak aby Salvato który nie posłyszał tego, co mówiła do pani, mógł słyszeć słowa, zwrócone do Michała.
— Jest to pewien bankier bardzo bogaty i bardzo wykwintny.
— Masz tobie! odpowiedział Michał, albo ja to znam bankierów!
— Jakto, nie znasz pana Andrzeja Backera?
— Kto to taki?
— Nie przypominasz go sobie, tego młodego blondyna, Niemca czy też Anglika, nie wiem z pewnością, który starał się o panią, przed jej zamążpójściem.
— A tak... Wszak to u niego Luiza ma cały swój majątek.
— Zgadłeś!
— To dobrze! Kiedy będę pułkownikiem i będę miał szlify i szablę, którą mi pan Salvato przyrzekł, kupię konia takiego właśnie, na jakim p. Andrzej Backer jeździ, a nic mi już brakować nie będzie.
Nina nic nie odpowiedziała; ale mówiąc do Michała, nie spuszczała wzroku z chorego, a ze drżenia prawie niedostrzeżonego muskułów jego twarzy, zrozumiała dobrze, że udając śpiącego, nie stracił ni jednego słowa, które wyrzekła do Michała.
Tymczasem Luiza przeszła do salonu, w którym oczekiwała zapowiedzianej wizyty; w pierwszej chwili ledwo poznała Andrzeja Backera; miał na sobie mundur dworski, obciął faworyty, które poprzednio nosił à 1’anglaise; była to ozdoba, której, mówiąc nawiasem, nienawidził król Ferdynand; na szyi miał zawieszony krzyż komandora św. Jerzego Konstantyniana, a na mundurze jaśniała gwiazda, spodnie miał krótkie i szpadę przy boku. Lekki uśmiech przemknął po ustach Luizy.
W jakim celu młody bankier w podobnem ubraniu, to jest w mundurze dworskim, oddawał jej wizytę o godzinie jedenastej rano? Zapewne sam jej to powie.
Zresztą musimy przyznać, że Andrzej Backer, pochodzący z pokolenia anglo-saksońskiego, był ślicznym chłopcem, nie miał więcej nad lat 28, blondyn, świeży, rumiany, głowa jego kształtu czworograniastego, zdradzała człowieka siedzącego ciągle nad liczbami, podbródek miał wystający, jest to cecha zapalonych spekulantów, ręce o palcach które widocznie bezustanku liczyły pieniądze. Wytworny, pewny siebie, czuł się jednakże nieco nieswoim w nowem ubraniu, które pomimo tego, z widoczną nosił przyjemnością, więc też bez najmniejszej przesady i niby przypadkiem, stanął przed zwierciadłem, aby ujrzeć, jak też krzyż św. Jerzego i gwiazda tegoż samego orderu, wyglądają na jego piersiach.
— Ach mój Boże! kochany panie Andrzeju, rzekła do niego Luiza, popatrzywszy na niego chwilę i oddawszy mu ukłon głęboki, jakże wspaniale wyglądasz! Nic się teraz nie dziwię, że tak chciałeś koniecznie widzieć się ze mną, zapewne nie dla złożenią mi wizyty, ale dla pokazania się w całej swojej chwale. Gdzież to pan dąży tak wystrojony, bo nie sądzę, żeś tylko dla tego przywdział mundur dworski, aby mnie odwiedzić i do tego w interesie.
— Gdybym wiedział, pani, że przyjmiesz mnie łaskawiej w tem ubraniu, niż w innem, byłbym już dawno przedstawił się pani w mundurze, ale ponieważ wiem o tem, że należysz do tych kobiet inteligentnych, które same ubierają się zawsze z gustem, nigdy nie zwracając uwagi na ubiór drugich, nie spieszyłem więc przedstawić się pani w mundurze; wizyta moja ma cel inny, mundur zaś włożyłem w skutek drobnej okoliczności. Król raczył trzy dni temu uczynić mnie komandorem orderu św. Jerzego Konstantyniana, zapraszając dzisiaj do Cazerte na objad.
— Król pana zaprosił dziś na objad do Cazerte? zapytała Luiza z wyrazem zadziwienia niezbyt pochlebnego dla praw, jakie mógł sobie rościć młody bankier, aby być przypuszczonym do stołu króla, największego lazzarona na ulicy, najwięcej arystokratycznego z królów w swoim zamku: A szczerze ci winszuję panie Andrzeju!
— Masz pani słuszność dziwić się, że taki zaszczyt spotkał syna bankiera, odrzekł młody człowiek zadraśnięty sposobem, w jaki mu Luiza winszowała. Ale czy nie słyszałaś pani, że Ludwik XIV., tak wielki arystokrata, zaprosił na objad do Wersalu Samuela Bernarda, od którego chciał pożyczyć 25 miljonów? A więc zdaje się, że król Ferdynand tak samo bardzo potrzebuje pieniędzy, jak król Ludwik XIV., a że mój ojciec jest Samuelem Bernardem w Neapolu, król zaprasza jego syna Andrzeja Backera na objad do Cazerte, będącego Wersalem Jego Królewskiej Mości Ferdynanda i aby być pewnym, że 25 miljonów nie ominie go, włożył na szyję przypuszczonego do jego stołu kupca, rodzaj uździenicy, spodziewając się, że ta zaprowadzi go do jego kasy.
— Pan jesteś człowiekiem rozumnym, panie Andrzeju, nie od dzisiaj wiem o tem. Wierz mi, mógłbyś być zaproszonym do stołu królów całego świata, gdyby rozum wystarczał na otworzenie sobie podwoi do zamków królewskich. Porównałeś twego ojca do Samuela Bernarda, panie Andrzeju; ja znając jego niewzruszoną uczciwość, rozległość interesów, przyjmuję to porównanie. Samuel Bernard miał szlachetne serce, które nietylko za Ludwika XIV., ale jeszcze za Ludwika XV. oddało wielkie usługi Francji. I cóż! dla czego pan tak na mnie patrzysz?
— Ja na panią nie patrzę, ja panią wielbię!
— I dla czegóż to?
— Bo sądzę, że prawdopodobnie pani jesteś jedyną kobietą w Neapolu, wiedzącą, kto jest Samuel Bernard i zdolną powiedzieć grzeczność człowiekowi, który pierwszy poznał, że przybywając złożyć zwyczajną wizytę, przedstawia ci się w śmiesznym stroju.
— Czy mam cię przeprosić, panie Andrzeju? Jestem gotowa!
— O! nie, pani, nie! Nawet sarkazm wychodzący z ust twoich, stałby się czarującą rozmową, którą najdumniejszy człowiek chciałby przedłużyć, nawet kosztem swojej miłości własnej.
— Doprawdy, panie Andrzeju, odparła Luiza, zaczynasz mię pan ambarasować, pospieszam więc, aby wyjść z tego ambarasu i zapytuję, czy przechodzi nowa droga przez Mergellinę do Cazerte.
— Nie! ale zebranie w Cazerte ma być dopiero o drugiej, będę więc miał czas pomówić z panią o interesie, mającym właśnie związek z moją podróżą do Cazerte.
— Ah! mój Boże, kochany panie Andrzeju, przypuszczam że nie obciąłbyś skorzystać z swoich łask, ażeby mnie zrobić damą honorową królowej? Uprzedzam cię, że odmówię.
— Boże uchowaj! chociaż wierny sługa rodziny królewskiej i gotów poświęcić dla niej życie a nawet mówiąc po bankiersku, więcej jak życie, bo własne pieniądze, wiem że są dusze czyste, które powinny trzymać się zdała od sfer, gdzie oddycha się pewną atmosferą, tak jak zdrowie, aby zostało nienaruszone, powinno się oddalać od wyziewów Pantyjskiego błota i mgły jeziora Agniano. Ale złoto, będące kruszcem niezmiennym, może się pokazać tam, gdzie bez zczernienia nie mógłby się znajdować kryształ. Nasz dom wchodzi w wielkie interesa z królem. Król nam wyświadcza zaszczyt, pożyczając od nas dwadzieścia pięć miljonów franków, które Anglia poręcza. Interes jest pewny. Pieniądze tak umieszczone przynoszą siedm albo ośm, zamiast cztery lub pięć od sta. Pani masz u nas pół miljona, zażądają od nas kuponów tej pożyczki, w której dom nasz sam od siebie składa ośm miljonów; przychodzę zapytać panią, zanim interes stanie się jawnym, czy chcesz być przypuszczoną do spółki.
— Kochany panie Backer, jestem ci niezmiernie za ten krok obowiązaną, odpowiedziała Luiza, ale wiesz, że interesami a szczególniej interesami pieniężnemi zajmuje się kawaler; o tej zaś godzinie, pan znasz jego zwyczaje, bardzo prawdopodobnie rozmawia z wierzchołka swojej drabiny z Jego Wysokością księciem Kalabrji. Jeżeli więc chciałeś się pan z nim widzieć, trzeba było do bibljoteki pałacowej, a nie tutaj się udać. Wreszcie w obecności następcy tronu, strój pański byłby lepiej spożytkowany, niż w mojej.
— Jesteś pani okrutną dla człowieka, który mając tak rzadko zręczność złożenia ci swoich hołdów, korzysta chciwie z każdej zdarzającej się sposobności.
— Sądziłam, odpowiedziała tonem naiwnym Luiza, iż kawaler powiedział ci panie Backer, że przyjmujemy zawsze a osobliwie w czwartki od godziny 6 do 10 wieczór w domu. Jeżeli on zapomniał, ja za niego uwiadamiam pana o tem; jeżeliś zapomniał tylko, przypominam ci.
— Oh! pani, pani! wyszeptał Andrzej, gdybyś była chciała, byłabyś mogła uszczęśliwić człowieka, który cię kochał, a który dziś wielbić cię tylko może. Luiza patrzyła na niego swojemi dużemi czarnemi oczami, spokojnemi i przezroczystemi jak djament Nigrycji, potem idąc do niego i podając rękę:
— Panie Backer, powiedziała, prosiłeś Luizy Molino o jej rękę, oto żona kawalera San Felice podaje ci ją. Gdybyś ją uścisnął z innego a nie jako przyjaciel tytułu, omyliłbyś się na mnie i odwołał do kobiety niegodnej ciebie. To nie kaprys chwilowy skłonił mnie do wybrania kawalera, mającego trzy razy tyle lat co ja, a dwa razy starszego od ciebie, to głębokie uczucie ojcowskiej wdzięczności, jaką mu przyrzekłam. Tem, czem był dla mnie przed dwoma laty, jest dzisiaj jeszcze; pan ze swej strony pozostałeś moim przyjacielem i dowiedź mi swojej przyjaźni, nie przypominając nigdy okoliczności, w której byłam zmuszoną zranić cię odmową, nie mającą w sobie jednak nic ubliżającego, a po której szlachetne serce nie powinno zachować ani urazy, ani nadziei. Potem z ukłonem pełnym godności dodała: — Kawaler będzie miał zaszczyt być u pańskiego ojca i da mu odpowiedź.
— Jeżeli pani nie pozwalasz aby cię kochano, ani czczono, odpowiedział młody człowiek, nie możesz zabronić, aby cię uwielbiano. I z kolei kłaniając się z najgłębszym szacunkiem, oddalił się, tłumiąc westchnienie.
Co do Luizy, ta nie myśląc że w swej młodzieńczej niewinności, zadawała fałsz czynem, moralności wyznawanej, zaledwo usłyszała drzwi zamykające się za Andrzejem Backerem i oddalający się jego powóz, przebiegła szybko korytarz i weszła do pokoju rannego, z szybkością i lekkością prawie ptaka wracającego do swego gniazda. Pierwsze spojrzenie, wchodząc do pokoju, było naturalnie dla Salvata.
Był bardzo blady, miał oczy zamknięte, a twarz jego wyrażała silną boleść, Niespokojna Luiza pobiegła do niego, a wiedząc, że wbrew zwyczajowi przy jej zbliżeniu nie otwiera oczów:
— Czy śpisz mój przyjacielu, zapytała po francuzku, albo, ciągnęła dalej głosem niepokoju, zemdlałeś może?
— Nie śpię i nie zemdlałem; uspokój się pani, powiedział Salvato, otwierając oczy, ale nie patrząc na Luizę.
— Pani! powtórzyła zdziwiona Luiza, pani!
— Tylko cierpię, mówił dalej młodzieniec.
— Cóż cię boli?
— Moja rana.
— Zwodzisz mnie, przyjacielu! O! dobrze badałam wyraz twej twarzy w czasie trzydniowego niebezpieczeństwa! Nie! ciebie nie rana boli, ty cierpisz moralnie.
Salvato potrząsł głową.
— Powiedz mi zaraz, jaka to boleść? zawołała Luiza; chcę tego!
— Chcesz tego? spytał Salvato. To ty chcesz tego, pojmujesz?
— Tak, mam do tego prawo; czyż doktór nie powiedział, że mam ci oszczędzać wszelkich wzruszeń?
— A więc! ponieważ chcesz tego, mówił Salvato, patrząc prosto na młodą kobietę, jestem zazdrosny.
— Zazdrosny! o kogóż, mój Boże?
— O ciebie!
— O mnie! wykrzyknęła, nie myśląc — tą razą wcale o gniewie; dla czego? jak? z jakiego powodu? Aby być zazdrosnym, potrzeba mieć przyczynę.
— Co to znaczy, że wychodząc z tego pokoju na kilka chwil zaledwie, bawiłaś pół godziny? I kimże jest dla ciebie pan Backer, że ma przywilej ukradzenia mi pół godziny twojej obecności?
Twarz młodej kobiety przybrała wyraz niebiańskiego szczęścia. Salvato powiedział także, że ją kocha, nie wymówiwszy słowa miłości. Pochyliła głowę ku niemu, tak, że włosy jej prawie dotykały twarzy rannego, którą ogarniała swoim oddechem i wzrokiem.
— Dziecko! powiedziała z tą melodją w głosie, biorącą początek w najgłębszych strunach serca. — Kto on jest? po co przybył? dla czego był tak długo? Powiem ci to!
— Nie! nie! nie! wyszeptał ranny, nie! już nic nie potrzebuję wiedzieć; dziękuję! dziękuję!
— Za co dziękujesz? dla czego dziękujesz?
— Bo twoje oczy wszystko mi już powiedziały, ukochana Luizo. Ah! twoja ręka! twoja ręka!
Luiza podała rękę rannemu, ten gwałtownie przycisnął ją do ust, podczas kiedy łza, drżąc w jego oku, jak przejrzysta perła, upadła na jej rękę. Ten żelazny człowiek płakał.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robiła, Luiza poniosła do ust swoją rękę i tę łzę wypiła. Był to płyn tej wielkiej i niewzruszonej miłości, przepowiedzianej przez wróżkę Nanno.

Kangury.

Król Ferdynand zaprosił Andrzeja Backera na objad w Cazerte, raz dla tego, że bezwątpienia uważał przyjęcie bankiera u swego stołu mniej ważne na wsi niż w mieście, powtóre, że otrzymał z Anglii i Rzymu drogocenne przesyłki, o których później mówić będziemy. Bardziej niż zazwyczaj pośpieszył się ze sprzedażą ryb w Mergellinie, sprzedażą, która, powiedzmy to, pomimo pośpiechu, odbyła się z zadowoleniem dumy jego i worka.
Cazerte, Wersal Neapolu, jak go nazwaliśmy, w istocie jest budynkiem w guście zimowym i ciężkim z połowy XVIII. wieku. Neapolitańczycy, nie podróżujący nigdy po Francji, utrzymują, że Cazerte jest piękniejszem od Wersalu, a ci którzy tam byli, powiadają, że Cazerte jest równie piękne jak Wersal; nakoniec podróżnicy bezstronni, nie podzielający bajecznego zaślepienia Neapolitańczyków dla swego kraju, nie stawiając zbyt wysoko Wersalu, znacznie niżej od niego stawiają Cazerte. Takie jest i nasze zdanie, a nie obawiamy się aby ludzie gustu i sztuki zaprzeczyli nam.
Przed zamkiem nowoczesnym Cazerte i przed Cazerte na płaszczyźnie, był dawniej stary zamek i stare Cazerte na górze, z którego murów zrujnowanych, sterczą obecnie trzy lub cztery wieże. Tam to wznosiła się rezydencja panów Cazerte, z których jeden z ostatnich zdradzając Manfreda swego szwagra, był po części przyczyną przegrania bitwy przy Benevencie.
Zarzucano bardzo Ludwikowi XIV. nieszczęśliwe położenie Wersalu, nazywając go faworytem bez zasługi; my tę samą wymówkę zrobimy królowi Karolowi III; ale Ludwik XIV. miał przynajmniej za wymówkę pobożność synowską, którą chciał zachować, wystawiając nowy, śliczny zameczek z cegły i marmuru, na miejscu schadzek polowych swego ojca. Ta pobożność synowska kosztowała Francję jeden miliard.
Ale Karol III. nie ma wymówki. Nic go nie zmuszało w kraju, gdzie nie brakuje pięknego położenia, wybrać suchą płaszczyznę u stóp góry nagiej, pozbawionej zieloności i wody. Architekt Vanvitelli, który budował Cazerte, powinien był założyć ogród naokoło dawnego parku panów i sprowadzić wodę z góry Taburno, gdy przeciwnie Rennequin Sualem powinien był sprowadzić ją z rzeki na górę za pomocą machiny Marlego.
Karol III. rozpoczął budowę zamku Cazerte około 1752 r.; Ferdynand wstąpiwszy na tron w 1759 r. prowadził ją dalej i nie skończył jej jeszcze na początku października 1798 r., epoce, do której odnosi się nasze opowiadanie.
Tylko apartamenta królowej, książąt i księżniczek. to jest trzecia część zamku zaledwie była umeblowana.
Ale od ośmiu dni Cazerte mieściło w sobie skarby, zasługujące na sprowadzanie z czterech części świata amatorów rzeźbiarstwa, a nawet historji naturalnej.
Ferdynand kazał sprowadzić z Rzymu i złożyć tutaj tymczasowo, zanim sale zamku Capodimonte będą gotowe, dziedzictwo artystyczne po swoim dziadku papieżu Pawle III., tym samym, który rzucił klątwę na Henryka VIII., podpisał z Karolem V. i Wenecją, ligę przeciwko Turkom i który polecił Michałowi Aniołowi, prowadzić w dalszym ciągu budowę świątyni św. Piotra.
Ale w tym samym czasie, kiedy arcydzieła dłuta greckiego i pędzla średnich wieków, przybywały z Rzymu, z Anglii nadeszła inna przesyłka, obudzająca w zupełnie inny sposób ciekawość Jego Królewskiej Mości Króla Obojga Sycylii. Było to naprzód muzeum etnologiczne, zebrane na wyspach Sandwichskich w czasie wyprawy nastąpionej po tej, w której kapitan Cook zginął, i ośmnastu kangurów żywych, samców i samic, sprowadzonych z Nowej-Zelandji, na przybycie których Ferdynand kazał przygotować w zamku Cazerte wspaniałe ogrodzenie z pokoikami dla tych zajmujących czworonożnych zwierząt, jeżeli notabene, można nazwać czworonożnemi te niezgrabne torebkowate zwierzęta, z ogromnemi tylnemi łapami, dozwalającemi im robić skoki o dwadzieścia stóp i kikutami, służącemi za przednie łapy. Właśnie wyjęto ich z klatek i puszczono w ogrodzenie. Król Ferdynand rozkoszował się ogromnemi skokami, które wykonywały przestraszone szczekaniem Jowisza, kiedy oznajmiono mu przybycie pana Andrzeja Backera.
— To dobrze, to dobrze, powiedział król, przyprowadźcie go tutaj, pokażę mu rzecz, której nigdy nie widział, a której nawet za swoje miliony nie mógłby kupić.
Król zwykle siadał do stołu o godzinie czwartej; ale aby mieć dosyć czasu do pomówienia z bankierem, wezwał go na godzinę drugą.
Kamerdyner poprowadził Andrzeja w stronę parku, gdzie były mieszkania kangurów.
Król zdaleka spostrzegłszy młodzieńca, kilka kroków na przeciw niemu postąpił. Dotąd znał tylko ojca i syna, jako najpierwszych bankierów w Neapolu, a otrzymany tytuł bankierów króla, stawiał ich w stosunkach z intendentami i ministrami finansów Jego Królewskiej Mości, ale nigdy z nim samym. Dotąd Corradino traktował o pożyczkę, porobił wstępne kroki i zaproponował królowi, aby bankierów zrobić łatwiejszemi, pochlebić ich dumie, dając jednemu z nich krzyż św. Jerzego Konstantyneńskiego.
Krzyż ten naturalnie, ofiarowano naczelnikowi domu, to jest Semenowi Backer, ale ten człowiek skromny odesłał dar synowi, proponując utworzyć komandorstwo z pięćdziesięciu tysięcy liwrów, dla swojego imienia. Fundatorstwo to otrzymywało się tylko z wyjątkowej łaski królewskiej. Propozycja została przyjęta w ten sposób, że syn któremu w przyszłości to odznaczenie mogło być użytecznem, szczególniej, aby za pomocą związku małżeńskiego zbliżyć arystokrację pieniężną z arystokracją rodową, został na jego miejsce mianowany komandorem.
Widzieliśmy, że młody Andrzej Backer dobrze się prezentował, że go liczono do najbardziej eleganckiej młodzieży Neapolu, i mogliśmy wnosić z kilku słów, zamienionych między nim a Luizą San-Felice, że jednocześnie był człowiekiem wykształconym i miłym w rozmowie; to też, wiele dam neapolitańskich nie spoglądało nań tak obojętnie, jak nasza i wiele matek pragnęłoby było, aby młody bankier piękny, bogaty, wytworny, zrobił względem ich córek propozycję, jaką, zrobił kawalerowi San-Felice, co do jego wychowanki.
Zbliżył się więc do króla poważnie i z uszanowaniem, ale daleko swobodniej, aniżeli przed godziną zbliżał się do la San-Felice. Po ukłonach, oczekiwał aby król pierwszy się do niego odezwał.
Król oglądał go od stóp do głowy i na początek lekko się skrzywił.
Prawda, że Andrzej Backer nie nosił ani faworytów ani wąsów, ale nie używał także ani pudru ani harcapu, były to ozdoby i dodatki, bez których w przekonaniu króla, człowiek dobrze myślący nie mógł się obywać. Ale ponieważ król bardzo pragnął otrzymać dwadzieścia pięć milionów franków, nie wiele go obchodziło, czy ten co je ma wypłacić, posiada puder na głowie i harcap na karku, byleby mu je tylko wypłacił. Z rękami więc w tył założonemi, odkłonił się bankierowi bardzo grzecznie.
— I cóż panie Backer, powiedział, jak stoją nasze interesa?
— Wasza Królewska Mość pozwoli zapytać, o jakich chce mówić interesach? odrzekł młody człowiek.
— No, o dwudziestu pięciu milionach.
— Sądziłem Najjaśniejszy Panie, że ojciec mój już miał zaszczyt odpowiedzieć ministrowi finansów Waszej Królewskiej Mości, że interes już jest ułożony.
— Albo się da ułożyć.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, już ułożony. Życzenia Króla są rozkazami.
— Więc pan przybywasz oznajmić mi...
— Że Wasza Królewska Mość może uważać interes za skończony; od jutra rozpoczynają się wpływy do naszej kasy od rozmaitych domów, jakie mój ojciec przypuszcza do tej pożyczki.
— A wieleż osobiście dom Backerów daje na tę pożyczkę?
— Ośm milionów, Najjaśniejszy Panie, które od tej chwili są na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Na moje rozkazy?
— Tak, Najjaśniejszy Panie!
— I odkądże to?
— Od jutra, nawet dziś wieczorem Wasza Królewska Mość może je odebrać na proste pokwitowanie ministra finansów.
— A moje, nie byłoby równie ważnem? zapytał król.
— Ważniejsze, Najjaśniejszy Panie, ale nie śmiałem spodziewać się, że król wyświadczy zaszczyt naszemu domowi, dając pokwitowanie własnoręczne.
— Dobrze, dobrze panie, chętnie je dam... Więc pan mówisz, że dziś wieczorem...
— Dziś wieczorem, jeżeli Wasza Królewska Mość życzy sobie tego; ale w takim razie, ponieważ kasę zamykają o szóstej, trzeba, abyś mi pozwolił Najjaśniejszy Panie, wysłać posłańców do mego ojca.
— Ponieważ wołałbym, aby nie wiedziano, że biorę te pieniądze, kochany panie Backer, powiedział król, drapiąc się w ucho, gdyż przeznaczam je na pewną niespodziankę, przyjemnieby mi było, panie Backer, aby te pieniądze dzisiejszej nocy zostały przeniesione do zamku.
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy Panie, tylko, jak to już miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, mój ojciec powinien być uprzedzony.
— Czy chcesz pan wejść do pałacu, aby napisać? zapytał król.
— Przedewszystkiem, pragnąłbym nie przeszkadzać przechadzce Waszej Królewskiej Mości; wystarczą dwa słowa, które napiszę ołówkiem i oddam memu lokajowi, a ten wsiądzie na pocztowego konia i wręczy je memu ojcu.
— Jest jeszcze łatwiejszy sposób; odeślij pan swój powóz!
— Prawda! Stangret odmieni konie i powróci po mnie.
— Niepotrzeba, około siódmej powracam do Neapolu, odwiozę pana.
— Najjaśniejszy Panie, będzie to wielki zaszczyt dla biednego bankiera, powiedział młodzieniec, kłaniając się.
— Do djabła!... Nazywasz biednym bankierem człowieka, który wypłaca mi w ciągu tygodnia dwadzieścia pięć milionów liwrów, a w każdej chwili daje ośm milionów! Jestem królem, panie, królem Obojga-Sycylii, tak mówią przynajmniej, a więc, oświadczam, że gdybym miał panu wypłacić ośm milionów, prosiłbym o zwłokę.
Andrzej Backer wyjął małą agendę z kieszeni, wydarł z niej ćwiartkę papieru, napisał kilka wierszy ołówkiem i obracając się do króla, zapytał:
— Czy Wasza Królewska Mość pozwoli mi wydać rozkaz temu człowiekowi? I wskazał na kamerdynera, który go przyprowadził do króla, a teraz stał w pewnem oddaleniu, oczekując pozwolenia odejścia do pałacu.
— Rozkazuj, rozkazuj! powiedział król.
— Mój przyjacielu, rzekł Andrzej Backer, oddasz ten papier memu stangretowi, niech jedzie natychmiast do Neapolu i odda go memu ojcu. Nie potrzebuje wracać, król czyni mi zaszczyt odwiezienia mnie. I mówiąc te wyrazy, skłonił się królowi.
— Gdyby ten chłopiec używał pudru i harcapa, pomyślał Ferdynand, nie byłoby w Neapolu ani księcia ani markiza, mogącego go zaćmić. Wreszcie nie można mieć wszystkiego razem. Potem rzekł głośno: — Pójdź, pójdź, panie Backer, pokażę ci zwierzęta, których nie znasz z pewnością.
Backer posłuszny rozkazowi królewskiemu, postępował z nim, starając się zawsze zostać trochę w tyle.
Król poprowadził go prosto do ogrodzenia, gdzie były zamknięte zwierzęta, które, jego zdaniem, miały być nieznane młodemu bankierowi.
— Ah! to kangury, powiedział Andrzej.
— Znasz je pan? wykrzyknął król.
— Oh! Najjaśniejszy Panie, odrzekł Backer, zabijałem ich całe setki.
— Zabijałeś całe setki kangurów?
— Tak, Najjaśniejszy Panie!
— I gdzież to?
— W Australii.
— Pan byłeś w Australii?
— Jest trzy lata, jak ztamtąd powróciłem.
— I cóżeś u djabła robił w Australii?
— Ojciec ma tylko mnie jednego, jest też bardzo dobrym dla mnie; od dwunastego do piętnastego roku życia trzymał mnie w Uniwersytecie w Jena, od piętnastego do ośmnastego, wysłał mnie dla ukończenia edukacji do Anglii; nakoniec, ponieważ życzyłem sobie odbyć podróż na około świata, ojciec mój i na to przystał. Właśnie kapitan Flinders wybierał się na pierwszą swoją podróż żeglarską, otrzymałem od rządu angielskiego pozwolenie wyjechania z nim. Podróż nasza trwała trzy lata; wtedy to odkrywszy na południowym brzegu Nowej-Holandji kilka wysp nieznanych, nadał im nazwisko wysp Kangurów, z powodu wielkiej ilości, w jakiej się tam znajdowały te zwierzęta. Nie mając nic do czynienia, polowałem na nie z całą rozkoszą i codzień wysyłałem ich na pokład taką ilość, że każdy człowiek z załogi miał masę świeżego mięsa. Później, Flinders odbył drugą podróż z panem Bass i zdaje się, że zdobyli cieśninę, oddzielającą ziemię Van Diemen od stałego lądu.
— Ziemię Van Diemen od stałego lądu! cieśninę! Ah! Ah! mówił król, niewiedząc wcale co to była za ziemia Van Diemen, a zaledwie co był stały ląd; więc znasz te zwierzęta, a ja sądziłem, że ci pokażę coś nowego.
— Bo też to rzeczywiście jest coś nowego, Najjaśniejszy Panie i nawet bardzo nowego, nietylko dla Neapolu, ale i dla Europy, i sądzę, że tylko Neapol i Londyn posiadają te okazy.
— Więc Hamilton nie zwiódł mię mówiąc, że te zwierzęta są bardzo rzadkie.
— Bardzo rzadkie, powiedział prawdę, Najjaśniejszy Panie!
— A zatem nie żałuję moich papirusów.
— Wasza Królewska Mość wymieniła je za papirusy? wykrzyknął Andrzej Backer.
— Na honor, tak! odnaleziono w Herculanum dwadzieścia pięć czy trzydzieści rulonów zwęglonych i spiesznie odniesiono mi, jako rzeczy najdrogocenniejsze na ziemi. Hamilton je u mnie zobaczył; kocha on się w tych wszystkich starożytnościach. Mówił mi o kangurach, wyjawiłem mu chęć posiadania ich, aby spróbować zaaklimatyzować w moich lasach; zapytał, czy zechcę dać dla muzeum Londyńskiego tyle rulonów papyrusów, ile mi ogród zoologiczny Londyński da kangurów. Powiedziałem mu: Każ prędko przysłać twoje kangury! Przedwczoraj, przysłano mi ośmnaście kangurów, a ja mu dałem jego ośmnaście papirusów.
— Sir Williams nie zły interes zrobił, powiedział Backer, uśmiechając się; tylko, czy tam będą umieli je rozwinąć i odczytać, jak tutaj?
— Rozwinąć, co?
— Papirusy.
— Więc to się rozwija?
— Zapewne, Najjaśniejszy Panie, tak odnaleziono wiele drogocennych manuskryptów, uważanych za zaginione; może kiedyś odnajdą Panegiryk Virgiljusza przez Tacyta, jego mowę o prokonsulu Markusie Pryskusie, jego poezje których nam brakuje; może one znajdowały się nawet pomiędzy papirusami, których nie znałeś wartości Najjaśniejszy Panie, a które dałeś Sir Williamsowi.
— Do djabła! do djabła! do djabła! powiedział król. I pan utrzymujesz, że to byłoby stratą, panie Backer?
— Niepowetowaną! Najjaśniejszy Panie!
— Niepowetowaną? Żeby już przynajmniej, kiedy zrobiłem dla nich taką ofiarę, moje kangury rozmnożyły się! Jak myślisz, panie Backer?
— Bardzo wątpię Najjaśniejszy Panie!
— Do djabła! Prawda, że za jego bardzo ciekawe muzeum polinezyjskie, jak się sam o tem przekonasz, dałem mu tylko stare gliniane naczynia potłuczone. Pójdź, zobacz muzeum polinezyjskie sir Williamsa Hamiltona, pójdź! I król skierował się ku zamkowi, a Backer postępował za nim.
Muzeum sir Williamsa Hamiltona, nie więcej zadziwiło Andrzeja Backera od kangurów; on sam w swojej podróży z Flindersem, wypoczywał na wyspach Sandwichskich i dzięki wokabularzowi polinezyjskiemu, zebranemu przez niego, podczas pobytu na archipelagu Hawąj, mógł nietylko oznaczyć królowi użytek każdej broni, cel każdego narzędzia, ale nadto mógł mu powiedzieć nazwy, jakiemi tę broń i narzędzia oznaczono w ich kraju.
Backer zapytał, jakie były stare gliniane naczynia potłuczone, które król dał w zamian za te tandeciarskie osobliwości i król pokazał mu pięć albo sześć wspaniałych naczyń greckich, znalezionych w wykopaliskach Santa Agata dei Groti, szlachetne i drogocenne szczątki cywilizacji zaginionej, które byłyby zbogaciły najbogatsze muzea. Prawda, niektóre z nich były stłuczone, ale wiadomo, z jaką łatwością i talentem te arcydzieła kształtu i malarstwa naprawiają się i jak nawet ślady pozostawione na nich ciężką ręką czasu, czynią je drogiemi, ponieważ dowodzą ich starożytności i przetrwania wieków.
Backer, jako artysta, westchnął. Byłby dał sto tysięcy franków za te stare potłuczone garnki, jak je nazywał Ferdynand, a nie byłby dał dziesięciu dukatów za maczugi, łuki i strzały, zabrane w królestwie Jego Królewskiej Mości Kamehameha I., który jakkolwiek dziki, nie byłby się gorzej urządził w podobnej okoliczności od swego współbrata Europejskiego, Ferdynanda IV.
Król cokolwiek zawiedziony, widząc niewielkie uwielbienie swego gościa dla kangurów australskich i muzeum Sandwichskiego, spodziewał się wynagrodzić to sobie statuami i obrazami. Tam, młody bankier okazał swój zachwyt, ale nie zadziwienie. Podczas swych częstych podróży do Rzymu, jako wielki amator sztuk pięknych, zwiedzał muzeum Farnezyjskie, tak że to on objaśnił króla o wartości jego wspaniałego dziedzictwa. Powiedział mu przypuszczalne nazwisko dwóch autorów byka farnezyjskiego, Apolonjusza i Tarezeusza, a niemogąc królowi stanowczo oznaczyć tych nazwisk, potwierdził przynajmniej, że grupa na której części tegoczesne zwrócił uwagę króla, była ze szkoły Agesandra z Rhodos, autora Laokoona. Opowiedział mu historję Circe, głównej osoby tej grupy, historję o której król nawet nie miał wyobrażenia; pomógł mu do odczytania trzech wyrazów greckich, wyrytych u stóp kolosalnego Herkulesa, znanego także pod nazwą Herkulesa Farnezyjskiego: Glikon Atainaioz Epieze i przetłumaczył, że to znaczyło po włosku Glicone Ateniense facera, to jest że Glikon z Aten, robił tę statuę. Powiedział mu, że jednem z arcydzieł tego muzeum jest Nadzieja, którą jeden z rzeźbiarzy tegoczesnych wyrestaurował na Florę i która odtąd wszystkim jest znana pod nazwą Flory Farnezyjskiej. Pomiędzy obrazami wskazał mu jako arcydzieła Tycjana Danae, otrzymującą deszcz złoty i wspaniały portret Filipa II. króla, który nie śmiał się nigdy i który dotknięty ręką Boga, zapewne na ukaranie za czynione sobie ofiary z ludzi, umarł na tę nieczystą wszawą chorobę, z której umarł Sylla i miał umrzeć Ferdynand II. w tej epoce nie żyjący jeszcze. Przeglądał z nim nabożeństwo do Najświętszej Panny Juliana Clovio, arcydzieło rycin XVI. wieku, przeniesione przed siedmiu albo ośmiu laty do muzeum burbońskiego w pałacu królewskim i zkąd zniknęło, jak niknie w Neapolu tyle rzeczy drogocennych, nie mając nawet za wymówkę swego zniknięcia tej gwałtownej niezwalczonej miłości sztuki, która Cardillaca zrobiła mordercą a markiza Campana niewiernym depozytorem. Nakoniec olśnił króla, który sądząc że znajdzie w nim rodzaj człowieka głupiego i próżnego, przeciwnie, odkrył w nim amatora sztuk, uczonego i przyjemnego.
Ztąd wynikło, że ponieważ Ferdynand w gruncie był księciem posiadającym dużo zdrowego rozsądku i rozumu, zatem zamiast mieć urazę do młodego bankiera, że ten był człowiekiem uczonym, kiedy król, jak to sam mówił, był tylko osłem, przedstawił go królowej, Actonowi, sir Williamsowi i Emmie Lyona, nie z temi dwuznacznemi względami, oddawanemi człowiekowi bogatemu, ale z tą uprzejmą protekcjonalnością, jaką rozumni książęta obdarzają ludzi rozumnych i wykształconych.
Ta prezentacja była dla Andrzeja Backera nową sposobnością do okazania innych wiadomości; z królową mówił po niemiecku, po angielsku z sir Williamsem i lady Hamilton, po francuzku z Aktonem, ale wśród tego wszystkiego okazał się tak skromnym i przyzwoitym, że wsiadając do powozu, aby go odwieść do Neapolu, król powiedział:
— Panie Backer, gdybyś był nawet zatrzymał twój powóz, ja niemniej byłbym cię odwiózł moim, chociażby tylko dla przedłużenia przyjemnej z tobą rozmowy.

