Wybór poezyj (Petőfi)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Sándor Petőfi
Tytuł Wybór poezyj
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Sabowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PETÖFI.

WYBÓR POEZYJ
przekład z węgierskiego.
przez
W. S.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego.

1879.


Дозволено Цензурою,
Варшава, 3 Іюля 1879 года.




W Druk. Przegl. Tygodniowego, ulica Czysta № 2.



PROROCTWO.


„Mówiłaś, matko, że dłoń niebiosów
Snuje marzenia prorocze,
I że sny nasze są jak przezrocze
Przyszłych kolei i losów.
Matko! ja miałem sen zeszłej nocy,
Rozświeć mi jego mamidła....
Pędził mnie wicher zbrojnego w skrzydła
Aż do stóp tronu Wszechmocy".
„Synu mój nie drżyj wśród życia burzy,
Lecz ciesz się dziecię me drogie,
Bóg ci da życie długie i błogie,
To sen ci wieści i wróży".
I wyrósł młodzian—młodością wrzącą
Zawrzał wśród równych najwcześniej,
Śpiewając ludziom ogrzewał pieśni
Ciepłą krwią w żyłach drgającą.
Dłonią pieśniarskie ujął narzędzie,
Przelał w nie uczuć swych dźwięki,
I w świat płynęły jego piosenki
Jak smutne białe łabędzie.

I wzbił się w górę w świetnych gwiazd koło,
Co chwałą narodom płoną;
Gwiazd tych promieniem, niby koroną
Geniusz przyoblekł mu czoło.
Ale tron pieśni to głos rozbicia,
Śpiewak oddawał za chwałę
Kwiaty swej duszy, serce swe całe
Z każdą pieśnią — część życia.
Płomienie serca piekłem się stały
Kapłan padł pastwą ofiary.
Ogień przepalił życia konary
Prócz jednej gałązki małej. —
I oto upadł na śmierci łoże
Syn męki życia trawiącej,
A biednej matki, głos bolejący
Na sądy powstawał boże.
„O wstrzymaj, wstrzymaj niszczące ramię
Nie bierz go śmierci Aniele!
Bóg mu obiecał życia tak wiele
Czyliż głos bożych snów kłamie?"
Matko! sen jego prawdą był Bożą,
Coż stąd że zamknie te oczy,
Gdy jego imie chwała otoczy
Niezgasłą na wieki zorzą.



POEZYA.

Jakżeś to poniżona, o poezyo święta,
Jak źle cię sądzi grupa wierszarzy nadęta!
Ci właśnie, którzy twymi chcą być kapłanami,
Plemię z prochu wylęgłe w proch cię ciągną sami.

Nienamaszczeni wieszcze głoszą na wsze strony
Żeś ty salą, do której wstęp nam zabroniony,
Gdyż by mieć prawo próg twój przestąpić bogaty
Trza mieć błyszczące buty, eleganckie szaty,
Ułożenie światowe i maniery modne...
O milcz! plemię kłamliwych proroków niegodne!
Przestańcie z prawd najświętszych robić pośmiewisko!
Poezya nie jest wcale salą towarzyską,
Gdzie się schodzi pleść głupstwa zgraja rozmaita,
Ów chwast podły, z którego wszystko złe wykwita....
Poezya jest świątynia, rozwiera podwoje
Tym, co się cieszą i tym co łez leją zdroje,
Wszystkich ona swych boskich uczni karmi rosą,
Choć wchodzą z podkutemi podeszwy=lub boso!...


MOJA FANTAZYA.

Jakież to znów słyszę głosy?...
Że ciągle pełzam po ziemi,
Że nigdy skrzydły orlemi
Nie wzlatuję pod niebiosy;

Tak! fantazya ma skrzydlata
Gdy chce — ziemi nie odlata;
Nawet pod nią śle swe oko,
Niekiedy bardzo głęboko.

I z zapałem zgłębia, bada,
Świat tajemny, niezbadany,
I z rozkoszą się zapada
W serc człowieczych oceany.

Ale kiedy powiem do niej:
Wznieś się w górę, na wyżyny...
Szybsza od leśnej ptaszyny,
Wzlatuje i piosnkę dzwoni.

Gdy ją głos mój znów podnieci,
Ma fantazya wyżej leci,
Ścigam wtedy jej polotem
Orły pod niebios namiotem.

A gdy orzeł się już zmęczy,
Ona dalej w blasku tęczy
Lotem równym mknie do góry,
Gdzie najwyższe błądzą chmury.

Lecz i z chmur gromadką białą
Nie jest długo... wnet ją mija,
I mknąc dalej prosto, śmiało.
Sklepienie niebios przebija.

A naówczas, gdy się zdarzy
Że blask słońca cień zakrywa,
Ona znowu w lot się zrywa
Ku posępnej słońca twarzy.

Patrzy w jego twarz zaćmioną,
Zgasłych szuka w niej promieni,
Przez zasłonę co je cieni
Wnika śmiało w jego łono...

Wówczas jeszcze nie przerywa
Nadpowietrznej swojej jazdy,
Wzlata ciągle i przybywa
Aż po nad najwyższe gwiazdy...

Tam gdzie dalej już nie sięga
Niezmierzony wszechświat boży,
I tam jeszcze jej potęga
Nowe światy sobie tworzy.


POETA I WINO.

Nie chcę by mi w podarek
Dano wieniec laurowy,
Inny dar od madjarek
Przyjąć jestem gotowy.

Gdy chcą głowę niech moją
W liście winne przystroją...
Bo liść winny, syn pieśni
W swej są doli rówieśni.

Los tak samo uczynny
Wieszcza i krew obdarza,
Wina duszą płyn winny,
Pieśń jest duszą pieśniarza

Gdy się dusza rozpłynie
Czy to w pieśni, czy w winie,
Krzew i pieśniarz umiera,
A świat sobie zabiera
Ich spuściznę jedyną:
Wdzięczną piosnkę i wino.


KRAINA MIŁOŚCI.

Niedawno temu dziwnie śniłem,
Sam nie wiem czym spał wówczas czy na jawie byłem,
Wiem tylko że marzenie miałem,
A takiem ono było pięknem, tak wspaniałem,
Że dziś gdy piórem pragnę wskrzesić je do bytu,
Jeszcze mi ręka drży... z zachwytu.

Kroczyłem niby drogą, co jak oko sięga
Przez step się wiła jak szeroka wstęga,
I odbywałem podróż zmudną
Jakąś krainą czczą i nudną,
Gdzie się na każdym kroku spotykałem z rojem
Ludzi bez ognia, woli, siły,
Postaci ciężkiej i niemiłej,
Z wypisanym na czole opasłym spokojem.
Więc szedłem szybko, pragnąc jak najprędzej
Utracić z oczu nudne te obszary,
I wstrętne istot tych maszkary
Z wyciśniętem na czołach piętnem ducha nędzy.

Przyszedłem tak nareszcie przed mur okazały;
Wyryte na nim głoski tęczowej jasności
Przychodniowi oznajmiały:
„Kraj miłości."

Zabiło mocniej serce moje,
Gdym wszedł w podwoje
I próg przestąpił pierwszy robiąc krok.
Niebiańsko piękny widok uderzył mój wzrok,

Miałem przed sobą ziemię tak wspaniałą,
O jakiej wieszcz lub malarz wyobraźnią śmiałą
I snami marzy natchnionemi,
Krainę niepojętą dla mieszkańców ziemi,
Nad którą raj piękniejszym blaskiem nie jaśnieje.

Obszerna, kwietna błoń, stworzona do marzenia,
Różany w okół las, co sięga nieb sklepienia
I wciąż balsamy woni leje, —
Przejrzysta ręka środek ziemi tej umila,
A jej prąd kryształowy zwraca się co chwila
Ku stronom z których wypłynęła w dal,
Jakby jej rzucić było żal
Tę przecudowną, kwietną błoń,
Tych drzew i kwiatów urok, barwę, woń. —
I dziko romantyczne skały
Nad brzegiem jej powyrastały,
A złote chmury jak pierścieniem włosów
Ubrały szczyty tych kolosów.

Spoglądam w zachwycie na tę ziemię snów,
Wejść do niej sił mi brakło, wielbić brakło słów,
Zostałem długo u jej proga,
Aż wreszcie ziemia ta stokrotnie błoga
Zwabiła mnie swym czarem i wstąpiłem do niej.

„Tam po za rzeką, jeśli ją przepłynę, —
Myślałem, — tam miłości zobaczę krainę!"

Poszedłem na brzeg, wsiadłem w łódź,
Zacząłem szybko wiosłem srebrne fale próć,
Lecz zamykałem oczy, bo na grzbiecie fal
Co chwila płynął siny trup młodzieńca w dal,

I jak przelękłe żaby wskakiwali w wodę
Z nadbrzeża chłopcy i dziewczęta młode.

Przepłynąłem nareszcie nurt rzeki szeroki,
Ale i tam te same ujrzałem widoki:
Gdziebądź spojrzałem w okolicę,
Wszędzie wisielcy, topielce,
Albo ze skał sterczących w dali
Dziewczęta i młodzieńcy w przepaść się rzucali,
A wrząca krew z ich serc i mózg z ich skroni,
Rozbryzgiwały się po błoni.

Błądziłem w koło przerażony
Po tej krainie krwią zbroczonej,
Lecz ten sam widok ze wszech stron,
Zwątpienie, rozpacz, samobójstwo, zgon.

I śmiał się tylko niebios sklep
I cudnem kwieciem wonny step
Rozpromienionem swem obliczem,
Jakby nie wiedział nic o niczem,
Błękitny w górze, kwitnący na dole,
Z spokojem wiecznym na uroczem czole.


MIŁOSĆ I WOLNOŚĆ.

Miłość! wolność!... w dni moich rozkwicie
Duch mój z niemi w ścisłą wszedł zażyłość...
Za mą miłość dam w zamianie
Życie,
Za wolności odzyskanie —
Miłość!


