Chwila obecna/Część III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Pisma
Henryka Sienkiewicza


TOM LX
CHWILA OBECNA

CZĘŚĆ III



WARSZAWA
NAKŁAD REDAKCYI TYGODNIKA ILLUSTROWANEGO
(DODATEK BEZPŁATNY)
1903




KRAKÓW. DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 13 Августа 1903 г.






CHWILA OBECNA



CZĘŚĆ TRZECIA



XXXI.
Sąd królowej. — Kto chudy. — Chuda Dywidenda, ale nie tłusta i Administracya. — Winy administracyi. — Za granicę. — Jedyny fakt. — Pogorzele i pogorzelcy. — Przemysłowcy. — Miłosierdzie jako pole eksploatacyi. — Nieprzyjaciele kieszeni. — Zewnętrzny i wewnętrzny. — Spekulacye. — Loterye. — Ostatnia loterya. — Pożyczka. — Premisy mikroskopijny napis. — Mały kraszek, który wielkim krachem stać się może. — Moje rady. — Przeciwności. — Pociągi spacerowe. — Odpust w Częstochowie. — Zamieszanie. — Potrzebne środki ostrożności. — Koniec sezonu. — Goście kąpielowi. — Nowe życie i nowy sezon.

Pewnego razu, gdy królowa Opinia zasiadła wedle zwyczaju na tronie, by sądzić i rozstrzygać spory, wytoczyły przed nią sprawę, wśród wzajemnych narzekań, dwie nieszczęśliwe istoty: Dywidenda stowarzyszenia spożywczego «Merkury» i Administracya tegoż Towarzystwa.
Nie potrzebuję mówić, że Dywidenda oskarżała Administracyę. — Wszechwładna królowo! — mówiła Dywidenda, spoglądając na swoje chude piszczele — wszechwładna królowo Opinio, spojrzyj na mnie: jestem najchudsza ze wszystkich dywidend, jakie kiedykolwiek istniały pod słońcem. Jestem sobie jednostką z ułamkiem — jednostką z trzema czwartemi, jeżeli łaska. Wiem, że ledwo się trzymam na nogach, wiem, że wiatr mną pomiata, wiem, że wyglądam jak śmierć angielska, a akcyonaryusze krzywią się na mnie. Czyjaż to wina? Administracyi. Przychodzę więc na nią ze skargą. Nie mówię, bo nie wiem z pewnością, czy Administracya zjada to, co dla mnie przeznaczono, ale jej to opieszałości i brakowi energii przypisać muszę swoją nędzę. Z roku na rok wyglądam co raz gorzej; w jedenastem półroczu wyglądałam trochę lepiej, w dwunastem, to jest dziś, myślę się chyba udać do Biura nędzy wyjątkowej. Zlituj się, królowo Opinio, i czyń sprawiedliwość! Administracya jeszcze naigrawa się ze mnie i świszcze przez zęby wesołe aryiki z «Księżniczki Trebizondy», na którą to sztukę uczęszcza regularnie, a mnie tymczasem nawet już łez i sił do narzekania nie stanie. Zlituj się więc, królowo, i ukarz Administracyę.
— Administracyo, co masz na swoją obronę? — mówi królowa Opinia.
— Co mam na swoją obronę? — rzecze Administracya. — Niech mnie powieszą, jeżeli nie jestem najnieszczęśliwszą ze wszystkich administracyi na świcie! Gdybym ja była tłusta, a Dywidenda chuda, możnaby pomyśleć, że zjadam to, co dla niej przeznaczone, ale niech mnie porwie stu felietonistów, jeżeli nie jestem równie chuda! A jednak wszyscy na mnie. Akcyonaryusze, co posiedzenie, ćwiczą się moim kosztem w wymowie; prasa pomaga akcyonaryuszom. Poszłam w przysłowie. I za cóż to? Jakież są moje winy? Jakież to na mnie wydatki? Wydaję na się 2.445 rubli z kopiejkami. To ledwo na życie starczy. Oszczędzam na materyałach piśmiennych, na lokalu, na świetle, na czem mogę. Trzymam jednego sędziwego konia i jednego furmana, ale nie sama ich używam, wożę niemi tylko towary. Płacę im, to jest koniowi i furmanowi 203 ruble na półrocze, skutkiem czego koń, mimo swego fenomenalnego apetytu, równie jest chudy jak Dywidenda; furman równie jest chudy jak koń i jak ja. Tak, królowo Opinio! Nie moja to wina. Chuda jest Dywidenda, chudam ja, chudy nasz koń, nasz furman, nasi akcyonaryusze, chuda nawet ty jesteś, królowo. Nie moja, nie moja to wina!
Opinia zamyśliła się głęboko.
— Co o tobie mówi prasa? — spytała po namyśle.
— Prasa? Robi sobie ze mnie konika, na którym jeździ przez cały rok. Gdyby to dała mi wskazówki co trzeba robić! Gdyby powiedziała: robisz tak a tak, jest to źle, rób tak a tak. Gdzie tam! Pozytywnych wskazówek nigdy w niej nie znajduję, a jednak:

Kto chce tańca uczyć kogo,
Winien skrzypki nosić z sobą.

— A akcyonaryusze?
— O, akcyonaryusze, którym wiatr po kieszeni chodzi, nie żałują projektów; ale ty wiesz, królowo, co o projektach i o projektomanii trzymać. Gdybym chciała ich słuchać, straciłabym świadomość tego, gdzie mam głowę, a gdzie nogi. Przyjdź kiedy, królowo, i posłuchaj ich mówek. Kiedy który prosi o głos, kiedy mimo dzwonka prezesa nie da nikomu przyjść do słowa, kiedy zacznie dowodzić przeciwnikom, że jakkolwiek uwielbiał zawsze ich rozum, jednakże nie może oprzeć się zdziwieniu na widok całego ogromu ich głupoty; kiedy popuści wodze ironii, fantazyi i wymowie, sądziłabyś, że uszczęśliwi świat cały. Sądziłabyś, że dać mu tylko władzę w ręce, rzucić się w jego objęcia, a zbawi świat po raz drugi, zbierze miliony, napełni kieszenie akcyonaryuszów po sam wierzch, rozszerzy działalność Stowarzyszenia na cały kraj, a nawet po za jego granice. A w gruncie rzeczy, czy wiesz co to jest? — opozycya dla opozycyi, wymowa dla wymowy, sztuka dla sztuki. Taki to jest nasz parlamentaryzm, taki był przynajmniej z początku.
— A potem?...
— Potem, królowo, bywałam na posiedzeniach, na które przychodził prezes, komisya rewizyjna, ja i puste krzesła. Pogawędziliśmy sobie, bywało, o różnych rzeczach, pogadaliśmy o złych brukach w mieście, napadliśmy na rozmaite inne administracye, pogadaliśmy o nowościach teatralnych, o modach, o najnowszych skandalikach, i szliśmy do domu.
— Jak to, nie było nikogo?
— Tak, ani nawet oponentów z urzędu.
Tiens!
— Widzisz więc, królowo, że nie jestem w niczem winna.
— A ja tymczasem umrę z głodu — szepce osłabiona Dywidenda.
— Dywidendzie się słabo robi! krzesła! wody! — wołają jedni akcyonaryusze.
— Niech ją tam!... — wołają inni.
— Pomóżcie jej! — woła Opinia.
— Jej nic już nie pomoże, skoro ja nie pomogłam — mówi Administracya.
— Uspokójcie się! — mówi nakoniec królowa Opinia. — Administracyo, mam z tobą jeszcze pomówić. W sprawozdaniu twem za XII półrocze czytam, co następuje: — «Przy rewizyach w sklepach były ubytki, mianowicie:

W sklepie

«

Nr.

«

1

2

rs.

«

565

292

kop.

«

97

80

W sklepie

«
«

Nr.

«
«

3

4
6

rs.

«
«

143

272
118

kop.