Przekonamy się później, że król w istocie w ciągu tego dnia bardzo się przywiązał do Andrzeja Backera, a dalszy ciąg naszego opowiadania okaże nam, przez jak nieubłaganą zemstę dowiódł nieszczęśliwemu młodzieńcowi, ofierze swego poświęcenia dla sprawy królewskiej, szczerości swej dla niego przyjaźni.

Człowiek strzela.

Zaledwie król odjechał, uwożąc z sobą Andrzeja Backera, kiedy królowa Karolina, nie mogąc do tej pory pomówić z głównym dowódzcą Aktonem, ponieważ ten przybył w chwili siadania do stołu, podniosła się, dała mu znak, aby poszedł za nią, poleciła Emmie i sir Williamsowi, aby czynili honory domu, gdyby ktokolwiek przybył przed jej powrotem i przeszła do swego gabinetu. Akton wszedł za nią. Usiadła i dała znak Aktonowi, aby usiadł także.
— I cóż? zapytała.
— Wasza Królewska Mość zapytuje mnie zapewne w kwestji listu?
— Naturalnie! czyż nie odebrałeś moich dwóch biletów, proszących cię, abyś zrobił doświadczenie. Czuję się otoczoną spiskami i sztyletami, pospieszam więc rozjaśnić tę sprawę.
— Jak to przyrzekłem Waszej Królewskiej Mości, zdołałem wywabić krew.
— Nie o to chodziło, ale czy wywabiwszy krew, pozostanie pismo... Czy pismo pozostało?
— Dosyć wyraźne, aby je można przeczytać przez lupę.
— I czytałeś je?
— Tak, pani.
— Więc to doświadczenie było bardzo trudne, kiedy potrzebowałeś tyle czasu?
— Śmiem zwrócić uwagę Waszej Królewskiej Mości, że nietylko to, miałem do czynienia; potem przyznaję, że z przyczyny ważności, jaką przywiązywałaś do pomyślnego skutku tej operacji, długo próbowałem, zrobiłem pięć do sześciu rozmaitych doświadczeń, nie na tym samym liście, ale na innych, w tych samych warunkach. Próbowałem kwasu winnego, kwasu solnego i obie te substancje, wywabiając krew, wywabiły zarazem atrament. Dopiero wczoraj, gdym myślał, że krew ludzka w zwyczajnych warunkach zawiera od 65 do 70 części wody i krzepnie tylko za ulotnieniem się tej wody, przyszła mi myśl, list poddać parze, aby oddać krwi skrzepniętej potrzebną ilość wody do rozpuszczenia jej i wtenczas wsiąkając krew chustką batystową i lejąc wodę na list trzymany pochyło, otrzymałem rezultat, który byłbym natychmiast przedstawił Waszej Królewskiej Mości, gdybym nie wiedział, że Waszą Królewską Mość dla której żadna nauka nie jest obcą, przeciwnie jak inne kobiety, o tyle interesują środki, o ile sam rezultat.
Królowa uśmiechnęła się: podobna pochwała najwięcej pochlebiała jej miłości własnej.
— Zobaczymy rezultat, powiedziała.
Akton podał Karolinie list, otrzymany od niej w nocy z 22 na 23 września, z którego kazała mu krew wywabić. Krew w istocie zniknęła, ale wsz
ędzie, gdzie była, ślady atramentu pozostały tak blade, że rzuciwszy okiem, królowa zawołała:
— Niepodobna czytać.
— Tak, pani, powiedział Akton. Za pomocą tej lupy i trochy imaginacji, przekona się Wasza Królewska Mość, że list można odczytać cały. — Masz lupę?
— Oto jest.
— Daj ją! Na pierwszy rzut oka królowa miała słuszność, bo oprócz trzech albo czterech pierwszych wierszy zawsze czytelnych, oto co golem okiem, przy pomocy dwóch woskowych świec, można było wyczytać z całego listu:

„Kochany Nicolino!
„Wybacz twej biednej przyjaciółce, że nie mogła przybyć na schadzkę obiecującą jej tyle szczęścia. Nie jestto wcale moją.... przysięgam ci, to dopiero po... widziała, oznajmiła mi Królowa... abym była gotową z..... Nelsona. Będę dla niego.... niałe i Królowa chce.... w całej swej chwale.... zrobiła.... mi.... promieni, którym... lśnić... Nilu... mające „mniej zasługi na nim który... ma tylko jedno oko, nie bądź.... więcej Acisa, jak Polyphema.... Pojutrze.... zawiadomię cię o dniu, w którym....
Twoja tkliwa i wierna
D. 21 września 1798 r.“E.
Królowa, mając lupę w ręku, próbowała jeszcze te wyrazy powiązać z sobą; ale z swoim niecierpliwym charakterem, znużyła się wkrótce tą bezowocną pracą, podniósłszy więc lupę do oczów wyczytała nakoniec z trudnością następujący list:
„Kochany Nicolino!
Wybacz twej biednej przyjaciółce, że nie mogła przybyć na schadzkę, obiecującą jej tyle szczęścia. Nie jestto wcale moja winą, przysięgam ci to, dopiero po widzeniu się z tobą oznajmiła mi Królowa, abym była gotową z innemi damami dworu, dla udania się naprzeciwko admirała Nelsona. Będą dla niego wyprawiane uroczystości wspaniałe i Królowa chce ukazać mu się w całej swej chwale; zrobiła mi zaszczyt, mówiąc iż jestem jednym z promieni, którym chce olśnić zwycięzcę Nilu. Będzie to doświadczenie, mające mniej zasługi na nim, który ma tylko jedno oko, jak nad każdym innym; nie bądź zazdrosnym, zawsze będę więcej kochała Acisa, jak Polyphema. Pojutrze kilkoma wyrazami zawiadomię cię o dniu, w którym będę wolną.strona druga
Twoja tkliwa, wierna
D. 21 września 1798 r.“E.

— Hm! powiedziała królowa do jenerała, skończywszy czytanie, z tego listu nie wiele się dowiadujemy i możnaby sądzić, że osoba pisząca go odgadła. że będzie czytanym nie tylko przez tego, do którego był adresowany. Oh! oh! ta dama jest przezorną osobą.
— Wasza Królewska Mość wie, że jeżeli możnaby zrobić jaki zarzut damom dworskim, to zapewne nie zbytniej naiwności; ale ta jeszcze za mało była, przezorną, bo dziś wieczór będziemy wiedzieli, kto ona.
— Jakim sposobem?
— Czy Wasza Królewska Mość raczyła zaprosić na dziś wieczór do Cazerte wszystkie damy dworu, których chrzestne imię zaczyna się od litery E i które miały zaszczyt towarzyszenia jej na spotkanie admirała Nelsona.
— Tak, jest ich siedm.
— Wolnoż mi zapytać, które to?
— Księżna de Caviati, nosząca imię Emilji, księżna de San Manco, Eleonora, markiza San Clemente, Elena, księżna de Termoli, Elżbieta, księżna de Tursi, Eliza, markiza d’Allavilla, Eufrozja, i hrabina Policastro, Eugenja. Nie rachuję lady Hamilton, noszącej imię Emma; ona nie należałaby do podobnej oprawy. Widzisz więc pan, że mamy siedm osób skompromitowanych.
— Tak, odparł Acton śmiejąc się, ale z tych siedmiu osób, dwie nie są już w wieku odpowiednim do podpisywania listów jedną literą.
— To prawda. Pozostaje więc pięć. Cóż dalej?
— Dalej, rzecz bardzo prosta i dziwię się nawet, że Wasza Królewska Mość raczy jeszcze słuchać dalszego ciągu mego planu.
— Cóż chcesz kochany Actonie, są dnie, że czuję się prawdziwie głupią; zdaje mi się, że jestem właśnie teraz pod wpływem tego napadu.
— Wasza Królewska Mość widzę, chętnie powiedziałaby mi komplement, jaki powiedziała samej sobie.
— Tak, bo niecierpliwisz mnie swojemi omówieniami.
— Niestety Pani! nie nadaremnie jest się dyplomatą.
— Kończmy!
— Koniec będzie w dwóch słowach.
— Powiedz więc te dwa słowa! rzekła zniecierpliwiona królowa.
— Niech Wasza Królewska Mość wynajdzie sposób dania w rękę pióra każdej z tych dam, a porównywając pisma...
— Masz słuszność, powiedziała królowa, kładąc rękę na ręku Actona, poznawszy kochankę, poznamy wkrótce i ukochanego. Wracajmy! I podniosła się.
— Upraszam Waszą Królewską Mość jeszcze o dziesięć minut posłuchania.
— Z ważnych powodów?
— Dla interesów nadzwyczajnej wagi.
— Mów! Królowa usiadła.
— Czy Wasza Królewska Mość przypomina sobie, że tej nocy, kiedy mi list oddała, o godzinie trzeciej rano, pokój króla był jeszcze oświetlony?
— Tak, ponieważ pisałam do niego...
— Czy wie Wasza Królewska Mość z kim król tak długo rozmawiał?
— Z kardynałem Ruffo, powiedział mi o tem mój oficer służbowy.
— A więc w skutek tej rozmowy kardynała Rufib z królem wysłano kurjera.
— W istocie, słyszałam pod sklepieniem galopującego konia. Kto był tym kurjerem.
— Jego zaufany Ferrari.
— Zkąd wiesz o tem?
— Mój angielski masztalerz Tom, sypia w stajniach i widział o trzeciej godzinie rano Ferrarego, jak w ubiorze podróżnym wchodził do stajni, a następnie osiodłał sobie konia i pojechał. Nazajutrz sam powiedział mi o tem.
— Więc cóż?
— Więc zapytywałem sam siebie, do kogo po rozmowie z kardynałem Ruffo, król mógł wysyłać kurjera i doszedłem do przekonania, że chyba do swego siostrzeńca cesarza Austrjackiego.
— I król zrobiłby to, nie uprzedziwszy mnie?
— Nie król, lecz kardynał, odparł Acton.
— Oh! oh! powiedziała królowa brwi marszcząc, nie jestem Anną Austriacką, a kardynał Ruffo, nie jest kardynałem Richelieu, niech się strzeże!
— Pomyślałem, że sprawa jest ważna.
— Czy jesteś pewnym, że Ferrari pojechał do Wiednia.
— Miałem w tej mierze niejakie wątpliwości, ale zostały one wkrótce rozproszone, wysłałem w drogę Toma, aby się dowiedział, czy Ferrari wziął pocztę.
— I cóż?
— Wziął ją w Caponi, gdzie pozostawił swego konia, mówiąc poczthalterowi, aby miał o nim staranie, bo to koń ze stajni królewskiej i że powracając, zabiorze go, to jest w nocy 3. października albo rano 4-go.
— Jedenaście do dwunastu dni.
— Właśnie tyle czasu, ile potrzeba, aby pojechać i powrócić z Wiednia.
— I wskutek tych wszystkich odkryć, co postanowiłeś?
— Naprzód uwiadomić Waszą Królewską Mość, potem, zdaje mi się, że dla naszych planów wojennych, bo Wasza Królewska Mość wciąż myśli o wojnie...
— Zawsze. Przygotowuje się koalicja dla wypędzenia z Włoch Francuzów. Skoro raz Francuzów wypędzę, mój siostrzeniec cesarz Austrjacki, zagarnie nietylko prowincje, które posiadał przed traktatem Campo Formio, ale jeszcze i ziemie w Romanji. W tego rodzaju wojnach, każdy zatrzymuje to, co zabrał, cząstkę tylko oddając. Opanujmy więc sami, bez niczyjej pomocy państwo Rzymskie, a oddając papieżowi Rzym, którego nie możemy zatrzymać, co do reszty podamy nasze warunki.
— A więc, ponieważ Wasza Królewska Mość wciąż jest zdecydowaną na wojnę, ważną jest rzeczą, co król mniej od niej zdecydowany, mógł za radą kardynała Ruffo, napisać do cesarza Austrjackiego i i co tenże mu odpisał.
— Wiesz ty jedną rzecz generale?
— Jaką?
— Że nie możemy się spodziewać żadnego ustępstwa ze strony Ferrarego. Jestto człowiek całkiem oddany królowi i jak utrzymują, nie dający się przekupić.
— Filip, ojciec Aleksandra, dobrze powiedział, że nie ma fortecy niezdobytej, jeżeli tylko może wejść do niej muł obciążony złotem. Zobaczymy wiele Ferrari ceni swoją niesprzedajność.
— A jeżeli Ferrari odmówi, choćby największa suma była mu ofiarowaną; jeżeli powie królowi, że królowa i jej minister chcieli go ująć; co pomyśli król, coraz więcej niedowierzający?
— Wasza Królewska Mość wie, że mojem zdaniem, król zawsze był nieufny; ale sądzę, że jest środek, usuwający Waszą Królewską Mość i mnie od tej sprawy.
— Jaki?
— Ten, ażeby propozycję zrobił mu sir Williams. Jeżeli Ferrari jest człowiekiem dającym się kupić, tak dobrze sprzeda się sir Williamsowi jak nam, tem więcej że sir Williams, ambasador angielski, może mu dać jako powód chęć uwiadomienia swego dworu o prawdziwem usposobieniu cesarza Austriackiego. Może przyjmie, bo nie nie ryzykuje przyjmując, chcemy tylko otworzyć list, przeczytać go, włożyć napowrót w kopertę i zapieczętować. Jeżeli przyjmie, wszystko pójdzie dobrze; jeżeli przeciwnie, będzie nieprzyjacielem swoich własnych interesów i odmówi, sir Williams da mu jakie sto luidorów, aby milczał o tem; nakoniec, w najgorszym razie, jeżeli nie zechce wziąść stu luidorów i zachować tajemnicy, sir Williams wszystko składa na... jakże to powiedzieć, na swoją wielką przyjaźń dla swego mlecznego brata króla Jerzego; jeżeli to jeszcze mu nie wystarczy, zapyta króla pod słowem honoru, czy w podobnej okoliczności nie zrobiłby tak samo jak sir Williams. Król się rozśmieje i nie da słowa honoru. Nakoniec, w obecnej sytuacji król zanadto potrzebuje sir Williamsa, ażeby długo zachował do niego urazę.
— Pan sądzisz, że sir Williams zgodzi się?...
— Pomówię z nim, a jeżeli nie zdołam go nakłonić, Wasza Królewska Mość poleci jego żonie z nim pomówić.
— A teraz nie obawiasz że się, żeby Ferrari bez naszej wiedzy przejechał?
— Nie prostszego jak usunąć tę obawę i czekałem tylko przyzwolenia Waszej Królewskiej Mości, nie chcąc nic przedsiębrać bez jej rozkazu.
— Mów!
— Ferrari tej nocy lub jutro rano, będzie przejeżdżał przez Kapuę i wstąpi na pocztę, gdzie zostawił swego konia, posyłam mego sekretarza na pocztę do Kapui, ażeby uprzedzono Ferrarego, że król jest w Caserte i tu oczekuje na depesze; pozostajemy tu na noc i jutro cały dzień; zamiast przejechać koło zamku, Ferrari wejdzie do niego, zapyta o jego Królewską Mość i zastanie sir Williamsa.
— To wszystko w istocie może się udać, odpowiedziała królowa zakłopotana, ale może też i nie udać się.
— To i tak już wiele, pani, kiedy walcząc z równą szansą powodzenia, masz jeszcze za sobą przypadek.
— Masz słuszność, Actonie, wreszcie, w każdej rzeczy trzeba liczyć na przypadek, jeżeli nam posłuży, tem lepiej; jeżeli zaś nie, zmusimy go. Wyślej swego sekretarza do Kapui i uprzedź sir Williamsa.
I królowa wstrząsnęła swoją jeszcze piękną głową, ale obarczoną kłopotami, jakby dla zrzucenia z niej tysiąca zajęć na niej ciążących i weszła do salonu lekkim krokiem i z uśmiechem na ustach.

Akrostych.

Pewna liczba gości już przybyła, a między nimi siedm dam, których imiona chrzestne rozpoczynały się od litery E. Temi siedmioma damami to były: księżne de Cariati, hrabina de San Marco, markiza San Clemente, księżna de Termoli, księżna de Tursi, markiza d’Altavilla i hrabina de Policastro.
Mężczyźni byli: admirał Nelson i dwaj jego oficerowie, a raczej przyjaciele. Jeden był kapitan Troubridge, drugi kapitan Bali. Pierwszy dowcipny, pełen fantazji i humoru; drugi poważny i sztywny jak prawdziwy Bretończyk.
Innymi zaproszonymi byli: wykwintny książę de Rocca Romana, brat Nicolina Caracciola, który nie domyślał się nawet — mówimy o Nicolinie, że minister i królowa zadawali sobie tyle trudu, aby odkryć jego osobistość; książę d’Avalos nazywany częściej markizem del Vasto, którego starożytna familja podzieliła się na dwie gałęzie. Dziad jego kapitan Karola V., ten sam którego wzięto do niewoli w Rawennie, zaślubił sławną Viktorję Colonna i skomponował dla niej w więzieniu dyalog o miłości, odebrał w Pawji z rąk Franciszka I. zwyciężonego szpadę, od której tylko rękojeść została, podczas kiedy drugi pod imieniem markiza de Gusta przeinaczonego przez naszego kronikarza z Etoile na du Guaste, został kochankiem Małgorzaty Francuskiej i umarł zamordowany. Dalej przybyli książę de la Salandra i wielki łowczy króla, którego później zobaczymy usiłującego zabrać główne dowództwo odebrane baronowi Mack, książę Pignoteli, któremu król uciekając zostawił trudny urząd wikarjusza generalnego i wielu innych potomków szlachetnych rodzin hiszpańskich i neapolitańskich.
Wszyscy oczekiwali przybycia królowej i na jej widok skłonili się głęboko.
Dwie rzeczy zajmowały Karolinę tego wieczora: dać sposobność Emmie okazania wszystkich swoich powabów, aby do reszty zawrócić głowę Nelsonowi i za pomocą pisma rozpoznać damę, która ów list pisała, przypuszczając, że poznawszy tę, która go pisała, można było dojść do kogo był adresowany.
Tylko ci, co byli obecnymi tym poufnym i czarującym wieczornym zebraniom u królowej Neapolu, których Emma Lyona była prawdziwą królową i najgłówniejszą ozdobą, mogli opowiedzieć współczesnym, do jakiego stopnia zachwytu i szału doprowadziła tegoczesna Armida swoich słuchaczy i widzów. Jeżeli jej czarujące pozy, namiętna mimika wywierały wpływ na zimne temperamenta północy, o ileż więcej musiały elektryzować gwałtowne wyobraźnie południa, roznamiętniające się do śpiewu, muzyki i poezji, umiejące na pamięć Cimarozę i Metastasa. My z naszej strony, podróżując po Neapolu i Sycylji, znaleźliśmy i zapytywali starców, uczestniczących niegdyś w tych cudownych wieczorach i widzieliśmy, że po upływie pięćdziesięciu lat drżeli jak młodzieńcy, do tych ognistych wspomnień.
Emma Lyona była piękna, nawet nie chcąc tego. Można więc łatwo sobie wyobrazić, jaką była tego wieczoru, gdy chciała być piękną dla królowej i Nelsona. Wśród tych wszystkich wytwornych kostjumów z końca XVI11. stulecia, jakie dwór Austrjacki i Obojga-Sycylji uparcie zachował jako protestację przeciwko rewolucji francuskiej; zamiast pudru okrywającego wysokie koafiury piętrzące się śmiesznie na wierzchu głowy, które byłyby zniweczyły wdzięk nawet samej Terpsyhory, zamiast silnego różu, przemieniającego kobiety w hachantki, Emma Lyona, wierna tradycji wolności i sztukom, nosiła podług zjawiającej się nowej mody, przyjęte we Francji przez wszystkie kobiety słynne pięknością, długą tiunikę z jasno niebieskiego kaszmiru z spadającemi na około niej fałdami, mogącemi obudzić zazdrość starożytnych statuo w, włosy jej spływające na ramiona w długich lokach, poruszając się faliście, dozwalały widzieć dwa rubiny błyszczące jak bajeczne karbunkuły starożytności; jej pasek, dar królowej, był to łańcuch z drogich djamentów, który zawiązany jak sznurek spadał do kolan; ramiona jej były obnażone i jedno było ściśnięte u dołu i u góry dwoma brylantowemi wężami o rubinowych oczach, na jednej z rąk, tej, która była bez ozdoby, błyszczały pierścionki, podczas kiedy druga błyszczała tylko delikatnością skóry i podługowatemi paznokciami, których przezroczysty szkarłat zdawał się być zrobiony z liści różanych; nogi jej obute w pończochy cielistego koloru, zdawały się być nagie jak ręce, w lazurowych koturnach, a szamerowanych złotem.
Jakkolwiek Emma była piękna, a może właśnie z przyczyny tej olśniewającej piękności, siedziała samotnie w rogu kanapy wśród otaczającego ją koła. Nelson, mający sam jeden prawo obok niej usiąść, pożerał ją wzrokiem, drżał oparty na ramieniu Troubridg’a, zapytując sam siebie, przez jaką tajemnicę miłości, albo wyrachowanie polityczne, ona mu się oddała, jemu surowemu marynarzowi, porąbanemu weteranowi w dwudzie stu bataljach, ona, ta uprzywilejowana istota, łącząca w sobie wszystkie doskonałości. Co do niej, była ona mniej żenowaną i czerwieniącą się na tym łożu Apollina, gdzie niegdyś Graham wystawiał ją nagą przed wszystkiemi ciekawemi z całego miasta, jak w tym salonie królewskim gdzie wszystkie spojrzenia zazdrosne i lubieżne ogarniały ją.
— Oh! Wasza Królewska Mość, wykrzyknęła, widząc wchodzącą królowę i biegnąc do niej, jakby wzywała jej pomocy, przybywaj prędko osłonić mnie swym cieniem i powiedz tym paniom i panom, że zbliżenie się do mnie, nie grozi im niebezpieczeństwem takiem, jak uśnięcie pod jadowitem drzewem.
— Więc uskarżasz się na to niewdzięczne stworzenie, powiedziała śmiejąc się królowa; dlaczegóż jesteś tak piękną, że obudzasz miłość i zazdrość we wszystkich sercach, tak że tylko ja jedna jestem tak mało zalotną, iż śmiem zbliżyć moją twarz do twojej i pocałować cię w obydwa policzki. I królowa pocałowała ją, a całując, powiedziała po cichu: — Bądź zachwycającą dzisiaj, potrzeba tego.
I zarzucając rękę na szyję faworyty, poprowadziła ją na kanapę, do koła której teraz wszyscy cisnęli się mężczyźni, albo zalecając się Emmie, zalecali się królowej.
W tej chwili wszedł Acton: spojrzenie, zamienione z królową, wskazywało że wszystko idzie podług życzenia. Odprowadziła Emmę na bok i pomówiwszy z nią kilka chwil po cichu:
— Panie, powiedziała, wyrobiłam u swojej dobrej lady Hamilton, że dzisiejszego wieczoru da nam próbkę wszystkich swoich talentów, to jest: zaśpiewa nam jaką balladę ze swego kraju, albo jaki śpiew starożytny, odegra nam scenę z Shakspeara i zatańczy swoje pas de chale, które dotąd tylko przedemną jedną tańczyła.
W salonie odezwał się tylko jeden okrzyk radości i zaciekawienia.
— Ale, powiedziała Emma, Wasza Królewska Mość wie, że to pod warunkiem.
— Jakim? zapytały wszystkie damy gwałtowniejsze jeszcze w swoich przymierzach niż mężczyźni.
— Jakim? powtórzyli za niemi mężczyźni.
— Królowa, powiedziała Emma, zwróciła moją uwagę, ze szczególnym trafem, imiona chrzestne wszystkich dam znajdujących się w tym salonie z wyjątkiem królowej, rozpoczynają się od litery E.
— To prawda, powiedziały wszystkie damy, spoglądając na siebie.
— A więc, jeżeli ja robię to, czego odemnie żądają, niech dla mnie zrobią to, czego ja żądam.
— Przyznacie panie, powiedziała królowa, że wymaganie jest słuszne.
— Więc czegóż chcesz milady, powiedz, słuchamy, zawołało kilka głosów.
— Pragnę, powiedziała Emma, zachować drogą pamiątkę dzisiejszego wieczora; Jej Królewska Mość Karolina, napisze swoje imię na kawałku papieru, a każda litera tego dostojnego i ukochanego imienia, będzie pierwszą głoską wiersza napisanego przez każdą z nas, mnie najpierwszą, na cześć Jej Królewskiej Mości. Każda z nas swój wiersz dobry czy zły podpisze, a spodziewam się, że na podobieństwo mojego będzie więcej złych niż dobrych; potem na pamiątkę tego wieczoru, w którym miałam zaszczyt być razem z największą królową świata i najszlachetniejszemi damami Neapolu i Sycylji, zabiorę ten drogocenny i poetyczny autograf do mego albumu.
— Zgadzamy się, powiedziała królowa, chętnie się zgadzamy.
— Ależ, Najjaśniejsza Pani, zawołały wszystkie damy przerażone tworzeniem wierszy na poczekaniu, ależ my nie jesteśmy poetkami.
— Wezwijcie pomocy Apollina — a staniecie się niemi.
Nie było sposobu cofnięcia się; zresztą Emma zbliżywszy się do stołu, zrobiła jak powiedziała: napisała naprzeciw pierwszej litery imienia królowej, to jest naprzeciwko litery C pierwszy wiersz akrostychu i podpisała Emma Hamilton.
Inne damy jedna po drugiej zbliżały się do stołu, brały pióro, pisały wiersze i podpisywały swoje nazwisko.
Kiedy ostatnia markiza de San Clemente, podpisała swoje, królowa żywo wzięła papier. Konkurs ośmiu muz, wydał następujący rezultat.
Królowa przeczytała głośno:

C’est past trop abuser de la grandeur supréme Emma Hamilton. Jest to nadużywać wielkości najwyższej,
Ayant le sceptre en main, au front le djademe Emilia Cariati. Mając berto w ręku, na czole djadem,
Reunissant déjà de si riches tributs, Eleonora San Marco. Łącząc już tak bogate dary,
Oreine de voluoir qu’en un instant Phébus, Elisabetta Termoli. O Królowo! chcieć aby w jednej chwili Febus,
Loreque le mont Vésuve est si loin du parnasse, Eliza Tursi. Kiedy góra Wezuwjusz jest tak daleko od Parnasu,
Innnitie au bel art de Petrarque et du Tasse, Eufrozja d’Altaville. Wcielać w sztuki piękne Petrarka i Tassa,
Nos coeurs qui n’ont jamais pour vous jusqu’à ce jour Eugenia Policastro. Nasze serca które aż do dnia dzisiejszego tylko.
Aspire qu’à lutter de respect et d’amour Elena San Clemente. Zadały współzawodniczyć w szacunku i miłości.

— Zobacz, powiedziała królowa, podczas kiedy mężczyźni unosili się nad zaletami akrostychu, a damy dziwiły się same, że tak dobrze napisały, zobaczże generale Acton, jak markiza San Clemente pięknie pisze.
Generał Acton zbliżył się do świecy i zarazem oddalił od towarzystwa, jak gdyby chciał jeszcze raz przeczytać akrostych. Porównał pismo listu z pismem ósmego wiersza i oddając z przyjemnym uśmiechem straszny autograf Karolinie:
— W istocie prześlicznie, odpowiedział.

Wiersze saficzne.