MOJA MIŁA.
PIOSNKA.

Chciałbym być potokiem
I szumiąc wspaniale,
Z gór nieścigłych okiem
Toczyć swoje fale,
Gdyby moja miła
Małą rybką była,
Pływała ochoczo
Z falą mą przezroczą.

Chciałbym ja być lasem,
Dąbrową zieloną,
I strumienia pasem
Swe przystrajać łono,
Gdyby moja miła
Ptaszkiem małym była,
Gniazdko w lesie słała
Piosnki w niem śpiewała

Chciałbym być ruiną
Nad skały urwiskiem,
Lat co szybko płyną
Posępnem zwaliskiem,
Gdyby moja miła
Barwinkiem mi była
I w zielone dłonie
Me objęła skronie,

Chciałbym ja być chatką
W dolinie lub górze,
Której strzechę gładką
Drą i szarpią burze,
Gdyby moja miła
Ogniem w chatce była,
By jej ciepło całą
Chatkę ożywiało.

Chciałbym ja być chmurą
I przez wiatry gnany
Pomykać się górą
Nad lasy i łany,
Gdyby moja miła
Zorzą zmroku była,
W blade lica moje
Lała blaski swoje.


WIĘC PATRZ!

Ten świat jest wielki, tyś tak mała,
O gołębico moja biała...
Gdybym cię miał, za światy całe
Nie oddałbym cię, ptaszę białe.

Ty jesteś dniem, jam nocą ciemną,
Gdybyś się złączyć chciała ze mną,
Oh! jakążbyśmy jasną zorzą
Opromienili ziemię bożą!

Oh! nie patrz na mnie!... W twem spojrzeniu
Ma dusza gore jak w płomieniu....
Lecz ty nie kochasz mnie!... Więc dalej
Patrz — niech me serce wzrok twój spali!


WYSEPKA.

Czyś widziała, moja białolica
Prąd Dunaju i wyspę wśród rzeki?...
Tak ja obraz twój co mnie zachwyca
W środku serca zamykam na wieki.

Zieleniące rzecznej wyspy drzewa
Liście swoje nurzą w rzeki łono,
Oh! tak zanurz moja czarnobrewa,
W sercu mojem nadzieję zieloną.


SPOTKANIE W STEPIE.

Step taki gładki jak jezioro,
Bogaty powóz drogi szlakiem
Posuwa się, a mknie tak skoro,
Jakby mu piorun był rumakiem.
Ma cztery konie, lecz choć droga
Równa i gładka jak podłoga,
Choć konie rączo biedzby chciały,
Nagle zatrzymać się musiały.
Cóż to? czy koło się złamało?
Czy ciężar skruszył oś stalową?
O nie! i nie to i nie owo,
Lecz do woźnicy przybiegł śmiało

Syn Puszty, władca stepu błoni,
Krzyknął, pistolet mając w dłoni,
By pojazd stanął, bo wypali,
Woźnica nie śmiał ruszyć dalej.
W powozie słaby głosik płacze,
Jakoby dziecię lub ptaszyna,
Rozbójnik myśli: „Ha! zobaczę
Co tego głosu za przyczyna...."
Zagląda śmiało, a w karecie
Przecudne dziewczę, prawie dziecię,
„Litości! łaski!" błaga, wzywa,
A przestrach słowa jej przerywa.
Oczarowany król stepowy
Przemawia do niej temi słowy:
„O piękna pani, nie drżej wcale,
Przemocą nikt cię nie zatrzyma,
Lecz wprzódy nim się ztąd oddalę
Racz na mnie rzucić raz oczyma".
Dziewczę strworzone niesłychanie
Na rozbójnika oczy wznosi,
A on się zbliża i znów prosi:
„Pani! ja jeszcze mam żądanie...
Pozwól mi dotknąć swojej ręki...
Dajesz ją!... nieba... więc ja mogę...
O pani! dzięki! dzięki! dzięki!
O jedną łaskę jeszcze błagam,
Jedyną, więcej nie wymagam,
Innej nie będę żądał dani....
O... pocałunek... Płoniesz pani...
Oh! jeśli z gniewu, to się zrzekam
Tej drogiej łaski... w step uciekam,

Bo taki dar gdy gwałtem wzięty,
To cała słodycz jego znika...
Niech panią Bóg ma w pieczy świętej,
Zapomnij pani rozbójnika...
Który..." Tu zbrakło mu wymowy
I tylko spiął ostrogą konia,
I jak najszybszy wichr stepowy
Popędził przez zielone błonia...


KARCZMARKA.

Gosposiu! piękna jak kalina,
Wina!... spragniony jestem srodze!...
Do Hortobagy z Debieszyna
Jest kawał... nic nie piłem w drodze.

Powiewa wicher groźny burzą,
Ciało i duch lodowacieje,
Rzuć na mnie okiem, moja różo,
Blask twoich spojrzeń mnie rozgrzeje.

Gosposiu! kwaśne wino twoje,
Czyż się je gościom dawać godzi?
Niech za pokutę usta moje
Całus twych pięknych ust osłodzi.

Piękna kobieta... mocne wino...
Nogami prawie już nie władnę...
Gosposiu! twoją to jest winą...
Uściskaj jeszcze... nim upadnę...

Raz jeszcze... prośbę miej na względzie...
Pozwól mi spocząć na twem łonie...
Dziś moje łóżko twardem będzie,
Bom ja tu obcy w waszej stronie.


LILIOM PETI.

Mały Liliom czasu swego
Był chłopakiem śmiałym,
Nie znalazłbyś podobnego
Na tym świecie całym.

Nie dbał czy koń ma narowy,
Gdy kładł nogę w strzemię,
A smok by go siedmiogłowy
Nie zwalił na ziemię.

Wino, coby pięciu chłopom
Nogi odebrało,
Zda się, że Lilioma stopom
Siły dodawało.

Gdziebądź lotem błyskawicy
Przybył w odwiedziny,
Wszystkie za nim z okolicy
Szalały dziewczyny.


KŁOPOTY SPRAGNIONEGO CZŁOWIEKA.

Ach! jak dola ma jest smutną...
Wszak już próżne mam kieszenie...
Próżniuteńkie!... czyste płótno...
Jednak dręczy mnie pragnienie!...

W gardle mam bezdenną studnię,
Słońce pragnienia zaczyna
Palić mnie jakby w południe...
Ach! gdyby to spadł deszcz wina!...

Deszcz wina!... Ha! na bok żarty!...
Gdyby tak z chmury w istocie
Zaczęły lać wina kwarty,
Nie byłbym w takim kłopocie!...

Po ojcu winnicę miałem,
Sprzedałem przeszłego lata,
Pieniądze jakie dostałem
Przez gardło poszły do kata.

Oddawna na moją biedę
Nieczuły karczmarz nie zważa:
„Dziś darmo, jutro na kredę",
Oto są słowa Karczmarza.

Ach! coś mi jeszcze zostało! —
Myśl mi przychodzi do głowy...
Wszak zastawić mogę śmiało
Mojej żony czepek nowy.

Tak... lecz przypominam sobie,
Żem utracił mą kochaną,
Wraz z jej ciałem w jednym grobie
Piękny czepek zakopano.

Po cóż sobie przypomniałem
Śmierci żony smutną chwilę?...
Tyle po niej łez wylałem
I teraz ich leję tyle...

Płaczą po niej bracia, krewni,
Lecz gdyby łzy co z ócz płyną
Mogły się zamienić w wino,
Och! płakałbym stokroć rzewniej!


UWAGA GŁODNEGO.

Dobrze, że bogowie dali
Człowiekowi zęby z kości,
Bo gdyby były ze stali,
Rdzewiałyby w bezczynności.


ELEGIA KSIĘŻYCA.

O mój Stwórco! za cóż dłoń mnie twoja karze?
Czemum nieszczęśliwy bardziej nad nędzarze?
Wolałbym być sługą na razowym chlebie,
Niżli królem nocy na wysokiem niebie,
Wolałbym na ziemi torbę, kij, łachmany,
Niż tu siedzieć płaszczem srebrnym przyodziany,

Wolałbym w szynkowni od zaduchu kichać,
Niż tu cudną wonią kwieci-gwiazd oddychać!...
Wieczny Sędzio! kiedyż lepszy los mnie czeka?
Na mnie i pies każdy i wieszcz każdy szczeka,
Wszyscy co niekiedy rym przypadkiem złapią,
Co chcąc wzruszać serce, uszy tylko drapią,
Myślą, że im wtóry do ich skomleń nucę,
Lub że dobrodusznie wraz z nimi się smucę.
Bladym, prawda, ale nie z bólu lecz z złości
Na tych wszystkich beksów wszystkich tych ichmości,
Co mnie, ile razy noc rozjaśnię ciemną,
Nudzą jakby zjedli beczkę soli ze mną.
Czasem przyjdzie taki na którego czole
Dostrzedz mogę z góry boską aureolę,
Pieśniarz namaszczony! Taki gdy zaśpiewa
Blask mój czyściej, żywiej na świat się rozlewa.
Ale nim się kiedy taki piewca zjawi,
Tysiące miłych krzykaczów dni me truje, krwawi,
Bo niezmiernie mnożny jest ten ród próżniaczy,
Lat nieurodzajnych nie ma na bazgraczy.
Drżę co noc, gdy śpieszę przez niebiańskie krzaki,
By mnie nie napotkał gdzie krzykała taki.
Ah!... znów jeden... patrzcie!... jak skrzydła wiatraka
Tak bujają małpie ręce nieboraka,
Zda się, że je cisnąć chce za dziesięć płotów,
Biedny! nie ma kogo objąć w nie — a gotów!
Wzdycha jako cygan kiedy dostał kije,
Żyły mu nabrzmiały, serce strasznie bije,
Błaga mnie, bym zajrzał do jego jedynej,
Jak tam ona pędzi wieczorne godziny...
Ha, cóż?... zajrzę!... Bratku! twa gołąbka miła
Właśnie chwilę temu głowę w piec włożyła,

Chcąc ukradkiem dobyć kartofel pieczony,
I na węgiel spiekła swą twarz z prawej strony,
Teraz płacze głośno i grymasy stroi,
Gęba jej skrzywiona bardzo — godna twojej...
No! wiesz coś chciał wiedzieć, a więc ruszaj dalej,
Niech cię djabli porwą albo piorun spali!