«
«

72

25
86½

«Że zaś zwykła norma 1 1/2 0/0 od ogólnej sumy sprzedaży w sklepach, przewidziana instrukcyą na rozsypkę, wyschnięcie lub uszkodzenie towaru wynosić winna rs. 1.207 kop. 54, —
zatem więcej zabrano na rs. 186 kop. 06.
— Mów Administracyo, skąd ta przewyżka?
— Tłómaczę ją zaraz w następnych wierszach.
— Czytajmy: «Przewyżka ta w niedoborze powstała z deficytu zrządzonego przez sklepową Nr. 1, a nie mogącego się odzyskać z powodu nieodpowiedzialności rzeczonej sklepowej». — Administracyo, pytam co się to ma znaczyć?
Administracya miesza się.
— Dlaczegóż nie pilnujesz swoich sklepowych? — mówi Opinia. — Dlaczego przyjmujesz sklepowe nieodpowiedzialne, a dlaczego w sprawozdaniu nie wymieniasz, z jakiego powodu sklepowa Nr. 1 jest nieodpowiedzialną? Znam akcyonaryusza, który utrzymuje, że ta sklepowa była przystojną, widzę nawet, że niektórzy z twoich członków, o Administracyo! rumienią się, ale nie chcę w to wchodzić. W każdym razie widzę w tem naganne niedbalstwo i opieszałość. Stare przysłowie mówi, że pańskie oko konia tuczy. Trzeba było nie przyjmować takiej sklepowej; przyjąwszy, trzeba było pilnować. Cóżeś robiła, żeś deficytu nie spostrzegła?
Administracya milczy.
— Co robiła? — mówi Dywidenda. — Wyjeżdżała na letnie mieszkanie.
— Zaczynam podawać łaskawe ucho skargom tego niebożątka, Dywidendy — mówi Opinia. — Ona istotnie nie może się utrzymać na nogach. A jednak, gdyby więcej pilności z twej strony, o Administracyo, gdyby więcej energii, Dywidenda nie byłaby wychudzona jak karykatura. Sklepiki tworzą sklepom stowarzyszonym silną konkurencyę, to prawda; sklepiki dają także kredyt biorącym, to prawda, ale tę konkurencyę mogłoby wytrzymać i zwyciężyć stowarzyszenie, gdyby Administracya umiała się brać do rzeczy, gdyby sama była więcej skłonna do czynu niż do parlamentaryzmu. W jakiż to bowiem sposób Administracya nabywa materyał do sklepów: oto bierze go od Żyda, ten Żyd znowu od Żyda, ten jeszcze od Żyda, a ten dopiero od pierwszego producenta. Gdyby Administracya brała wprost od producenta, bez pośrednictwa, nie opłacałaby tych pośrednictw; towar do sklepów przychodziłby lepszy i tańszy; w stowarzyszeniu więcej osób brałoby udział, powiększyłby się roczny obrót, powiększyłaby się działalność stowarzyszenia, a stąd i dywidenda roczna. Oszczędności również możnaby jeszcze wiele zaprowadzić; ale ważniejszą rzeczą, niż oszczędność, jest energia, jest rozwinięta czynność Administracyi, pilnowanie dobre i staranne służby sklepowej: słowem, to wszystko, co jak widać ze sprawozdania, stanowi słabą i bardzo słabą stronę administracyi rzeczonego towarzystwa.
Bądź co bądź więc, anemiczna Dywidenda równie słusznie jak wyraźnie oskarża Administracyę. Za granicą podobne stowarzyszenia istnieją, działają pomyślnie i rozwijają się coraz bardziej. Proszę spojrzeć tam na Dywidendę! A czyż tak wielka różnica warunków, wśród których działają nasze i tamtejsze towarzystwa? Zapewne różnice są, ale nie odpowiadają one różnicy w owocach, jakie przynoszą podobne instytucye tu i tam. Więcej zrozumienia rzeczy, więcej biegłości i więcej energii — oto sekret powodzenia, oto klucz od skarbów, do których z pomocą naszego «jakoś to będzie» dostać się żadną miarą nie można.
Sprawozdanie to z czynności Stowarzyszenia spożywczego jest jedynym niemal wybitniejszym faktem, jaki zdarzył się w ostatnich czasach w życiu naszego miasta. Zresztą, nowin dosyć skąpo, a czas ogórkowy trwa w najlepsze. Ustał już ruch, jaki spowodowały pogorzele miast. Zastanawialiśmy się nad niemi w zeszłym odcinku, ubolewając nad brakiem pośpiechu w niesieniu pomocy, dlatego kwestyi tej nie będziemy poruszali raz drugi. Obecnie zdarza się, że z rozbudzonego miłosierdzia publicznego korzystają rozmaite drapichrósty uliczne, wyzyskując je dla swoich celów osobistych. Przed podobnemi nadużyciami, dla których specyalnie już ogłoszono kilka paragrafów przewidujących, ostrzegamy naszych czytelników. Omylić się łatwo, bo zbierający składki wyglądają częstokroć dość porządnie, a nawet szanownie. Jak tu odmówić, gdy taki szanowny drapichróst-filantrop wchodzi i, okazując dowody, które sam sobie zresztą zrobił, mówi:
— Na nieszczęśliwych zgłodniałych i spragnionych pogorzelców co łaska...
Czy łaska, czy nie łaska, dajesz co możesz, bo wstyd nie dać; czerwononosy filantrop bierze pieniądze, i istotnie pośpiesza natychmiast zalać ogień trawiący go wewnątrz w najbliższym po drodze szynczku.
Daje się więc na ludzi, których ogień spalił, a korzystają ci, których ogień pali, i to taki ogień, który im więcej się zalewa, tem gwałtowniej wybucha.
Obecnie ukręcono już, jak powiedziałem, na podobnych gorejących filantropów takie narzędzia: §§§. Niech się więc z niem rozprawią.
Dziwne czasy: ze wszystkich stron czyhają na ludzkie kieszenie. Mniejsza jednak o nieprzyjaciela, który stoi zewnątrz nas; przed tym przy pewnej dozie przezorności i rozsądku można się bronić. Groźniejszy jest ten, który mieszka wewnątrz nas i który popycha nas na drogi łatwego zbogacenia się bez trudów i pracy, na drogi spekulacyi pieniężnych, gry, loteryi, i tym podobnie. Z tym nieprzyjacielem groźniejsza sprawa, bo rodzi się z własnej naszej skłonności do próżniactwa i z ogólnej dziś febris aurea, a przytem przystraja się jeszcze w zielone szaty nadziei... a nadzieja to... Nie! nie tak chciałem powiedzieć. Nadzieja matka głupich! w tem leży prawda bezwzględna, a mnie tym razem względnej potrzeba: powiem więc, że nie nadzieja, ale łudzenie się to jedna z ważniejszych i bardziej niebezpiecznych naszych chorób.
Drugą jest gorące pragnienie, żeby pieczone gołąbki same wpadły do gąbki; trzecią — skłonność do hazardu. Wyszliśmy na hazardzie tyle razy jak Zabłocki na mydle, że powinniśmy mu nie ufać; a jednak dzieje się inaczej. Nie uogólniając zbyt kwestyi, bo to zaprowadziłoby nas za daleko, postanawiam sobie wypowiedzieć kilka mniej więcej wzniosłych prawd szczegółowszych. I tak: jestem najmocniej przekonany, że gdyby projektowany w swoim czasie dom gry w Ciechocinku przyszedł był do skutku, obecnie połowa z moich wiejskich czytelników nosiłaby papierowe kołnierzyki; gdyby w Warszawie istniała giełda nakształt wiedeńskiej, połowa z moich wiejskich czytelników, zamiast gospodarować na wsi, mieszkałaby «dla edukacyi dzieci» w Warszawie. Chorowalibyśmy na to tak, jak sąsiednia Galicya. Ta gorączka w mniejszym lub większym stopniu wrodzona jest wszystkim klasom naszego społeczeństwa. Czyby kto uwierzył, że zapalano się u nas — oczywiście mówię o niższych klasach — nawet do loteryi fantowych, do owych, jak dowcipnie Kuryer Świąteczny nazwał: wydeptalno-figęwygrywalnych zabaw. Zapalano się. Wydawali ludzie nie przez filantropię, ale przez chęć wygrania więcej na bilety niż mogli.
Obecnie już to się skończyło. Adju Fruziu! loteryi już żadnych wcale nie będzie. Oto, do czego prowadziłem.
Pozostaje i pozostanie jednak jeszcze przez dłuższy czas jedna loterya — a przynajmniej coś arcy podobnego do loteryi: potyczka premiowa. Kantory nasze sprzedają na nią promesy, na których podobno jest bardzo drobny wprawdzie, mikroskopijny nawet, ale jednak przez silnie powiększające szkła zdrowego rozsądku napis: «Obiecanka cacanka, a głupiemu radość». Napis ten jest podobno we wszystkich językach. Co do mnie, nie czytałem go, bo jak żyję, nie widziałem promesy, a bilety pożyczkowe tylko przez szybę.
Przed niedawnym czasem, bo przed kilka zaledwie dniami, kurs tych pożyczek doszedł do bajecznych rozmiarów. Kupowano je na gwałt u nas, bo nie marnym wymysłem jest u nas bajeczka, kończąca się słowy:

— «Dokądże tak biegniesz, moje biedne?»...
— «Ja nie wiem, lecz przede mną biegnie innych wiele».

Owóż kupowano więc na gwałt. Obecnie zaczęła się degręgalada, jak mówi jeden z moich przyjaciół, któremu dwudniowy pobyt w Paryżu popsuł język, do czego się sam przyznaje, i głowę, do czego się przyznać nie chce. Rozpoczął się kraszek, taki mały kraszek, który jak urośnie, będzie się wielkim krachem nazywał. Obecnie to miłe dzieciątko uśmiecha się i wyciąga rączki do wielu naszych kapitalistów — giełdowiczów i spekulantów, mających tyle kwalifikacyi na bankierów, ile listonosze na dyrektorów poczt.

Gdyby kózka nie skakała,
Toby nóżki nie złamała.

Bądźcie mądrzy, o współobywatele moi, i nie łapcie się przynajmniej na tego robaczka, z którego zbyt wyraźnie ostrze wędki wystaje.
Bądźcie roztropni!
Mój Boże! Żyjemy w wieku samych przeciwności, które spotykają się na każdym kroku i... pokazują sobie zęby. Z jednej strony materyalizm, chęć złota, użycia, z drugiej natrafiam jeszcze na wiele wprost przeciwnych przymiotów. Spytacie: skąd mi się o nich mówić wzięło? Ach! gdybyście słyszeli tak, jak ja, ilu dyabłów i piorunów wzywają od kilku dni pobożni, śpieszący spacerowemi pociągami do Częstochowy, gdybyście słyszeli, jak klną, nie zwątpilibyście jeszcze o ich gorliwości i mnóstwie innych czysto idealnej natury przymiotów. Zamęt tam, tłok, gwar, nawoływania, prawdziwy sądny dzień, a sceny nieraz dzieją się tak zabawne, że warto ich posłuchać.
— Czego tak strasznie klniesz, obywatelu? — pytam pewnego dżentlemena, ubranego w płócienny, biały kitel, wykrzywione buty, i wydzielającego zdaleka silną woń spirytusu pomieszanego z zapachem wędlin.
— A czegóż się tłoczą? — odpowiada, ściskając różowy bilet do klasy czwartej w brudnych rękach. — Czego się tłoczą? czego się pchają?
— Przecież robisz to samo.
— To co innego. Człek jedzie zrzucić z karku grzychy. Ale się te zbereźniki nawet pomodlić nie dają. A! żeby ich...
Tu następuje staranne i sumienne wyliczenie kolek, paraliżów i innych mniej więcej równie niewinnych chorób, których mówiący życzy z całego serca tłoczącym się współobywatelom.
— Ależ nie bój się, obywatelu: nie zmieścisz się, to dodadzą wagon. Administracyi wagonów nie zbraknie.
— Ale człeku cierpliwości zbraknie. A żeby... itd., jak wyżej.
Chciałem jeszcze zwrócić uwagę mego dżentlemena, że nieprzyzwoicie jest kląć, kiedy ktoś jedzie modlić się, że to nie zgadza się z podróżą do tak świętego miejsca i z uczuciami, jakiemi każdy winien być przejęty, ale z jednej strony nos mego interlokatora, nabierając coraz piękniejszej fijoletowej barwy, ujawniał coraz większe oburzenie, z drugiej nacisnął nas i rozłączył tłum ludzi, kołyszący się jak fala.