Podwójna pochwała królowej i głównego dowódzcy Actona, tycząca się pisma markizy San Clemente, przeszła tak, że nikt, nawet osoba będąca jej przedmiotem, nie domyślała się wcale jej istotnej wartości.
Królowa zabrała akrostych, przyrzekając zwrócić go nazajutrz Emmie, a że już pierwsze lody, ziębiące zwykle początek każdego wieczoru, zostały złamane, każdy mieszał się do tego przyjemnego zamięszania. jaki królowa umiała stworzyć w swoim poufnym kółku, sztuką pozbywania się przymusu i etykiety.
Rozmowa stała się żywą, z ust już nie wychodziły a wybiegały słowa; śmiech pokazał swoje białe zęby; mężczyźni i kobiety połączyli się; każdy szedł za głosem swej sympatji, szukał dowcipu albo piękności i wpośród tego łagodnego szmeru, zdającego się być śpiewem ptaków, czuć było atmosferę młodości, której świeży oddech i łagodny zapach, tworzyły rodzaj napoju nieokreślonego, utworzonego z miłości, pragnienia i rozkoszy.
Na tego rodzaju zebraniach, Karolina nietylko zapominała że była królową, ale nawet czasami nie pamiętała, że jest kobietą. Rodzaj światła elektrycznego zapalał się w jej oczach, nozdrza, rozdymały się, wzniesione łono naśladowało, podnosząc się i spadając, faliste bałwany, głos stawał się ostry i ucinkowy. Wycie pantery albo bachantki z tych ust wychodzące, nie byłoby zadziwiło nikogo. Przyszła do Emmy i kładąc na jej obnażonem ramieniu swoją gołą rękę, zdającą się być ręką z różowego koralu na alabastrowem ramieniu:
— A więc! zapytała jej, czy zapomniałaś moja piękna lady, że nie należysz do siebie dzisiejszego wieczoru? Przyrzekłaś nam cuda, a nam pilno przyklasnąć ci.
Emma zdawała się być zatopioną w miękkiej bezwładności; szyja jej nie miała sił utrzymać głowy, która raz na jedno, to na drugie ramię chyliła się. czasami jakby w spazmie rozkoszy w tył opadała, oczy jej do połowy przymknięte, ukrywały źrenice pod długiemi rzęsami jej powiek, usta w pół otwarte dozwalały widzieć z pod warg purpurowych jej białe zęby; czarne pukle jej włosów odbijały od matowej białości jej piersi. Nie widziała ona, ale uczuła rękę królowej na swem ramieniu, dreszcz przeszedł po niej.
— Czego żądasz odemnie kochana królowo? zapytała powoli z niezmiernie wdzięcznem poruszeniem głowy, jestem gotowa być ci posłuszną. Czy chcesz sceny na balkonie z Romea? Ale wszakże wiesz, że do odegrania tej sceny potrzeba być we dwoje, ja nie mam Romea.
— Nie, nie, powiedziała królowa, śmiejąc się, nie potrzeba scen miłości, doprowadziłabyś ich wszystkich do małżeństwa, a kto wie, może ja sama bym oszalała? Nie, przeciwnie, coś takiego coby ich przeraziło. Julia na balkonie! nie! monolog Julii, oto wszystko, co ci pozwalam wypowiedzieć dzisiejszego wieczora.
— Dobrze, daj mi wielki biały szal, moja Królowo i każ mi zrobić miejsce.
Królowa wzięła z kanapy duży szal z białej chińskiej krepy, porzucony tam zapewne z zamiarem, podała go Emmie i ruchem królewskim wskazała wszystkim, aby się usunęli.
Po chwili Emma znalazła się samą na środku salonu.
— Pani, potrzeba żebyś była tyle dobrą i wytłumaczyła sytuację; oprócz tego, to odwróci odemnie na chwilę uwagę, a potrzebuję tego podejścia, aby wywołać wrażenie.
— Znacie wszyscy kronikę werońską Montecich i Capuletich, nieprawdaż? powiedziała królowa. Chcą zmusić Julię do zaślubienia hrabiego Parysa, którego nie kocha, kocha zaś wygnańca Romea. Brat Laurencjusz, który ją połączył z jej kochankiem, dał jej narkotyk mający sprawić, iż będą ją uważali za umarłą i złożą w grobie Capuletich, tam Laurencjusz po nią przybędzie i odprowadzi do Mantui, gdzie na nią oczekiwać będzie Romeo. Jej matka i mamka wyszły z pokoju oznajmiając, że nazajutrz równo z brzaskiem ma zaślubić hrabiego Parysa.
Zaledwie królowa skończyła ten wykład, zwracający na nią oczy wszystkich, kiedy bolesne westchnienie zwróciło ich znów ku Emmie. Ta potrzebowała zaledwie kilku sekund czasu na udrapowanie się tak w obszerny szal, iż nic nie było widać z jej poprzedniego kostiumu; głowę miała ukrytą w rękach, pozwoliła im zsunąć się powoli i jednocześnie pozwoliła widzieć stopniowo twarz bladą napiętnowaną głębokiem cierpieniem, w której niepodobna było odszukać nic z tej niedbałości upajającej, jaką próbowaliśmy odmalować. Było to przeciwnie cierpienie, dochodzące do wybuchu i silny przestrach.
Zwolna obróciła się, jak gdyby śledziła oczyma matkę i mamkę, nawet kiedy ich już nie widziała i głosem którego każden dźwięk przenikał do głębi serca, z ręką wyciągniętą, jakby żegnając świat na wieki: Bywajcie zdrowi! powiedziała.

Zimny dreszcz trwogi na wskroś mnie przejmuje,

I jakby mrozi we mnie ciepło życia —
Zawołam Marty, by ochłonąć nieco.
Marto! I pocóż tu ona? Straszliwy
Ten czyn wymaga właśnie samotności,
Ha, pójdź tu napoju, pójdź nektarze zbawczy!
Gdyby jednakże ten płyn nie skutkował
Miałażbym gwałtem z hrabią być złączona?
Nie, nie! ucieczka w tem (kładzie sztylet na stole),
A może to trucizna? Może zdradnie
Chce mnie pozbawić życia Laurenty,
Aby ujść kary za podwójne śluby,
Które nieprawnie dał jednej kobiecie?
Kto wie... a może?.. Nie — krzywdzę niegodnie
Świętego męża takiem podejrzeniem —
Ale jeżeli prędzej się obudzę,
Nim mnie Romeo przyjdzie wyswobodzić?
O! toby było okropnie!
Chyba umarłabym w tych czarnych lochach
Pełnych zaduchu i trupiej zgnilizny,

A choćbym i żyła — widok strasznego
Przybytku śmierci, okropne wrażenie

Uczynić może na moim umyśle
O! gdybym wcześniej trochę się ocknęła!
Tam spoczywają przodków moich kości
Od niepamiętnych lat nagromadzone —
Tam także Tybald pod krwawym całunem
Świeżo złożony — Tam to o północy
Schodzą się duchów ponurych gromady
I odbywają sejmy pogrobowe.
To wszystko może pomięszać mi zmysły!
Wtedy gotowani w szalonym obłędzie
Prochy praojców dłonią świętokradzką
Dziko znieważyć. — Gotowam całować
Zapadła oczy. — Trupią twarz Tybalda —
O! może nawet w przystępie rozpaczy
Porwawszy z trumny jaką kość ogromną,
Roztrzaskam moją obłąkaną głowę
Taką grobową maczugą — O
 Przebóg Co widzę! — Mściwy duch Tybalda ściga
Romea za to, że go zamordował.
Stój! stój! Tybaldzie, (podnosząc do ust kubek)

Romeo! Romeo! Romeo! idę do ciebie.

I robiąc ruch jakby połykała narkotyk, zachwiała się i pacha na dywan, gdzie pozostała martwą i nieruchomą.
Złudzenie było tak wielkie, iż zapominając, że to co się stało, było grą tylko, Nelson surowy marynarz więcej obeznany z burzami oceanu niż z udawaniem sztuki, krzyknął, rzucił się ku Emmie i jedynem swojem ramieniem podniósł ją z ziemi, jak dziecko. Został za to wynagrodzony: pierwszy uśmiech otwierającej oczy był dla niego. Wtenczas to dopiero poznał swoją omyłkę i zawstydzony cofnął się w róg salonu.
Po nim przystąpiła królowa i wszyscy otoczyli udaną Juliettę.
Nigdy czarodziejstwo sztuki nie było doprowadzone do tego stopnia, nie przewyższyło go. Chociaż wyrażone w obcym języku, żadne z uczuć, wstrząsających serce kochanki Romea nie przeszło nie widzianem przed oczyma widzów; boleść, kiedy po odejściu matki i mamki, zostaje samą z groźbą że zostanie żoną hrabiego Parysa; powątpiewanie kiedy przyglądając się napojowi, obawia się, czy to nie trucizna; postanowienie, kiedy biorąc sztylet decyduje uciec się do żelaza, to jest do śmierci, w ostateczności w jakiej się znajduje; strapienie, kiedy lęka się być zapomniana żywą w grobie swojej familii i zmuszoną przez widma do ich bezbożnego tańca; nakoniec jej przerażenie kiedy jej się zdaje, iż widzi Tybalda, wczoraj pochowanego, jak podnosi się skrwawiony, aby uderzyć Romea — wszystkie te różnorodne wrażenia oddała z takim talentem, z taką prawdą, że przelała je w dusze obecnych, dla których dzięki czarodziejstwu, złudzenie stało się rzeczywistością.
Wrażenia obudzone widokiem, o którym szlachetne towarzystwo zupełnie obce tajemnicom poezji północy, nie miało nawet wyobrażenia, potrzebowało czasu, aby się umysły uspokoiły.
Po milczeniu zdumienia, nastąpiły oklaski zapału, potem pochwały i grzeczności, tak pochlebiające miłości własnej artystów. Emma urodzona aby błyszczeć na scenie artystycznej, a losem rzucona na scenę polityczną, przy każdej sposobności stawała się zapaloną i namiętną komediantką, gotową wprowadzić w życie prawdziwe utwory wyobraźni, nazywane Julią, Lady Mackbet albo Kleopatrą. Wtedy wszystkie westchnienia swego serca, zwracała do znikłych marzeń i zapytywała, czy tryumfy dramatyczne mistress Siddons i panny Rancourt, nie więcej były warte, jak apoteozy królewskie lady Hamilton.
Wtenczas obudzał się w niej wpośród pochwał obecnych, oklasków spektatorów, pieszczot królowej, głęboki smutek, a jeżeli poddawała mu się, wpadała w melancholię, która nadawała jej nowy powab. Ale królowa, która słusznie myślała, że smutek ten nie był wolny od żalu, a nawet wyrzutów sumienia, szybko ją popychała do jakiegoś nowego tryumfu, w upojeniu którego zapomniała przeszłości, zapatrując się tylko w przyszłość. To też biorąc ją za rękę, silnie nią wstrząsnęła, tak jak to robią lunatyczce w śnie magnetycznym.
— Dalej, powiedziała, nie potrzeba marzeń! wierz, że ich nie lubię. Tańcz albo śpiewaj! powiedziałam ci, nie należysz do siebie dzisiejszego wieczoru, należysz do nas. Tańcz albo śpiewaj!
— Jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, będę śpiewała, powiedziała Emma. Nie odgrywam nigdy tej sceny, aby mi nie pozostało po niej jakiś czas drżenie nerwowe, odejmujące mi siły fizyczne; kiedy przeciwnie to drżenie pomaga memu głosowi. Jaki kawałek Wasza Królewska Mość życzy sobie, abym śpiewała? Jestem na Jej rozkazy.
— Zaśpiewaj im co z tego manuskryptu Safo, znalezionego w Herkulanum. Czy nie mówiłaś mi, że dorobiłaś muzykę do kilku z tych poezji?
— Do jednej, Pani, ale...
— Ale co? spytała królowa.
— Ta muzyka napisana tylko dla nas, dziwaczną jest nieco, nie wiem, czy można ją zaprodukować — powiedziała Emma po cichu.
— Do kobiety kochanej, nieprawdaż?
Emma uśmiechnęła się i spojrzała na królowę z dziwnym wyrazem lubieżności.
— Właśnie tę zaśpiewaj, powiedziała królowa, chcę tego!
Potem zostawiając Emmę osłupiałą akcentem, z jakim wymówiła: chcę tego, zawołała księcia de Rocca Romana, będącego jak utrzymywano przedmiotem kaprysu czułego i przemijającego Semiramida południa. Kazała mu usiąść przy sobie na tej samej kanapie i rozpoczęła rozmowę, która chociaż prowadzona po cichu, niemniej wydała się ożywioną.
Emma spojrzała na królowę, wyszła szybko z salonu i za chwilę powróciła z gałązką lauru na głowie, okryta czerwonym płaszczem, niosąc w ręku lirę, której żadna kobieta nie śmiała dotknąć od chwili, jak muza Mityleny opuściła ją rzucając się ze skały Leukadejskiej.

Okrzyk zadziwienia wydarł się ze wszystkich piersi; zaledwie ją poznano. Nie była to już łagodna i poetyczna Julja. Płomień więcej pożerczy jak ten, który Venus mścicielka zapaliła w oczach Fedry, tryskał z jej źrenicy. Zbliżyła się krokiem szybkim, mającym w sobie coś męzkiego, rozlewając w około woń nieznaną.. Wszystkie zapały nieczyste starożytności, Myrrhy dla swego ojca, Pasiphaey dla wołu uretońskiego, zdawały się rozlewać całą swą bezwstydną barwę na jej twarzy. Była to dziewica zbuntowana przeciwko miłości, wzniosła bezwstydem swego poniżającego buntu i z gwałtownością, tak że wszystkie struny liry wydały dźwięk, jak gdyby były ze spiżu, rzuciła się na fotel i głosem ostrym zaśpiewała następujące słowa:
Siedząc przy twoim boku, ten, który wzdycha,

Słuchając melodyjnych dźwięków twego głosu,
Ten który cię widzi uśmiechającą się mu,
Ten powiadam, jest równym bogom.

Jak cię tylko ujrzę, brak głosu moim wargom,
Mój język drętwieje i na próżno chce mówić,
W moich rozpalonych skroniach czuję gorączkowe uderzenia
I czuję jednocześnie i trwogę i zapał.

Bledszy od kwiatu trzymającego się zaledwie,
Kiedy Lew rozpalony suszył go cały dzień,
Drżę, blednę, tchu mi brakuje,

I umieram nie konając, z żądzy i miłości.

Z ostatniem drżeniem strun, lira zsunęła się na dywan z kolan śpiewaczki, a głowa jej opadła na fotel.
Królowa, która przy drugiej strofie oddaliła od siebie księcia Rocca Romana, rzuciła się, zanim ostatni wiersz był skończony, podniosła Emmę w swoich ramionach, której głowa bezwładnie spadła, jak gdyby była zemdloną.
Tą rażą nie wiedziano, przez chwilę, czy miano przyklaskiwać; ale wstyd został wkrótce zwyciężony w walce, w której każda idea moralna musiała upaść pod gorącem szałem zmysłów. Kobiety i mężczyźni otoczyli Emmę; każdy pragnął otrzymać jej spojrzenie, usłyszeć słowo, dotknąć jej ręki, włosów ubranie. Nelson był tam wraz z innemi, ale więcej wzruszony od innych, bo więcej zakochany. Królowa zdjęła koronę laurową z głowy Emmy i włożyła ją na głowę Nelsona. Ten zerwał ją, jak gdyby mu paliła skronie i przycisnął do serca.
W tej chwili królowa uczuła, że ją wzięto za rękę; odwróciła się, był to Acton.
— Pójdź pani nie tracąc chwili, powiedział; Bóg zrobił dla nas więcej, aniżeli mogliśmy się spodziewać.
— Panie, powiedziała, w mojej nieobecności, bo jestem zmuszona na kilka chwil was opuścić, Emma jest królową. Zostawiam wam w zastępstwie władzy genjusz i piękność. Potem do ucha Nelsona: — Powiedz jej, żeby zatańczyła dla ciebie pas de chale, które miała tańczyć dla mnie. Zatańczy je.
I wyszła za Actonem, zostawiając Emmę upojoną dumą, a Nelsona oszalałym z miłości.

Pan Bóg kule nosi.

Królowa udała się za Actonem, bo pojmowała że w istocie musiało zajść coś ważnego, kiedy on pozwolił sobie tak nakazująco, wywołać ją z salonu.
Wyszedłszy na korytarz, chciała go zapytać, ale odpowiedział jej tylko:
— Przez litość, pójdź pani prędko, nie mamy chwili do stracenia, za kilka minut dowiesz się o wszystkiem.
Acton udał się małemi służbowemi schodami, prowadzącemi do zamkowej apteki. W tej to aptece, doktorzy i chirurdzy królewscy, Vairo, Troja, Catlugno, znajdowali wystarczający dobór dla niesienia pierwszej pomocy chorym lub ranionym we wszystkich niedyspozycjach i przypadkach, w jakich ich wzywano.
Królowa odgadła, gdzie Acton ją prowadził.
— Czy się co nie stało któremu z moich dzieci? zapytała.
— Nie pani, uspokój się, odpowiedział Acton, i jeżeli mamy robić doświadczenia, będziemy przynajmniej mogli je zrobić in anima vili.
Acton otworzył drzwi, królowa weszła i szybko rozejrzała się po pokoju.
Człowiek zemdlony leżał na łóżku.
Zbliżyła się więcej z ciekawością niż obawą.
— Ferrari! powiedziała. Potem odwracając się do Actona, z rozszerzoną źrenicą: — Czy umarł? zapytała takim tonem, jakim byłaby powiedziała: — Czy go zabiłeś?
— Nie pani, odrzekł Acton, on tylko zemdlony.
Królowa patrzyła na niego, a wzrok jej wymagał objaśnienia.
— Mój Boże, powiedział Acton, jestto rzecz najprostsza w świecie: posłałem jak to ułożyliśmy mego sekretarza do poczthaltera w Capono, aby ten oznajmił kurjerowi Ferrari, kiedy będzie przejeżdżał, że król na niego oczekuje w Caserte; on mu to powiedział, Ferrari odmienił tylko konia, a przybywając do głównej bramy zamku, za krótko ściągnął konia znajdującego zawadę w powozach naszych gości; ten upadł a Ferrari głową o słup uderzył, podniesiono zemdlonego i kazałem go przenieść tutaj, mówiąc że nie potrzeba wołać doktora, bo ja sam będę miał o nim staranie.
— Ale w takim razie, powiedziała królowa, pojmując myśli Actona, nie trzeba już próbować przekupienia go, nie potrzebujemy się obawiać o jego milczenie i aby tylko był dość długo zemdlonym, żebyśmy mogli list otworzyć, przeczytać go i napowrót zapieczętować, to jest wszystko czego potrzeba; tylko, rozumiesz, Actonie, nie trzeba żeby się obudził w czasie naszej czynności.
— Zapobiegłem temu przed przybyciem Waszej Królewskiej Mości, bo myślałem o tem już pierwej.
— A jak?
— Dałem mu dwadzieścia kropli laudanum Sydenhama.
— Dwadzieścia kropli, powiedziała królowa. Czy to dosyć dla człowieka przywykłego do wina i mocnych trunków, jakim pewnie jest ten kurjer?
— Może masz pani słuszność, możemy mu dać dziesięć kropli jeszcze.
I nalawszy dziesięć kropli żółtawego płynu na małą łyżeczkę, wprowadził je do gardła chorego.
— I sądzisz, zapytała krolowa, że za pomocą tego narkotyku, nie odzyska przytomności?
— Przynajmniej nie o tyle, żeby sobie mógł zdać sprawę z tego, co się koło niego dzieje.
— Ale, mówiła królowa, nie widzę wcale jego torby.
— Ponieważ jest to zaufany króla, powiedział Acton, król nie używa z nim zwykłych ostrożności, i jeżeli idzie o prostą depeszę, odnosi ją i przynosi odpowiedź w skórzanej kieszeni, umieszczonej wewnątrz kamizelki.
— Zobaczymy, powiedziała królowa, bez najmniejszego wahania.
Acton rozpiął kamizelkę, poszukał w skórzanej kieszeni i wyjął z niej list zapieczętowany pieczęcią osobistą cesarza Austrjackiego, to jest, jak to powiedział Acton, głową Marka-Aureljusza.
— Wszystko idzie dobrze, rzekł.
Królowa chciała wziąść z rąk jego list dla rozpieczętowania.
— Oh! nie, nie, powiedział Acton, nie tak.
I biorąc list ku sobie, trzymał go w pewnej odległości nad świecą, powoli pieczęć zmiękła i jeden z czterech rogów się podniósł.
Królowa przesunęła ręką po czole.
— Co my tam przeczytamy? powiedziała.
Acton wyjął list z koperty i kłaniając się, podał go królowej. Królowa otworzyła go i głośno czytała.

Zamek Schonbrunn, 28 września 1798 r.
„Najdostojniejszy bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze!
„Odpisuję Waszej Królewskiej Mości własnoręcznie, tak jak do mnie napisałeś!
Zdanie moje, zgodnie ze zdaniem rady rzeszy niemieckiej, jest, że nie powinniśmy rozpoczynać wojny przeciwko Francji, dopóki nie zgromadzimy wszystkich nadziei powodzenia, a jedną z szans, na jakie mogę liczyć, jest pomoc 40.000 wojsk ruskich, prowadzonych przez feldmarszałka Suwakowa, któremu myślę oddać dowództwo naczelne naszych armji; tymczasem, tych 40.000 ludzi przybędzie tu dopiero z końcem marca. Odwlekaj więc, najdostojniejszy bracie, kuzynie i wuju, opóźniaj wszystkiemi możliwemi sposobami rozpoczęcie kroków nieprzyjacielskich; sądzę że i Francja jak my, nie żąda wojny; korzystaj z tych usposobień pokojowych, daj jakiś powód dobry czy zły, tego co zaszło, a w miesiącu kwietniu, ze wszystkiemi naszemi siłami rozpoczynamy kampanję.
„Na tem kończę niniejszy list, prosząc najukochańszy mój bracie, kuzynie i wuju, sprzymierzeńcze i skonfederowany, żeby cię Bóg miał w swojej świętej i godnej opiece.
Franciszek“.

— Zupełnie czego innego spodziewaliśmy się, powiedziała królowa.
— Nie! ja, pani, odrzekł Acton, nie sądziłem nigdy, żeby Jego Cesarska Mość rozpoczął wojnę przed przyszłą wiosną.
— Co robić?
— Czekam na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Wiesz, generale, dla jakich powodów chcę niezwłocznie wojny.
— Czy Wasza Królewska Mość przyjmuje odpowiedzialność?
— Jakąż odpowiedzialność chcesz, abym przyjęła?
— List cesarza będzie listem, jakim będziemy chcieli, aby był.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Papier jest posłuszny i można mu kazać mówić, co się podoba; pytanie jest tylko, czy lepiej zaraz rozpocząć wojnę albo później, zaczepić czy czekać, aby nas zaczepiono.
— Nad tem się nie ma co zastanawiać, zdaje mi się, znamy stan w jakim się znajduje wojsko francuskie, dziś ono się nam oprzeć nie będzie mogło, jeżeli mu zostawimy czas zorganizowania się, to my się im nie oprzemy.
— Czy sądzisz pani, że po tym liście król w żaden sposób nie rozpocznie wojny?
— On! zbyt będzie kontent, że znalazł pozór, aby się nie ruszyć z Neapolu.
— Więc, pani, wiem tylko jeden sposób, powiedział Acton głosem śmiałym.
— Jaki?
— Kazać listowi powiedzieć rzecz zupełnie przeciwną tej, jak mówi.
Królowa schwyciła ramię Actona.
— Czy to możebne? zapytała patrząc wprost na niego.
— Nic łatwiejszego.
— Wytłomacz mi to... Czekaj?
— Cóż?
— Czy nie słyszałeś jęku tego człowieka?
— Cóż to znaczy?
— Podnosi się na łóżku.
— Aby upaść znów, patrz pani! W istocie nieszczęśliwy Ferrari upadł na łóżko, wydawszy jęk.
— Mówiłeś? zaczęła królowa.
— Mówiłem, że papier jest gęsty, bez koloru, zapisany na jednej stronie.
— Więc?
— A więc można za pomocą kwasu, wywabić pismo, pozostawiając tylko pisma cesarza trzy wiersze i jego podpis, a na to miejsce położyć polecenie rozpoczęcia nieprzyjacielskich kroków bezzwłocznie, gdy cesarz zaleca rozpoczęcie ich dopiero w kwietniu.
— To bardzo niebezpieczne jest, co mi proponujesz generale.
— To też powiedziałem, że tylko królowa może się odważyć przyjąć na siebie podobną odpowiedzialność.
Królowa chwilę pomyślała, czoło jej sfałdowało się, brwi się ściągnęły, oko przybrało wyraz dziki, ręka zacisnęła się.
— To dobrze, przyjmuję ją!
Acton patrzył na nią.
— Powiedziałam ci, że przyjmuję ją. Do dzieła!
Acton zbliżył się do łoża rannego, wziął go za puls i powracając do królowej:
— Przed upływem dwóch godzin, nie przyjdzie do siebie, powiedział.
— Czy potrzebujesz czego? zapytała królowa, widząc oglądającego się Actona.
— Chciałbym fajerki, ognia i żelazka do prasowania.
— Czy wiedza, że jesteś tutaj z rannym?
— Tak.
— Zadzwoń więc i zażądaj potrzebnych ci przedmiotów.
— Ale nie wiedzą, że Wasza Królewska Mość jest tutaj.
— To prawda, powiedziała królowa. I ukryła się za firanką okna.
Acton zadzwonił, nie lokaj a sekretarz jego ukazał się.
— Ah! to ty Dick, powiedział Acton.
— Tak, Jaśnie Wielmożny panie, sądziłem, że może Wasza Ekscelencja będzie potrzebować czegoś takiego, w czem służący nie mógłby mu pomódz.
— Miałeś słuszność. Postaraj mi się naprzód jak najprędzej o fajerkę, rozżarzone węgle i żelazko do prasowania.
— Czy to już wszystko, Jaśnie Wielmożny Panie?
— Na teraz tak, ale nie oddalaj się, prawdopobnie będę cię potrzebował.
Młodzieniec wyszedł dla wykonania odebranych rozkazów: Acton zamknął za nim drzwi.
— Czy jesteś pewnym tego człowieka? zapytała królowa.
— Jak siebie samego.
— Jak się nazywa?
— Ryszard Menden.
— Nazwałeś go Dickiem?
— Wasza Królewska Mość wie, że to jest skrócenie Ryszarda.
— To prawda.
W pięć minut usłyszano kroki na wschodach.
— Prawdopodobnie to idzie Ryszard, Wasza Królewska Mość nie potrzebuje się ukrywać, zresztą za chwilę będziemy go potrzebowali.
— Do czegóż to?
— Do przepisania listu. Ja ani Wasza Królewska Mość, nie możemy go przepisywać, ponieważ Król zna nasze pismo, jego więc do tego potrzeba użyć.
— Słusznie!
Królowa usiadła obrócona plecami do drzwi.
Młodzieniec wszedł z trzema żądanemi przedmiotami i położył je przy kominku, nie zdając się nawet uważać, że była osoba, której za pierwszą bytnością nie widział.
Acton po raz drugi zamknął za nim drzwi, przysunął fajerkę do kominka, postawił nad nią żelazko, potem otwierając szafę, gdzie się znajdowały materjały apteczne, wyjął z niej flaszeczkę z jakimś płynem, obciął wąsy u pióra w ten sposób, aby mogło mu służyć do rozprowadzenia płynu na papierze, złożył list tak, aby trzy ostatnie wiersze i podpis cesarski uchronić od wszelkiego zetknięcia się z płynem, nalał go na list i rozprowadził piórem.
Królowa patrzyła na doświadczenie z ciekawością, niezupełnie wolna od obawy, ażeby się źle lub wcale nie udało. Ale z jej wielkiem zadowoleniem pod gryzącym płynem, atrament wprzód zżółkł potem zbladł, aż nareszcie zniknął zupełnie.
Acton wyjął z kieszani chustkę od nosa i robiąc z niej gąbkę, wymaczał list. Po ukończeniu tej operacji, papier stał się zupełnie białym. Wziął żelazko, położył list na zeszycie papieru i tak go prasował, jak się prasuje bieliznę.
— No teraz, powiedział, podczas kiedy papier będzie wysychał, zredagujmy odpowiedź Jego Cesarskiej Mości Cesarza Austrjackiego.
Królowa podyktowała. Powtarzamy ją słowo w słowo.

„Schoenbrunn 28 Września 1798 r.
„Najdostojniejszy bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze!