CHATKA W LESIE.

Jak serce pierwszą miłość swoją kryje,
Tak biedną chatę kryją gór ławice,
Dach jej nie zadrży, chociaż burza wyje
I uraganem mknie przez okolice.

Szeleszczą liście niewielkiego gaju
Świeżością, życiem, wionąc nad jej strzechą,
Zięba wesołą nuci pieśń o maju,
Gołąbka grucha, wtóruje im echo.

I strumień, bystry jak jeleń ścigany,
Z głuchym łoskotem z gór spada w doliny,
Brzeg jego cały kwiatami usłany,
Co patrzą w wodę, jak w lustro dziewczyny.

W około kwiatów wesoło i gwarnie,
Jak kochankowie, tańczą pszczoły młode,
Uścisk namiętny chcą zerwać bezkarnie,
Chcą zerwać drugi... i spadają w wodę.

Z drzew listki w pomoc im rzuca zielone
Wiatr, co kochanków niedolą się wzrusza,
A złote słońce, również rozrzewnione,
Ich zmokłe skrzydła swem ciepłem osusza.

Nieco w oddali, gdzie wzgórek niewielki
Owiec gromadka pasie się wesoła...
Owca i pszczoła to dwie karmicielki
Tych nędznych chatek co stoją do koła.

Biała gołąbka i zięba szczebiotka
Potrzasku tutaj napotkać nie mogą,
Bo wiedzą dobrze jak wolność jest słodka
Ci, którym ona nad wszystko jest drogą.

Tutaj niewoli nie ma, głos despoty
Nie więzi ludów swym groźnym rozkazem,
I tylko burzy piorunowej grzmoty
Są woli bożej jedynym wyrazem.

A Bóg ten dobry nie gniewa się długo
I gromem burzy prostaczków nie dręczy,
Lecz krasi niebo różnowzorą smugą
Swego uśmiechu — siedmiobarwnej tęczy.


NA LUDOWĄ NUTĘ.

I.

Czy to nie sny złudne?
Czy mam wierzyć oku?
Dziewczę-ż to jest cudne,
Czy wieszczka z obłoku?

Jedna jest czy druga,
Mniejsza, — w tem rzecz całą,
Żeby mnie niedługo
Pokochać zechciała.

II.

Dojrzeje wkrótce zboże,
Kłos ciężki już się chyli,
Na przysły tydzień może
Będziemy je kosili.

W mem sercu też dojrzewa
Kochanie, miłość stała,
Przyjdź słodka czarnobrewa,
Bo czas byś ją zebrała.

III.

Co płynie tam w uboczu?
Strumyka fale czyste,
Co płynie z twoich oczu?
Ah! to są łzy przejrzyste!

Niech strumyk wolnym biegiem
Swą czystą sączy wodę,
Nad jego przez to brzegiem
Zakwitną kwiaty młode;

Lecz z twoich ócz, dziewczyno,
Z nadobnej twojej twarzy,
Niech nigdy łzy nie płyną,
Bo kwiat twych lic się zwarzy.

IV.

Las rozkoszne ma ptaszyny,
Kwiecie mają łąk równiny,
Niebo jasnych gwiazd ma roje
Ma i chłopiec dziewczę swoje,

Skrzy się gwiazda, ptak pieśń dzwoni,
Kwiatek kwitnie wpośród błoni,
A ich wzorem czarnobrewa
Promienieje, kwitnie, śpiewa.

Wszystko zatem szczęściem płonie,
Chłopiec, niebo, las i błonie,
Lecz, niestety! kwiat usycha,
Gwiazda spada, ptak ucicha,

A dziewczęciu przeznaczono
Zostać z lubym, być mu żoną, —
Chłopcu więc w szczęśliwych kole
Najszczęśliwszą los dał dolę.

V.

Fajka mi zagasła w drodze,
Więc do chatki małej wchodzę,
Żeby, jeśli się tam pali,
Dostać ognia i pójść dalej.

Dawnom fajkę już zapalił,
Jednakżem się nie oddalił,
Bo wstrzymały się me oczy
Na dziewczynie, na uroczej.

Przyglądałem się dziewczynie,
Ogień buchał na kominie,
Lecz nad ogień oczy miłej
Płomieniściej się paliły.

Padły na mnie ócz tych żary
I zaledwie dałem wiary:
W fajce ognia znów nie było,
Lecz me serce się paliło.

VI.

„Oj deszcz całusów pada
Z twych lic na moje lica,
Ma dusza tak im rada,
Tak serce się zachwyca!"

„Zazwyczaj gdy ulewa
Bywają błyskawice,
Są niemi, czarnobrewa,
Ogniste twe źrenice..."

„Bywają też i grzmoty,
Gdy się na słotę zbierze,
Uciekaj, Janku złoty,
Bo ojciec cię spostrzeże."


PAŁAC I CHATKA.

Dumy gmachu, czemś nadęty?
Czy wielkością swego pana?
On się stroi w dyamenty,
By pierś okryć, bo skalana,
Zrzućmy te wspaniałe stroje,
W które zdobią go sług roje,
Gdy łupina spadnie droga,
Czyż zostanie dzieło Boga?...

Zkąd twój pan wziął skarby całe,
Któremi się tak buńczuczy?
Ztąd zkąd sokół ptaszę małe,
Co swą ciepłą krwią go tuczy.
Ze krwi schwytanego ptaka
Wielka uczta dla sokoła,
Matki swej z bliskiego krzaka
Grono piskląt próżno woła...
Pokaż, dumny, jakie blaski
Rzucają skarby skradzione,
Jaśniej niemi!... z niebios łaski
Twoje dni już policzone.
Oh! nim moje dni upłyną,
Bodajbym mógł ujrzeć ciebie,
Jak pod murów twych ruiną
Dumny panów ród się grzebie!...
Przy pałacu, chatka mała,
Czemuś skromna i pokorna
W pośród liści się schowała?...
Ukryć chcesz, żeś niepozorna?...
Przyjm mnie gościem biedna chato,
Ja nie wierzę strojnej szacie,
Nie chcę blasku, wiem że zato
Znajdę serca w małej chacie.
W święte twoje progi wchodzą
Ludzie potem pracy zlani,
Wielcy się w pałacach rodzą,
Lecz tu rodzą się wybrani,
Z małej chatki wiedzie ścieszka
Na Golgotę poświęcenia,

A jednak lud co w niej mieszka
W nędzy wlecze dni istnienia.
Biedni! przejdzie ciemność nocy,
I wam zalśni promień słońca,
Wczoraj, dziś nie w waszej mocy,
Lecz wasze jutro bez końca
Próg przybytku cichej pracy
Z czystą myślą przestąpiłem,
Błogosławcie mi biedacy,
Jak ja wam błogosławiłem.


WIECZÓR WIEJSKI.

Słońce zaszło za góry,
Świat zapada w mrok, ciszę
Wietrzyk liśćmi kołysze,
A opodal z za chmury
Wychyla się marząca
Blada postać miesiąca,
I powiewnie tak wzlata
Jak nad zwykły gwar świata
Wyobraźnia skrzydlata.
Ludziom z grodu wielkiego
Niczem wieczór ten boski,
Uczuć może czar jego
Tylko prosty syn wioski.
Młody chłopiec, dziewica
Ze swych chatek wychodzą
I piosenkę zawodzą,
Co słowika zachwyca,
Tak że śpiewak majowy

Łączy głos swój z ich śpiewem.
A w oddali, pod drzewem,
Mały pasterz wioskowy
Przygrywa im najczulej
Na wierzbowej fiwulji.
Przed nim płomieni ogniska
Uśmiecha się, skry ciska,
Kłęby dymu śle w harce,
Więc nim sen nim owładnie
Pastuszyna gra ładnie
Na wierzbowej fujarce.
Depczą woły i konie
Po zielonej murawie,
Zda się noga ich tonie
W świeżej rosie i trawie...
Jeszcze chwilka... malutka...
Tam w pobliżu skrzypnęło,
Coś się, jak drzwi ogródka,
Odemknęło, zamknęło.
Pasterz żywo się zrywa
I tęgiego mknie kłusa!
Cóż się spotkać spodziewa?...
Dziewczę młode, całusa...
Któż to bowiem w tej porze
Przez ogródek wyjść może,
Gdy nie jego kochana,
Z pośród wszystkich wybrana!...

Pędźcie życie motyle,
Gdy was szczęścia czas mami...
Oh! gdybym mógł choć chwilę
Tak szczęśliwym być z wami!


ŻYCIE BŁĘDNE.

