Przejdź do zawartości

Strona:PL A Dumas La San Felice.djvu/564

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale na co to powtarzać? zawołała Luiza zakrywając sobie twarz dłońmi.
Salvato wyciągnął rękę i odsunął dłonie, któremi młoda kobieta zakryła twarz zarumienioną i oczy zroszone łzami.
— Płaczesz! rzekł do niej łagodnie, żałujesz więc, żeś mi ocaliła życie?
— Nie, ale mi wstyd za to, co mówił ten chłopiec; nazywają go Michałem warjatem i wielką mają słuszność tak go nazywać. Potem zwracając się do swej pokojowej: — Nie miałem słuszności Nino łajać cię za to, żeś go do mnie nie wpuściła; dobrześ zrobiła, zamykając przed nim drzwi.
— A siostrzyczko, rzekł Lazaron, nie masz słuszności mówiąc tak do mnie, w tej chwili słowa twoje nie zgadzają się z twojem dobrem sercem.
— Luizo! daj mi twą rękę! twoją rękę! mówił ranny, głosem błagalnym.
Młoda kobieta, złamana tylu różnorodnemi uczuciami, oparła głowę o poręcz krzesła, przymknęła oczy i opuściła swoją rękę drżącą, w rękę młodego człowieka. Salvato uchwycił ją z gorącem pragnieniem.
Luiza ciche i przeciągłe wydała westchnienie, westchnienie to stwierdziło słowa Lazarona.
Michał patrzał na tę scenę, ale nie rozumiał jej wcale. Za to znów doskonale pojmowała ją Giovannina, z dłońmi zaciśniętemi, z okiem w jeden punkt zwróconem, podobna do posągu zazdrości.
— Bądź spokojny mój chłopcze, rzekł Salvato wesoło, to ja właśnie dam ci szablę pułkownika; nie