„Nic nie mogło być dla mnie przyjemniejszego od twego listu, w którym przyrzekasz zastosować się zupełnie do mego zdania. Wiadomości z Rzymu mówią mi, że wojsko francuzkie jest zupełnie zniechęcone; to samo dzieje się z armją w górnych Włoszech.
„Weź na siebie jedną dostojny bracie, kuzynie, i wuju i sprzymierzeńcze; ja zajmę się drugą. Skoro się tylko dowiem, że jesteś w Rzymie, ja z mojej strony rozpocznę kampanją z 140,000 ludzi; ty z swojej strony masz 60,000, oczekuję jeszcze 40,000 Rosjan. To więcej niżeli potrzeba do przyszłego traktatu pokoju, który zamiast się nazywać traktatem Campo-Formio, będzie się nakazywał traktatem Paryzkim“.
— Dobrze tak? zapytała królowa.
— Doskonale, odrzekł Acton.
— A więc chodzi tylko o przepisanie tego.
Acton upewnił się, że papier jest zupełnie suchy, rozprasował zmarszczki, otworzył drzwi i zawołał Dicka.
Jak to przewidział, młodzieniec był niedaleko.
— Oto jestem, Jaśnie Wielmożny Panie, powiedział.
— Pójdź do tego stołu i przepisz ten list, zmieniając cokolwiek swoje pismo.
Młodzieniec usiadł, a nic nie pytając i nie dziwiąc się nawet, wziął pióro, jak gdyby chodziło o rzecz najzwyczajniejszą, wykonał rozkaz i podniósł, oczekując nowych instrukcyj.
Acton przy świetle świecy, przyglądał się papierowi. Nic nie wskazywało popełnionej zdrady. Włożył list w kopertę, potrzymał nad płomieniem lak, który zmiękł znowu i aby zatrzeć wszelki ślad otwierania listu, na pierwszą pieczęć napuścił laku i przyłożył pieczęć, jaką kazał zrobić na wzór pieczęci cesarskiej. Potem włożył napowrót list w skórzaną kieszeń, zapiął kaftan kurjera i wziąwszy świecę, po raz pierwszy obejrzał jego ranę.
Było mocne stłuczenie głowy. Skóra była prze cięta na dwa cale, ale kość czaszki nie została naruszoną.
— Dick, powiedział, słuchaj dobrze moich rozporządzeń. Oto co masz zrobić.
Młodzieniec ukłonił się.
— Poślesz po doktora z Santa-Marja. Podczas kiedy udadzą się po doktora, który przed godziną nie przybędzie tutaj, będziesz dawał temu człowiekowi po łyżeczce dekoktu, z zielonej gotowanej kawy, tak blizko szklankę.
— Dobrze, Wasza Ekscelencjo.
— Doktór będzie sądził, że to jego sole, albo eter, którym będzie mu nacierał skronie, przyprowadzą go do przytomności... Nie wyprowadzaj go z błędu. Opatrzy rannego, który w miarę siły albo osłabienia, pójdzie dalej piechotą, lub pojedzie powozem.
— Dobrze, Wasza Ekscelencjo.
— Ranny, mówił dalej Acton, wymawiając każdy wyraz dobitnie, został podniesiony po swoim upadku przez domowników, przez nich, na twój rozkaz, zaniesiony do apteki, ty i doktór mieliście o nim staranie. Ani Królowa, ani ja, nie widzieliśmy go wcale. Rozumiesz?
— Rozumiem, Wasza Ekscelencjo.
— A teraz, powiedział Acton obracając się do królowej, możesz Pani bez obawy wracać do salonu, wszystko stanie się podług rozkazu.
Królowa ostatni raz spojrzała na sekretarza. Znalazła w nim ten wyraz rozumu i śmiałości, który jaśnieje zawsze na twarzach ludzi, przeznaczonych do świetnego losu w przyszłości. Potem po zamknięciu drzwi:
— Masz nieoszacowanego człowieka, Generale, powiedziała.
— On me do mnie, a jak wszystko, co posiadam, do Pani należy, odrzekł Acton.
I ukłonił się przepuszczając przed sobą królowę.
Kiedy powróciła do salonu, Emma Lyona, okryta purpurowym kaszmirom ze złotemi frendzlami, wpośród pochwal i zapamiętałych oklasków widzów, upadła na kanapę w calem zaniedbaniu tancerki teatralnej, otrzymującej najwyższy tryumf. I w istocie żadna baleryna w San-Carlo nie mogła bardziej upoić publiczności. Koło, w środku którego rozpoczynała taniec, coraz się bardziej do niej zbliżało tak, iż kiedy nadeszła chwila, gdy każdy pragnął ją widzieć, dotknąć, oddychać roztaczającą się w około niej wonią, nietylko przestrzeni, ale powietrza zabrakło, wołając więc głosem stłumionym: — Miejsca! miejsca! w spazmach namiętnych upadła na kanapę, gdzie ją zastała królowa.
Na widok tej ostatniej, tłum rozstąpił się, robiąc jej wolne przejście do faworyty.
Pochwały i oklaski, podwoiły się jeszcze. Wiedziano, że chwalić wdzięk, talent i czarodziejstwo Emmy, było najpewniejszym środkiem przypodobania się królowej.
— Po tem co widzę i po tem co słyszę, powiedziała Karolina, wnoszę, że Emma dotrzymała wam słowa, teraz, trzeba jej dać odpocząć. Zresztą już jest pierwsza godzina i jesteśmy w Cazerte. Dziękuję wam, iż zapomnieliście, że znajdujemy się o kilka mil od Neapolu.
Każdy zrozumiał, że było to pożegnanie i w istocie była już pora do oddalenia się. Królowa dała rękę do pocałowania trzem albo czterem wybranym; książę de Moliterno i książę de Rocca Romana, byli w ich liczbie. Nelsona i jego dwóch przyjaciół zatrzymała, mając im coś do powiedzenia na osobności i wołając do siebie markizy de San-Clemente, rzekła:
— Kochana Eleno, jesteś u mnie na służbie po jutrze.
— Wasza Królewska Mość chce powiedzieć jutro, bo jak nam to kazała zauważyć, jest pierwsza godzina z rana: zanadto cenię ten zaszczyt, abym go chciała o jeden dzień opóźnić.
— Więc muszę ci wyrządzić przykrość kochana Eleno, powiedziała królowa z uśmiechem, wyraz któregoby trudno było określić, ale wyobraź sobie, że hrabina San Marco prosiła mnie o pozwolenie, za twoją zgodą naturalnie, aby mogła zająć twoje miejsce, a ty, żebyś ją zastąpiła. Ma coś bardzo ważnego w przyszłym tygodniu. Gzy nie znajdujesz nic niestosownego w tej zamianie?
— Nie, Pani, chyba że o jeden dzień spóźni się moje szczęście służenia ci.
— A więc wszystko już ułożone, jesteś jutro zupełnie wolną, kochana markizo.
— Prawdopodobnie skorzystam z tego, aby pojechać na wieś z markizem San-Clemente.
I ukłoniła się markizie, która zatrzymana przez nią ostatnią ukłoniła się i wyszła.
Królowa wtedy pozostała sama z Actonem, Emmą, dwoma angielskiemi oficerami i Nelsonem.
— Kochany Lordzie, powiedziała do Nelsona, spodziewam się, że jutro albo pojutrze Król odbierze nowiny dotyczące wojny. Ty zawsze jesteś tego zdania, że im prędzej się rozpocznie, tem lepiej, wszak prawda?
— Nietylko jestem tego zdania, ale nadto jeżeli ono zostanie przyjęte, udzielam pomocy floty angielskiej.
— Będziemy korzystać z tego, milordzie; ale w tej chwili nie o to cię proszę.
— Niech Królowa rozkazuje, jestem gotów być jej posłusznym.
— Wiem milordzie, jak wielką ufność Król pokłada w tobie. Jutro jakkolwiek przychylna dla wojny może być odpowiedź z Wiednia. Król będzie się wahał jeszcze. List od Waszej Łaskawości z taką samą dążnością jak od Cesarza pisany, usunąłby wszelkie wahanie.
— Czy list ten wprost do Króla ma być zaadresowany?
— Nie, znam mego dostojnego małżonka, czuje on nieprzezwyciężony wstręt do słuchania rad wprost jeszcze udzielanych; wołałabym więc, ażeby one pochodziły z poufnego listu, pisanego do lady Hamilton. Napisz do niej i do sir Williamsa; do niej jako do najlepszej mojej przyjaciółki, do sir Williamsa jako najlepszego przyjaciela Króla. Skoro przybędzie rada z podwójnego źródła, więcej wpłynie na niego.
— Wasza Królewska Mość wie, powiedział Nelson, że nie jestem ani dyplomatą ani człowiekiem polityki, mój list będzie listem marynarza, mówiącego szczerze nawet surowo to, co myślę i nic innego.
— Właśnie o to cię tylko proszę, milordzie. Zresztą odchodzisz razem z głównym dowódzcą, pomówisz z nim w drodze. Ponieważ jutro rano zapewne coś ważnego postanowię, przybądź na obiad do pałacu, baron Mack będzie także, porozumiecie się z sobą.
Nelson ukłonił się.
— Będzie to objad w zaufanem kółku; Emma i sir Williams będą z nami. Należy Króla zmusić do pośpiechu; ja sama powróciłabym jeszcze dziś do Neapolu, gdyby Emma nie była tak zmęczoną. Zresztą wiesz, dodała zniżając głos, że to dla ciebie, tylko dla ciebie samego, kochany admirale, mówiła ona i robiła wszystkie piękne rzeczy, które widziałeś i słyszałeś. — Potem ciszej jeszcze: Uparcie odmawiała, ale powiedziałam jej, że jestem pewną, że cię zachwyci. Cały jej opór zniknął przed tą nadzieją.
— Oh! Pani, przez litość, powiedziała Emma.
— No, no, nie rumień się i podaj swą piękną rękę naszemu bohaterowi. Ja chętnie podałabym mu moją, ale jestem przekonaną, że twoją będzie wołał. Moja więc będzie dla tych panów.
I w istocie podała obydwie ręce oficerom, a podczas kiedy ci całowali je. Nelson pochwycił rękę Emmy i namiętniej może, jak na to pozwalała etykieta królewska, poniósł ją do ust swoich.
— Czy to prawda, co powiedziała Królowa? zapytał po cichu, że to dla mnie zgodziłaś się mówić wiersze, śpiewać i tańczyć to pas, obudzające we mnie szaloną zazdrość.
Emma patrzyła na niego, jak umiała patrzeć kiedy chciała odebrać kochankowi resztkę pozostałego rozumu. Potem z wyrazem głosu więcej upajającego jeszcze od jej wzroku:
— Niewdzięczny, powiedziała — i on pyta jeszcze o to.
— Powóz jego Ekscellencji i głównego dowódzcy jest gotów, powiedział kamerdyner.
— Panowie, powiedział Acton, jeżeli chcecie...
Nelson i dwaj oficerowie ukłonili się.
— Wasza Królewska Mość nie ma dla mnie wyłącznego rozkazu? zapytał Acton w chwili oddalenia się.
— Tak, rzekła Królowa. Dziś o dziewiątej wieczorem, trzej inkwizytorowie Stanu w ciemnym pokoju.
Acton ukłonił się i wyszedł; dwaj oficerowie byli już w przedpokoju.
— Nakoniec, powiedziała królowa obejmując Emmę za szyję i całując z uniesieniem właściwem wszystkim jej czynom — sądziłam, że już nigdy nie będziemy same.

Jasełka Króla Ferdynanda.

Tytuł tego rozdziału wyda się prawie niezrozumiałym czytelnikom, rozpoczniemy więc od wytłómaczenia go.
Jedną z największych uroczystości Neapolu, jest święto Bożego Narodzenia — Natale, jak je nazywają. Na trzy miesiące przed tem, biedne rodziny wyrzekają się wszystkiego, aby coś zaoszczędzić. Połowa tych oszczędności idzie na loterją w nadziei wygrania, a za pomocą wygranej przepędzenia wesoło Świętej Nocy. Drugą część pozostawia się na zapas w razie gdyby Madona Loterji, bo w Neapolu są Madony od wszystkiego, okazała się nieubłaganą.
Ci którzy nie mogą już nic zaoszczędzić, niosą do Lombardu swoje nędzne klejnociki, zużyte odzienia, a nawet materace z łóżek. Nie posiadający ani klejnotów, ani odzienia, ani materacy, kradną. Zauważono, że w Grudniu, kradzieże w Neapolu powiększają się.
Każda nawet najuboższa rodzina neapolitańska, musi mieć na kolacją Bożego Narodzenia przynajmniej trzy potrawy z ryb. Nazajutrz, trzecia część Neapolitańczyków choruje na niestrawność, a trzydzieści tysięcy ludzi każę sobie krew puszczać.
W Neapolu na wszystko puszczają sobie krew; każą ją sobie puszczać, gdy im jest gorąco, gdy im jest zimno, dlatego że byt wiatr Sirocco, dlatego, że był wiatr północny. Mam do usług młodego chłopca, który z dziesięciu franków zasług miesięcznych. siedm wydaje na loterję, jeden przeznacza dla mnicha dającego mu od trzech lat numera, z których żaden dotąd nie wygrał, a pozostałe trzydzieści sous przeznacza na puszczanie krwi.
Od czasu do czasu wchodzi do mego gabinetu mówiąc poważnie: Panie, potrzebuję sobie krew puścić — i dopełnia tego, jak gdyby ukłucie lancetem w żyłę było rzeczą najzabawniejszą w świecie.
Co pięćdziesiąt kroków, szczególniej w epoce, o której mówimy, spotykano sklepy cyrulików salassatori, którzy jak w czasach Figara, trzymają w jednej ręce brzytwę, w drugiej lancert.
Przepraszam za to zboczenie, ale puszczanie krwi jest charakterystycznem rysem Neapolitańczyków, o którym nie mogliśmy zamilczeć.
Powróćmy do Bożego Narodzenia, a mianowicie do tego, co mieliśmy powiedzieć o świętach Bożego Narodzenia. Mieliśmy powiedzieć, że jedną, z największych rozrywek Neapolitańczyków, przy zbliżaniu się tych świąt, rozrywką która przetrwała w niektórych okolicach aż do naszych czasów, było urządzanie jasełek.
W 1798 roku, mało było znaczniejszych domów w Neapolu, gdzieby nie było jasełek, bądź w miniaturze do zabawy dzieci, bądź rozmiarów olbrzymich dla zabawy osób dorosłych.
Król Ferdynand sławny był z swego sposobu urządzania, jasełek. W największej sali pałacu królewskiego, kazał urządzić teatr wielkości Teatru Francuzkiego, aby tam umieścić żłobek. Była to jedna z rozrywek, jakiemi książę San Nicandro, zajmował jego ruchliwą młodość i do której zachował upodobanie, właściwie powiedziawszy fanatyzm w wieku dojrzałym.
U osób zwyczajnych posługiwano się i posługują się jeszcze temi samemi przedmiotami, składającemi jasełkę — różnicę stanowi tylko sposób ich ustawienia; ale u króla nie tak było, wystawiwszy przez miesiąc lub dwa na widowisko powszechne jasełki królewskie, rozbierano je następnie z wszystkich przedmiotów, składających je, król robił prezenta faworytom, — przyjmującym je jako szczególny dowód łaski królewskiej.
Jasełki osób zwyczajnych w miarę majątku, kosztowały od 500 do 10 a nawet 15 tysięcy franków, króla Ferdynanda z przyczyny współubiegania się malarzy, rzeźbiarzy, budowniczych, maszynistów i mechaników, jakich używał, kosztowały od 200,000 do 300,000 franków.
Sześć miesięcy naprzód, król poświęcał swoim jasełkom wszystek czas pozostały od polowania i rybołówstwa.
Jasełki w r. 1798 miały być wyjątkowo piękne, i chociaż król wydał już znaczne sumy, nie były jeszcze skończone. Dlatego to więc dnia poprzedniego, niemając pieniędzy w skutek przygotowań wojennych, przyspieszał wypłatę części, jaką przyjmował na siebie dom Backer i syn w kupnie wekslów na 25 milionów franków.
Ośm milionów przeważone i przeliczone wieczorem, zostały według obietnicy Andrzeja Backer, przeniesione w nocy z piwnic jego banku do piwnic pałacu królewskiego.
Ferdynand, wesół i szczęśliwy, nie bojąc się już braku pieniędzy, posłał po swego przyjaciela kardynała Ruffo, naprzód aby mu pokazać jasełki i usłyszeć o nich jego zdanie, a następnie, aby oczekiwać z nim przybycia kurjera Antoniego Ferrari, który z zwykłą mu punktualnością, powinien był przybyć do Neapolu w nocy, a że go jeszcze nie było, najpóźniej mógł przybyć nad rankiem.
Tymczasem rozmawiał o zasługach Świętego Efrema z bratem Pacifico, naszym dawnym znajomym, któremu coraz wzrastająca popularność nadewszystko od czasu jak tej popularności dwóch jakobinów padło ofiarą, sprowadziła zaszczyt umieszczenia w jasełkach króla Ferdynanda.
W skutek tego, w rogu tej części sali, która od otwarcia, jasełek na widok publiczny miała być parterem, brat Pacifico i jego osie! Giacobino, pozowali przed rzeźbiarzem ulepiającym ich tymczasowo z gliny, zanim ich wykona z drzewa.
Powiemy za chwilę, jakie miejsce im przeznaczano w wielkim obrazie, który przedstawimy czytelnikom. Spróbujmy więc, jakkolwiek trudne to będzie zadanie, powiedzieć co to były jasełki króla Ferdynanda.
Powiedzieliśmy już, że zajmowały one przestrzeń Teatru Francuzkiego. Przestrzeń cała na długość i szerokość, była zajęta różnemi przedmiotami umieszrzonemi coraz wyżej i przedstawiającemi główniejsze czyny z życia Jezusa, od Jego urodzenia w żłobie na pierwszym planie, aż do ukrzyżowania na Kalwarji na ostatnim planie, które umieszczone w nadzwyczajnym oddaleniu, dotykało prawie sufitu. Wijąca się droga przez cały teatr, zdawała się prowadzić z Btitleem do Golgotty. Nąjpierwszym i najważniejszym ze wszystkich przedmiotów było urodzenie Chrystusa w grocie Betleemskiej. Grota była podzielona na dwa oddziały: w większym była Najświętsza Panna i Dzieciątko Jezus trzymane na ręku, a raczej na kolanach; z prawej jego strony stał osieł, a z lewej wół liżący rękę Dzieciątka Jezus wyciągniętą ku niemu. W mniejszym oddziale był modlący się Święty Józef. Nad większym oddziałem były napisane wyrazy: Grota wzięta z natury w Betleem, tv której porodziła Najświętsza Panna. Nad mniejszym oddziałem: Piwnica, do której schronił się św. Józef w czasie porodzenia.
Najświętsza Panna była bogato odziana złotogłowiem; kolczyki i bransolety szmaragdowe, djadem brylantowy, pasek z drogich kamieni i pierścionki na wszystkich palcach.
Dzieciątko Jezus miało na około głowy złoty liść, przedstawiający aureolę.
W oddziale Najświętszej Panny i Dzieciątka Jezus, znajdował się pień palmowy, który przebijał sklepienie i rozrastał się na drodze: było to owe palmowe drzewo z legendy, co umarłe i wyschnięte od dawna, wypuściło znów liście i owoce, gdy Najświętsza Panna w boleściach porodu objęła go swemi ramionami.
U wejścia do stajenki klęczeli trzej magowie, przynoszący klejnoty, drogocenne naczynia, wspaniałe materje Boskiemu dziecięciu. Klejnoty, naczynia i materje były prawdziwe, wyjęte ze skarbca korony i muzeum Borbonico: trzej magowie mieli na szyjach order Świętego Januaryusza i ogromna liczba sług tworzyła ich świtę; prowadzili za cugle sześć kom zaprzężonych do wspaniale przystrojonej karety.
Ta grota i osoby wielkości prawie naturalnej znajdowały się na lewej stronie widzów, to jest od strony ogrodu, jak nazywają w języku zakulisowym.
Z prawej strony widzów byli trzej pasterze prowadzeni przez gwiazdę, odpowiednio trzem królom; dwaj z nich prowadzili na wstążkach barany, trzeci miał na ręku jagniątko, za którym postępowała matka, becząc.
Nad pasterzami na drugim planie, była Ucieczka do Egiptu: Najświętsza Panna siedziała na ośle, trzymając na ręku Dzieciątko Jezus, za nią szedł Św. Józef, nad Nią zaś, czterej aniołowie zawieszeni w powietrzu, chronili Ją od promieni słońca, rozciągając nad Jej głową płaszcz niebieski aksamitny ze złotemi frendzlami.
Wzniesienie, górujące nad Pokłonem pasterzy, przedstawiało ścieszkę prowadzącą od dei Cupuccini do lufrascata i fronton klasztoru Saint-Efrem.
Grupa, odpowiadająca Ucieczce do Egiptu, miała się składać z brata Pacifico i jego osła, zdjętych z natury, tak jak grota Betlejemska. Aby podobieństwo było zupełne i na pierwszy rzut oka uderzające, trzy dni przedtem wezwano brata Pacifico, przechodzącego przez Largo Castello, do pałacu, gdzie król chciał z nim mówić. Brat Pacifico był posłusznym, daremnie szukając w głowie, czego król mógł żądać od niego. Zaprowadzono go do sali jasełek i tam, z własnych ust królewskich dowiedział się o zaszczycie. jaki król zamierzał wyświadczyć mnichom z Sain-Ephrem. umieszczając w żłobku ich osła i kwestarza. W skutek tego uwiadomiono brata Pacifico, że przez cały czas trwania posiedzeń, niepotrzebuje się zajmować kwestą, bo marszałek dworu napełni jego koszyki. Już od trzech dni rzeczy tak trwały z wielkiem zadowoleniem brata Pacifico i Giacobina, którzy nawet w najzuchwalszych swoich marzeniach nie spodziewali się nigdy zaszczytu znajdowania się w obecności królewskiej.
To też brat Pacifico z wielkim trudem powstrzymywał się od wykrzyknienia: Niech żyje Król! a Giacobinowi, widzącemu w jasełkach swego współbrata jedzącego, trudno przychodziło powstrzymać się od naśladowania go.
Innemi przedmiotami stopniowo oddalającemi się były: Jezus nauczający doktorów, Epizod o Samarytance, Cudowny połów, Jezus idący po wodzie i podtrzymujący niedowierzającego Świętego Piotra, grupa Jezusa z cudzołożnicą; w tej grupie jedna rzecz zwracała uwagę, a mianowicie to, że bądź skutkiem przypadku, bądź skutkiem cynicznej złośliwości króla Ferdynanda, grzesznica, której Chrystus przebacza, miała blond włosy królowej i wargę wysuniętą księżniczek austryjackich.
Na czwartym planie przedstawionym był objad u Marty, objad podczas którego Magdalena obmywała wonnościami nogi Chrystusowe i swemi włosami je obcierała. Dalej Wjazd tryumfalny do Jerozolimy w Kwietnią Niedzielę. Szyldwachy w mundurach królewskich stali u bram miasta i prezentowali broń przed Jezusem. Szczególniej zwracało uwagę, że Jerozolima była ufortyfikowaną na wzór fortecy Vauban, zabezpieczona armatami, co jak wiadomo, nie przeszkodziło wcale Tytusowi do zdobycia jej.
Drugą bramą widać było wychodzącego Jezusa z krzyżem na ramionach, otoczonego strażą i ludem, dążącym do Kalwarji, której stacje były oznaczone krzyżami.
Nakoniec Golgota zamykała perspektywę na lewo od widzów, po lewej zaś stronie jasełek na tym samym planie, była przedstawiona dolina Józefata z umarłemi powstąjącemi z grobów w postaciach pełnych nadziei lub rozpaczy i w oczekiwaniu sądu ostatecznego, na który wezwała ich trąba archanioła, unoszącego się nad niemi.
W przedziałach i na drodze wijącej się do Kalwarji, stały grupy łudzi, umieszczone według fantazji króla, wpośród nich zaś błazny tańcowali, lazaroni drwili, nakoniec poliszynele jedli makaron z błogością właściwą Neapolitańczykom, dla których ten pokarm, spadły z Olimpu, zastępuje ambrozją starożytnych.
Na całej przestrzeni nie zostawiono ani kawałka pustego miejsca. Bezwzględnie na miesiąc, w którym się urodził Jezus, żniwiarze żęli, trudniący się winobraniem zbierali wino, pasterze paśli swoje trzody.
Wszystkie osoby, a liczba ich prawie do trzystu dochodziła, wykonana przez zręcznych artystów, miały wysokość ściśle obliczoną stosownie do miejsca, jakie miały zajmować i tym sposobem pomagały do perspektywy, która wydawała się ogromną.
Król, doglądając ustawienia w swoich jasełkach figur, które uskuteczniał mechanik z teatru San Carlo, słuchał opowiadania brata Pacifico o Becaju, które z każdym dniem olbrzymiało. W istocie poczciwy zarzynacz kozłów mówiąc naprzód, że był atakowany przez jednego jakobina, potem przez dwóch, trzech jacobinów, doszedł do tego, że nie oznaczał już liczby swoich przeciwników i jeżeli można mu było wierzyć, był jak Falstaff napadnięty przez całą armję.
W czasie opowiadania brata Pacifico wszedł kardynał Ruffo, jak to już powiedzieliśmy wezwany przez króla.
Ferdynand przerwał rozmowę z bratem Pacifico, ucieszony przybyciem kardynała, który poznawszy mnicha i wiedząc jak obrzydliwego występku był powodem, jeżeli nawet nie głównym sprawcą, oddalił się od niego pod pozorem przyglądania się jasełkom.
Posiedzenia brata Pacifico ukończyły się. Oprócz trzech ładunków ryb, legomin, owoców, mięsa i wina, jakie zabrał ze spiżarni i piwnic króla, pod któremi Giakobin uginał się idąc do klasztoru, król rozkazał wypłacić mu tytułem jałmużny sto dukatów za każde posiedzenie, pożegnał go prosząc o błogosławieństwo i kiedy mnich, błogosławiący, wart tyle co błogosławiony, z sercem przepełnionem dumą oddalił się, król powrócił do Ruffa.
— No cóż! moja Eminencjo, dziś już 4. października, a nie mamy wiadomości z Wiednia. Ferrari wbrew zwyczajowi, już o pięć albo sześć godzin się spóźnił, to też posłałem po ciebie w przekonaniu, że wkrótce przybędzie, myśląc jako samolub, że z tobą będę się bawił, a sam nudziłbym się.
— Dobrze zrobiłeś, Najjaśniejszy Panie, odrzekł Ruffo, bo przechodząc przez dziedziniec widziałem, jak wprowadzono do stajni konia, okrytego pianą, a człowieka prowadzono pod ręce na schody, wiodące do twoich apartamentów. Po długich butach, skórzanych spodniach i galonowanej kurtce, zdawało mi się, że rozpoznaję biedaka, na którego Wasza Królewska Mość oczekuje; może go spotkało jakie nieszczęście.
W tej chwili kamerdyner ukazał się na progu.
— Najjaśniejszy Panie, powiedział, kurjer Antonio Ferrari przybył i w gabinecie Waszej Królewskiej Mości oczekuje, zapytując, czy raczy przyjąć depesze, jakie przywiózł.
— Moja Eminencjo, powiedział król, oto nasza odpowiedź przybywa.
I nie zapytując nawet kamerdynera, czy Ferrari sam się zranił, lub przez kogo został raniony, Ferdynand wszedł spiesznie ukrytemi schodami i znalazł się z kardynałem w swoim gabinecie przed przybyciem kurjera, który osłabiony otrzymaną raną, szedł powoli i co kilka kroków musiał się zatrzymywać.
W kilka chwil potem, drzwi gabinetu otworzyły się i Antonio Ferrari, wciąż przez dwóch ludzi podtrzymywany, stanął na progu blady, z głową opasaną zakrwawionym bandażem.

Piłat Poncki.

Spostrzegłszy króla, Ferrari usunął podtrzymujących go ludzi i jak gdyby sama obecność pana sił mu dodawała, postąpił trzy kroki naprzód i podczas kiedy dwaj ludzie oddalili się, zamykając drzwi za sobą, wyjął z kieszeni prawą ręką depeszę, podał ją królowi, lewą zaś rękę po wojskowemu przyłożył do czoła.
— Dobrze! za całą odpowiedź powiedział król, biorąc depeszę, oto mój niedołęga pozwolił się z konia zrzucić.
— Najjaśniejszy Panie, odrzekł Ferrari, Wasza Królewska Mość wie, że nie ma ani jednego konia w stajniach królewskich, zdolnego mnie z siodła wysadzić; to mój koń a nie ja upadłem, a kiedy koń upada, Najjaśniejszy Panie, gdyby jeździec był królem nawet, musi upaść także.
— I gdzież ci się to przydarzyło? zapytał Ferdynand.
— Na dziedzińcu zamku Cazerte, Najjaśniejszy Panie.
— A ty co u djabła robiłeś na dziedzińcu zamku Cazerte?
— Poczthalter w Capui powiedział mi, że król był w zamku.
— Prawda, byłem tam, odburknął król, ale o siódmej wieczorem opuściłem Cazerte.
— Najjaśniejszy Panie, powiedział kardynał, widząc że Ferrari blednie i chwieje się, jeżeli Wasza Królewska Mość chce rozpytywać dalej, niech raczy pozwolić usiąść temu człowiekowi, gdyż inaczej zemdleje.
— Dobrze, powiedział Ferdynand. Siadaj bydlę!
Kardynał żywo przysunął fotel. Czas już było to uczynić; kilka chwil dłużej, a Ferrari byłby upadł na podłogę, teraz upadł na krzesło.
Kiedy kardynał skończył, król patrząc z zadziwieniem, ile trudu zadaje sobie dla jego kurjera, wziął go na stronę i powiedział:
— Słyszałeś kardynale, w Cazerte?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Akurat w Cazerte! powtórzył król. Potem do Ferrarego: — I jakże się to stało? zapytał.
— Był wieczór u Królowej, Najjaśniejszy Panie, odrzekł kurjer. Podwórze było zapchane powozami, za krótko ściągnąłem konia, upadł, a ja o słup rozciąłem sobie głowę.
— Hm! mruknął król. I na wszystkie strony obracał list, jak gdyby wahając się go otworzyć. — I ten list, powiedział, to od cesarza?
— Otrzymałem go o dwie godziny później, niż się spodziewałem, bo cesarz był w Schönbrun.
— Zobaczysz więc, co pisze mój siostrzeniec; pójdź kardynale!
— Pozwól Najjaśniejszy Panie, abym dał szklankę wody temu człowiekowi i flaszeczkę z trzeźwiącemi solami, chyba że Wasza Królewska Mość pozwoli mu oddalić się, w takim razie zawołam ludzi, którzyby go odprowadzili.
— Nie, nie! Eminencjo; pojmujesz, że mam go jeszcze o coś zapytywać.
W tej chwili usłyszano drapanie do drzwi gabinetu, prowadzących do sypialni króla i za drzwiami skomlenie. Był to Jowisz, który poznawszy Ferrarego, był więcej niespokojny o swego przyjaciela, aniżeli Ferdynand o swego sługę i pragnął wejść. Ferrari poznał także Jowisza i mimowolnie wyciągnął rękę ku drzwiom.
— Będziesz ty cicho bydlę! zawołał Ferdynand, uderzając nogą.
Ferrari opuścił rękę.
— Najjaśniejszy Panie, powiedział Ruffo, czyż nie pozwolisz, aby dwaj przyjaciele, pożegnawszy się przy odjeździe, powitali się za powrotem?
I myśląc że Jowisz zastąpi kurjerowi wodę i sole, skorzystał z chwili, kiedy król był zajęty rozpieczętowaniem i czytaniem depeszy; drzwi od sypialni Jowiszowi otworzył.
Pies, jak gdyby odgadując, że łaskę tę zawdzięcza roztargnieniu swego pana, wsunął się, czołgając, obszedł jak najdalej króla Ferdynanda, stanął za krzesłem Ferrarego i umieścił pieszczotliwie głowę między udem i ręką swego ojca karmiciela.
— Kardynale, powiedział król, kochany kardynale!
— Jestem, Najjaśniejszy panie.
— Czytajże!
Podczas, kiedy kardynał czytał list, król zapytał kurjera:
— Czy cesarz sam pisał ten list?
— Niewiem Najjaśniejszy Panie, ale sam mi go oddał.
— I ponieważ sam ci go oddał, nikt więc tego listu nie widział?
— Mogę na to przysiądz, Najjaśniejszy Panie.
— I nie opuścił cię ani na chwilę?
— Był w mojej kieszeni, kiedy zemdlałem, skoro przyszedłem do siebie, tam go znalazłem.
— Więc ty zemdlałeś?
— To nie moja wina, najjaśniejszy Panie, upadek był zbyt gwałtowny.
— I cóż z tobą zrobiono, kiedy zemdlałeś?
— Zaniesiono mnie do apteki.
— Któż taki?
— Pan Ryszard.
— Kto to jest pan Ryszard? nie znam go.
— Sekretarz pana Actona.
— Kto cię opatrywał?
— Doktor z Santa-Marja.
— I nikt więcej?
— Tylko jego i pana Ryszarda widziałem, Najjaśniejszy Panie.
Ruffo zbliżył się do króla.
— Wasza Królewska Mość czytał? zapytał.
— Rozumie się! a ty?
— Ja także.
— Cóż na to mówisz?
— Mówię, Najjaśniejszy Panie, że list jest formalny. Zdaje się, że wiadomości jakie cesarz otrzymał z Rzymu, są takie same jak nasze. Cesarz mówi, żeby Wasza Królewska Mość wziął na siebie armję generała Championnet, on zaś zajmie się wojskiem generała Juberta.
— Tak i uważaj: dodaje on, że skoro tylko będę w Rzymie, on natychmiast przejdzie granicę z 140 tysięcy ludzi.
— Zdanie jest stanowcze.
— Sama osnowa listu, mówił podejrzliwie Ferdynand, nie jest pisana ręką cesarza.
— Nie, ale pozdrowienie i podpis tylko; może Jego Cesarska Mość, był pewien swego sekretarza i mógł mu powierzyć tę tajemnicę.
Król wziął list z rąk kardynała i znów go oglądał.
— Czy Wasza Królewska Mość pozwoli mi zobaczyć pieczęć?
— O co do pieczęci, nic jej nie można zarzucić, odrazu poznałem głowę Marka-Antonjusza.
— Wasza Królewska Mość, chce powiedzieć Marka Aureljusza.
— Marek Antonjusz, Marek Aureljusz, czyż to nie wszystko jedno?
— Nie zupełnie, Najjaśniejszy Panie, odpowiedział uśmiechając się Ruffo, ale teraz nie o to chodzi; adres jest pisany ręką cesarza, podpis także i Wasza Królewska Mość nie może żądać więcej. Czy Najjaśniejszy Pan ma o co zapytywać swego kurjera?
— Nie, niech idzie kazać się opatrzyć.
I odwrócił się od niego.
— Otóż to są ludzie, dla których dają się zabijać, mruknął Ruffo, idąc do dzwonka.
Na dźwięk jego wszedł kamerdyner.
— Zawołaj ludzi, którzy przyprowadzili Ferrarego, powiedział kardynał.

~ O! dziękuję Waszej Eminencji, osłabienie już minęło, mogę pójść sam do siebie.
I w istocie Ferrari powstał, skłonił się królowi i szedł ku drzwiom, a za nim Jowisz.
— Do nogi Jowisz! krzyknął król.
Jowisz stanął, w połowie tylko będąc posłusznym i patrzył za Ferrarim, dopóki mu nie zniknął z oczu, potem ze skomleniem poszedł się położyć pod stołem króla.
— A ty głupcze co tu robisz? zapytał król kamerdynera, stojącego w progu.
— Najjaśniejszy Panie, odrzekł ten ze drżeniem. Jego Ekscelencja Sir Williams Hamilton, ambasador Anglii, czy Wasza Królewska Mość raczy go przyjąć?
— Rozumie się I wiesz, że go zawsze przyjmuję.
Kamerdyner wyszedł.
— Czy mam się oddalić Najjaśniejszy Panie? zapytał kardynał.
— Nie, przeciwnie, zostań Eminencjo, uroczystość z jaką żądają odemnie posłuchania, wskazuje, że wiadomości jakich mi mają udzielić, są urzędowe i prawdopodobnie będę zadowolony, mogąc się ciebie poradzić.
Drzwi się znów otworzyły.
— Jego Ekscelencja ambasador Angliji.
— Zitto! powiedział król, pokazując kardynałowi list cesarza i chowając go do kieszeni.
— Najjaśniejszy Panie, zalecenie jest zbyteczne.
Sir Williams Hamilton wszedł. Ukłonił się królowi, potem kardynałowi. — Miło mi powitać cię, sir Williams, powiedział król, tem przyjemniej, iż sądziłem, że jesteś w Cazerte.
— I byłem tam, Najjaśniejszy Panie, ale królowa mnie i lady Hamilton, raczyła odwieźć swoim powozem.
— A królowa powróciła?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— I dawno powróciłeś?
— W tej chwili i mam wiadomość do udzielenia Waszej Królewskiej Mości.
Król mrugając, znacząco patrzył na Ruffa.
— Tajemną? zapytał.
— To zależy Najjaśniejszy Panie... odpowiedział sir Williams.
— Domyślam się, że wiadomość ta dotyczy wojny?
— Tak właśnie, Najjaśniejszy Panie.
— W takim razie możesz mówić przy Jego Eminencji, właśnie o tem rozbawialiśmy, kiedy ciebie oznajmiono.
Kardynał i sir Williams zamienili ukłon, zawsze tak robili, gdy nie mogli inaczej.
— A więc Najjaśniejszy Panie, ciągnął dalej sir Williams, jego łaskawość lord Nelson przepędził wczorajszy wieczór w Cazerte, a odjeżdżając zostawił do mnie i do lady Hamilton list, który sądzę, powinienem zakomunikować Waszej Królewskiej Mości.
— List jest pisany po angielsku?
— Lord Nelson nie mówi innym językiem, ale jeżeli Wasza Królewska Mość sobie życzy, będę miał zaszczyt przetłumaczenia go na język włoski.
— Czytaj, sir Williamsie, słuchamy cię.
I w istocie, aby usprawiedliwić użycie liczby mnogiej, dał znak kardynałowi Ruffo, aby słuchał także.
Oto treść listu, który sir Williams z angielskiego na włoski przetłomaczył dla króla, a który my znowu tłomaczymy dla naszych czytelników.