Przebóg! święty Kleofasie!
Cóż to za tłum odrapany
Wędruje tu o tym czasie?...
Ach! to wołoskie cygany!...
Cożby znaczyły inaczej
Te kupy dzieci i ten tłum próżniaczy?
Patrzcie! oto pod lasem zielonej jedliny
Ta piękna banda czarnych właśnie postępuje...
Uważajcież... Najsamprzód naczelnik rodziny
Na starej, dychawicznej szkapie paraduje.
Nie szłaby, ale jeździec po bokach ją grzmoci,
A jego syn za uzdę ciągnie aż się poci.
Bo też prawda, że biedne, sędziwe stworzenie
Nie ma zębów, a przytem jakież jej istnienie?
Dola pracy bez końca, połączonej z postem,
Więc że stąpać niezdolna jest to bardzo prostem.
Gdybyż sam tylko ojciec rodu na jej grzbiecie
Zasiadał, byłoby to jakotako przecię,
Lecz oto z obu boków sakwy zawieszono,
Obydwie skrupulatnie dziećmi napełnione,
Ile ich tam, to trudną do zbadania rzeczą,
Dość, że aż uszy bolą tak te bębny beczą.
Z miejsca jakie dostały widać się nie cieszą,
Lecz jeszcze trudniej dla nich byłoby iść pieszo.
Drą się tedy dzieciaki okropnie, zażarcie,
I nie miałoby przerwy i końca to darcie
Gdyby patryarcha rodu od czasu do czasu
Kopiąc nogą nie tłumił na chwilę hałasu,

Kobiety, małżonkowie, chłopcy, sznurem długim
Ciągną dalej parami lub jeden za drugim,
Ten żuje prymkę, aż mu piana z gęby pryska,
A tamten kłęby dymu w oczy innym ciska
Z tytuniu, który wonią nie grzeszy, a pali
W oczy, w gardło, jak gdyby z pieprzem go zmieszali.
Wreszcie na długim sznurku ukradzione prosię
Wędruje z kwikiem... widać iż wie o swym losie,
Że przeczuwa iż padnie żarłoctwa ofiarą,
Iść bowiem dobrowolnie nie chce żadną miarą.
Matkę rodziny taka opozycya gniewa,
Więc gniewem uniesiona kij długi porywa,
I tak długo okłada tłusty grzbiet prosiaka,
Że wreszcie do pochodu zmusza nieboraka.
Takim pochodem, liczną, nierozłączną rzeszą
Z miasta do wioski, z wioski znów do miasta śpieszą
Ci dzielni, co niczego się nie obawiają
Prócz wiatru... O! wiatrowi nisko się kłaniają,
I robią nader mądrze, wiatr bowiem czasami
Obchodzi się nieludzko bardzo z cyganami
I kiedy im do uszu szeptać pocznie nocą,
To takie rzeczy prawi, że nogi dygocą
Jako liście na drzewach... Ztąd zatem cyganie
Wielkie zwykli dla wiatru mieć poszanowanie.
Lecz kiedy pan wiatr siądzie na swoim rydwanie
I galopem poleci w odległe krainy,
Wesołość wnet odradza się wpośród drużyny,
A smutek zmykać musi w piekielne otchłanie.


POWÓZ O CZTERECH WOŁACH.

Nie było to w Peszcie pono,
Tam nie bywa tak, zakaty!
Rozsiadło się zacne grono
W powozie dość starej daty,
Wprzężono wołów dwie pary,
Nie zdziwiło to nikogo,
Cztery woły wielką drogą
Prowadziły powóz stary.

Noc dość widna, twarz miesiąca
Z chmur wyjrzała czasem chwilę,
Blada jako bolejąca
Wdowa na męża mogile.
Miły wietrzyk na obszary
Roznosił woń łanów błogą,
Cztery woły wielką drogą
Prowadziły powóz stary.

Inni gwarzą drogę całą,
Lub do śpiewu łączą głosy,
Dla mnie miejsce się dostało
Przy dzieweczce jasnowłosej.
I w gwiaździstych nieb obszary
Patrzyliśmy gwarząc błogo,
Cztery woły wielką drogą
Prowadziły powóz stary.

„Patrz, co gwiazdek na tem niebie, —
Mówiłem do niej w marzeniu, —
Wybierzmy jedną dla siebie,
Niech dla nas na nieb sklepieniu

Swego światła zlewa czary..."
Wybraliśmy gwarząc błogo,
Cztery woły wielką drogą
Prowadziły powóz stary.


SĄD OSTATECZNY.

Nie! nie mam prawa być zazdrosnym wcale,
Boś ty nie moja, aniele mój święty,
Niekiedy przecież zazdrością się palę,
I w proch upadam piorunem jej tknięty.

Świat wówczas w oczach moich się zapala,
Wzrok mój olśniewa i myśl onieśmiela,
I do mych uszu dolatuje zdala
Złowrogi odgłos trąby Stworzyciela

Tak! archanielska trąba grzmi z daleka,
Dźwięk jej zabija mnie i w prochu grzebie,
A Bóg ostatni sąd na mnie wyrzeka:
„Piekielne męki na wieki dla ciebie!"


BAWCIE SIĘ!

Baw się, wesoła drużyno,
Ja ci już nie towarzyszę,
Śmiech, pustota, piosnka, wino
Troski mej nie ukołysze.

Czemu głowa myślić zdolną?...
Patrzcie, jakim ja szalony,
Myślę dziś, gdy śmiać się wolno
O przyszłości mgłą przyćmionej.

Przyszłość... pełne burzy słowo...
Wszystkich nas położy w grobie...
A czy znajdziem się na nowo?
Czy dowiemy się o sobie?...

Może... lecz wprzód w dół cmentarny
Każdy musi być złożony,..
Oh! jak żywot nasz jest marny,
Jeśli nie jest nieskończony!...


NA GROBIE ETELKI.

I.

Zbudziłem się.. Słońce młode
Pieści światłem ziemię, wodę,
Biedne chaty, pyszne wieże,
Śpiewne ptaki, kwiaty świeże.

Na fali co szybko płynie,
Na górze i na dolinie,
Na motylku co w dal leci,
Wszędzie uścisk jego świeci.

Czemuż słońce tak wesoło
Swe uściski rzuca w koło?...
Nie widziało do tej chwili
Grobu, w którym cię złożyli.

II.

Znów jestem tutaj... wiedzie mnie cierpienie...
Strażnik twych prochów znów staje przy tobie,
Powiedz mi luba, jakie tam marzenie,
Jaki sen pierwszy miałaś w zimnym grobie?

Jam miał sen straszny... Od słońca napaści
Ziemia szalonym uciekła lotem,
Lecąc spadała do głębin przepaści
To znów bujała aż pod nieb namiotem.

Niezmordowane słońce wciąż ją gnało,
Przez nieskończoności, bez chwili wytchnienia,
Wszystko w wszechświecie kruszyć się zdawało,
I gwiazd myrjady i otchłanie cienia.

Słońce po całej wszechświata przestrzeni
Ścigało ziemię po za bytu metę,
Wreszcie porwało za warkocz z płomieni
W szalonym gniewie ogromną kometę...

Ziemia się przed tym ciosem uchyliła,
Padł on w me serce... Boleść była wielką,
Ale nie taką, jaką mi skrwawiła
Duszę śmierć lubej, śmierć twoja, Etelko.


PODZWONNE.

Dzwony śpiewają żałośnie...
Dla kogo?... dla mojej róży,
Którą zmiótł mi podmuch burzy
W piętnastej zaledwie wiośnie.

Jej trumna stoi w świątyni
Żałobnie przyozdobionej,
Gdzie wkrótce ja, narzeczony,
Zamierzałem stanąć przy niej.

Aniele stróżu jej duszy,
Święty mieszkańcze niebiosów,
Zabierz mi pamięć mych losów,
Pociesz mnie w strasznej katuszy!

Lecz gdzieś ty?... Piorun tej burzy,
Co ją roztrzaskał, zapewne
I ciebie stopił w łzy rzewne,
Kiedyś dał zwiędnąć mej róży!...


ŁZY I GWIAZDY.

Z niebios lecą gwiazdy drżące,
Z moich oczu łzy gorące..

Po kim z sfer swych się wydarły
Łzy i gwiazdy?... Po umarłej!

Deszcz gwiazd jasnych, łez potoki
Płyną smutnie w świat szeroki.


SMUTEK.

Każda trawka, każde kwiecie
W słońca się promieniach nurza,
Miłość — słońce w serca świecie
Dla mej duszy się zachmurza.

Mnie nie kocha dziewczę ładne
I nie mówi do mnie żadne:
„Zziębił świat twe serce młode,
Chodź, powrócę doń pogodę!"

Siłą bratniego ramienia
Nikt mej głowy nie podpiera,
Krwawego potu strumienia
Nikt mi z czoła nie ociera

Jestem sam, jak te pnie drzewne,
Odarte przez wichry gniewne,
Gośćmi memi tylko roje
Czarnych kruków — myśli moje.

Dni sieroce moje płyną
W samotności, opuszczeniu,
Czuję, że me siły giną
W bladej śmierci uściśnieniu.

A gdy skończę dni tułacze,
To nikt po mnie nie zapłacze,
Nie zasadzi białej róży
W ziemi co za grób posłuży.

Zgniję nędznie w życia wiośnie,
W zimnej ziemi, mej kolebce,
Na mym grobie trawa wzrośnie,
Żaden pątnik jej nie zdepce.

Tylko burza z piorunami
Przyjdzie płakać swemi łzami,
Pozna bowiem brata, druha,
W wielkiej burzy mego ducha.


SZALONY.

.... Co znaczą te hałasy?...
Idźcie ztąd sobie precz!...
Jam zajęty robotą!... robię wielką rzecz!...
Rózgę z promieni słońca pociętych na pasy!...
Tą rózgą ognia będę świat ten cały grzmocił...
Pęknę ze śmiechu, widząc go we łzach!...
Tak jak on śmiał się, gdym ja krwią się pocił..
Ah! ah! ah!

Życie jest śmiechem pustym, albo łzawą strugą,
Aż śmierć zawoła: sza!
I ja też umrzeć mam niedługo,
Bo ludzi zgraja zła
Wypiła wino moje i trucizny wlała...
I potem jeszcze niegodni,
Dla ukrycia swojej zbrodni,
Gdy trucizna mną zachwiała,
Rzucili się na me ciało!...
Oh! pomszczę się na kpach!...
Zerwę się i gryźć zacznę...
Nie! inną zemstę wymyśliłem piękną:
Niech je pożrą i niech pękną...
Ah! ah! ah!

Gdzież to mnie pochowali?... O!... wszak to Afryka!...
Co za szczęśliwy traf!...
Zdarła hyena dzika
Z nad ciała pokład traw,

Ja za ten dobry czyn ją oszukałem!...
Chciała mi odgryźć nogę
I ręce aż do pach,
Ja jej serce moje dałem
I otrułem niem niebogę!...
Ah! ah! ah!