Do lady Hamilton.
Neapol, 3. października 1798 r.

„Kochana pani! Przywiązanie, jakie ty i sir „Williams żywiliście zawsze w sercu dla króla i królowej Obojga-Sycylji, od sześciu lat wyryte jest także i w mojem, a mogę śmiało powiedzieć, że przy każdej zdarzającej się zręczności, a zdarzyły się one często, zawsze objawiałem szczerą sympatję dla tego królestwa. W skutek tego przywiązania kochana pani, nie mogę zostać obojętnym na to, co zaszło i dzieje się w obecnej chwili w królestwie Obojga-Sycylji, ani też na nieszczęście, jakie chociaż nie jestem dyplomatą, a patrzę tylko jasno, widzę grożące temu szlachetnemu krajowi z przyczyny najgorszego rodzaju polityki, to jest polityki umiarkowania.
„W czasie mojej wycieczki do tej krainy, która miała miejsce przeszłego maja, widziałem lud neapolitański jako lud pełen poświęcenia dla swego króla i okropnie nienawidzący Francuzów i ich naczelników. Od czasu mego pobytu w Neapolu nic się „nie zmieniło i każdy Neapolitańczyk od pierwszego do ostatniego, jest gotowym do wojny z Francuzami, którzy jak wiadomo, organizują armję złodziei, aby zrabować to królestwo i obalić monarchję.
„I w istocie, czyż nie zawsze było polityką Francuzów, fałszywym spokojem ukołysać rządy, aby je zniszczyć następnie? I czyż nie jest rzeczą wiadomą, jak to już powiedziałem, że Neapol jest krajem, który przed wszystkiemi pragnę ratować? Wiedząc o tem, ale wiedząc także że Jego Królewska Mość, król Obojga-Sycylji posiada wielką armję gotową jak mnie upewniają, udać się do kraju, który chętnie ją przyjmie i pojmując korzyść przeniesienia wojny gdzieindziej, zamiast oczekiwać jej u siebie, dziwię się, że ta armja od sześciu miesięcy nie jest już w drodze.
„Mam zupełną nadzieję, że przybycie generała Mack, skłoni rząd do korzystania z przyjaznej chwili, zesłanej mu przez Opatrzność. Gdyż jeżeli on nie będzie atakował, ale oczekiwał aby go u siebie atakowano, zamiast przenieść wojnę za granicę państwa, nie potrzeba być prorokiem, aby przepowiedzieć, że państwo będzie zwalczone, a monarchja obalona! Wreszcie jeżeli nieszczęściem, rząd Neapolitański będzie się upierał przy nędznym a niszczącym systemie umiarkowania, zalecam wam moi dobrzy przyjaciele, abyście mieli w pogotowiu wszystkie wasze kosztowności i wasze osoby do odpłynięcia na pierwszą pogłoskę wkroczenia nieprzyjaciela. Moim obowiązkiem jest myśleć i czuwać nad waszem bezpieczeństwem i z przykrością myślę, że będzie to także potrzebnem dla tej dobrej królowej Neapolitańskiej i jej rodziny; ale byłoby najpożądańszem, gdyby słowa wielkiego Williamsa Pitt hrabiego Chatam, znalazły uznanie u ministrów tego kraju.
„Środki najryzykowniejsze bywają zawsze najpewniejszemi.
„Jest to serdeczne życzenie tego, który mianuje się kochana pani Twoim najniższym i najprzywiązańszym wielbicielem i sługą

„Horacy Nelson.“

— Czy to już wszystko? spytał król.
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział sir Williams jest jeszcze postscriptum.
— Słuchamy postscriptum... chyba że...
I zrobił poruszenie, mające widocznie oznaczać: chyba że postscriptum jest tylko dla samej lady Hamilton pisane. To też sir Wiliams wziął napowrót list i pospiesznie czytał:
„Upraszam Waszej Łaskawości uważać ten list jako dowód poważania mego dla sir Williamsa Hamilton, do którego piszę z całym przynależnym mu szacunkiem, jako na admirała angielskiego, pragnącego dowieść wierności swemu monarsze, robiąc wszystko, co jest w jego możności dla króla Obojga Sycylji i ich panujących“.
— Czy teraz to już wszystko? spytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie!
— Ten list wart zastanowienia, powiedział król.
— Zawiera on rady prawdziwego przyjaciela, Najjaśniejszy Panie!
— Sądzę, że lord Nelson przyrzekł być więcej jak naszym przyjacielem, kochany sir Williamsie, przyrzekł być naszym sprzymierzeńcem.
— I dopełni swej obietnicy. Dokąd lord Nelson i jego flota będą na morzu Sycylijskiem. Wasza Królewska Mość nie potrzebuje się obawiać, aby jego brzegi zostały zaniepokojone przybyciem jakiegokolwiek statku francuzkiego, ale Najjaśniejszy Panie za sześć tygodni lub dwa miesiące, zostanie on gdzieindziej przeznaczonym i dlatego to, nienależałoby tracić czasu.
— Doprawdy możnaby sądzić, że się zmówili, powiedział król po cichu do kardynała.
— I gdyby się byli zmówili, odpowiedział tak samo kardynał, byłoby to tem lepiej.
— Powiedz mi swoje szczere zdanie o tej wojnie, kardynale.
— Sądzę Najjaśniejszy Panie, że jeżeli Cesarz Austrjacki dotrzyma uczynionego przymierza, jeżeli Nelson troskliwie czuwa nad twojemi wybrzeżami, sądzę że w istocie byłoby lepiej atakować i podejść Francuzów, niż być przez nich atakowanym.
— Więc chcesz wojny kardynale?
— Sądzę, że w takich warunkach gorszem jest oczekiwanie.
— Nelson chce wojny? zapytał król Williamsa.
— Radzi ją przynajmniej z zapałem szczerego i niezmiennego poświęcenia.
— Ty chcesz także wojny? spytał król Williamsa.
— Odpowiem jako ambasador angielski, że mówiąc „tak“, wspieram tylko żądania mego pana.
— Kardynale, powiedział król, wskazując na swoją gotowalnię, bądź łaskaw nalać wody na miedzianą miednicę i podać mi ją.
Kardynał był posłuszny, nalał wody i podał królowi. Król zawinął rękawy i umył ręce, trąc je z rodzajem wściekłości.
— Czy widzisz, co ja robię, sir Williamsie? zapytał.
— Widzę, Najjaśniejszy Panie, odrzekł ambasador angielski, ale nie rozumiem.

— Więc ci to wytłómaczę: robię jak Piłat umywam obie ręce.

Inkwizytorowie Państwa.

Główny dowódzca Acton nie zapomniał rannego rozkazu królowej i zawezwał do ciemnego pokoju inkwizytorów Państwa. Wezwano ich na dziewiątą; ale naprzód aby dać dowód swej gorliwości, następnie skutkiem niepokoju osobistego, każdy chciał przybyć pierwszy, tak że o wpół do dziewiątej wszyscy już byli zebrani.
Ci trzej ludzie, których nazwiska stały się wstrętnemi dla Neapolu i które powinny być zapisane przez historyków na spiżowych tablicach dla potomności, obok nazwisk Lafemasów i Jeffrejsów, zwali się książę Castal Cicala, Guidobaldi, Vanni.
Książe Castel Cicala, pierwszy w dostojeństwach, był ambasadorem w Londynie, kiedy królowa potrzebując najznakomitszych nazwisk Neapolu dla osłony swej zemsty publicznej i prywatnej, odwołała go z ambasady. Potrzebowała ona wielkiego pana, gotowego wszystko poświęcić swej próżności i gotowego wypić wszystek wstyd, aby tylko na dnie szklanki znalazł złoto i łaski; pomyślała więc o księciu Castel Cicala.
Ten, zgodził się bez oporu; pojmował on że czasami zyskuje się więcej, zstępując niżej, jak idąc w górę, a obrachowawszy, czego może się spodziewać od wdzięczności królowej, z księcia zrobił się zbirem, z ambasadora szpiegiem. Guidobaldi ani poszedł wyżej ani spadł, przyjmując ofiarowane mu miejsce: sędzia niesprawiedliwy, urzędnik przedajny, został takim samym człowiekiem bez sumienia, jakim był zawsze; tylko, zaszczycony łaską królewską, członek junty stanu, zamiast być członkiem zwyczajnego trybunału, działał na obszerniejszej podstawie.
Ale jakkolwiek obawiano się i brzydzono księciem Castel Cicala i sędzią Guidobaldi, mniej jednakże lękano się ich i nienawidzono, niżeli prokuratora rządowego Vann; dla tego niepodobna było znaleźć równego mu coś w rodzaju ludzkim, wprawdzie przyszłość stworzyła w Sycylijczyku Specialu podobną mu istotę, lecz był on wtenczas nieznany jeszcze. Może powiecie mi, że Fauquier-Tainville? nie! dla wszystkich należy być sprawiedliwym, nawet dla Fauquier-Tainville’a, Ten był oskarżycielem komitetu bezpieczeństwa publicznego; a jako ofiarnikowi przyprowadzano mu ofiarę i mówiono: Zabij, ale on nie szukał ich; nie był on jednocześnie tak jak Vanni szpiegiem, ażeby ją odkryć, zbirem, aby ją przytrzymać, sędzią, ażeby ją potępić. — Cóż mi zarzucają? wołał Fauquier-Tainville do swoich sędziów, oskarżających go o ścięcie trzech tysięcy głów; czyż ja jestem człowiekiem, ja? Ja jestem siekierą. Jeżeli mnie oskarżacie, należy oskarżyć i miecz gilotyny.
Nie, pomiędzy to zwierzętami mięsożernemi należy szukać stworzenia odpowiedniego Vanniemu; miał on w sobie coś z wilka i hyeny, nietylko ze względów moralnych, ale i fizycznych, miał niespodziewany rzut pierwszego, gdy chciał pochwycić ofiarę, chód kręty i cichy drugiej, kiedy chciał się do niej zbliżyć. Był raczej wysoki niż nizki, wzrok ponury i skryty, płeć koloru popiołu i jak ten straszny Karol d’Anjou, którego tak wspaniały portret zostawił nam Villani, nie śmiał się nigdy i sypiał mało.
Na pierwsze posiedzenie junty, wszedł z twarzą wzburzoną przerażeniem; — byłoż to prawdziwe, czy udane? — okulary miał podniesione na czoło; potrącając o wszystkie meble i stół, zbliżył się do swoich współbraci, wołając:
— Panowie, panowie, od dwóch miesięcy nie sypiam wcale, widząc niebezpieczeństwo na jakie jest narażony mój król.
A że przy każdej zręczności powtarzał mój król, prezydent junty zniecierpliwiony, zapytał:
— Twój król? Co rozumiesz przez te wyrazy, ukrywające dumę pod pozorem gorliwości? dlaczego nie mówisz po prostu tak jak my: nasz król?
My odpowiemy za Vanniego, który nic nie odpowiedział: — Ten, który w rządzie słabym i despotycznym mówi mój król, musi koniecznie stanąć wyżej od tych, którzy po prostu mówią tylko: nasz król.
Jak to już powiedzieliśmy, dzięki gorliwości Vanniego, więzienia napełniły się podejrzanymi; mniemanych winowajców zapakowano do cuchnących lochów pozbawionych powietrza, światła i chleba; dostawszy się raz do takiego lochu, więzień, który często nie wiedział przyczyny swego przyaresztowania, nie wiedział również nietylko, kiedy będzie uwolnionym, lecz nawet kiedy go sądzić będą, Vanni, najwyższy zwierzchnik sumienia publicznego, przestawał zajmować się już uwięzionymi, a myślał tylko o tych, których należało jeszcze uwięzić. Jeżeli matka, żona, syn, siostra, albo narzeczona, przybywały prosić Vanniego za synem, mężem, bratem, narzeczonym, prośba przedłużała jeszcze sprawę więźnia; jeżeli proszący odwoływali się do króla, rzecz stawała się gorzej jak bezpożyteczną, stawała się bowiem niebezpieczną, bo w takim razie Vanni od króla odwoływał się do królowej, a jeżeli król przebaczał czasami, królowa nie przebaczała nigdy.
Vanni, przeciwnie jak Gruidobaldi, zrobił sobie straszniejszą od niego opinję, bo opinję sędziego niesprzedajnego, ale niewzruszonego; łączył on z próżnością bez granic okrucieństwo, i na nieszczęście dla ludności, był on zarazem zapaleńcem. Sprawa, zajmująca go, była zawsze sprawą wielkiej wagi, bo widział wszystko przez mikroskop swojej wyobraźni. Tego rodzaju ludzie są niebezpiecznymi nietylko dla tych, których mają sądzić, ale złowrodzy dla tych, którzy kazali im sądzić, bo nie umiejąc zaspokoić swej próżności czynami prawdziwie wielkiemi, nadają mniemaną wielkość czynom małym, na które jedynie mogą się zdobyć.
Vanni zyskał sobie opinję sędziego nieskazitelnego ale niewzruszonego, swojem postępowaniem względem księcia Tarsia. Książe de Tarsia, przed kardynałem Ruffo, zawiadywał fabryką jedwabiów w San Leucio; była to podwójna omyłka króla i księcia de Tarsia, króla, że zamianował księcia na taką posadę, księcia de Tarsia, że ją przyjął. Nie znający rachunkowości, ale niezdolny do szacherstwa, sam człowiek uczciwy, ale a nie umiejący się otoczyć ludźmi uczciwymi stał się po kilku latach przyczyną deficytu 100.000 talarów, zlikwidowanie których włożono na Vannie’go.
Nic nie było łatwiejszego nad tę likwidację. Książe był bogaty, posiadał milion dukatów i chciał zapłacić. Ale gdyby książę zapłacił, nie byłoby rozgłosu, skandalu i wszystkie korzyści jakich spodziewał się Vanni z tej sprawy, byłyby upadły. W ciągu dwóch godzin rzecz mogła być ukończona i deficyt zapełniony bez wielkiego uszczerbku majątku księcia. Sprawa, dzięki rachmistrzowi, dziesięć lat się ciągnęła; deficyt wciąż egzystował, a księcia zrujnowano na majątku i na opinii.
Ale Vanni posiadł rozgłos, który sprowadził nań smutny zaszczyt należenia do junty Stanu w 1796 r.
Zamianowany Vanni odzywał się głośno i wszędzie, że nie odpowiada za bezpieczeństwo swoich dostojnych zwierzchników, jeżeli mu niedozwolą uwięzić 10.000 jakobinów w samym Neapolu.
Ile razy widział królowę, zbliżał się do niej, bądź za pomocą swego wilczego skoku, bądź ukośnym krokiem hyeny i mówił:
— Pani! trzymam wątek buntu. Pani! jestem na tropie nowego spisku — a Karolina, sądząc się otoczoną buntami i spiskami, odpowiadała:
— Dobrze! dobrze! Vanni! służ wiernie swojej Królowej, a zostaniesz wynagrodzonym.
Ta bojaźń bez podstawy trwała przeszło trzy lata: przy końcu trzeciego roku, oburzenie publiczne podniosło się jak przypływ morza i zaczęło obijać się o mury więzień, gdzie tyle podejrzanych było zamkniętych, a ani jednemu nie umiano dowieść, że był winnym; po trzech latach, badania, czynione z całą zaciętością nienawiści politycznych, nie mogły wykazać ani jednego winnego. Vanni uciekł się do ostatniej nadziei, do ostatniego środka, to jest do tortury.
Ale Vanniemu za mało było tortury zwyczajnej: podania sięgające średnich wieków, epoki, w której używano tortury, mówiły że umysły silne, organizmy mocne przenosiły ją. Nie, on domagał się tortury nadzwyczajnej, do jakiej starożytni prawodawcy upoważniali w razie obrazy majestatu i żądał, żeby naczelnicy spisku, to jest kawaler de Medici, książę de Cancano, opat Montticelli i siedmiu albo ośmiu innych, zostali poddani torturze, jaką on sam wyszczególnił z uśmiechem wykrzywiającym jego usta, jeżeli miał nadzieję, że łaska zostanie mu udzieloną: Tormenti spietati come sopra cadareri, to jest: Cierpienia podobne tym, jakie wykonywanoby na trupach.
Sumienie sędziów obruszyło się i chociaż Guidobaldi i Castel Cicala, byli za torturą jak na trupie, trybunał odrzucił ją jednomyślnie, oprócz ich dwóch głosów.
Jednomyślność ta była zbawieniem dla więźniów, a upadkiem Vanniego.
Więźniów uwolniono, juntę w skutek wstrętu publicznego rozwiązano i Vanniego z prokuratorstwa zrzucono. Wtenczas to królowa podała mu rękę, nadała tytuł markiza i z tych trzech ludzi wstrętnych publiczności, utworzyła swój trybunał, swoję prywatną, inkwizycję, sądzącą w samotności, uderzającą w ciemnościach, nie żelazem koła, ale sztyletem zbira.
Pascala de Simone widzieliśmy już przy robocie, teraz zobaczymy Guidobaldego, Castel Cicala i Vanniego.
Trzej inkwizytorowie Stanu, już byli w ciemnym pokoju, siedzieli niespokojni i ponurzy na około zielonego stołu, oświetlonego brązową lampą. Abat jour pozostawiał ich twarze w cieniu tak dalece, że nie byliby się mogli poznać, gdyby nie wiedzieli, kto są.
Poseł królowej zatrwożył ich; czyżby jaki zręczniejszy szpieg odkrył nowy spisek. Każdy z nich milczeniem pokrywał swój niepokój, nie objawiając go swym towarzyszom i oczekiwał z trwogą otwarcia się drzwi od apartamentu królowej.
Dalej, od czasu do czasu rzucali szybkie i zachmurzone spojrzenia w najciemniejszy kąt pokoju.
W tym to kącie, prawie zupełnie niewidzialny w cieniu, stał zbir Pascale Simone.
Być może że wiedział on więcej od nich, bo więcej niż oni, był wtajemniczony w sekreta królowej; lecz jakkolwiek dawali mu oni rozkazy, żaden z inkwizytorów Stanu, nie śmiałby go wypytywać. Tylko obecność jego dodawała ważności sprawie.
Pascale di Simone, nawet w oczach inkwizytorów Stanu, był osobistością daleko straszniejszą od samego mistrza Donato.
Mistrz Donato był to kat publiczny patentowany: Pasquale di Simone, był katem sekretnym, tajemniczym; jeden był wykonawcą prawa, drugi wykonawcą widzimisię królewskiego.
Gdyby wola królewska przestała uważać za swoich wiernych Guidobaldiego, Castel Cicalę i Vannięgo, nie mogłaby ich oddać pod sąd. wiedzieli oni bowiem i odkryliby za wiele rzeczy. Ale mogła ich wskazać Pasqualowi di Simone, a wtedy wszystko, co wiedzieli, wszystko, coby mogli powiedzieć, nie obroniłoby ich, owszem potępiłoby. Raz, dobrze wymierzony, pomiędzy szóste a siódme lewe żebro i byłoby po wszystkiem, tajemnice zamierały z człowiekiem, a jego ostatnie westchnienie, dla przechodzącego o dziesięć kroków od miejsca, w którem został uderzony, byłoby już tylko powiewem wiatru, smutniejszym, melancholiczniejszym, niż inne.
Dziewiąta wybiła na tym samym zegarze, na dźwięk którego zadrżała królowa gdyśmy poraź pierwszy wprowadzali za nią naszych czytelników do tego pokoju, z ostatniem uderzeniem młotka, drzwi się otworzyły i weszła królowa.
Trzej inkwizytorowie Stanu jednocześnie powstali, skłonili się królowej i zbliżyli się do niej. Trzymała ona różne przedmioty ukryte pod czerwonym szalem, zarzuconym na lewe ramię raczej jak płaszcz niż szal.
Pasquale de Simone nie poruszył się, surowa sylwetka zbira pozostała przylepiona do ściany jak figura.
Królowa przemówiła, nie zostawiwszy nawet czasu inkwizytorom Stanu na złożenie jej swego hołdu.
— Tym razem, panie Vanni, mówiła, nie ty trzymasz wątek spisku, nie ty odkryłeś bunt, to ja; ale, szczęśliwsza od ciebie, coś znalazł winnych, nie znalazłszy dowodów, znalazłam naprzód dowody, a z dowodów, daję ci możność wynalezienia winowajców.
— Nie wynika to jednakże z braku gorliwości, powiedział Vanni.
— Nie, odrzekła królowa, ponieważ obwiniają was, że macie jej za wiele.
— Nigdy za wiele, jeżeli o Waszą Królewską Mość chodzi, rzekł książę Castel Cicala.
— Nigdy, powtórzył jak echo Guidobaldi.
W czasie tej krótkiej rozmowy, królowa zbliżyła się do stołu, odsłoniła szal i złożyła parę pistoletów i list jeszcze z śladami krwi.
Trzej inkwizytorowie z najwyższem zdziwieniem spoglądali na nią.
— Siadajcie panowie! powiedziała królowa. Markizie Vanni, weź pióro i pisz, co ci podyktuję.
Trzej mężczyźni usiedli, a królowa stała z zaciśniętą ręką, oparta na stole, okryta szalem purpurowym, jak cesarzowa rzymska dyktowała w te słowa:
„W nocy z 22. na 23. września, sześciu ludzi było zebranych w ruinach zamku królowej Joanny, oczekiwali na siódmego, przysłanego z Rzymu przez generała Championnet. Poseł generała Championnet pozostawił swego konia w Perroles; najął łódkę i pomimo grożącej burzy, która w istocie wkrótce powstała, zbliżył się morzem do ruiny pałacu, gdzie nań oczekiwano. W chwili przybycia do brzegu, łódka zachwiała się, dwaj prowadzący ją rybacy utonęli, poseł tak jak oni wpadł w wodę, ale szczęśliwszy od nich ocalał. Sześciu spiskowych naradzali się z nim prawie do wpół do pierwszej. Poseł wyszedł najpierwszy i skierował się ku rzece Chiaja; sześciu innych opuściło ruiny, trzej poszli w stronę Pausilippy, trzej inni popłynęli brzegiem morza od strony zamku de 1’Oeuf. W niewielkiej odległości od fontanny Luz, posła zamordowano.“
— Zamordowano! krzyknął Vanni, i któż to taki?
— To do nas nie należy, odpowiedziała tonem lodowatym królowa; nie potrzebujemy ścigać jego morderców.
Vanni spostrzegł, że obrał mylną drogę i umilkł.
„Zanim upadł, zabił dwóch ludzi term pistoletami, dwóch innych zranił szablą, którą znajdziecie w tej szafie. — Szabla, jak zobaczycie, jest z fabryki francuskiej, ale pistolety są z rękodzielni królewskiej z Neapolu, są oznaczone literą N pierwszą głoską chrzestnego imienia ich właściciela“.
Wszyscy w milczeniu słuchali królowej i można było sądzić, iż słuchacze ci są wykuci z marmuru.
— Powiedziałam wam, ciągnęła dalej, że szabla była z fabryki francuzkiej; ale zamiast munduru, w którym przybył poseł, zapewne przemoczonego deszczem i wodą morską, miał na sobie aksamitną zieloną opończę z galonami, pożyczoną od jednego z sześciu spiskowych. Spiskowiec, pożyczający mu ubranie, zapomniał, iż w kieszeni znajdował się list od kobiety, list miłosny, pisany do młodzieńca imieniem Nicolino. Litera N, wyrżnięta na pistoletach, dowodzi, iż pochodzą one od tej samej osoby co i list i która pożyczając surduta, pożyczała zarazem i pistoletów.
— Ten list, powiedział Castel Cicala, obejrzawszy go starannie, jest podpisany tylko jedną literą E.
— List ten pochodzi od markizy Eleny San Clemente.
Trzej inkwizytorowie spoglądali po sobie.
— Jednej z dam honorowych Waszej Królewskiej Mości, powiedział Guidobaldi.
— Jednej z moich dam honorowych, tak panie, odrzekła królowa z szczególniejszym uśmiechem, zdającym się nie uznawać markizy San Clementa za damę honorową, jak ją nazwał Guidobaldi. Ponieważ kochankowie, zdaje się, są jeszcze w miodowym miesiącu, dziś rano dałam uwolnienie markizie San Clemente, mającej być jutro u mnie na służbie i zastąpi ją hrabina San Marco. — A teraz słuchajcie uważnie, ciągnęła dalej królowa.
Trzej inkwizytorowie zbliżyli się do Karoliny i zostali oświeceni światłem lampy w taki sposób, że trzy ich głowy, dotąd będące w cieniu, odrazu zostały oblane światłem.
— A więc słuchajcie uważnie: Prawdopodobnie, markiza de San Clemente, moja dama honorowa, jak pan mówisz, panie Guidobaldi, nie wspomni swemu mężowi o uwolnieniu i poświęci cały jutrzejszy dzień swemu ukochanemu Nicolino. Teraz rozumiecie, wszak prawda.
Trzej inkwizytorowie spoglądali pytająco na królowę; nic a nie nie rozumieli.
Karolina mówiła dalej:
— A jednak to rzecz bardzo prosta: Pasquale de Simone otoczy swojemi ludźmi pałac markizy de San Clemante; ci, widząc ją wychodzącą, postępować za nią będą nieznacznie, schadzka będzie miała miejsce w jakim trzecim domu; poznają oni Nieolina i zostawią kochankom swobodę pobytu sam na sam. Markiza prawdopodobnie wyjdzie pierwsza, a kiedy z kolei wyjdzie Nicolino, oni zatrzymają go, ale nie zrobią mu nic złego... głowa tego, któryby go dotknął inaczej jak dla przyaresztowania, powiedziała królowa, głos podnosząc i marszcząc brwi, odpowiedziałaby mi za jego życie l A zatem ludzie Pasquale de Simone, wezmą go żywego, poprowadzą do zamku Saint-Elene i polecą opiece gubernatora, który wybierze dlań najpewniejsze więzienie. Jeżeli zdecyduje się wymienić swoich wspólników, wszystko pójdzie dobrze, jeżeli odmówi, wtedy do ciebie należy Vanni; głupi trybunał nie przeszkodzi ci w zadawaniu tortury i będziesz działał jak na trupie. Czy to jasne, panowie? Jeżeli mieszam się do odkrycia spisków, czy jestem dobrym policjantem?
— Wszystko co robi królowa, jest nacechowane geniuszem, powiedział Vanni, kłaniąjąc się. Czy Wasza Królewska Mość, ma nam wydać jeszcze jaki inny rozkaz?
— Żadnego, odparła królowa. To, co napisał markiz Vanni, będzie wam wszystkim trzem służyło za zasadę; o skutku pierwszego badania zawiadomicie mnie. Weźcie płaszcz, szable znajdujące się w tej szafie, pistolety i list, leżący na stole i niech wam to służy jako dowody. Niech wam Bóg dopomaga.
Królowa skinieniem ręki pożegnała trzech inkwizytorów; ci zaś oddali głęboki ukłon i wyszli cofając się. Skoro drzwi za nimi się zamknęły, dała znak Pasqualowi de Simone, zbir o tyle się przybliżył, że tylko stół dzielił go od królowej.
— Słyszałeś? powiedziała rzucając mu na stół worek złota.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, odpowiedział zbir, biorąc worek i dziękując ukłonem.
— Jutro tutaj, o tej samej godzinie przybędziesz opowiedzieć mi o wszystkiem.
Nazajutrz o tej samej godzinie, królowa dowiedziała się z ust Pasquala, że kochanek markizy San Clemente schwytany niespodzianie i przyaresztowany o godzinie trzeciej popołudniu, nie mogąc stawić oporu, został zaprowadzony do zamku Sainte-Elene i w rejestr więźniów zapisany. Oprócz tego dowiedziała się, że kochankiem tym był Nicolino Caracciolo, brat księcia de Rocca Romana i synowiec admirała.
— Ah! wyszeptała, jakieżby to było szczęście, gdyby i admirał należał do spisku!...

Odjazd.

W piętnaście dni po zdarzeniach, jakie w ostatnim rozdziale opowiedzieliśmy, to jest po przyaresztowaniu Nicolina Caracciolo, jednego z tych pięknych dni, w których jesień neapolitańska współzawodniczy z wiosną i latem innych krain, ludność nietylko z całego Neapolu, ale jeszcze z sąsiednich miast i wiosek spieszyła do pałacu królewskiego. Z jednej strony zapełniała pochyłość Olbrzyma, z drugiej Toledo, a na przeciw głównego wejścia do zamku, wszystkie ulice, przytykające do tego szerokiego placu zanim kościół św. Franciszka a Paulo został wybudowany; ale na końcu wszystkich tych ulic, linja wojska powstrzymywała lud od posuwania się dalej.
Na środku placu generał Mack paradował z świetnym sztabem, złożonym z oficerów wyższych, pomiędzy nim odróżniano generała Micheroux i generała Damas, dwóch wychodźców francuzkich, którzy złożyli swoją nienawiść i szpadę na usługi najzaciętszego wroga Francji. Generał Naselli, mający dowodzić oddziałem skierowanym na Toskanję; generał Parisi, generał de Gambo i generał Fonseca, pułkownicy San Filipps i Giustini i z nimi w randze służbowych oficerów reprezentanci najsławniejszych rodzin Neapolitańskich.
Oficerowi ci byli obwieszeni krzyżami wszystkich krajów, orderami wszystkich kolorów, mundury ich błyszczały złotym haftem, kity tak ulubione narodom południowym, powiewały na trójgraniastych kapeluszach. Przebiegali oni szybko plac pod pozorem niesienia rozkazów, ale w istocie, aby podziwiano ich powierzchowność i wdzięk, z jakim umieli kierować koniem. We wszystkich oknach, na plac wychodzących, kobiety w balowych toaletach, ocienione chorągwiami białemi Burbonów i czerwonemi Anglji, kłaniały się, powiewały chustkami. Okrzyki: niech żyje Król! Niech żyje Anglja! Niech żyje Nelson! Śmierć Francuzom! podnosiły się jak wybuchy groźby, jak burzliwy wicher wpośród spokojnych fali ludzkiej, której bałwany uderzają, o tamę, grożąc jej każdej chwili rozerwaniem. Krzyki te, wychodzące z głębi ulic, wznosiły się z okna do okna, jak ogniste węże, mające zapalić sztuczny ogień na najwyższych piętrach i zginąć na tarasach, okrytych widzami. Cały ten sztab, galopujący na placu, wszystek lud ściśnięty w ulicach, wszystkie domy powiewające chustkami, wszyscy widzowie, zapełniający tarasy, wszystko to oczekiwało króla Ferdynanda, mającego osobiście stanąć na czele swej armji przeciwko Francuzom.
Już od ośmiu dni wojna została ogłoszoną, księża miewali mowy w kościołach, mnisi głosili je na placach i rynkach, stojąc na słupach i kozłach, wszystkie mury były obwieszone proklamacjami króla. Objawiały one, że król wszystko robił, ażeby zachować stosunki przyjazne z Francją, ale honor neapolitański został znieważony zajęciem Malty, własności królestwa Sycylji, że nie może tolerować najścia państwa papieża, którego kocha, jako swego dawnego sprzymierzeńca i szanuje jako głowę kościoła; w skutek więc tego, idzie z swoją armją dla przywrócenia Rzymowi tego prawego zwierzchnika.
Potem, odwołując się wprost do ludu, mówił: Gdybym mógł otrzymać ten skutek jakąkolwiek inną ofiarą, bez wahania byłbym ją uczynił; ale jakaż nadzieja powodzenia po tylu strasznych przykładach, znanych wam wszystkim? Pełen ufności w dobroci Boga, wierzę, że będzie kierował memi krokami i moją armją, jadę na czele odważnych obrońców ojczyzny. Z najwyższą radością narażam się na niebezpieczeństwa, przez miłość dla moich współziomków, moich braci i moich dzieci. Bądźcie wiernemi Bogu, bądźcie posłusznemi Jego rozkazom i mojej ukochanej małżonce, której powierzam o was pieczę w czasie mojej nieobecności. Polecam wam szanować ją i kochać jak matkę. Pozostawiam wam także moje dzieci, które nie powinny wam być mniej drogiemi, jak mnie samemu. Cokolwiek bądź zajdzie, pamiętajcie że jesteście Neapolitańczykami, że aby być odważnym, trzeba tylko chcieć tego i że lepiej umrzeć za chwałę Boga i swego kraju, niż żyć pod fatalnym uciskiem. Niech Bóg zsyła na was swoje błogosławieństwo! takie jest pragnienie tego, który dokąd żyć będzie, zachowa dla was tkliwe uczucie władzcy i ojca.
Pierwszy to raz dopiero król przemawiał do ludu, mówił mu o swojej dla niego miłości, chwalił się swójem ojcostwem, odwoływał się do jego odwagi i powierzał mu żonę i swoje dzieci. Od czasu bitwy de Velletzi wygranej w 1744 r. przez Hiszpanów nad Niemcami, która zapewniła tron Karolowi III — Neapolitańczycy słyszeli tylko w czasie uroczystości strzały armatnie, co jednak nie przeszkadzało, aby w swojej dumie narodowej nie mieli się uważać za najwaleczniejszych żołnierzy na świecie.
Co do Ferdynanda, ten nigdy nie miał zręczności dowieść ani swojej odwagi, ani swoich militarnych zdolności, a zatem nie można go było z góry posądzać o nieudolność albo słabość. On sam tylko wiedział, co myśleć o samym sobie i wypowiedział to w obecności generała Macka z swoim zwykłym cynizmem.
Wreszcie było to już wielkim postępem towarzyskim, że postanowiwszy rzecz tak ważną jak wojnę, mając do zwyciężenia nieprzyjaciela tak niebezpiecznego jak Francuzi, odwoływał się do ludu, w chęci usprawiedliwienia w oczach swoich poddanych konieczności narażania ich na utratę życia.
Prawda że oprócz pomocy Austrji, o której po odebraniu listu nie powątpiewał, spodziewał się poparcia ze strony Piemontu. Książe Belmontu przysłał osobliwszą depeszę do kawalera Priocca, ministra króla Sardyńskiego. Gdybyśmy nie mieli przed oczami tekstu tej depeszy, a tem samem me byli pewnemi jej autentyczności, wahalibyśmy się ją ukazać, tak w niej prawo narodów, moralność Boska i ludzka, zdaje nam się obelżywie zgwałconą.
Oto ona: — Tytuł tego rozdziału, upoważnia nas trochę do pisania historji i właśnie dlatego, że historja ta jest niepodobną do wiary, korzystamy z tego.
„Panie kawalerze! wiemy że w radzie waszego Króla, wielu ministrów ostrożnych, że nie powiem bojaźliwych, drżą na myśl wiarołomstwa i morderstwa, jak gdyby ostatni traktat przymierza między Francją i Sardynią, był aktem politycznym z rodzaju tych, jakie należy szanować. Czyż go nie podyktowała siła gnębiąca zwycięzcy? Czy nie został przyjętym z konieczności? Podobne traktaty są tylko niesprawiedliwością mocniejszego nad słabszym, który zrywając je, uwalnia się od nich za pierwszą sposobnością, podaną mu z łaski losu. Jakto, w obec waszego króla więźnia w swojej stolicy, otoczonego nieprzyjacielskiemi bagnetami, nazwalibyście wiarołomstwem niedotrzymanie umowy, wywołanej koniecznością, potępionej przez sumienie! Nazwalibyście zabójstwem wytępienie waszych tyranów? Więc bezsilność uciśnionych, nie może się nigdy spodziewać żadnej pomocy prawnej przeciwko sile gniotącej ich?
„Wojska francuzkie pełne ufności i bezpieczeństwa w pokoju, są rozproszone po całym Piemoncie; podbudźcie patrjotyzm narodu do szału, do wściekłości, tak żeby każden Piemontczyk wzdychał tylko do szczęścia ubicia choć jednego nieprzyjaciela ojczyzny; te cząstkowe morderstwa więcej przyniosą korzyści Piemontowi, niż zwycięztwa, odniesione na placach boju, a potomność nigdy nie nazwie zdradą czynów energicznych narodu, idącego po trupach swoich ciemięzców, aby odzyskać swoją wolność. Nasi odważni Neapolitańczykowie, pod wodzą generała Mack, pierwsi dadzą sygnał śmierci nieprzyjacielowi tronów i narodów i może już będę w drodze, gdy ten list do ciebie dojdzie.“
Te wszystkie poduszczenia zbudziły w narodzie neapolitańskim, tak łatwym do uniesień, zapał graniczący z szałem. Ten król, który jak drugi Godfryd de Bouillon, przedsięwziął wojnę świętą, ten obrońca kościoła biegnący na pomoc zwalonym ołtarzom, znieważonej religji, był to przykład chrześcijanizmu, ideał Neapolitańczyków i gdyby się ktoś odważył pokazać w tym tłumie, ubrany w spodnie, lub uczesany à la Titus, naraziłby niewątpliwie swoje życie; także i ci wszyscy, których posądzano o jakobinizm, to jest o pragnienie postępu, oświaty, uważanie Francji jako przewodniczkę narodów do cywilizacji, to też ci pozostali roztropnie zamknięci w domach i obawiali się ukazać w tłumie.
Lecz jakkolwiek naród był dobrze usposobiony, zaczynał się jednakże niecierpliwić, bo był to ten sam naród, który wymyślał świętemu Januarjuszowi, gdy tenże nie zaraz dokonywał cudu. Król, którego obecność zapowiedzianą była na dziewiątą nie ukazał się jeszcze, choć już na wszystkich zegarach, wszystkich kościołach Neapolu wybiło w pół do jedenastej; wiedziano, że król nie ma zwyczaju dawać czekać na siebie, na polowania zawsze pierwszy przychodził, w teatrze, jakkolwiek wiedział, że nie podniosą kurtyny przed jego przybyciem, zwykle był bardzo wcześnie, zaledwie trzy czy cztery razy w życiu spóźnił się; co do spożywania makaronu, rozrywki na którą wiedział że niecierpliwie oczekuje cały parter, nigdy nie ominął chwili, kiedy Czas, stanowiący zegar w San Carlo, wskazywał końcem swojej kosy dziesiątą godzinę. Zkąd więc pochodził ten brak pośpiechu w ukazaniu się narodowi, któremu w swoich proklamacjach, tyle okazywał miłości? Oto, bo król przedsiębrał coś innego jak łowy na jelenia, daniela lub dzika, coś innego jak wysłuchanie w San Carlo dwóch aktów opery i trzech aktów baletu; król grał grę jeszcze nigdy przez siebie nie graną i wiedział sumiennie o swym braku zręczności; to też nie pilno mu było rozpoczynać jej.
Nakoniec uderzono w bębny, jednocześnie odezwały się cztery orkiestry umieszczone na czterech rogach placu, okna frontowe pałacu, wychodzące na balkon otworzyły się i balkony zostały zajęte: środkowy przez królowę, księcia panującego, księżniczkę Kalabryjską, książąt i księżniczki rodziny królewskiej, sir Williamsa, lady Hamilton, Nelsona, Toubridyca i Balla, nakoniec przez siedmiu ministrów. Inne balkony zajęły damy honorowe, szambelani i wszystkie znakomite osoby należące do dworu; jednocześnie wpośród zapalczywych ogłuszających okrzyków: hurra! król ukazał się konno w bramie pałacowej w towarzystwie książąt Saskiego i Filipstadt. za nim adjutant przyboczny króla, markiz Malaspina i przyjaciel króla książę d’Ascoli, bez którego król oświadczył, że nie pojedzie wcale, ten zaś, chociaż nie piastował żadnego urzędu w armji, z radością zgodził się towarzyszyć swojemu władzcy.
Król konno zyskiwał to co tracił pieszo; wreszcie był razem z księciem Rocca Romana, najlepszym kawalerzystą z całego królestwa i chociaż trzymał się trochę pochyło, posiadał w tem ćwiczeniu daleko więcej wdzięku, niż w każdem innem.
Jednak zanim przebył główną bramę, bądź wypadkiem. bądź z przeczucia, koń jego zwykle pewny i łagodny, zrobił skok, któryby z pewnością każdego innego jeźdźca wysadził z siodła, potem niechcąc wejść na plac, spiął się tak, że o mało nie upadł 2 swoim jeźdźcem; ale król ściągnął go, spiął ostrogami i jednam skokiem, jakby miał jaką niewidzialną przeszkodę do przebycia, koń znalazł się na placu.
— Zła wróżba! powiedział do księcia d’Ascoli markiz Malaspina, człowiek rozumny i krytyk zapalony; Rzymianin cofnąłby się do domu.
Ale król, mając dość zabobonów nowożytnych w które bardzo wierzył, nie myślał o starożytnych, których wreszcie nie znał wcale, z uśmiechem więc na ustach i rad, że może okazać swoją zręczność zebranemu tłumowi, popędził w środek koła, jakie utworzyli generałowie na jego przyjęcie; miał na sobie świetny mundur feldmarszałka austrjackiego, pokryty haftem i orderami; na kapeluszu powiewało pióro rywalizujące białością i objętością z piórem jego przodka Henryka IV. w Jury i za którym wojsko miało postępować, nie jak zwycięzcy Majenny po drodze chwały i zwycięztwa, ale porażki i wstydu.
Na widok króla, powiedzieliśmy, okrzyki, hurra, rozległy się i zwiększyły jak grzmot. Król zachwycony tryumfem, zapewne przez chwilę zaufał sam sobie; obrócił konia na przeciw królowej i skłonił się przed nią, podnosząc kapelusz.
Wtenczas balkony pałacu ożywiły się z kolei; wybiegły okrzyki, chustki, powiewały w powietrzu, dzieci wyciągały ręce do króla, a lud złączył się z tą demonstracją i stała się ona powszechną; przyłączyły się do niej okręta w przystani, rozpinając flagi i działa fortec, zdwajając wystrzały armatnie.
Wtenczas po pochyłości arsenału, zjechało z głośnym wojennym hałasem, dwadzieścia pięć sztuk armat z furgonami i artylerzystami; tyle właśnie sztuk armat było przeznaczone do korpusu armii środkowej, to jest tej. na której czele miał być kroi i generał Mack; nakoniec szły skarby armji, zamknięte w żelaznych wozach.
Godzina jedenasta wybiła na kościele świętego Ferdynanda. Była to godzina odjazdu, a raczej była już godzina spóźniona: godzina odjazdu miała być dziesiąta. Król chciał zakończyć dramatycznie.
— Moje dzieci, zawołał on wyciągając ramiona ku balkonowi, gdzie były młode księżniczki i młodzi książęta: Leopold i Albert. Byli to ostatni dwaj synowie króla, jeden dziewięcioletni Leopold książę Salerny, faworyt królowej; drugi Albert, ulubieniec króla, sześcioletni i którego dni już były policzone.
Dwaj chłopcy, słysząc wołanie ojca, zniknęli z balkonu z swoimi nauczycielami, lecz na schodach wyprzedzili ich, puścili się wielką bramą z odwagą właściwą tylko młodości między konie, plac napełniające i pobiegli do króla.
Król ich brał kolejno, podnosił w górę i całował. Potem pokazał ich ludowi krzycząc tak głośno, że go słyszano w znacznej odległości.
— Polecam wam ich, moi przyjaciele; po królowej są mi oni najdroższymi na święcie.
I oddając dzieci nauczycielom, dodał wyciągając szpadę z gestem, który mu się tak śmiesznym wydał u barona Mack.
— A ja, ja idę zwyciężyć albo umrzeć za was!
Na te słowa wzruszenie doszło do szczytu, młodzi książęta płakali, królowa podniosła chustkę do oczów, książę Kalabryjski wyciągnął ręce do nieba, jak gdyby wzywając błogosławieństwa Boskiego na głowę swojego ojca, profesorowie wzięli małe książęta na ręce i pomimo ich krzyków, wynieśli je, tłum wybuchnął głośnym płaczem i krzyczał hurra! Wrażenie zostało wywołane, przedłużać je byłoby to samo, co zmniejszyć. Trąby dały znak odjazdu i puszczono się w pochód. Mały oddział kawalęrji, stojący na Largo San Ferdinando, poszedł za nimi stanowiąc głowę kolumny, król niezwłocznie udał się za nimi, kłaniając się ludowi wołającemu: Niech żyje Ferdynand IV.! Niech żyje Pius VI.! Śmierć Francuzom!
Mack z swoim sztabem postępował za królem, za nim cały groźny orszak, który widzieliśmy, zakończony takimże oddziałem kawalerji, jak idący na czele.
Zanim zupełnie opuszczono plac Zamkowy, król odwrócił się, skłonił się jeszcze raz królowej i pożegnał swoje dzieci. Potem zagłębił się w długą ulicę Toledo, mającą go zaprowadzić przez Largo Mercatello, Port’ Alba i Largo delle Pigne na drogę wiodącą do Kapui, gdzie świta króla miała się zatrzymać, podczas kiedy król w Cazerte miał na prawdę pożegnać żonę i dzieci i zrobić ostatnią wizytę kangurom. Król najwięcej żałował, że pozostawiał w Neapolu swój niedokończony żłobek.
Za miastem oczekiwał powóz; król wsiadł z księciem d’Ascoli, generałem Mack, markizem Malaspina i wszyscy czterej pojechali do Cazerte, gdzie za dwie godziny potem miała przybyć królowa, rodzina królewska i zaufani dworu, ponieważ dopiero nazajutrz miała się rozpocząć prawdziwa kampanja.

Kilka kart z historji.

Chociaż nie mamy zamiaru być historykami tej wojny, zmuszeni jesteśmy postępować za królem Ferdynandem, przynajmniej w jego tryumfalnym pochodzie do Rzymu, i zebrać najważniejsze zdarzenia tegoż pochodu.
Armja króla Sycylijskiego od miesiąca już obozowała; była ona podzielona na trzy korpusy: 22.000 stało w San Germano, 16.000 w Abryzzach, 8.000 na płaszczyznach Sessa, nie rachując 6,000 ludzi w Gaecie gotowych do wymarszu, jako tylna straż przy posunięciu się naprzód trzech wymienionych korpusów i 8,000 gotowych do wylądowania w Liworno pod rozkazami generała Nazelli. Pierwszy korpus był pod osobistem dowództwem króla, drugi generała Micherona, trzeci generała Damas.
Mack jak to powiedzieliśmy, prowadził pierwszy korpus.
A więc 52,000 ludzi nie rachując oddziału Nazellego, postępowało przeciw generałowi Championnet i jego 9 lub 10,000 ludzi.
Po przepędzeniu trzech albo czterech dni w obozie San Germano, podczas których królowa i Emma Lyonna, ubrane jak dwie amazonki, dosiadłszy rzutkich koni, aby dać sposobność podziwiania swej zręczności, zrobiły przegląd pierwszego korpusu armii wszelkiemi możliwemi środkami, pięknemi słówkami, uśmiechami wdzięcznemi do oficerów, podwójną płacą i rozdaniem wina żołnierzom, podniecały ich zapał. Rozstaną się z nadziejami zwycięztwa i podczas kiedy królowa, Emma Lyonna, sir Williams Hamilton, Horacy Nelson, ambasadorowie i baroni zaproszeni na te uroczystości wojenne, powracali do Cazerte, tego samego dnia o tej samej godzinie w trzech różnych punktach wojsko ruszyło w pochód.
Widzieliśmy rozkazy generała Macdonald, wydane w imieniu generała Championnet tego samego dnia, kiedyśmy wprowadzili czytelników naszych do pałacu Corsini i gdzie byli obecnymi przybyciu ambasadora francuzkiego i hrabiego de Ruvo. Rozkazy te były, przypominamy sobie, aby za zbliżeniem się Neapolitańczyków wszystkie place i pozycje opuścić. Nie powinno więc zadziwiać, że przed najściem króla Ferdynanda cała armja francuzka cofnęła się.
Generał Micherone tworzący z 10,000 żołnierzy prawe skrzydło, przeszedł Trento, posunął przed sobą mały oddział francuzki d’Ascolego i drogą Emiliańską skierował się do Porto Ferma; generał Damas tworzący skrzydło lewe, poszedł drogą Apenińską; król zaś prowadząc środek, pojechał z San Germano i jak postanowił Mack w swoim planie wojennym szedł na Rzym drogą Seperano i Frosinone.
Oddział króla przybył do Seperano około dziewiątej rano i tam w domu syndyka król zatrzymał się na śniadanie. Po śniadaniu generał Mack, którego król od wyjazdu z San Germano przypuścił do swego stołu, prosił o pozwolenie przyzwania swego adjutanta majora Riescaek.
Był to młody Austrjak od 26-28 lat mieć mogący, wykształcony, mówiący po francuzku jak swoim rodowitym językiem i bardzo dystyngowany. Na wezwanie generała stawił się natychmiast.
Młody oficer naprzód oddał głęboki ukłon królowi, potem generałowi i oczekiwał na rozkazy.
— Najjaśniejszy Panie, powiedział Mack, jest pomiędzy zwyczajami wojennemi, a nadewszystko pomiędzy ludźmi grzecznymi, iż uprzedza się nieprzyjaciela zanim go napadnie; sądzę, że powinienem uprzedzić generała republikańskiego, żeśmy przeszli granicę.
— Mówisz, że taki zwyczaj wojenny? zapytał król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A zatem uprzedzaj generale, uprzedzaj.
— Zresztą dowiedziawszy się, że idziemy z tak przemagającemi siłami, może nam ustąpi swego miejsca.
— A, rzekł król, byłoby to bardzo pięknie z jego strony.
— Więc Wasza Królewska Mość pozwala?
— Spodziewam się, że pozwalam.
Jenerał Mack odwrócił krzesło, oparł się łokciem na stole i powiedział:
— Majorze Ulrych siadaj i pisz.
Major wziął pióro.
— Pisz, ciągnął dalej Mack, jak umiesz najpiękniej, bo może być, że generał republikański, do którego ten list adresujemy, nie umie czytać bardzo biegle; panowie ci nie są w ogóle zbyt biegli, ciągnął dalej Mack, śmiejąc się z swego dowcipu, a nie chcę, w razie gdyby się uparł zostać, żeby mógł powiedzieć, że mnie nie zrozumiał.
— Jeżeli to do generała Championnet ten list piszemy, powiedział młody człowiek, Wasza Ekscellencja nie powinna się niczego podobnego obawiać. Słyszałem, że jest on jednym z najwykształceńszych ludzi w armii francuzkiej, jednakże jestem gotów wykonać rozkazy Waszej Ekscellencji.
— I zrobisz najlepiej, odparł Mack cokolwiek urażony uwagą młodzieńca i dając mu rozkazujący znak głową.
Major przygotowywał się do pisania.
— Czy Wasza Królewska Mość pozwala mi samemu zredagować? zapytał generał Mack króla.
— Owszem, owszem, odrzekł król, bo gdybym sam napisał do twego obywatela generała, pomimo całej jego uczoności, trudnoby mu było zrozumieć.
— Pisz pan, powiedział Mack.
I podyktował list, a raczej ultimatum, nie zachowane nam przez żadną historję, a który kopjujemy z listu pisanego do Królowej; jest to wzór impertynencji i pychy:
„Panie Generale! Zawiadamiam pana, że armja Sycylijska, którą mam zaszczyt dowodzić pod osobistemi rozkazami Króla, przebyła granicę, aby wejść w posiadanie Państwa Rzymskiego zbuntowanego i przywłaszczonego od pokoju w Campo-Formio. Bunt i przywłaszczenie będą uznane przez Jego Królewską Mość Sycylijską i jego dostojnego sprzymierzeńca Cesarza i Króla; żądam więc aby niezwłocznie usunięto wojska republikańskie, znajdujące się w Państwie Rzymskiem i innych zajmowanych przez nie punktach. Generałowie dowodzący kolumnami wojsk Jego Królewskiej Mości Sycylijskiej, mają stanowczy rozkaz nie rozpoczynać kroków nieprzyjacielskich tam, gdzie podług mego zalecenia usunie się armja francuzka, ale użyć siły w razie jej oporu.
„Nakoniec uprzedzam cię, Obywatelu Generale, że ustąpienie wojsk francuzkich na terrytorjum Wielkiego Księztwa Toskańskiego, uważać będę jak rozpoczęcie kroków nieprzyjacielskich. Oczekuję natychmiastowej twojej odpowiedzi i proszę o odesłanie mi majora Reiscach, którego posyłam do ciebie, w cztery godziny po odebraniu mego listu. Odpowiedź powinna być stanowcza i zwięzła. Co do rozkazu opuszczenia Państwa Rzymskiego i nieustępowania do W. K. Toskańskiego, odpowiedź przecząca, będzie uważana jako wypowiedzenie przez was wojny, a Jego Królewska Mość Król Sycylii, będzie umiał zbrojnie poprzeć słuszne wymagania jakie w jego imieniu objawiam.
„Mam zaszczyt itd.“
— Już napisałem, powiedział młody oficer.
— Czy Król nie ma nic do zarzucenia, zapytał Mack Ferdynanda.
— Czy to pan podpisujesz?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A zatem! I król dokończył zdania poruszeniem ramion, co miało znaczyć:
— Rób, jak uważasz.
— Wreszcie, powiedział Mack, my ludzie znakomitej rasy i imienia, powinniśmy mówić w ten sposób do tych sans-culotów republikanów. I biorąc pióro z rąk majora podpisał, potem oddając mu je: — Teraz, powiedział, połóż adres.
— Czy pan mi go tak jak i list podyktuje? spytał młody oficer.
— Jakto, więc ty nie umiesz adresu położyć?
— Nie wiem, czy mam napisać Panu Generałowi, czy Obywatelowi Generałowi.
— Napisz Obywatelowi, powiedział Mack, dlaczego tym ludziom dawać inny tytuł, nie taki jaki sami biorą.
Młodzieniec zaadresował, zapieczętował list i podniósł się.
— Teraz panie, powiedział Mack, wsiądziesz na koń i doręczysz jak najspieszniej ten list generałowi francuzkiemu. Jak widziałeś, pozostawiam mu cztery godzin czasu do namysłu. Możesz więc na jego postanowienie cztery godziny czekać, ale ani minuty więcej. My zaś będziemy postępowali dalej; prawdopodobnie złączysz się z nami pomiędzy Anogni i Valmonte.
Młodzieniec ukłonił się generałowi i pojechał dla spełnienia swej misji.
Ja forpocztach francuzkich, spotkanych w Frosinone zatrzymano go; ale kiedy wymienił swoje tytuły generałowi Duhesme, dowodzącemu strażą tylną w tym punkcie, pokazał depesze do generała Championnet, kazał go przepuścić. Przebywszy tę przeszkodę, poseł jechał dalej i nazajutrz około w pół do dziewiątej rano, przybył do Rzymu. Przy bramie San Giovanni robiono mu pewne trudności, ale po obejrzeniu depeszy, oficer francuzki, będący na warcie, zapytał młodego majora, czy znał Rzym, a na jego przeczącą odpowiedź, dał żołnierza, aby go zaprowadził do pałacu generała.
Championnet powracał z przechadzki na okopach a raczej w około sklepów, z swoim adjutantem Thiébault, właśnie tym, którego po Salvacie lubił najwięcej, i z generałem inżynierji Eblé, od dwóch dni przybyłym. Przy drzwiach pałacu Corsini, spotkał czekającego nań wieśniaka; wnosząc z jego ubioru, sądzić można było, że pochodził z dawnej prowincji Samnia.
Generał zsiadł z konia i zbliżył się do niego, bo od pierwszego rzutu oka poznał, że ten człowiek miał jakiś interes. Thiébault chciał zatrzymać generała, bo pamiętał jeszcze o zabójstwach Bassevilla i Dufanta, ale generał odsunął adjutanta i zbliżył się do wieśniaka:
— Zkąd przybywasz? zapytał.
— Z południa.
— Znasz hasło?
— Znam: Neapol i Rzym.
— Poselstwo twoje jest ustne czy piśmienne?
— Piśmienne. I podał mu list. Zawsze od tej samej osoby?
— Niewiem.
— Czy mam dać odpowiedź?
— Nie.
Championnet otworzył list, był pisany przed pięcioma dniami, czytał:
„Coraz jest lepiej; ranny wczoraj po raz pierwszy podniósł się i przeszedł kilka razy przez pokój, oparty na ramieniu swojej siostry miłosierdzia, Za życie jego można ręczyć chyba, żeby popełnił jaką wielką nieroztropności“.
— A! brawo, krzyknął Championnet. I znów czytał dalej:
„Jednego z naszych przytrzymano, niewiadomo kto go zdradził; zdaje się, że go zamknięto w fortecy Saint-Elme, ale jeżeli należy obawiać się o niego samego, o nas możemy być spokojni, jest to chłopieć serca, prędzej pozwoliłby siebie porąbać w kawałki, niżby cośkolwiek powiedział.
„Mówią, że król z wojskiem wyjechał wczoraj z San Germano, armja składa się z 52,000 ludzi, z których trzydzieści tysięcy postępuje pod rozkazami króla, 12,000 pod rozkazami Micheroux, 10, 000 pod rozkazami generała Damos, nie licząc ośmiu tysięcy wypływających z Gaety pod dowództwem generała Noselli eskortowanych przez Nelsona i część eskadry angielskiej dla wylądowania w Toskanii. Armia prowadzi z sobą sto armat i we wszystko jest obficie zaopatrzona.

„Wolność, równość, braterstwo^!

Post scriptum: Hasło przyszłe posłańca, będzie Saint-Ange i Saint-Etnie!“
Championnet oczami szukał wieśniaka, ale ten zniknął; wtedy podając list generałowi Eblé i dając znak głową, aby szedł do pałacu:
— Masz Eblé, powiedział, przeczytaj to, jest tam złe i dobre. Potem zwrócił się do swego adjutanta Thiébault: — Najwaźniejszem jest, powiedział, że nasz przyjaciel Salvato Palmieri ma się coraz lepiej, piszący do mnie ręczy za jego życie, a mam podejrzenie, że jest doktorem. Wreszcie zdaje mi się, że są oni tam dobrze uorganizowani, już trzeci list odbieram, każdy przez innego posła, za każdą rażą zmieniają hasło i nie czekają odpowiedzi. Potem odwracając się do generała Eblé: — No cóż ty mówisz na to Eblé? zapytał.
— Mówię, odrzekł tenże, wchodząc do wielkiej sali, gdzie już widzieliśmy generała Championneta rozmawiającego z Macdonaldem o wielkości i upadku Rzymian, mówię, że 52,000 ludzi i sto armat, to ładna cyfra. A wy ile macie armat?
— Dziewięć.
— A ludzi?
— 11,000 do 12,000, i jeszcze Dyrektorjat wybrał właśnie obecną chwilę, aby zażądać odemnie 3, 000 ludzi dla wzmocnienia garnizonu na wyspie Korfu.
— Ależ generale, powiedział Thiebault, sądzę, że w okolicznościach, w jakich obecnie znajdujemy się, o czem nie wie Dyrektorjat, możesz nie usłuchać tego rozkazu.
— Ba! rzekł Championnet. Czy sądzisz Eblé, że w dobrej pozycji ufortyfikowanej przez ciebie dziewięć do dziesięciu tysięcy Francuzów, nie może się oprzeć 52,000 Neapolitańczyków, do tego dowodzonych przez generała barona Mack?
— O generale! powiedział śmiejąc się Eblé, wiem, że dla ciebie nie ma niepodobieństwa; wreszcie Neapolitańczyków znam lepiej od ciebie.
— I gdzież ich dobrze poznałeś? Od pół wieku, z wyjątkiem Tulonu, gdzie nie byłeś, niesłyszano ich strzałów armatnich.
— Kiedy byłem dopiero porucznikiem, jest temu lat dwanaście, wprowadzono mnie do Neapolu z Angurean, który był wówczas sierżantem i panem pułkownikiem de Pommereuil.
— I co u djabła robiliście w Neapolu?
— Przybywaliśmy na rozkaz królowej i sir Johna Actona organizować armję na sposób francuzkiej.
— Niedobrej nowiny udzielasz mi Eblé, jeżeli mam do czynienia z armją organizowaną przez ciebie i Angereau rzecz nie pójdzie tak łatwo jak sądziłem. Mówią, że książę Eugenjusz dowiadując się, że wysyłają armję przeciwko niemu, a niewiedząc kto nią dowodził rzekł: Jeżeli to Villeroy ja go pobiję; jeżeli to Beaufort, będziemy się bili; jeżeli to Catinet, on mnie pobije. Ja mógłbym powiedzieć tak samo.
— O uspokój się w tej mierze. Niewiem jakie nieporozumienie zaszło między panem de Salis a królową, ale faktem jest, że po miesiącu wyrzucono nas za drzwi i zastąpiono instruktorami austrjackiemi.
— Ale mówiłeś, że byliście w Neapolu miesiąc?
— Miesiąc, czy sześć tygodni, niepamiętam dobrze.
— W takim razie jestem spokojny, i pojmuję dla czego Dyrektorjat przysyła cię do mnie, bezwątpienia nie marnowałeś czasu przez ten miesiąc.
— Nie, studiowałem miasto i przystęp do niego.
— Nie śmiem jeszcze powiedzieć, że nam się to przyda, ale kto wie? Tymczasem Thiébault, ciągnął dalej generał, ponieważ za trzy lub cztery dni nieprzyjaciel może być tutaj, tem więcej że nie mam zamiaru przeszkadzać jego pochodowi, rozkaż, aby strzelano na alarm z fortecy św. Anioła i uderzono w bębny i niech garnizon pod dowództwem generała Materna Maurice, zbierze się na placu Peuple.
— Idę generale.
Adjutant wyszedł bez najmniejszej oznaki zdziwienia, z tem biernem posłuszeństwem, charakteryzującem oficerów, mających rozkazywać w przyszłości; ale prawie zaraz powrócił.
— Cóż takiego? spytał Championnet.
— Generale, odrzekł młodzieniec, adjutant generała Mack przybywa z San Germano i pragnie się widzieć z tobą; powiada, że przynosi ważną depeszę.
— Niech wejdzie, powiedział Championnet, niech wejdzie! Nigdy nie należy kazać czekać naszym przyjaciołom, a tem mniej nieprzyjaciołom naszym.
Młodzieniec wszedł; słyszał ostatnie wyrazy generała i z uśmiechem na ustach, kłaniając się dworsko i grzecznie, podczas kiedy Thiébault podawał oficerowi służbowemu trzy rozkazy, dane mu przez generała Championnet:
— Twoi przyjaciele czuli się zawsze dobrze, ale nieprzyjaciołom często bywało bardzo źle bacząc na tę zasadę generale, nie traktuj mnie wię
c jak nieprzyjaciela. Championnet podszedł ku niemu i podając rękę:
— Panie, pod moim dachem nie ma nieprzyjaciół, są tylko moi goście, odparł generał; cieszę się więc z twego przybycia, chociażbyś mi nawet przynosił wojnę.
Młodzieniec znów się ukłonił i oddał głównemu dowódzcy depeszę barona Mack.
— Jeżeli to nie jest wojna, powiedział, to przynajmniej coś do niej bardzo podobnego.
Championnet rozpieczętował list i najlżejszem poruszeniem twarzy nie zdradził wzruszenia. Co do posła, wiedząc co zawierała depesza, ponieważ ją sam pisał, nie aprobując ani jej formy ani treści, niespokojnie spoglądał na generała przechodzącego z jednego wiersza do drugiego. Ukończywszy, Championnet uśmiechnął się i schował depeszę do kieszeni.
— Panie, powiedział do młodego posła, czcigodny generał Mack mówi, że cztery godziny masz ze mną przepędzić, dziękuję mu za to i uprzedzam, że nie daruję ci ani jednej minuty. Wyjął zegarek. — Jest kwadrans na jedenastą, o kwadrans na trzecią będziesz wolny. Thiébault powiedział do wchodzącego adjutanta, każ dać jedno nakrycie więcej, pan raczy z nami podzielić śniadanie.
— Generale, wybełkotał młody oficer zdziwiony, więcej niż zdziwiony bo zaambarasowany grzecznością względem człowieka, przynoszącego list tak niegrzeczny, doprawdy niewiem...
— Jeżeli możesz przyjąć śniadanie biedaków, którym brakuje wszystkiego, opuściwszy stół królewski wspaniale zastawiony, powiedział Championnet śmiejąc się, przyjmij majorze, przyjmij. Nie umiera się, będąc nawet Alcybiadesem samym, dlatego że się przypadkiem jadło czarną polewkę Likurga.
— Generale, odparł adjutant, pozwól mi zatem podwójnie ci podziękować i za zaproszenie w okolicznościach, w jakich to czynisz; może będę podzielał ucztę Spartańczyka, ale tylko Francuz mógł się zdobyć na grzeczność wezwania mnie do niej.
— Generale, powiedział Thiebault wchodząc, śniadanie na stole.

Dyplomacja Generała Championnet.