Niech ma naukę!... Zawsze bywa tak
Tym co się dobrem kierują zachceniem...
Bo czem jest człowiek?... Mówię że korzeniem
Kwiatu co głowa dąży w niebios szlak...
To fałsz okrutny!...
Człowiek jest kwiatem, lecz jego korzenie
Jako sok piekła wciągają płomienie...
Mówił mi to filozof... szaleniec wierutny,
Co liście lasu miał za dach
I umarł z głodu, śmiercią srogą...
To głupiec... nie mógł okraść albo zabić kogo?...
Ah! ah! ah!

Ha! śmieję się jak szalony,
Choć właściwsze może łzy...
Co?... jabym płakał na ten świat tak zły?...
Tak często Bóg rozżalony
Z oczu chmur płacze, że świat tak zepsuty...
Skoro łzy spadną na ziemię
Cóż z nich robi ludzkie plemię?...
Porozdeptują je buty
I po wylanych z szczodrotą
Niebios łzach
Cóż zostaje?... brudne błoto!...
Ah! ah! ah!

Niebo, to żołnierz dymisyonowany,
Jasne słońce na piersiach ma za znak zasługi,
Chmury, to jego łachmany...
Tak to u ludzi, po służbie długiej
I rozwianych chwały snach,
Wychodzą ci co wielkie oddali usługi,
Unosząc krzyż zaszczytny i mundur łatany...
Ah! ah! ah!

A słyszeliście jak w języku ludzi
Ptak leśny śpiewa: pipity pelety...
Dźwięki te znaczą: „bójcie się kobiety!"
Kobieta wabi człowieka,
Jak ocean wody rzek,
Po co?... by w niej utonął jako w morzu rzeka...
Piękna, w długie strojna sploty,
Gdyś niebacznie w potrzask wbiegł
Podaje ci truciznę w czarze szczerozłotej...
O! ja piłem z takiej czary!...
Rosy jej kropelka mała
Stokroć większą słodycz miała
Niż całe niebo zmienione w nektary!...
Lecz jej kropelka najmniejsza
Tysiąckroć jest śmiertelniejsza
Niż całe morze przemienione w jad!...
Czy widzieliście wy morze,
Gdy grzbiet jego burza orze
I zasiewa śmierci kwiat?...
Tę burzę czyście widzieli w swych snach
Tego rolnika na bezdennym smugu,
Z ręką na błyskawicy jakoby na pługu?
Ah! ah! ah!

Kiedy owoc dojrzeje, to upada z drzewa...
Świat dojrzał, więc upadku niechaj się spodziewa...
Dobrze! aż do jutra czekam,
Aby widzieć sąd ostatni...
W skałach, do środka ziemi szczelinę wysiekam
I wsypię tam proch armatni,
Zapalę lont
I w jasnych skrach
Poleci świat na straszy sąd..
Ah! ah! ah!...


WIERSZ POSĘPNY.

Oddalony jestem od mej drogiej,
Lecz wciąż w sercu obraz mam jej twarzy,
I jej miłość wiedzie mnie wśród drogi,
Jako gwiazda trzech wschodu mocarzy.

Odejdź gwiazdo, opuść mnie miłości,
Noga moja w smutne strony kroczy,
Nie powinnaś widzieć ludzkiej złości...
Chcesz pozostać?... chodź... zawiążę-ć oczy.

Wieczór cudny, cisza błoga wszędzie,
Jasne niebo chmurkami się bieli,
Cóż te chmurki?... czy to są łabędzie,
Czy też dusze tych co tu zginęli?...

Spokój wszędzie, a ja idąc marzę,
Okiem wodzę po tem błoniu całem,
Bom tu rzucił zdrajcom klątwę w twarze
I najświętszą łzę mą wypłakałem.


STEFAN DZIKI.
POEMAT.

I.


Już od dawna zaszło słońce złote,
Lud rybaczy skończył swą robotę,
I po pracy dziennej legł na łoże,
Stefan Dziki tylko spać nie może.

„Ej, Stefanie! powiedz co cię
Tak wybija ze snu po robocie?..."
Gdyby kto mu zadał to pytanie,
„Miłość! miłość!" — odrzekłby on na nie.

Księżyc z po za ciemnych chmur wybiega,
Stefan odpiął łódkę swą od brzega,
Wiosłem zmącił rzecznych fal pogodę
I popłynął na szeroką wodę.

Jako ogród na Dunaju fali
Kwitnie wyspa tam pośrodku, wdali,
A tej wyspy najpiękniejsze kwiecie,
To rybaka starca cudne dziecię.

W chacie z trzciny, szubą swą przykryty,
Stary rybak śpi już jak zabity,
Ale córka jego w nocy cieniu
Na Stefana czeka na przedsieniu.

Nurty rzeki przepłynąwszy śmiało,
Zastał Stefan swoją różę białą.

Całus... drugi... Lecz sza o tem! cicho!...
Poco zazdrość budzić?... Niech śpi licho!

Ust dziewczęcych uścisk ma moc wina,
Człek w nim prędko siebie zapomina,
Stefanowi też zawrzała głowa
I dziwaczne zaczął prawić słowa.

„Lidi, duszo! mojaś ty pieszczota,
Kwiat, gołąbka, rybka moja złota,
Blask dyamentu, gwiazda promieniąca!...
Całuj na śmierć, aż do wschodu słońca.

„Czarna rzęsa twa, niebieskie oko...
Tyś jak niebo to, co tam wysoko
Kędy błękit wśród chmur widać w górze...
Twe wejrzenie... gwiazdka na lazurze...

„Gdyby splótł kto razem wszystko kwiecie,
Jakie rośnie gdzie na całym świecie,
W jeden wieniec, byłoby go mało,
Żeby objąć moją miłość całą.

„Nie ma ona granic ani końca ..
Czyliż twoja równie jest gorąca?
Oh! bo gdybym dostrzegł, że upada,
Biada tobie, dziewczę! i mnie biada!

„Tutaj, patrzaj, olbrzym śpi w mem łonie,
Tym olbrzymem zemsta co w niem płonie,
Gdy niewierność, zdrada go ocuci
Mnie i ciebie zgubi w krwawej chuci".

Tak przemawiał rybak. Lidi słucha,
Z ócz jej w serce płynie mu otucha,
Bo spojrzeniem przemawiają one:
„Me uczucia również nieskończone".

Długo jeszcze trwała mowa taka,
Aż wtem słowik się odezwał z krzaka,
Choć to może nie był śpiew słowiczy,
Tylko bicie serc pełnych słodyczy.

Świt nadchodzi, rozstać się już pora,
Więc wyrzekli słodkie „do wieczora".
Rybak wraca na brzeg do swej łodzi,
Do ojcowskiej chaty dziewczę wchodzi.

Cicha była cała okolica,
Księżyc ukrył pod widnokrag lica,
Gwiazd na niebie mniej dostrzega oko,
Mleczna droga świeci wciąż wysoko.

Śpi rybacza karczma w tej godzinie,
Wietrzyk nawet nie szeleści w trzcinie,
Tylko fala, która łódkę niosła
Szumi, bryzga od uderzeń wiosła.

II.


Targ nazajutrz w blizkiej był mieścinie;
Rybak ryby wiózł i rzekł dziewczynie:
„Może pójdziesz do miasteczka ze mną?“
„Dobrze ojcze, gdy to wam przyjemno".

Poszli tedy, ubiór wziąwszy nowy...
A jak na złość był to dzień piątkowy!...
Lidi w mieście pierwszy raz być miała,
Więc się czegoś piątku obawiała.

Myśleć jednak o tem zbrakło czasu;
W mieście pełnem gwaru i hałasu,
Gdzie się strojni kręcili pankowie
I dziewczęta piękne co się zowie.

Jeden śliczny panicz rzecze do niej;
„Piękny kwiatku, w jakiej rośniesz błoni?"
„Jako pigwa wzrosłam na wysepce
Wśród Dunaju", — dziewcze na to szepce.

„Jam to zaraz poznał po twej mowie,
Bom sam ztamtąd", — panicz jej odpowie, —
„Masz już chłopca?... powiedz, moje dziecię!...
Chcesz, pokocham cię jak nikt na świecie".

„Czy mam skarb mój? — Lidi na to rzecze, —
Kto chce prawdy, łatwo jej dociecze.
Pocóżbym się z tego spowiadała?
Są cyganki na to, jest kabała".

Odszedł panicz, odprawiony z niczem,
Ale Lidi spojrzeć za paniczem
Korci jakaś chętka niepojęta,
Więc ukradkiem zwraca nań oczęta.

III.


W kilka niedziel potem swym zwyczajem
Siadła sobie Lidi nad Dunajem,
Sieć wiązała i goniła wzrokiem
To zą falą, to znów za obłokiem.

Aż nareszcie słońce się zniżyło
I jaskrawiej złote bzy złociło,
Zakrwawiło niebo na zachodzie
I szkarłatny odcień dało wodzie.

Lidi wiąże sieć oko po oku,
Wtem coś w krzaku zaszeleści z boku.
Cóż to?... kto to?... Jakiś strzelec młody
Z poza krzaku wyszedł nad brzeg wody.

„Co tu robisz?" — pyta. — „Czyście ślepi?
Sieci wiążę... przyjrzyjcież się lepiej".
Nie zraziła chłopca ta odprawa,
Jeszcze bliżej przy dziewczynie stawa.

„Czy poznajesz mnie?... czyś zapomniała,
Żeś już kiedyś ze mną rozmawiała,
Żem cię spotkał w mieście, luby kwiecie?
Czy pamiętasz o tem, powiedz dziecię?“

Lidi rzekła: „Być to może, żeście
Mnie widzieli w dzień targowy w mieście,
To piękności waszej widać wina,
Że kto ujrzy wnet was zapomina".