Championnet prosił majora Ulrycha, aby pierwszy wszedł do sali jadalnej; wskazał mu miejsce między generałem Eblé i sobą.
Śniadanie, chociaż nie było śniadaniem sybaryty, nie było jednakże zupełnie spartańskie: środkowało między jednem a drugiem; podsycane było piwnicą Jego Świątobliwości Piusa VI., wina więc były doskonałe.
W chwili siadania do stołu, rozległ się strzał armatni, potem drugi, nakoniec trzeci. Na pierwszy wystrzał młodzieniec zadrżał, drugiego słuchał tylko, na trzeci już był zupełnie obojętny. O nic nie zapytał.
— Słyszysz majorze? powiedział Championnet, widząc, że ten milczy.
— Tak, słyszę generale, ale przyznaję, że nic nie rozumiem.
— Są to wystrzały alarmowe.
Prawie w tej samej chwili zaczęto bębnić.
— A ten bęben, zapytał uśmiechając się oficer austrjacki.
— To także na alarm.
— Domyślam się tego.
— Rozumiesz pan bardzo dobrze, że po otrzymaniu takiego listu, jakim mnie zaszczycił generał Mack, nie mam czasu do stracenia; przypuszczam, że pan znasz treść listu?
— To ja go pisałem.
— Pan bardzo pięknie piszesz, majorze.
— Ale generał Mack go dyktował.
— Generał Mack ma bardzo piękny styl.
— Ale jakto być może?... ciągnął dalej młody major, słysząc wciąż bijące armaty. Nie słyszałem, żebyś pan dał jaki rozkaz! Czy wasze bębny i armaty poznały mnie, albo czy też są czarownikami?
— Nasze armaty przedewszystkiem powinnły być niemi, bo pan wiesz, że mamy ich wszystkiego dziewięć; widzisz pan więc, że to niewiele przeciwko waszym stu armatom. Jeszcze jeden kotlet majorze.
— Chętnie generale.
— Nie, moje armaty nie strzelają i bębny nie biją z własnego natchnienia; wydałem rozkazy, zanim miałem zaszczyt pana zobaczyć.
— Więc pan byłeś uprzedzony o naszym pochodzie?
— O! ja tak jak Sokrates mam ducha proroczego, wiedziałem, że król i generał Mack wyjechał przed sześcioma dniami to jest w poniedziałek z San Germano z 30.000 ludźmi; Micheroue d’Aguila z 12 tysiącami, Dunas i de Cessa z 10.000, nie licząc generała Nazelli i ośmiu tysięcy ludzi, którzy pod eskortą dostojnego admirała Nelson, mają wylądować w Liworno, ażeby przeszkodzić naszemu cofnięciu się do Toskanji. O! generał Mack to wielki strategik, cała Europa wie o tem; zresztą pojmujesz pan, ponieważ mam tylko dziesięć tysięcy ludzi, z których Dyrektorjat zabiera mi jeszcze 3.000 dla wzmocnienia garnizonu Korfu... Ale, ale, Thiébault, czy wydałeś rozkaz, aby tych trzy tysięcy ludzi udało się do Ankony, aby tam wsiąść na okręt?
— Nie generale, odparł Thiébault, bo wiedząc że w istocie lak jak mówisz, posiadamy tylko 12 tysięcy ludzi, wahałem się zmniejszyć twoje siły jeszcze o trzy tysiące.
— Dobrze! odpowiedział z zwykłą pogardą, uśmiechając się generał Championnet, zapomniałeś Thiébault, że Spartańczyków było tylko trzystu: na śmierć zawsze jest dosyć. Wydaj rozkaz kochany Thiebauldzie niech wyjeżdżają natychmiast.
Thiébault wstał i wyszedł.
— Weźże skrzydełko kury majorze, nic nie jesz. Scipion będący jednocześnie moim intendentem, kamerdynerem i kucharzem, będzie sądził, że ci się jego kuchnia nie podoba i umrze ze zmartwienia.
Młodzieniec, który w istocie przestał jeść, słuchając generała, zaczął jeść na nowo, ale widocznie zmieszany dobrym humorem Championneta przypuszczając, że to podstęp.
— Eblé, ciągnął dalej generał, zaraz po śniadaniu, podczas kiedy my z majorem Reiscach zrobimy przegląd garnizonu rzymskiego, pan udasz się przed nami i będziesz gotowym do zrzucenia mostu Tivoli na Teweronie i mostu Borghetto na Tybrze, jak je tylko przejdą wojska francuskie.
— Dobrze, generale, odpowiedział spokojnie Eblé.
Major patrzył na Championneta.
— Szklankę tego wina albańskiego majorze, to z piwnicy Jego Świątobliwości, amatorowie znajdują je dobrem.
— A zatem generale, mówił Reiscach, popijając zwolna wino, zostawiasz nam Rzym.
— Zbyt jesteś doświadczonym żołnierzem, kochany majorze, odpowiedział Championnet abyś nie wiedział, że nie broni się w 1799 r. pod obywatelem Barras, miasta fortyfikowanego w 274 r. przez cesarza Aureljusza. Gdyby generał Mack przybywał do mnie ze strzałami Partów, procami Bolearczyków, a nawet sławnym taranem Antonjusza, mającym 75 stóp długości, zdecydowałbym się; ale na sto sztuk armat generała Mack, byłoby to szaleństwo.
Wszedł Thiébault.
— Twoje rozkazy wykonane, generale, powiedział.
Championnet podziękował mu skinieniem głowy.
— Jednakże, ciągnął dalej generał Championnet, niezupełnie opuszczam Rzym; nie, Thiébault zamknie się w zamku św. Anioła z pięciuset ludźmi, wszak prawda Thiébault.
— Naturalnie, jeżeli rozkażesz generale.
— I pod żadnym pozorem nie poddasz się?
— Pod żadnym pozorem, możesz być spokojny.
— Sam sobie wybierzesz ludzi, nie ma wątpliwości, że znajdziesz pięciuset gotowych zginąć za honor Francji.
— Nie będzie to trudnem.
— My wyjeżdżamy dziś. Przepraszam cię majorze, że zajmuję się przy tobie naszemi interesami, ale ty także jesteś żołnierzem i wiesz, co to znaczy. Jedziemy dzisiaj. Proszę cię, trzymaj się dwadzieścia dni, przed ich upływem powrócę do Rzymu.
— O! nie krępuj się generale, wymagaj dwadzieścia dni, dwadzieścia pięć, nawet trzydzieści dni.
— Potrzebuję tylko dwadzieścia dni i daję ci słowo honoru Thiebault, że przed ich upływem przybędę was uwolnić; Eblé, ciągnął dalej, połączysz się ze mną w Civita Castellane, tam zbiorę wszystkie moje siły, pozycja jest piękna, ale trzeba tam porobić niektóre roboty. Nie gniewasz się na mnie, kochany majorze, wszak prawda?
— Generale, powtórzę ci to, co przed chwilą powiedział mój kolega Thiébault, nie krępuj się dla mnie.
— Widzisz, ja gram z odkrytemi kartami. Wy macie 60 000 ludzi, 100 armat, amunicji tyle, że nie wiecie sami co z nią robić; ja, jeżeli mi Jaubert nie przyśle trzech tysięcy ludzi, o które prosiłem, posiadam dziewięć tysięcy wojska, piętnaście tysięcy strzałów armatnich i dwa miljony nabojów. To i wszystko. Pojmujesz, że z taką niższością, należy przedsięwziąć środki ostrożności. — A że młodzieniec słuchał i kawa jego stygła: — Pij kawę gorącą, powiedział, Scipion jest dumny swoją kawą i zaleca ją pić gorącą.
— W istocie jest doskonała, powiedział major.
— A więc, kończmy młody przyjacielu, bo jeżeli pozwolisz, pojedziemy zrobić przegląd garnizonu, z którego zarazem Thiébault, wybierze swoich pięciuset ludzi.
Major Reiscach wypił kawę do ostatniej kropli, podniósł się i ukłonił na znak, że jest gotowy. Scypion się zbliżył.
— Zdaje się, że wyjeżdżamy, generale? zapytał.
— Tak, kochany Scypionie, wiesz, że w naszem djablem rzemiośle, nigdy się nie jest pewnym niczego.
— Więc generale, trzeba zabrać rzeczy, zapakować książki, mapy i plany.
— Nie, zostaw wszystko tak jak jest, zastaniemy to za powrotem. Kochany majorze, mówił dalej Championnet, przypinając szablę, sądzę, że generał Mack dobrze zrobi, zamieszkując ten pałac, znajdzie bibljotekę i doskonałe mapy, polecam ci moje książki i plany, bardzo je cenię, pożyczam mu ich tak jak mego pałacu i pod twoją straż oddaję Będzie mu to tem wygodniej, że jak widzisz na przeciwko wznosi się olbrzymi pałac Farnezych, gdzie prawdopodobnie Król zamieszka. Z okna do okna Jego Królewska Mość i jego główny dowódzca, będą mogli telegrafować.
— Jeżeli generał zamieszka ten pałac, odrzekł major, mogę zaręczyć, że wszystko cokolwiek do pana należało, będzie szanowane.
— Scypion, powiedział generał, mundur na zmianę i sześć koszul w mantelzaku, możesz je od razu kazać przytroczyć do siodła, po przeglądzie natychmiast ruszamy w pochód.
W pięć minut potem, rozkazy generała Championet zostały wykonane i cztery czy pięć koni oczekiwało na jeźdźców przy bramie pałacu Corsini.
Młody major napróżno szukał oczami swojego masztalerza, generał podał mu świeżego z olstrami ozdobionemi herbem. Ulrych Reiscach patrzył pytająco na Championneta.
— Pański koń był zmęczony, powiedział generał, pozwól mu wytchnąć, przyprowadzą ci go wypoczętego na plac Peuple.
Major ukłonił się na znak podziękowania i skoczył na siodło, Eblé i Thiébault zrobili toż samo, mała eskorta, w której znajdował się nasz dawny przyjaciel, brygadjer Martin, jeszcze przepełniony dumą, że przyjechał z Itri do Rzymu w powozie ambasadora, postępowała kilka kroków za generałem, Scipion, którego zajęcia gospodarskie zatrzymywały, miał się złączyć później.
Pałac Corsini, gdzie mówiąc nawiasowo, umarła Krystyna Szwedzka, leży na prawym brzegu Tybru; na prost niego z drugiej strony La via Lunghara, wznosi się wdzięczny budynek Farneziny, onieśmiertelnionej przez Rafaela. Z tego to olbrzymiego pałacu Farnezych i prześlicznego klejnotu doń należącego, Ferdynand sprowadził wszystkie arcydzieła starożytności średnich wieków, któremi się chwalił w zamku Cazerte przed młodym bankierem Andrzejem Backer.
Mały oddział puścił się prawym brzegiem Tybru ulicą Lunghara; major Ulrych jechał obok Championneta, generał Eblé z drugiej strony, pułkownik Thiébault cokolwiek w tyle służył za łącznik między główną grupą, a małą eskortą. Kilka chwil jechano w milczeniu, potem Championnet głos zabrał.
— Cudowną jest, powiedział, ta rzymska ziemia, na każdym kroku stąpa się po historii starożytnej albo średnich wieków. Patrzcie, dodał wyciągając rękę w przeciwną stronę Tybru, tam, na wierzchołku tego pagórka jest święty Onufry, gdzie umarł Tasso. Umarł on z gorączki właśnie w chwili, kiedy Klemens VIII. wzywał go do Rzymu, aby uroczyście uwieńczyć. W dziesięć lat później ten sam Klemens VIII., jedyny człowiek w Rzymie, jak go nazywał Sykstus V., kazał zamknąć tam, na prawo, w więzieniu Savella, słynną Beatrycę Cenci; w tym to więzieniu w wilję jej śmierci Guido Reni robił jej piękny portret, który będziecie mogli widzieć za cztery lub pięć dni, kiedy wejdziecie do Rzymu, w pałacu Colonna. Na wybrzeżach Tybru, przeciwległych fortecy św. Anioła, pokażę wam szczątki więzienia Tordinone, gdzie byli zamknięci jej bracia. Była ona z wyjątkowego miłosierdzia Jego Świętobliwości skazana tylko na ucięcie głowy, kiedy brat jej Jakób, zanim został przyprowadzony na rusztowanie, u stóp którego miał spotkać swoją siostrę, był obwożony po mieście na wózku razem z katem, podczas tej przejażdżki kat obcęgami wyrywał ciało z jego piersi. I to wszystko dla pomszczenia śmierci nikczemnika, który zabił dwóch własnych synów, zgwałcił córkę i uniknął wymiaru sprawiedliwości, obsypując złotem swoich sędziów. Przez chwilę Klemens VIII. miał zamiar ułaskawić przynajmniej tę rodzinę Cenci, której jedynem występkiem było spełnienie urzędu kata. Ale nieszczęściem dla Beatrycy, właśnie około tego czasu książę de Santa-Groce zabił swoją matkę, rodzaj Messeliny, znieważającej miłostkami z lokajami nazwisko ojca; papież przeraził się widząc więcej moralności w dzieciach niż w rodzicach, więcej sprawiedliwości w mordercach niż sędziach i głowy dwóch braci, siostry i macochy spadły najednem rusztowaniu. Ztąd możecie widzieć po drugiej stronie Tybru plac, na którym było ono wystawione. Tradycja mówi, że Klemens VIII. widział egzekucję z okien zamku św. Anioła. Przybył on tam długą krytą galerją, którą widzicie na lewo, zbudowaną przez Aleksandra VI., aby jego następcy w razie oblężenia lub rewolucji, mogli z łatwością opuścić Watykan i schronić się do zamku św. Anioła. Jak utrzymują, on sam kilkakrotnie użytkował z niej dla odwiedzenia uwięzionych kardynałów w grobie Adrjana i tam ich dusił, rozkazując według podania o Kaliguli i Neronie, zrobić testament na swoją korzyść.
— Jesteś znakomitym ciceronem generale, i niezmiernie żałuję że zamiast czterech godzin z których dwie nieszczęściem już upłynęły, nie mogę z tobą czterech dni przepędzić.
— Czterech dni byłoby za mało dla tego cudownego kraju; po czterech dniach chciałbyś czterech miesięcy; po czterech miesiącach, czterech lat. Całe życie człowieka nie wystarczyłoby na spisanie pamiątek, zawartych w tem mieście, tak słusznie wiecznem miastem nazwanem; na przykład, patrz na szczątki arkad, o które rozbija się rzeka, patrz na te ślady na obydwóch wybrzeżach; tam był tryumfalny most, tamtędy przechodzili kolejno, wracając z świątyni Marsa, położonej tam gdzie dzisiaj św. Piotr, Paweł Emiljan, zwycięzca Perseusza; Pompejusz, zwycięzca Tigrana króla Armeńskiego, Artocesa króla Iberji, Orosesa króla Albanji, Darjusza króla Medji, Areta króla Nabaty, Antiocha króla Comagèné i Piratów. Zdobył tysiąc fortec, dziewięćset miast, ośmset okrętów, zbudował i zaludnił dziesięć miast. Po tym to tryumfie zbudował z przypadającej nań części tę piękną świątynię Minerwy na placu Septa Julja przy wodotrysku de la Virgo i na jej frontonie kazał położyć napis brązowemi literami:
„Pompejusz Wielki Imperator, po ukończeniu wojny trzydziestoletniej, zmuszeniu do ucieczki, zabiciu lub wzięciu do niewoli dwunastu miljonów stu ośmdziesięciu tysięcy ludzi, zabraniu i zatopieniu ośmiuset czterdziestu sześciu okrętów, po zdobyciu tysiąca pięciuset ośmiu miast i zamków, zhołdowawszy cały kraj od jeziora Moeris do morza Czerwonego, wypełnił ślub, jaki uczynił Minerwie“. I potym samym moście przechodzili za nim Juljusz Cezar, August, Tyberjusz. Szczęściem zapadł się, mówił dalej z smutnym uśmiechem generał republikański, bo i my zapewne mielibyśmy śmiałość przejść po nim, my także z kolei, a czemże my jesteśmy aby stąpać śladami podobnych ludzi?
I myśli zalegające głowę Championneta, stłumiły jego głos. Zamilkł, młody oficer nie śmiał przerwać jego milczenia, od mostu tryumfalnego wystawionego na prawo, aż do mostu św. Anioła, który przebywali chcąc się dostać na lewy brzeg Tybru.
Na środku mostu jednak, narażając się na posądzenie o niedelikatność, major zapytał:
— Czy to nie grób Adryana pozostawiamy za sobą?
Championnet, jakby ze snu przebudzony, obejrzał się.
— Tak, powiedział, i most na którym jesteśmy, był prawdopodobnie zbudowany, aby go tam zaprowadzić; Bernin odrestaurował go i swoim zwyczaczajem przyozdobił. W tym to pomniku zamknie się Thiébault; nie pierwsze to oblężenie on wytrzyma. Patrz oto plac który widziałeś z daleka, tam stracono Beatrycę i jej rodzinę. Kierując się na lewo możemy wyjść na plac Tardinone; na maleńkim placu, do którego zbliżamy się, jest oberża pod Niedźwiedziem z tym samym szyldem, jaki był w czasie zamieszkiwania w niej Montaigne’a, tego wielkiego sceptyka który za godło wziął sobie trzy wyrazy: Co ja wiem? Były to ostanie wyrazy geniuszu ludzkiego po upływie sześciu tysięcy lat. Za sześć tysięcy lat przyjdzie drugi sceptyk, który powie: Może.
— A ty generale, spytał major, co ty mówisz?
— Ja mówię, że najnędzniejszym z rządów jest ten — patrz na lewo — który pozwala robić podobne pustynie prawie w środku miasta, patrz, w tych bagnach przez ośm miesięcy w roku panuje zaraza, należą one do króla, któremu służysz, jest to dziedzictwo Farnezów. Paweł III nie domyślał się że przekazując te niezmierzone grunta swemu synowi księciu Parmy, przekazywał mu gorączkę. Powiedz twemu Ferdynandowi, że byłoby to nietylko pobożnym uczynkiem spadkobiercy, ale nawet chrześcijanina, osuszyć i uprawić te pola, które w nagrodę wydałyby plan obfity. Patrz, most postawiony tutaj utworzyłby nowy cyrkuł, miasto opasałoby rzekę, domy wzniosłyby się na pustej przestrzeni zamku św. Anioła na placu ludu, i życie wygnałoby śmierć. Ale na to trzebaby rządu zajmującego się dobrobytem swoich poddanych; potrzebaby tego dobrodziejstwa. przeciwko któremu ty walczysz, ty, człowiek rozumny i wykształcony; potrzebaby wolności. Przyjdzie ona kiedyś, nie chwilowa i przypadkowa jaką my przynosimy ale nieśmiertelna córa czasu i postępu. Patrz tymczasem, z tej to uliczki, okalającej kościół św. Hieronima, jednej nocy, około drugiej rano, wyszło czterech ludzi piechotą i jeden na koniu; człowiek na koniu trzymał przed sobą trupa, z jednej strony wisiała głowa z drugiej nogi.
— Czy nic nie widzicie, zapytał jeździec.
Dwaj patrzeli w stronę zamku św. Anioła, drudzy dwaj w. stronę placu du Peuple.
— Nie, odpowiedzieli.
Wtedy jeździec zbliżył się nad brzeg rzeki i obrócił konia grzbietem do wody. Dwóch ludzi wzięło trupa, jeden za głowę, drugi za nogi, zakołysali dwa razy a za trzecim wrzucili w rzekę. Na odgłos upadającego trupa w wodę:
— Czy już skończone? zapytał jeździec.
— Już, jaśnie wielmożny panie, odpowiedzieli ludzie.
Jeździec odwrócił się.
— Co to pływa na wodzie? zapytał.
— Jaśnie wielmożny panie, odpowiedział jeden z ludzi to jego płaszcz.
Drugi nazbierał kamieni, postępował brzegiem równo z biegiem wody i dopóty rzucał niemi w płaszcz, aż ten zatonął.
— Wszystko dobrze, powiedział wtedy jeździec. Dał sakiewkę ludziom, sam puścił się galopem i zniknął.
— Umarłym był książę de Candie, jeźdźcom Cezar Borgia. Zazdrosny o swoją siostrę Lukrecję, Cezar Borgia zabił swego brata księcia de Candie. No, ale już jesteśmy na miejscu. Przypadek ten mściciel królów i papizmu zachował ci to zdarzenie na ostatek, przyznasz sam, że nie było ono najmniej ciekawe.
I w istocie, grupa za którą postępowaliśmy od pałacu Corsini, do końca Rippeta, wjeżdżała na plac du Peuple, gdzie w szyku bojowym stał garnizon rzymski.
Garnizon ten składał się prawie z trzech tysięcy ludzi, dwóch trzecich francuzów jednej trzeciej Polaków. Spostrzegając generała, trzy tysiące głosów wykrzyknęło z równym zapałem; Niech żyje Rzeczpospolita!
Generał zbliżył się do środka pierwszej linii i dał znak, że obce mówić Okrzyki ustały.
— Przyjaciele, powiedział generał, jestem zmuszony opuście Rzym, ale nie oddaję go. Zostawiam pułkownika Thiébault, zajmie on z pięciuset ludźmi warownię św. Anioła, dałem słowo honoru, że za dwadzieścia dni przybędę uwolnić go; a wy czy przyrzekacie to ze mną?
— Tak, tak, tak, zawołało trzy tysiące głosów.
— Na honor? zapytał Championuet.
— Na honor! trzy tysiące ust powtórzyło.
— Teraz, ciągnął dalej Championnet, wybierzcie z pośród was pięciuset ludzi, którzy raczej zagrzebią się pod marami zamku Saint-Ange, aniżeli poddadzą.
— Wszyscy, wszyscy jesteśmy gotowi, zawołali ci, do których się odwoływano.
— Sierżanci, powiedział Championnet, wyjdźcie z szeregów i wybierzcie, po piętnastu ludzi z każdej kompanii.
Po przeciągu dziesięciu minut czterystu ośmdziesięciu ludzi stało zebranych osobno.
— Przyjaciele, powiedział do nich Championnet, wy to będziecie strzedz chorągwi dwóch pułków, a my je przybędziemy odebrać. Niech każdy chorąży wyjdzie z szeregu i przyłączy się do ludzi warowni św. Anioła.
Ci byli posłusznymi i wyszli przy zapamiętałych okrzykach: Niech żyje Championnet! Niech żyje Rzeczpospolita!
— Pułkowniku Thiébault, ciągnął dalej Championnet, przysięgnij i każ przysiądz twoim ludziom, że raczej pozwolicie się zabić do ostatniego, aniżeli się poddacie.
Wszystkie ręce podniosły się w górę, wszystkie głosy zawołały: — Przysięgamy!
Championnet zbliżył się do swego adjutanta.
— Uściskaj mnie, Thiébault, powiedział; gdybym miał syna, jemu to powierzyłbym zaszczytny misję jaką tobie powierzam.
Generał i adjutant uściskali się przy zapamiętałych okrzykach garnizonu: hurra! vivat!
Druga godzina wybiła na kościele Sainte-Marie du Peuple.
— Majorze Riescach, powiedział Championnet do młodego posła, cztery godziny upłynęły i z wielkim moim żalem nie mam prawa zatrzymywać cię dłużej.
Major patrzył w stronę Rippeta.
— Czy pan oczekujesz na co? zapytał go Championnet.
— Wsiadłem na jednego z twoich koni, generale.
— Mam nadzieję że raczysz go przyjąć odemnie na pamiątkę krótkich chwil razem spędzonych.
— Nie przyjąć twego daru generale, a nawet zawahać się tylko w przyjęciu go, byłoby to okazać się mniej uprzejmym od ciebie. Dziękuję ci więc z całego serca.
I ukłonił się z ręką na piersi.
— A teraz jakąż mam odnieść odpowiedź generałowi Mack?
— Powtórzysz mu pan wszystko co widziałeś i słyszałeś, dodając tylko: W dniu w którym opuszczałem Paryż i żegnałem się z członkami Dyrektorjatu, obywatel Barras położył rękę na mojem ramieniu i powiedział mi:
— Jeżeli wybuchnie wojna, w nagrodę twoich zasług, będziesz pierwszym z generałów republikańskich, na którego Rzeczpospolita włoży obowiązek detronizowania króla.
— A pan odpowiedziałeś?
— Ja odpowiedziałem: Zamiary Rzeczypospolitej zostaną spełnione, mojem słowem upewniam, a że zawsze dotrzymuję słowa honoru, powiedz królowi Ferdynandowi, niech się trzyma ostro.
— Powtórzę mu to, panie, bo z dowódzcą takim jak ty i takimi jak twoi ludzie, wszystko jest możliwe. A teraz generale racz mi wskazać drogę.
— Brygadierze Martin, powiedział Championnet, weź czterech ludzi i odprowadź majora Ulrycha de Riescach do bramy San-Giovanni, złączysz się z nami na drodze de la Storia.
Dwaj ludzie ukłonili się sobie po raz ostatni. Major, prowadzony przez brygadjera Martin i eskortowany przez czterech jego dragonów, puścił się kłusem w ulicę del Babinno. Pułkownik Thiébault i jego pięciuset ludzi przez Rippeto dostali się do zamku św. Anioła i tam się zamknęli, reszta garnizonu i Championnet z swoim sztabem na czele przy odgłosie bębnów wyszli z Rzymu bramą del Popolo.

Ferdynand w Rzymie.

Jak powiedział generał Mack, poseł jego przyłączył się około Valmontone.
Generał zrozumiał ze wszystkiego, co mu powiedział Riescach tylko to, że Francuzi opuścili Rzym; pobiegł do króla i doniósł mu, że na jego wezwanie Francuzi niezwłocznie cofnęli się, że tem samem nazajutrz wejdą do Rzymu, a za ośm dni będą w zupełnem posiadaniu państwa Rzymskiego.
Król kazał zdwoić wypoczynek i tego samego wieczora nocowano w Valmontone.
Nazajutrz ruszono w pochód i zatrzymano się w Albano około południa. Ze wzgórza można było widzieć Rzym, a za Rzymem widok rozciągał się aż do Ostia. Ale niepodobieństwem było, ażeby wojsko tego samego dnia weszło do Rzymu. Postanowiono, że około trzeciej po południu wejdzie, będzie obozowało w połowie drogi, a nazajutrz o dziewiątej rano król Ferdynand uroczyście wejdzie bramą San-Giovanni, i uda się wprost do San-Carlo wysłuchać mszy dziękczynnej.
W istocie, o trzeciej wyjechano z Albano. Mack konno na czele armii, król i książę d’Ascoli w powozie, eskortowanym przez cały sztab wyłączny Jego Królewskiej Mości. Pozostawiono na lewo, niżej wzgórza Albano, to jest w miejscu gdzie przed 1850 laty miał miejsce spór Klaudiusza z Milouem, drogę Apia w której robiono poszukiwania i zostawiono ją dla zbieraczy starożytności, i około siódmej zatrzymano się o dwie mile od Rzymu.
Król jadł kolację pod wspaniałym namiotem, podzielonym na trzy oddziały, z generałem Mack, księciem d’Ascoli, markizem Malaspina i wszystkimi ulubieńcami, towarzyszącymi mu, kiedy oznajmiono deputowanych.
Deputacja ta składała się z dwóch kardynałów niepołączonych nigdy z rządem republikańskim, przedstawicieli władzy, przez ten rząd zniesionej i kilku z tych męczenników, jacy zwykle przeciwko reakcji występują. Przybywali po rozkazy królewskie co do ceremonjału jutrzejszych uroczystości.
Król był promieniejący; on także jak Paweł Emiljusz, jak Pompejusz, jak Cezar, o których przed trzema dniami Championnet opowiadał majorowi Riescach, on także będzie miał swój tryumf. Więc być tryumfatorem nie było wcale rzeczą tak trudną, jak mu się to z początku wydawało. Jakie wrażenie wywoła w Cazerte a szczególniej na Mole, na starym rynku i na Marinella, opowiadanie tego tryumfu, i jak jego poczciwi lazzaroni będą przyjęci dumą, że ich król tryumfował.
Więc on zwyciężył, i to bez jednego strzału tę groźną Rzeczpospolitę francuzką, używającą dotąd opinii niezwyciężonej! Widocznie generał Mack, który mu to przepowiedział, był wielkim człowiekiem. W skutek tego postanowił tego samego dnia napisać do królowej i umyślnym kurjerem zawiadomić ją o tej dobrej wieści. Po uchwaleniu jutrzejszego ceremoniału, deputowani ucałowaniem ręki pożegnali króla, a po ich odejściu Jego Królewska Mość wziął pióro i napisał:
„Kochana nauczycielko! Wszystko dzieje się podług naszych życzeń; mniej niż w pięć dni przybyłem pod bramy Rzymu, gdzie jutro wstępuję uroczyście. Wszystko pierzchło przed naszemi zwycięzkiemi wojskami i jutro wieczór z pałacu Francuzów napiszę do Papieża, aby jeżeli chce, przybył do Rzymu, dla przepędzenia z nami Świąt Bożeno Narodzenia.
„Ah! gdybym mógł tutaj przenieść moje jasełki i pokazać mu je!
„Posłem, przez którego posyłam ci te wszystkie świetne wieści, jest, mój zwykły kurjer Ferrari. W nagrodę pozwól mu obiadować z moim biednym Jowiszem, biedak musi się bardzo nudzić bezemnie. Odpowiedz mi tą samą drogą; uspokój mnie co do twego drogiego zdrowia i moich dzieci ukochanych, którym dzięki tobie i sławnemu generałowi Mack mam nadzieję zostawić tron, nietylko szczęśliwy ale sławny.
„Trudy wyprawy nie były tak wielkie, jak się tego lękałem. Prawda, że do tej pory prawie wciąż jechałem w powozie, na koniu zaś tylko dla własnej przyjemności. Jeden czarny punkt zostaje nam tylko na horyzoncie: opuszczając Rzym, generał republikański zostawił pięciuset ludzi i pułkownika w zamku św. Anioła; w jakim celu? nie pojmuję wcale, ale mnie to niepokoi: nasz zacny przyjaciel, generał Mack, upewnia mnie, że się poddadzą na pierwsze wezwanie.
„Do widzenia wkrótce, kochana nauczycielko, czy zechcesz przybyć do Rzymu na uroczystość Bożego Narodzenia aby święto było zupełne, czy też po zawarciu pokoju i przywróceniu na tron Jego Świętobliwości, powrócę z chwałą do mego Państwa.
„Przyjmij kochana nauczycielko i żono i podziel się z dziećmi uściskami twego kochającego męża i ojca.

„Ferdynand B.“
Post scriptum. Spodziewam się, że nic złego nie stało się moim kangurom i że ich zastanę w takim stanie zdrowia, w jakim ich pozostawiłem.