Tak na każde nowe strzelca słowo
Ma odprawę Lidi wnet gotową,
Lecz choć słowa jej tak ostre były,
On się o to gniewać nie miał siły.

Nagle zamilkł strzelec przestraszony,
Noc zaległa wszystkie świata strony.
„Miłe dziewczę, — rzekł zmieszany do niej, —
Wiesz, zgubiłem drogę w tej ustroni.

„Teraz straszna czeka mnie przeprawa,
Więc się zlituj, piękna... bądź łaskawa,
Stan się gwiazdą mą do końca lasu,
Lub do domu, gdy masz dosyć czasu".

Pomyślała Lidi nad żądaniem,
Panicz z takiem prosił ją błaganiem,
Tak gorąco, z twarzą taką smutną...
Czyliż miała wciąż dlań być okrutną?...

„Nie wypada znów go dręczyć tyle", —
Rzekła sobie, podumawszy chwilę.
Strzelec czekał z miną tak żałośną...
Więc spojrzała nań i rzekła głośno:

„Chodźcie panie, ja wam wskażę drogę,
Iść do krańca lasu z wami mogę,
Lecz nie dalej, — dość i tego będzie,
Bo do plotek ludzie skłonni wszędzie".

Poszli... Kiedy Lidi powróciła,
Już ją Stefan czekał czasu siła.

Spytał jej się: „Gdzież to byłaś, rybko?"
Nie wiedziała co mu odrzec szybko.

IV.


Lidi, zwykle miła, słodka, żywa,
Tak zmieszana była, niecierpliwa,
Że tą zmianą Stefan zadziwiony
Uczuł w sercu podejrzenia szpony.

Podejrzenie dziwnem jest dziewczęciem:
Ledwie na świat przyjdzie niemowlęciem,
Już chce karmi w rąbek upowite,
A w potwora wzrasta wnet gdy syte.

Stefan nie dał swych domysłów znaku,
Lecz nazajutrz wieczór skrył się w krzaku,
Nieopodal od rybaczej chaty
I, nie wiedząc czemu, zaczął czaty.

Krótko czekał. Panicz wnet się zjawił,
Uśmiechnięty słodkie słówka prawił.
Lidi słucha, rada choć zmieszana...
Wściekłość, rozpacz szarpią pierś Stefana.

Gdybyż dziewczę tylko słów słuchało!...
Lecz wnet panicz rączkę Lidi małą
Ujął, ścisnął wiodąc ją w ustronie,
Stefan piekło całe uczuł w łonie.

Skoczył z miejsca, pobiegł, wrzasnął: „Strzelcze
Zbójco! łotrze! nędzny psie! wisielcze!

Czekaj, wnet cię spotka kara boża!..."
I w szalonym gniewie dobył noża.

I wymierzył paniczowi w łono,
Ten się strzelbą bronił podniesioną,
Aż Stefana tak uderzył w ciemię,
Że się biedny zachwiał, padł na ziemię.

Gdy do siebie przyszedł, otrzeźwiony
Próżno rzucał okiem w wszystkie strony,
Strzelca, Lidi wcale już nie było,
Więc pomyślał: „Chyba mi się śniło".

Ból poświadczył, że nie marzył we śnie,
Więc stał długo smutny, łkał boleśnie,
A po twarzy ciekła mu strugami
Krew gorąca pomieszana z łzami.

V.


Strzelec odtąd z wszelką już swobodą
Mógł odwiedzać codzień Lidi młodą,
Bez obawy zemsty i napadu...
Stefan Dziki przepadł gdzieś bez śladu.

Pragnął straszny ból co serce gniecie
Gdzieś przeboleć na szerokim świecie,
I dla duszy krwawo rozżalonej
Znaleźć ulgę w ziemi oddalonej.

Spojrzeć za się nie miał sił i czasu,
Szedł aż stanął wpośród Bakoń-lasu.

Tam w gęstwinie jego nieprzejrzanej
Pod wyniosłym dębem siadł znękany.

Chociaż ciało jego spoczywało,
Nic ukoić ducha nie zdołało,
Ciało było jeziorem duch rybką
Na dnie cichych fal płynącą szybko.

„Będę zbójcą, strachem okolicy,
Aż doczekam kiedyś szubienicy,
Oh! bo lepiej zginąć z ręki kata,
Niż żyć kiedy los struł młode lata".

I puściwszy swej rozpaczy wodze,
Stefan Dziki siadł przy leśnej drodze.
Czekał ludzi. Miał odwagę wielką,
Nie trza było krzepić jej butelką.

Wkrótce lasem jechał pan bogaty,
Powóz cztery ciągnęły bachmaty,
Suknie pana od przepychu świecą,
A na koźle hajduk wraz z woźnicą.

„Stójcie! — Wrzasnął Stefan Dziki śmiele, —
Ani kroku dalej, bo w łeb strzelę!"
Na pogróżkę taką strachem zdjęci
Pan i słudzy stają jak zaklęci.

Stefan przyszedł do nich z miną butną,
Trząsł kieszenie aż zostało płótno,
Zabrał wszystko, długo się nie bawił,
Na szklanicę wina nie zostawił.

„Teraz jedźcie! mam już dość połowu!"
Więc ruszyli, — on ich wstrzymał znowu.
Gdy woźnica stanął przestraszony,
Rzekł: „Na zbójcę-m widać nie stworzony...

„Swe pieniądze weźcie nazad, panie".
Oddał złoto. Pan spogląda na nie,
I zdziwiony nawet go nie tyka,
Myśląc że to żarty rozbójnika.

Lecz to nie był żaden żart Stefana,
Rzucił łupy, odszedł precz od pana,
Poszedł dalej, poświstując w drodze,
Choć go straszna boleść gniotła srodze.

VI.


Dokąd śpieszył tak?... Nie pytał drogi,
Szedł wciąż prosto, gdzie go niosły nogi,
Nie dbał czyli z kraju czy do kraju,
I tak przyszedł aż nad brzeg Dunaju.

Los chciał, że to było w miejscu takiem
Gdzie miał chatę kiedyś, był rybakiem,
Zkąd na wyspę się przeprawiał do niej,
A więc westchnął i twarz ukrył w dłoni.

„Lidi! Lidi! czemuś mnie zdradziła!...
Może ty już dziś, gołąbko miła,
Opłakałaś swoją ciężką winę
I męczarnie te od których ginę?...

„Gdybym wiedział, że żałujesz, dziecię,
Oh! wszystkiego zapomniałbym w świecie,
Tylko przyrzecz być na przyszłość wierną,
Bo ma miłość, Lidi, jest niezmierną".

Tak pomyślał i do łódki wbiega,
Bierze wiosło, odbić chce od brzega,
I popłynąć tam, do swej jedynej,
By jej przynieść przebaczenia winy.

Lecz nim wiosłem dotknął się do fali,
Ten głos za nim dał się słyszeć z dali:
„Przyjacielu! zabierz nas do łodzi,
Nagrodzimy za to, jak się godzi".

Stefan mało nie wpadł w prąd Dunaju.
Kogóż ujrzał na wybrzeża skraju?...
Ujrzał Lidi, strzelca przy jej boku
I oboje poznał mimo zmroku.

Opamiętał się jednakże. Młodzi
Wsiedli szybko do niewielkiej łodzi,
Nie poznali go aż w czołnie byli,
Łatwo pojąć jak się przestraszyli.

Stefan odbił szybko łódź na wodę,
Pobladł strzelec, zbladło dziewczę młode,
Pomieszani, trwożni, nie wiedzieli
Jak postąpić, co przemówić mieli.

Stefan milczał, robiąc wiosłem krzepko,
Już miał czółnem zetknąć się z wysepką,

Nagle stanął krótką chwilę... potem
Znów wiosłować zaczął, lecz z powrotem.

„Cóż to?... wracasz?... — krzyknął strzelec blady.
Stefan odrzekł: „Wracam, nie ma rady...
Popłyniemy do Dunaju środka;
Tam kto winny tego kara spotka".

Ledwie wyrzekł już na środku byli,
Więc w prąd rzucił wiosło i po chwili
Straszny, dziki, groźny stał przed niemi,
Oni drżeli przerażeni, niemi.

„Uprzykrzyło mi się nędzne życie,
A przez kogo?.. o! wy dobrze wiecie!...
Chcę je skończyć... śmierci się nie boję...
Chodźcie ze mną w inny świat oboje".

Rzekł i czółno objął w silne dłonie,
Wszystko troje wpadli w rzeki tonie...
Lidi w nurtach jego się trzymała,
Jakby życie z nim zakończyć chciała.

Ale Stefan ujrzał wkrótce w dali,
Że wypłynął strzelec na grzbiet fali,
Domknął, chwycił go w ramiona swoje
I pod wodą znikli wszystko troje.


ŻONA I PAŁASZ.

Biała gołąbka buja nad mą strzechą
I gwiazdka mała świeci na błękicie,
Ja w chatce mojej z weselem, pociechą
Dumam z mą żoną droższą mi nad życie,
I tak najmilszą, jedyną na ziemi
Trzymam swojemi objąwszy ramiony,
Jak młode drzewko gałęźmi drzącemi
Pieści kropelki rosy ulubionej.

A w takiej chwili szczęścia, upojenia,
Za którą warto oddać żywot cały,
Czyliż rozmierzam moje uniesienia,
Liczę uściski i ważę zapały?...
Gwarzymy, mówię do mojej szczebiotki,
Lecz pogadanka rozkoszna i żywa
Oprócz słów mieści ten miód uczuć słodki,
Co się w namiętne uściski rozpływa.

Rozkosze nasze wielkie i szlachetne
I radość wspólna jest czystą i świętą,
A szczęście nasze tak jasne i świetne,
Żeby za perłę przeczystą je wzięto...
Lecz na ten szczęścia czar nieporównany
Spogląda dziwnie mój pałasz hartowny,
I rzuca na mnie samotny ze ściany
Wzrok, w którym czytam smutek niewymowny,

No, cóż tam, stary? cóż to za spojrzenie?
Dlaczegoś taki smutny i żałośny?...

Czyliż się boisz popaść w zapomnienie,
Czy jesteś szczęścia mojego zazdrosny?...
Fe! wstydź się, wierny towarzyszu doli,
To nie twa sprawa, tyś mężczyzną przecie,
Pozwól dopełnić spokojnie swej roli
Kochać jedynie mogącej kobiecie.

Zaprawdę, dąsać się nie masz przyczyny,
Ani narzekać żałosnemi tony,
Boś znać powinien serce mej jedynej,
Boś znać powinien duszę mojej żony,
Boś już oddawna winien wiedzieć przecie,
Ile potęgi to jej serce mieści,
I że Bóg dobry nie często na świecie
Daje tak dzielny hart duszy niewieściej.


W ZIMIE.

Na ziemi śnieg, na niebie czarne chmury....
Ha! jeśli tak, to cóż?...
To już zwyczajny bieg natury,
A przytem zimę mamy już...
Ja i o zimie tej ponurej
Bardzobym wiedzieć mógł niewiele,
Lecz czasem zblizka, tuż,
Śnieżne mi płaty w okno ściele.

Mam ciepły kąt i w nim z przyjaciół gronem,
Ująwszy czarę w dłoni,
Napełniam winem zapienionem,
Zrodzonem wśród Egeru błoń.

Przy winie mojem ulubionem,
Wśród dobrych ludzi, szczęście czuję,
Cóż więcej żądać doń?...
Wezbrana dusza się raduje.

Gdybym na śnieg, co leży tam w około
Pod ten zimowy czas,
Rozlał mą radość, zimy czoło
Przystroiłby różany las...
A gdybym duszę mą wesołą
Zawiesił w pośród nieb przestrzeni,
Blask słońc i gwiazd by zgasł
Przy świetle ciepłych jej promieni.

Zwątpienie precz! — odpędźmy myśli czarne,
Śmiech rzadki gość wśród nas,
Niech wstąpi radość w grono gwarne,
Przynajmniej dziś, przynajmniej raz!
Na co się zda lać łzy cmentarne?
Trwoniłbym tylko kwiląc wiecznie
I łzy i piesń i czas,
Nie płaczmy więc bezużytecznie!

Odpędźmy więc najdalej, precz od siebie
Rój łzawy smutnych mar,
Niech każdy smutki swe zagrzebie
W przezroczej głębi ślniących czar!
Więc bracie lej przez Boga w niebie
Do szklanki wina ile zmieszczę,
Chcę zgasić piersi żar!...
Wypiłem już!... nalewaj jeszcze!...


OCEAN SIĘ PRZEBUDZIŁ.

Ocean ludów zbezwładniały
Ze snu ciężkiego zbudził się...
Niebiosa z ziemią wraz zadrżały,
Bo w strasznym gniewie fale swe
Aż pod najwyższe chmury śle.

Czyście widzieli jego tany,
Słyszeli dźwięk tej pieśni nut?
Zobaczcie ten niespodziewany,
Ton niepojęty dla was cud,
Zobaczcie jak się bawi lud!

Ocean ryczy, jego łono
Wstrząsa okrętem, drży i wre,
Pędzi go w przepaść niezgłębioną,
Wyniosłe maszty w drzazgi trze,
Rozpięte żagle w szmaty drze!

O trwaj w swym gniewie oceanie,
Wszechświat potopem krwawym strasz,
Pokaż mu głębin swych otchłanie,
Podnoś się wyżej, wciąż, aż dasz
Wściekłości pianą chmurom w twarz.

O trwaj w swym gniewie, falą siną
Gmachy przesądnych złudzeń zwal,
Wskaż, że choć fale nizko płyną,
A okręt po nich sunie w dal,
On zawsze jest na łasce fal!...


CUD BOŻY.

Gdy karty dziejów się odsłonią,
Cóż widzim wśród dziejowej mgły?...
Widzim że zawsze własną dłonią
W swe serce sztylet kładliśmy!
Oh! gdy od ciosu bratobójczych noży
Kraj nasz nie zginął, to tylko cud boży!

Nikt nie zabliźnił krwawej szramy,
Zadanej nam od setnych lat,
Bo gdy kto na nią lał balsamy,
Myśmy mu w gardło leli jad...
Zawsze błąd własny klęski nasze mnoży,
Gdy kraj nie zginął, to tylko cud boży!

Szarpiem się ciągle w czczym hałasie,
Jako na kupie śmieci psy,
I spostrzegamy po niewczasie,
Że po nad nami stoją lwy,
Tatar nas gnębi, turczyn nas batoży,
Gdy kraj nie zginął, to tylko cud boży.

Tam oto Mohacz, gdzie zwalony
Z konia nasz król w kałużę padł,
Wróg ujął jego miecz skrwawiony
I przeciw nam obrócił rad,
Wszystko nam nieszczęść, klęsk i ruin sporzy,
Że kraj nie zginął, to tylko cud boży.

A teraz, dzisiaj cóż poczniemy?
Którąż trza wybrać z licznych dróg?

Ślepoż w los ufać wciąż będziemy?
Nie zbawi nas sam tylko Bóg.
Niechaj i ludzka siła się przyłoży,
Że kraj nie zginął, to tylko cud boży.


DO VÖRÖSMÄRTEGO.

Mam dać milczeć mej żałobie,
Że jak ojca cię kochałem?....
Nie!... wybuchnę słowem śmiałem,
Chociaż z bólem przeciw tobie; —
W niebo moja pieśń zawoła,
By wstrzymało cię nad tonią...
Nie rwę laurów z twego czoła,
Ty je własną zrywasz dłonią!

Czyś narzędzie stłukł pieśniarza
I pokalał swe natchnienia?
Czyż kłamały twoje pienia,
Czy dziś głos twój je znieważa?
Błoto plami cię dokoła,
Zamiast krwawych plam nad skronią...
Nie rwę laurów z twego czoła,
Ty je własną zrywasz dłonią.

Patrzaj... orzeł srebrno-szpony
Spadł na ziemię... Jak wspaniały!...
A widziałeś jak był mały
Gdy w zachmurne wzbił się strony?...
Tyś na ziemi mały zgoła,
Wielkiś z chmurną mknąc pogonią...

Nie rwę laurów z twego czoła,
Ty je własną zrywasz dłonią.

Kiedy kraj odpędził śmiele
Sny marzące, drzemne zmory
I porzucił nędzne tory,
Aby wyższe ścigać cele, —
Twój to głos go nazad woła,
By nad błotną stanął tonią...
Nie rwę laurów z twego czoła,
Ty je własną zrywasz dłonią!...

Znikłeś w marnej nędznych wrzawie,
Większość słabych ci pomaga, —
Lecz czem liczba i przewaga?
Tyś był winien trwać przy sprawie! —
Gdy stać przy niej wieszcz nie zdoła,
Któż dbać więcej będzie o nią?...
Nie rwę laurów z twego czoła,
Ty je własną zrywasz dłonią!...

Tobie, wieszczu, coś rodzinny
Kraj, „Pobudki" swej odgłosem
Wezwał na bój śmiały z losem,
Tobie dziś głos przystał inny.
Od tych dróg, gdzie głos twój woła,
Twoje własne drogi stronią...
Nie rwę laurów z twego czoła,
Ty je własną zrywasz dłonią!...

Wielkim wielką cześć oddajem,
Vörösmärty... lecz twe imię

Przemknie nikłe, choć olbrzymie,
Jak meteor po nad krajem!...
Gwiazdę spadłą z świateł koła
Smutnych łez żegnamy tonią...
Nie rwę laurów z twego czoła,
Ty je własną zrywasz dłonią!...


WIOSNA 1849.

Młoda wiosno, starej zimy dziecię,
Dziecię świetne wróżące nadzieje,
Gdzież więc jesteś?... Dlaczego po świecie
Płaszcz królewski twój nie promienieje?

Przyjdź o wiosno! — Twoi przyjaciele
Już cię dawno zwiem na łany nasze,
Niech twój uśmiech promienny rozściele
Na gałęziach liściaste szałase.

Córka twoja, jutrzenka, ze łzami
Oczekując ciebie, z bólu pada...
Matko! przyjdź ją leczyć uściskami,
Spojrzyj na nią jak wątła i blada.

Przyjdź, błogosław nasze stepy, wiosno,
Szare nasze błogosław niebiosa,
Ulecz zorzę... niechaj łzą radosną
Zwilży ziemię naszą, złotowłosa.

Wróć przestworzom wesołe ptaszęta,
Co pieśniarzom podszeptują pienia,

I swym śpiewem uczą niemowlęta
Najświętszego Wolności imienia.

Lecz nad wszystko, co przyniesiesz w darze,
Przynieś kwiatów wiosno, kwiatów wiele,
Niech dłoń twoja szczodra po obszarze
Ziemi naszej mnóstwo ich rozściele.


OBDARCI RYCERZE.

I ja bym umiał wiersze moje
Przystroić blaskiem świetnych szat,
Na pańskie posłać je podwoje
W wir towarzystwa, w wielki świat.

Lecz nie skrępuję ich zapału
O strój wytworny pragnąc dbać,
Rąk marmurowych i ideału
Nie myślę w rękawiczki pchać.

Nie grzmią dziś działa, dźwięki mieczy
Ucichły, w kątach żre je rdza,
Ale trwa wieczny bój człowieczy,
Idei walka wieczna trwa.

Z orszakiem licznym, zbrojnym szykiem
I ja w ten wielki ruszam bój,
I walczę pieśnią.... Zapaśnikiem —
Rycerzem jest wiersz każdy mój.

Chociaż obdarci to szermierze,
Lecz mężnie walczyć idą w świat,
Bo tylko dzielność czci rycerze
A nie wytworność barw i szat.

Więc ślę je w bój, — a myśl nie bada
Czy po mym zgonie będą trwać,
Wróg czy duch czasu śmierć im zada,
Snem wiecznym błogo będą spać.