Ale, ale, upewnij o mojej najżyczliwszej pamięci, sir Williamsa i lady Hamilton; co do bohatera Nilu, czy jest w Liworno, czy gdziekolwiek się znajduje, udziel mu wiadomości o naszych tryumfach“.
Ferdynand od dawna nie napisał tak długiego listu, ale był w chwili zapału, to tłumaczy jego rozwlekłość; przeczytał go i był zadowolony, żałował tylko, że przypomniał sobie o sir Williamsie i lady Hamilton dopiero po kangurach, ale uważał że dla tak bagatelnego braku pamięci, nie warto było przepisywać listu, tak dobrze napisanego. Zapieczętował i zawołał swego kurjera Ferrari, który, już przyszedłszy do siebie po upadku, stawił się w ubiorze podróżnym i przyrzekł, że nazajutrz około piątej list będzie w ręku królowej.
Potem przygotowano stoły do gry. Król grał w wista z księciem d’Ascoli, markizem Malaspina i księciem Circello, wygrał tysiąc dukatów, położył się promieniejący i śnił, że wkraczał nie do Rzymu lecz do Paryża, nie do stolicy państwa Rzymskiego, a do stolicy Francji, że płaszcz jego królewski niosło pięciu dyrektorów, on wchodził do Tuilleries, opuszczonego od 10 sierpnia, z laurową koroną na głowie jak Cezar, i trzymając jak Charlemagne w jednej ręce świat, w drugiej miecz.
Dzień rozproszył marzenia nocne, ale to co pozostawało, mogło zadowolnić miłość własną człowieka, któremu przyszła myśl być zwycięzcy dopiero w pięćdziesiątym roku życia.
Nie wchodził jeszcze do Paryża, ale wchodził już do Rzymu.
Wejście było świetne; król Ferdynand konno, w ubiorze feldmarszałka austrjackiego, cały zahaftowany, mając na szyi wszystkie ordery osobiste i familijne, był oczekiwanym przy bramie San-Giovanni, przez dawnego senatora i władze municypalne. Senator przyklęknąwszy, podał mu na srebrnej tacy klucze Rzymu; w około senatorów stali kardynałowie wierni Piusowi VI; ztamtąd idąc drogą usłaną liśćmi i kwiatami król miał się udać do kościoła San-Carlo, gdzie miano odśpiewać Te Deum, a z kościoła San-Carlo do pałacu Farnezów, leżącego jak to już powiedzieliśmy, na drugim brzegu Tybru, na przeciw pałacu Corsini opuszczonego przez Championneta.
W chwili kiedy król przyjmował klucze Rzymu rozległy się śpiewy; sto dziewic ubranych w bieli postępowało na czele orszaku, niosąc złocone koszyki z sitowia pełne liści i róż, które rzucały w powietrze tak jak w dzień Bożego Ciała. Kosze wypróżnione zastępowano natychmiast pełnemi, aby nie było przerwy w tym wonnym deszczu, a zwolna rzędem za dziewczętami, postępowały dzieci z chóru, poruszając kadzielnicami. Zbliżano się podwójnym szeregiem, utworzonym z ludu Rzymskiego i jego okolic, świątecznie ubranego, wśród kwiatowego deszczu i pachnącej atmosfery.
Zachwycająca wojskowa muzyka, a NeapoliLtańska używa większej sławy od innych, grała najweselsze śpiewy Cimarosy, Pergolesa i Paesielle’go. Król sam postępował w odosobnieniu emblematycznem, przedstawiającem najwyższą władzę; za królem postępował Mack z swoim sztabem, za Maćkiem zaś trzydzieści tysięcy wojska, dwadzieścia tysięcy piechoty, dziesięć tysięcy kawalerji, wszyscy świeżo umundurowani, wspaniali na pozór, zbliżali się z zadziwiającym porządkiem, dzięki licznym manewrom, wykonanym w obozie, za nimi pięćdziesiąt sztuk armat nowo odlanych, jaszczyki i furgony świeżo pomalowane; wszystko to błyszczało od słońca jednego z tych wspaniałych dni Listopada, jakiemi jesień południowa obdarza, pomiędzy dniem mglistym i dniem deszczowym, jak ostatnie pożegnanie lata, a pierwsze powitanie zimy.
Powiedzieliśmy już, że droga była naprzód wytkniętą: rozpoczęto od przejścia przestrzeni, którą można nazwać pustynią św. Jana Lateraneńskiego, trawniki i samotne ulice prowadzące do Santa-Groce in Gerusaleme i do Sainte-Marie Mąjeure, zbliżano się prosto do starej bazyliki, której Henryk IV był dobrodziejem, a której z tytułu wnuka Henryka IV Ferdynand był kanonikiem. Na stopniach kościoła, u spodu których król był okadzany wśród radosnych i dziękczynnych śpiewów, było zebrane całe duchowieństwo; po ukończeniu śpiewów król zsiadł z konia i po wspaniałych dywanach doszedł piechotą do la Scala-Santa; po tych schodach przeniesionych z Jerozolimy do Rzymu, będących częścią domu Piłata, które Jezus idąc do pretorium dotykał swemi bosemi, zakrwawionemu nogami, a na które wierni wstępują, tylko na kolanach.
Król pocałował pierwszy stopień, a w chwili, kiedy usta jego dotykały świętego marmuru, muzyka zagrała wesoło i sto tysięcy głosów wykrzyknęło radośnie.
Król klęcząc, odmówił pacierz, podniósł się, przeżegnał, wsiadł na konia, przebył wielki plac św. Jana, zmierzył okiem wspaniały obelisk wzniesiony Tebom przez Thoutmassisa II, uszanowany przez Kambizesa, który wszystkie inne zniszczył, zabrany następnie przez Konstantyna i ustawiony w Wielkim Cyrku, postępował długo ulicą św. Jana Lateraneńskiego. otoczoną klasztorami i która pochyło schodzi do Colizeum, skierował się do sławnego cyrkułu des Carenes gdzie Pompejusz miał swój dom, prawie w tej samej linii dostał się na plac Trajana, którego kolumna była zagrzebana wyżej podstawy, potem na prawo przybył do Corso i na plac Wenecki, który na drugim końcu tej samej ulicy jest odpowiednim placowi du People, wjechał na plac Colonna i nakoniec przez Corso udał się do wielkiego kościoła San-Carlo. gdzie całe duchowieństwo oczekiwało go pod olbrzymim portykiem; zsiadł z konia po raz drugi, wszedł do kościoła i na tronie przygotowanym dla niego wysłuchał Te Deum.
Po odśpiewaniu Te Deum wyszedł z kościoła, wsiadł na konia i wciąż z tym samym orszakiem jechał dalej przez Corso aż do placu du People, przeszedł wzdłuż Tybru i stroną przeciwną tej jaką postępował Championnet, wychodząc z Rzymu, skierował się do la via della Seroffa, gdzie jest św. Ludwik francuzki, ztamtąd coś w kilka chwil przez fasadę pałacu Briacchi; przeciwną, tej gdzie się znajduje Pasquino, dostał się do Campo dei Fiori i pałacu Fornezów, celu długiego pochodu, końca swego tryumfu.
Cały sztab mógł się zmieścić na tym wspaniałym dziedzińcu, arcydziele trzech najsławniejszych architektów swojego czasu: San Gallo, Vignole, i Michała Anioła; między dwoma wodotryskami ozdabiającemi posadę pałacu i spływającemi w najobszerniejsze naczynia granitowe, jakie znamy; ustawiono tak dla ozdoby jako też dla obrony cztery armaty połowę.
Obiad na dwieście nakryć podano w wielkiej galerji, malowanej przez Annibala i Augustyna Carrache i ich uczniów. Dwaj bracia pracowali nad tem ośm lat i za całe wynagrodzenie otrzymali pięćset talarów w złocie, to jest tysiąc franków na naszą monetę.
Zdawało się, że cały Rzym naznaczył sobie schadzkę na placu Fornezów. Pomimo warty, lud napełnił dziedzińce, schody, przedpokoje i dostał się aż do drzwi galerji. Bezustanne okrzyki: Niech żyje król! zmusiły Ferdynanda trzy razy wstawać od stołu i pokazywać się w oknie.
To też oszalały radością, sądząc się współzawodnikiem bohaterów, których śladami przed chwilą postępował, nie chciał czekać jutra z zawiadomieniem papieża Piusa VI o swojem wkroczeniu do Rzymu, zapominając że ten, będąc więźniem francuzkim, był pozbawionym swobody działania, z głową rozgrzaną winem, z sercem przepełnionem dumą, natychmiast po wypiciu kawy, poszedł do swego gabinetu i napisał list następujący:
„Do Jego świętobliwości papieża Piusa VI, pierwszego wikarjusza Jezusa Chrystusa.
„Książe Apostołów, królu królów! Wasza świątobliwość dowie się zapewne z najwyższą radością, że przy pomocy naszego Zbawcy Jezusa Chrystusa i dostojnej protekcji św. Januarjusza, dzisiaj z moim wojskiem bez najmniejszego oporu, jako tryumfator wszedłem do stolicy świata chrześcijańskiego. Francuzi przerażeni samym widokiem krzyża i wojsk moich, uciekli. Wasza świętobliwość może więc napowrót odebrać swoje najwyższe i ojcowskie zwierzchnictwo, ubezpieczone wojskami mojemi. Niech więc opuści swoje zbyt skromne mieszkanie w Chartreuse i pod skrzydłami cherubinów, jak nasza Najświętsza Panna Loretańska, przybywa do Watykanu aby go oczyścić swoją obecnością. Wasza świętobliwość będzie mogła odprawić mszę świętą u św. Piotra w dniu Narodzenia Chrystusa“.
Wieczorem król w powozie, w pośród okrzyków: Niech żyje Ferdynand! Niech żyje Jego świętobliwość papież Pius VI przebiegał główniejsze ulice Rzymu i place Nawone, d’Espagne i Venise, na chwilę zatrzymał się w teatrze Argentina, gdzie miano na jego cześć śpiewać kantatę; ztamtąd, aby zobaczyć cały Rzym oświetlony, wstąpił na najwyższe szczyty góry Pincio. Miasto było uilluminowane à giorno od bramy San-Giovanni do Watykanu, i odplacu du Peuple do piramidy Cestusa. Jedyny gmach z trójkolorową chorągwią, jak gdyby uroczysta i groźna protestacja Francji, przeciwko zajęciu Rzymu, był ciemnym wśród ogólnego blasku, niemym wśród okrzyków. Był to zamek św. Anioła.
Kształty jego ponure i milczące, miały w sobie coś groźnego i przerażającego, bo jedyny krzyk, odzywający się co kwadrans wśród tej ciszy był: Placówka baczność! i jedynem światłem, błyszczącem w tych ciemnościach, był zapalony lont w ręku artylerzystów, stojących przy armatach.

Warownia św. Anioła przemawia.

Przejeżdżając na Pincio przez plac Peuple, król zobaczył interesującą część ludności złożoną z kobiet i dzieci, tańczących w około stosu wzniesionego w środku placu; na widok króla tancerze zatrzymali się i z całego gardła wykrzyknęli: Niech żyje Ferdynand! niech żyje Pius VI.
Król zatrzymał się, spytał, co robią ci poczciwcy i co to był za ogień przy którym się grzali. Odpowiedziano mu, że był to stos ułożony z drzewa wolności, zasadzonego przed 18 miesiącami przez konsulów Rzeczypospolitej Rzymskiej.
To poświęcenie się dobrym zasadom wzruszyło Ferdynanda, wyjął z kieszeni garść różnej monety i rzucił między tłum wołając: Brawo przyjaciele! Bawcie się!
Kobiety i dzieci rzuciły się na karliny, dukaty i piastry króla Ferdynanda; wskutek tego zrobiło się ogromne zamieszanie, kobiety biły dzieci, dzieci drapały kobiety; słowem było dużo krzyku, płaczu, a mało bólu.
Na placu Navone drugi stos zobaczył. Uczynił to samo pytanie i otrzymał tęż sama odpowiedź. Król już nie w swojej kieszeni a u księcia d’Ascoli szukał, wyjął drugą garść pieniędzy, a że tą rażą byli mężczyźni i kobiety, rzucił je między tancerki i tancerzy.
Tym razem, jak powiedzieliśmy, nie były tylko kobiety i dzieci, byli i mężczyźni. Płeć mocna czuła się w większem prawie do pieniędzy od płci słabej, kochankowie i mężowie kobiet pobitych wydobyli noże, jednego z tancerzy zraniono i odniesiono do szpitala.
Na placu Colonna, to samo miało miejsce, tylko tym razem ukończyło się z chwałą dla moralności publicznej. W chwili, kiedy miano rozpocząć bójkę na noże, jeden z obywateli przechodził w kapeluszu nasuniętym na oczy, pies na niego zaszczekał, dziecko krzyknęło że to jakobin, krzyk dziecka i szczekanie psa zwróciło uwagę walczących, którzy nie słuchając tłómaczenia obywatela w kapeluszu nasuniętym, wrzucili go w stos, gdzie nędznie zginął wśród radosnego wycia pospólstwa.
Nagle jednemu z podpalaczy zabłysła świetna myśl w głowie: te drzewa wolności, które ścinano i zamieniano w węgiel i popiół, nie wyrosły same! zasadzono je. Ci, którzy je zasadzili byli ważniejszymi od biednych drzew, pozwalających się zasadzać; należało więc w tym wypadku postąpić sprawiedliwie i zabrać się nie do drzew, a do tych co je sadzili. Ale któż je sadził?
Byli to dwaj konsulowie Rzeczypospolitej Rzymskiej: Mattei de Valmonte i Zacenione de Piperus. Dwa te nazwiska od roku były szanowane i błogosławione przez całą ludność, której dwaj urzędnicy, prawdziwie liberalni, poświęcili swój czas, wykształcenie i majątek. Ale lud w dniu reakcji łatwiej przebacza temu, kto go prześladował, jak temu kto się poświęcił dla niego i zazwyczaj najpierwsi jego obrońcy stają się najpierwszemi męczennikami. Rewolucje są jak Saturn, powiedział Vergniaud, pożerają swoje dzieci.
Człowiek, którego Zaccalone zmusił posyłać syna do szkoły, młodego Rzymianina chciwego indywidualnej wolności, pierwszy zaproponował ażeby jedno z drzew zachować dla powieszenia na nich dwóch konsulów. Propozycja naturalnie została jednomyślnie przyjętą; aby wykonać plan należało tylko zostawić jedno drzewo na szubienicę i schwycić konsulów.
Pomyślano o topoli nie ściętej jeszcze na placu Rotundy, a że właśnie dwaj urzędnicy mieszkali, jeden na via della Maddalena, drugi na via Pie di Marmo, uważano to sąsiedztwo za zrządzenie Opatrzności.
Udano się wprost do ich domów; ale szczęściem urzędnicy widać mieli właściwe wyobrażenie o wdzięczności ludu do którego uwolnienia przyczynili się: obydwaj opuścili Rzym.
Ale blacharz, mający sklep w domu Mattei, któremu tenże pożyczył dwieście talarów dla uchronienia od bankructwa i handlarz jarzyn, któremu Zaccalone posłał do żony doktora, kiedy ta chorowała na zgniłą, gorączkę, oświadczyli, że prawie są pewni miejsca schronienia dwóch winnych i okazali gotowość sprowadzenia ich. Ofiarę przyjęto z zapałem; lecz ażeby ich wędrówka nie była bezpożyteczną, tłum zaczął rabować domy dwóch nieobecnych i sprzęty wyrzucać oknami. Pomiędzy meblami, u każdego z nich znajdował się wspaniały brązowy złocony zegar, jeden przedstawiający ofiarę Abrahama, drugi Agarę i Izmaela zabłąkanych w pustyni. Na każdym z nich był napis wskazujący źródło ich pochodzenia:
„Konsulom Rzeczypospolitej Rzymskiej wdzięczni Izraelici!“
„W istocie dwaj konsulowie wydali dekreta, w skutek których żydzi stawali się ludźmi tak jak wszyscy i przyjmowali udział w prawach obywatela.
To przypomniało im nieszczęśliwych żydów, o których zapomnieli, i prawdopodobnie o których nie pomyśleliby wcale, gdyby ci jak głupcy, nie byli wdzięcznymi.
Krzyk: na Ghetto! rozległ się, rzucono się do żydowskiego cyrkułu.
W czasie dekretu którym Rzeczpospolita Rzymska przyznawała im stanowisko obywateli, nieszczęśliwi żydzi zniszczyli rogatki oddzielające ich od reszty społeczeństwa, i zaczęli się przenosić do miasta, niektóry z nich najęli mieszkania i otworzyli magazyny; ale natychmiast po odjeździe Championneta czując się opuszczonymi i bez opieki, znów się schronili do swego cyrkułu, pospiesznie naprawili bramy i rogatki, już nie dla odłączenia się od świata, ale dla stawienia przeszkody nieprzyjacielowi.
Była więc przeszkoda materjalna, tamująca pochód ludu. Wtedy owa tłuszcza, zawsze bogata w prędkie i genialne pomysły nie myślała już o wysadzeniu bramy i rogatek ale przez nie rzucała zapalone pochodnie z sąsiedniego stosu.
Pochodnie rzucano z nadzwyczajną szybkością, dla tem prędszego skutku oblewano je smołą i terpentyną. Wkrótce Ghetto wyglądało jak miasto bombardowane, a po upływie godziny, oblegający z przyjemnością spostrzegli że pożar w pięciu czy sześciu miejscach rozpoczyna się.
Po godzinie oblężenia Ghetto było całe w ogniu. Wtedy bramy otworzyły się same i cała ta nieszczęśliwa ludność zaskoczona we śnie, mężczyźni, kobiety, dzieci wpół nagie, z krzykami przerażenia rzuciły się ku nim, jak potok wezbrany zerwawszy tamę i rozproszyły się a raczej próbowały rozproszyć po mieście.
Tam to lud ich oczekiwał, każdy schwycił swego żyda i urządzał sobie z niego okrutną zabawkę; wszystkie rodzaje tortury wyczerpały się na tych nieszczęśliwych: jednych zmuszano postępować bosemi nogami po rozpalonych węglach trzymając wieprza na ręku, drugich wieszano pod pachy pomiędzy dwoma psami powieszonymi także za tylne nogi i które rozwścieczone bólem i złością darły ich w kawały; innego znów odzierano z ubrania aż do pasa i z kotem na plecach oprowadzano po mieście i bito rózgami jak Chrystusa, tylko że rózgi uderzały jednocześnie zwierzę i człowieka, zwierzę zaś pazurami i zębami rozdzierało człowieka; nakoniec innych szczęśliwszych od reszty rzucano do Tybru i topiono szybko.
Zabawy te trwały nietylko przez noc, ale przedłużyły się jeszcze na dzień drugi i trzeci i przedstawiały się z tak różnorodnej strony, że król zapytał się wreszcie, co to byli za ludzie, których tak mordowano.
Odpowiedziano mu, że byli to żydzi, bezczelnie po dekrecie Rzeczypospolitej uważający się za ludzi, przyjmujący do siebie na mieszkanie chrześcijan, kupujący dobra; opuścili oni Ghetto, osiedlili się w mieście, sprzedawali książki, leczyli się u doktorów katolickich i chowali swych umarłych z pochodniami.
Król Ferdynand nie mógł, uwierzyć tylu obrzydliwościom; ale nakoniec pokazano mu dekret Rzeczypospolitej nadający żydom prawo obywatelstwa: był zmuszony uwierzyć. Zapytał, kto byli ludzie tak opuszczeni od Boga, że wydali podobny dekret. Wymieniono mu konsulów Mattei i Zacealone.
— Ależ to tych ludzi należałoby raczej ukarać niżeli równouprawnionych przez nich, zawołał król, zachowując zdrowy rozsądek nawet w swoich przesądach. Odpowiedziano mu że już pomyślano o tem, że dwaj obywatele zobowiązali się dostawić ich.
— To dobrze, powiedział król, jeżeli ich dostawią każdy z nich dostanie po pięćset dukatów, a dwaj konsulowie będą powieszeni.
Rozgłos o liberalności króla podwoił jeszcze zapał ludu; tłum zapytywał sam siebie, co mógłby ofiarować tak dobremu królowi, wspierającemu ich pragnienia. Długo nad tem rozmyślano, wreszcie postanowiono, że ponieważ król brał na siebie powieszenie konsulów przez prawdziwego kata i na prawdziwych szubienicach, należy ściąć ostatnie drzewo wolności na ten cel pozostawione, porąbać na polana aby król miał przyjemność grzania się przy drzewie rewolucyjnem. Wskutek tego przywieziono mu cały wóz, za który zapłacił wspaniale tysiąc dukatów.
Myśl wydała mu się tak szczęśliwą, że dwa największe polana odłożył na bok i posłał je z następującym listem do królowej:
„Kochana żono! Już wiesz, że nie spotkawszy żadnej przeszkody wszedłem szczęśliwie do Rzymu, Francuzi jak mgła ulotnili się, Pozostaje wprawdzie pięciuset jakobinów w warowni św. Anioła, ale ci zachowują się tak spokojnie, iż sądzę, że całem pragnieniem ich jest, być zapomnianymi.
„Mack jutro wyrusza z dwudziestu pięciu tysiącami wojska na pobicie Francuzów; w drodze połączy się z korpusem generała Micherouse, co utworzy razem trzydzieści ośm do czterdziestu tysięcy żołnierzy, bitwa, na takich warunkach wydana Francuzom, musi ich zniszczyć.
„Jesteśmy tutaj w ciągłych uroczystościach Czy uwierzyłabyś, że ci nędznicy jakobini równouprawnili żydów! Od trzech dni lud Rzymski poluje na nich na ulicach Rzymu, tak jak ja poluję na daniele w lesie Persano, lub na dziki w lasach Asproni. Ale coś lepszego uh jeszcze przyrzekają: zdaje się, iż są na tropie dwóch konsulów Rzeczypospolitej Rzymskiej. Za głowę każdego z nich naznaczyłem pięćset dukatów. Zdaje mi się, że dla przykładu powinni być powieszeni, a jeżeli ich powieszą, zrobię niespodziankę warowni św. Anioła, bo będzie obecną ich egzekucji.
„Posyłam ci na spalenie w noc Bożego Narodzenia dwa duże polana drzewa wolności z placu Rotundy; ugrzej się dobrze ty i wszystkie dzieci, a grzejąc się myślcie o waszym małżonku i ojcu, który was kocha.
„Wydaję jutro edykt, aby zaprowadzić cokolwiek porządku między żydami, zapakuję ich do Ghetto i poddam rozumnej karności. Skoro tylko edykt zostanie wydany przyślę ci kopię natychmiast.
„Oznajmij w Neapolu laski jakiemi mnie obsypuje dobroć Przedwiecznego; każ odśpiewać Te Deum naszemu arcybiskupowi Capece Znrlo, którego bardzo o jakobinizm posądzam; będzie to jego karą. Każ urządzić uroczystości publiczne i proś Vanniego, aby przyśpieszył sprawę tego przeklętego Nicolina Caracciolo.
„W miarę jak się będę dowiadywał o pomyślnych obrotach naszego sławnego generała Mack, będę cię o nich zawiadamiał.
„Trzymaj się w dobrem zdrowiu i wierz w szczerość serdecznych i wiecznych uczuć twego ucznia i męża.

„Ferdynand B“.
„P. S. Oświadcz paniom moje uszanowanie. Są one cokolwiek śmiesznemi, ale zawsze to dostojne córki króla Ludwika XV. Mogłabyś upoważnić Aviolę do zrobienia małej wypłaty siedmiu Korsykanom, którzy im służyli za straż, a poleconych im przez hrabiego de Narbone, ostatniego ministra, jak mi się zdaje, twojej ukochanej siostry Marji Antoniny; toby im zrobiło przyjemność, a nas do niczego nie zobowiązuje.“

W istocie Ferdynand nazajutrz, po napisaniu listu do Karoliny, wydał dekret będący tylko przywróceniem w całej surowości edyktu złagodzonego przez Rzeczpospolitą Rzymską.
Nasze sumienie historyka nie pozwala nam zmienić jednej syllaby; wreszcie to prawo w swojej mocy jeszcze dziś istnieje w Rzymie.
„Art. I. Żaden Izraelita, przebywający bądź w Rzymie, bądź w Państwie Rzymskiem, nie będzie przyjmował na mieszkanie i żywienie chrześcijan, nie będzie ich najmował do służby pod karą według dekretów papiezkich.
„Art. II. Wszyscy Izraelici w Rzymie i Państwie Papiezkiem mają sprzedać w przeciągu trzech miesięcy swoje dobra, ruchomości i nieruchomości, inaczej, zostaną sprzedane przez licytację.
„Art. III. Żaden Izraelita nie będzie mieszkał w Rzymie ani w jakiemkolwiek mieście Państwa Papiezkiego bez upoważnienia rządu; w razie przeciwnym winni zostaną odstawieni do przeznaczonego im Ghetto.
„Art. IV. Żaden Izraelita nie przepędzi nocy za obrębem Ghetto.
„Art. V. Żaden Izraelita nie będzie wchodził w stosunki przyjazne z chrześcijaninem.
„Art. VI. Izraelici nie powinni handlować ozdobami świętemi ani jakimikolwiek bądź książkami a to pod karą stu talarów kontrybucji i siedmiu lat więzienia.
„Art. VII. Każdy doktór katolicki, wezwany do żyda, powinien go naprzód nawrócić; jeżeli doktór postąpi wbrew temu postanowieniu, sam zostanie skazany na karę.
„Art. VIII i ostatni. Izraelici chowając umarłych nie powinni urządzać żadnych ceremonii i używać pochodni pod karą konfiskaty.
„To postanowienie będzie zakomunikowane w Ghetto i ogłoszone w synagogach.“
Nazajutrz po wydaniu i ogłoszeniu tego dekretu, generał Mack pożegnał króla, postawił pięć tysięcy ludzi dla obrony Rzymu i wyszedł bramą People w celu, jak to napisał król Ferdynand do swej dostojnej małżonki, ścigania Championneta i pobicia gdziekolwiekby go spotkał.
W chwili, kiedy tylna jego straż wychodziła bramą du Peuple, z przeciwnej strony wchodził do Rzymu charakterystyczny orszak.
Czterech żandarmów neapolitańskich konno z kokardami czerwonemi z białem na czako, poprzedzało dwóch ludzi związanych razem za ręce. Ci dwaj byli ubrani w białe bawełniane czapki i opończe nieokreślonego koloru, jakich używają chorzy w szpitalach; siedzieli oni oklep na dwóch osłach, a każdego osła prowadził człowiek z ludu uzbrojony wielkim kijem, wygrażając i znieważając więźniów.
Więźniami tymi byli dwaj konsulowie Rzeczypospolitej Rzymskiej, Mattei i Zaccalone, a ludźmi prowadzącemi osłów był blacharz i handlarz jarzynami, którzy przyrzekli ich dostawić. Jak widzimy dotrzymali słowa.
Dwaj nieszczęśliwi sądząc, że będą bezpiecznymi w szpitalu, założonym przez Mattei, w Valmontone jego mieście rodzinnem, schronili się tam, a dla tem lepszego ukrycia się, przybrali mundury chorych. Zdradzonych przez posługacza infirmerji zawdzięczającego swe miejsce Mattemu, zabrano i przyprowadzono do Rzymu dla osądzenia.
Zaledwo przebyli bramę San-Giovanni i zostali przez tłum poznani, lud z fatalnym instynktem prowadzącym do zniszczenia tego, co sam wzniósł, i znieważania tego co czci, zaczął krzywdzić więźniów, obrzucając ich błotem i kamieniami i wołając; Na śmierć! Potem chciano pogróżki wprowadzić w wykonanie. Czterej żandarmi neapolitańscy musieli ludowi wyłożyć zrozumiale, że konsulów przyprowadzono do Rzymu w celu powieszenia ich i że ta operacja odbędzie się nazajutrz w obecności króla Ferdynanda na placu św. Anioła w zwykłem miejscu egzekucji, dla tem większego wstydu garnizonu francuzkiego. Ta obietnica uspokoiła tłuszczę, która nie chcąc narazić się królowi Ferdynandowi przystała na oczekiwanie do jutra, lecz w nagrodę tego opóźnienia obrzucała dalej kamieniami i błotem nieszczęśliwych konsulów.
Oni, jak ludzie zrezygnowani, oczekiwali milcząco, smutno ale spokojnie, nie usiłując ani przyspieszyć ani oddalić śmierci; pojmowali oni dobrze, że dla nich wszystko było skończone, że jeżeli udało im się wymknąć z lwich szponów ludu, to dla tego tylko, ażeby wpaść w tygrysie szpony króla. Pochylili głowy i oczekiwali.
W ten sposób więźniowie przebyli trzy części Rzymu i zaprowadzono ich do Carcere-Nuove, gdzie niezwłocznie zamknięto ich w kaplicy.
Ogromny tłum ludu zebrał się przy bramie wię zienia i musiano mu przyrzec, że nazajutrz w południe nastąpi egzekucja na placu warowni św. Anioła, na dowód czego będą mogli widzieć zaraz od rana kata z pomocnikami stawiających rusztowanie.
W dwie godziny potem, w całem mieście poprzylepiane plakaty donosiły, że> egzekucja nastąpi jutro w południe. Przyrzeczenie to sprowadziło przyjemne sny Rzymianom.
Stosownie do tego, od godziny siódmej rano, wznoszono rusztowanie na placu warowni św. Anioła.
W tym samym czasie, kiedy stawiano rusztowanie i wznoszono szubienicę, wśród błaznowania ludu, znajdującego zawsze dowcip na tego rodzaju okoliczności, ozdabiano balkon bogatemi draperjami; ta praca dzieliła uwagę pospólstwa; był to balkon mający służyć za lożę dla króla na to widowisko.
Tłum ludzi przybywał z dwóch przeciwnych końców Rzymu na plac św. Anioła, który wkrótce tak się zapełnił, że musiano postawić straż na około rusztowania, aby cieśle mogli dalej prowadzić swoją robotę Tylko prawy brzeg tam, gdzie się znajdował grób Adrjana był pusty; straszliwy zamek, będący w Rzymie tem, czem Bastylia była w Paryżu a warownia Saint-Elme w Neapolu, chociaż milczący i zdający się być niezamieszkanym, obudzał tak straszne przerażenie, że nikt nie odważył się przejść przez most i przechodzić około jego murów. W istocie chorągiew trójkolorowa nad nim powiewająca, zdała się mówić ludowi pijanemu tą krwawą orgią: Uważaj na to co robisz, Francja jest tutaj!
Ale że żaden żołnierz francuzki nie pokazał się na murach, ponieważ wszystkie otwory fortecy były starannie zamknięte, po trochu przywykli do tej groźby milczącej, tak jak dzieci przyzwyczajają się do obecności lwa uśpionego.
O jedenastej wyprowadzono z więzienia dwóch skazanych i kazano im znów wsiąść na osły; włożono im powrozy na szyje, końce powroza trzymali pomocnicy kata, kat zaś szedł naprzód; towarzyszyło im bractwo penitentów asystujących skazanym na rusztowanie, za nimi zaś tłum ludu; byli oni ubrani i teraz w ubiory szpitalne, zaprowadzono ich do kościoła Sau-Griovanni, przed fasadą kościoła rozkazano im zsiąść z osłów i na stopniach klęcząc z bosemi nogami, przyznać się do winy.
Król udając się z pałacu Ferneze na plac egzekucji, przebywał ulicę Julja w chwili, kiedy pomocnicy kata, ciągnąc za sznury, zmuszali skazanych do uklęknięcia. Niegdyś w podobnej okoliczności, obecność króla była ocaleniem skazanego; wszystko się zmieniło: obecność króla dzisiaj upewniała ich egzekucję.
Tłum rozstąpił się dla przepuszczenia króla. Król spojrzał z pod oka niespokojnie na warownię św. Anioła, na widok chorągwi francuzkiej poruszył się niecierpliwie, wysiadł z powozu wśród okrzyków ludu, pokazał się na balkonie i ukłonił tłumowi.
W chwilę potem okrzyki oznajmiły przybycie więźniów. Przed i za nimi postępował oddział żandarmerii neapolitańskiej konno, który połączywszy się z wojskiem, będącem już na placu, wspólnemi siłami odepchnęli lud, i zrobili miejsce wolne do działania katów i jego pomocników.
Milczenie warowni św. Anioła upewniło wszystkich tak, że prawie o niej zapomniano. Kilku Rzymian odważniejszych od reszty, zbliżyło się do osamotnionego mostu i znieważali fortecę na wzór Neapoliiańczyków, znieważających Wezuwiusza, co bardzo rozśmieszyło króla Ferdynanda, przypominając mu jego poczciwych lazzaronów i dowodząc że Rzymianie prawie byli tak dowcipni jak jego rodacy.
Pięć minut do dwunastej orszak żałobny przybył na mały plac; skazani upadali ze znużenia ale byli spokojni i zrezygnowani.
U podnóża rusztowania kazano im zsiąść z osłów, potem zdjęto z szyi powrozy i przywiązano je do szubienicy, Penitenci przystąpili bliżej dając im rozgrzeszenie i krzyż do ucałowania.
Mattei całując go powiedział:
— O Chrystusie! ty wiesz że umieram niewinnie i tak jak Ty dla zbawienia i wolności ludów.
Zacealone powiedział:
— O Chrystusie! jesteś mi śwadkiem że przebaczam temu ludowi, tak jak Ty przebaczyłeś swym katom.
Widzowie bliżsi skazanych, usłyszeli te wyrazy i szyderczemi okrzykami je przyjęli. Potem powiedziano głośno.
— Módlcie się za tych którzy mają umrzeć.
Był to głos przełożonego Penitentów.
Wszyscy uklękli, aby zmówić Ave-Maria, nawet król na balkonie, nawet kat i jego pomocnicy na rusztowaniu. Na chwilę nastąpiła głęboka i uroczysta cisza.
Nagle rozległ się strzał armatni; rusztowanie zawaliło się na kata i jego pomocników, brama warowni Saint-Ange otworzyła się i stu grenadierów przy odgłosie bębnów przebiegli szybko most wśród przerażających krzyków tłumu, ucieczki żandarmów, podziwienia i przerażenia wszystkich, pochwycili dwóch skazanych, uprowadzili ich do warowni św. Anioła, której brama wpierw się za nimi zamknęła zanim lud, penitenci, żandarmi i król nawet przyszli do siebie z osłupienia.
Zamek św. Anioła, powiedział tylko jedno słowo, ale jak widzimy było powiedziane dobrze i sprawiło swój skutek.
Rzymianie byli zmuszeni na ten raz obejść się bez egzekucji i powrócić znów do żydów.
Król Ferdynand powrócił do pałacu w bardzo złym humorze: pierwsze to niepowodzenie spotkało go od czasu wyruszenia na wojnę, i nieszczęściem dla niego, nie miało ono być ostatniem.

KONIEC TOMU CZWARTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.