JAK SIĘ MADYAR BAWI.

Bóg jest oddawna na madyara w gniewie,
Przyszłość mu zakrył chwilami czarnemi,
Czy szczęście będzie kiedy w jego ziemi?
Śmiać się, czy płakać winien? — madyar nie wie.

Lecz jeśli innych Bóg skąpi mu darów,
Dał mu czem zabić ponurą tęsknicę:
Gdzież lepsze wino i gdzie są dziewice
Więcej urocze niż w ziemi madyarów?

Pójdź dziewczę! ramię me niech cię uściśnie,
Niech nasze serca i usta się spoją,
Niechaj twój uścisk smutki co się roją
W czarnych głębinach mej duszy rozpryśnie.

A wino!... Wina prędzej niech mi dadzą,
Niech płacze we mnie łez czerwonych falą,
Łez co jak iskry piorunowe palą
I martwych wskrzesić mogą swoją władzą.

A teraz skrzypce!... Cyganie graj żwawiej!
Płacę ci szczodrze!... graj!... niechaj utonie
Smutek mój cały w skocznych dźwięków łonie!
Niech wie wesołość! tak się madyar bawi!


MARZENIE.

Petöfi, ty się nie boisz wcale
Żeby się kiedyś miały twe bary
Uginać z trudu, pod temi dary
Któreć los ześle w szczodrym zapale.

Za całe wienie twoje widocznie
Los ci dał tylko tę lirę twoją,
I dźwięki w jakie dłonie twe stroją
Jej struny łzawo, tęsknie lub skocznie.

Przypuść jednakże że wieszczki słowo
W ten sposób mówi do ciebie z nieba:
„No cóż, mój synu, czego ci trzeba?
Mów, ja dać wszystko jestem gotową.

„Ja cię mych wdzięków czarem przystroję,
I dam ci dar ten nieoceniony,
Że co zażąda twój wiersz natchniony,
Spełni się zaraz i będzie twoje.

„Jeżeli pragniesz sławy, rozgłosu
Niech każdy wiersz twój w laur się zamieni,
Petrarki wieniec niechaj ocieni
Twe czoło godne takiego losu.

Wszak mistrz Petrarka i mistrz Petöfi
Są już jak sądzę nieco pokrewni,
Więc mogą przystać dwaj mistrze śpiewni,
Że wspólny wieniec skroń ich utrefi.

„Jeżeli bogactw chcesz, synu drogi,
Niech się w rząd pereł zmieni bogaty
Każdy z twych wierszy... i niech twe szaty
Błyskają niemi i twe ostrogi!"

No cóżbyś odrzekł, gdybyś te słowa
Słyszał do siebie z nieb wymówione?
Ach! wiem! odgadłem twą słabą stronę,
Wiem co się w głębi twych marzeń chowa.

Tak, odpowiedziałbyś bezwątpienia:
„Chwała i skarby dobre — to!... Jużci
Nikt nie uwierzy i nie przypuści,
Żebym takiego nie miał życzenia...

„Lecz wróżko, jeśli twój dar łaskawy
Twojemi nawet stroi mnie wdzięki,
Pozwól że będę żądał z twej ręki
Czegoś większego od skarbów, sławy.

„Czegoś, do czego serce me płonie
Ogniem namiętnym i nie zgaszonym,
Jak gwiazda, która na niezmierzonym
I nie objętym lśni nieboskłonie,

Chciej mi dać, jako dar swój jedyny,
Potrzask i klatkę ubraną w kwiatki,
Złapię potrzaskiem, wsadzę do klatki
Ptaszynę, — serce mojej dziewczyny".


WIERSZ ROZPACZNY.

Umarł... kto?... cóż po imieniu?
Nic nazwisko nie stanowi!
Człek bez skazy na sumieniu,
Znany światu i krajowi...
Ślub uczynił i dochował,
Nigdy wody nie skosztował.

Spocząć w grobie ma on prawo,
Nim na straszny sąd się zbudzi...
Złożył głowę pod murawą,
Grzech sumienia mu nie brudzi:
Wodę brał do mycia ciała,
Lecz mu w gardle nie postała.

Kiedy wina skutkiem suszy
Obrodziły nieobficie,
To dla męża wielkiej duszy,
Był cios straszny, cios nad życie,
Pragnął wciąż odwilżać usta,
piwnica była pusta.

Tak zacnego męża strata
Dla mnie wróżbą jest złowrogą,
Bo ubogie w wino lata,
Za mych czasów przyjść też mogą.
Wtedy tak jak ów mąż wielki
I ja skonam bez butelki.


NADZIEJA MATKI.

O najlepsza z matek ziemi
Matko moja biedna, droga,
Każe ci się dola sroga
Z nadziejami rozstać swemi.

Puściłaś je na przestworze,
Jak Noe gołębie grono,
Ale z gałązką zieloną
Żadna powrócić nie może.

Ostatnią miałaś nadzieję,
Że kiedy na śmierci łoże
Padniesz zimna, syn twój może
Łzami swemi cię rozgrzeje.

Pierzchły twych nadziei roje
Te ci nawet odebrano
Bo gdy stracił swą kochaną
Syn twój łzy wypłakał swoje.


PIOSNKA PRZY WINIE.

Komu nie dał los kochanki
Niechaj wino pije zdrojem,
Zda mu się w objęciu swojem
Najcudniejsze mieć niebianki.

I ten niech butelki suszy,
Kto bez grosza jest przy duszy,

Zda mu się, że los szczodrotą
Dał mu wszystko ziemskie złoto.

I niech pije ten najwięcej
Kogo czarne dręczą troski,
Wygna smutek napój boski
Do szatanów stu tysięcy!

Nie mam złota ni kochanej,
Smutek tylko jest mi dany,
To potrójną jest przyczyną,
Bym śpiewał i pił wino.


BETYAR.

Szybkim wiatr jest na przestworzu i ptak wśród obszarów,
Szybką błyskawica,
Ale szybciej pędzi konno po stepie madyarów
Betyar latawica.

Skradł klacz rano w Keczkemecie, z nim zmrok zachodzi
Już z kradzieży plonem
Nie ulękły bystrą rzekę spiesznie w bród przechodzi
Aż pod Sent-Martonem.

Jutro sprzeda Feherswarze klacz i chwilę spędzi
Na mohorycz w szynku,
Ledwie szklankę swą wysuszy, znowu konia zwędzi
Na tym samym rynku.

A pojutrze w Beczkerecie, wciąż w takiej ruchawce
Goniąc za zdobyczą,
Znajdzie się na innym koniu... na drewnianej ławce
Gdzie rózgami ćwiczą.


Z DALEKA.

Tam w dolinie, nad Dunajem
Stoi domek drogi mi,
Łzy wylewam za tym rajem
Kiedy serce o nim śni.

Och! trza było w nim pozostać
Ale żądze ludzi rwą, —
Moje miały orlą postać
Więc rzuciłem chatkę swą.

Matka na mnie przed pochodem
Żegnającą wzniosła dłoń,
Jej łzy, perły ścięte lodem,
Upadały na mą skroń.

Drżąc ściskała mnie w ramionach
Mówiąc: „drogi! nie chodź w świat!“
Och! o przyszłych marząc plonach
Nie słuchałem matki rad.

Bo przyszłości kraj tajemny
Nęci więcej młodzi rój, —
Biegnie w ten labirynt ciemny
Poznać późno zawód swój.

I jam zawiódł się jak wielu!
W pośród zwalisk, w pośród burz
Ciągle próżno szukam celu
Depczę ciernie zamiast róż!...

Przyjaciele w kraj mój spieszą,
Cóż powiedzieć każę im?...
Niechaj wstąpią i pocieszą
Matkę moją w domku mym.

Że się życie me rozdźwiękło
W najszczęśniejszej doli dźwięk...
Och! bo jej by serce pękło
Gdyby mój słyszała jęk. —


MÓJ PEGAZ.

Pegazem moim nie angielski koń
Wysmukły, wiotki, z szczudłowemi nogi
Nie moim stępak meklemburskich błoń
Niezdarny, wielki i ciężki do drogi.

Pegazem moim, kary jako mrok,
Węgierski rumak, krwi madyarskiej czystej,
Z rozkoszą słońce swój zatapia wzrok
W zwierciedle jego sierści jedwabistej.

Nie w stajni zrodzon, nie przechodził szkół,
Jak konie stadnin i zawodów pańskich,
Wzrósł bez wędzidła, karmią stepnych ziół,
Jam go na piaskach schwytał Kiszkumańskich.

I nie włożyłem siodła mu na grzbiet,
Lecz tylkom prostą okrył go derzycą
A gdym go dosiadł, w lot się puścił wnet,
O! bo mój kary krewny z błyskawicą!

Najchętniej zwykł on pędzić ze mną w step,
Bo tam wzrósł dzielny, bo tam był zrodzony,
Gdy w Pustę zmierzam, w górę wznosi łeb,
Rży; kopie, parska, wietrząc łan zielony.

Gdy dom napotkam w pośród pól i łąk,
A przed nim dziewcząt jak pszczółek roje,
To biorę kwiatek z najpiękniejszych rąk
I jako wicher pędzę w stepy moje!

A w tym polocie na rumaku mym,
Coby w świat inny na mój głos mknął cwałem,
Lśni piana, para bucha zeń jak dym,
Lecz nie znużeniem kipi on — zapałem!

O! nie tak prędko trud go zwali z nóg,
I nie tak prędko zechce on wytchnienia,
Bo wiele jeszcze przebyć muszę dróg,
Nim dotrę granic mojego życzenia.

Więc pędź pegazie, koniu drogi pędź,
Przez skały, rowy, naprzód, dalej, dłużej,
Aż tam gdzie wszelka kończy się już chęć,
Pędź mój pegazie, pędź na skrzydłach burzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sándor Petőfi i tłumacza: Władysław Sabowski.