Trudno opisać zamieszanie, jakie panowało w tym tłumie. Członkowie i członkinie rodzin traciły się z oczu i gubiły wzajemnie. Wołania: «Tato! mamo! Józiu! Panie Janie! panie Konstanty! droga żono, żebyś skamieniała! kochany mężu, żebyś skisł!»... itd., rozlegały się na wszystkie strony.
Zamęt i pośpiech gorączkowy nie pozwalał tym ludziom baczyć na nic, byle tylko jak najprędzej wpaść do wagonu. Wreszcie tłum wpadł na platformę; spojrzałem na zegarek: pociąg odchodził akurat za pół godziny. Służba kolejowa przyczepiała spokojnie wagony. Nie było najmniejszej potrzeby śpieszyć się ani krzyczeć.
A jednak dziwna rzecz: każdemu z pątników wydaje się, że administracya specyalnie rozwija usiłowania w kierunku, aby wszystkich zabrać, a jego zostawić na miejscu. Każdy czuje się prześladowanym osobiście. Stąd też chaos. A jednak administracya powinna przedsięwziąć jakieś środki, by temu zapobiedz, zamieszanie bowiem takie łatwo może być powodem różnych nieszczęśliwych wypadków. Potrzeba zaś wbić tym ludziom w głowę przekonanie, że kto kupił bilet, ten zostać nie może, chyba że na sam dworzec wcale nie przyjdzie.
Obecnie te tłumy wracają już do Warszawy. Powoli ściągają tu i goście kąpielowi, przywożąc z sobą wrażenia i puste kieszenie. Miasto ożywia się powoli, zaludnia. Teatr daje już oznaki przebudzenia, urlopy kończą się. Niezadługo skończy się sezon ogórkowy i zakipi na nowo życie, — to życie pełne ruchu, wesołości i ważnych zdarzeń, — których Chwila obecna będzie zawsze wiernem zwierciadłem.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 180 z dnia 17 sierpnia.




XXXII.
Zimowy sezon. — Niepojęte wieści. — Dramaty o białych wierszach. — «Niewinni». — Artysta i krytycy. — Słówko o akcentach. — Jak należy być królową. — Municypalność. — Most. — Jego prawa i lewa strona. — Licytacya na konserwacyę kanałów i mostków. — Stare nowiny. — Pożar w Przasnyszu. — Sprawozdanie Dyrekcyi Głównej Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. — Groźby przyszłości. — Subhastacye. — Kto z nich korzysta. — Towarzystwo jedwabnicze. — Przyszłe skarby. — Proboszcze. — Towarzystwo muzyczne. — Cisza i pustka. — Wielkie wspomnienia. — Mówcy. — Ludzie, którzy nie znoszą spoczynku. — Nowy liść w wieńcu. — Powodzenie felietonistów. — Dziwaczne gusty. — Najnowszy filolog. — Jego groźby. — Jego obawy.

Wykąpani, odświeżeni, odmłodzeni na ciele i duszy, wracają nasi artyści ze wszystkich zakątków kąpielowych na zimowy sezon do Warszawy. Chwile teatrów ogródkowych już policzone. Od Świętej Anki chłodne wieczory, chłodniejsze poranki — mówi przysłowie, a razem z nastaniem chłodów wieczornych, odlatują te wędrowne, bez dachu nad głową, dzieci Melpomeny, do miast prowincyonalnych, zostawiając warszawskiemu teatrowi wolne miejsce i rozmiłowaną w przedstawieniach publiczność, i nakoniec jedne szóstą całkowitej swej działalności, którą podczas lata teatr ten trawił zupełnie tak jak wąż boa trawi królika, to jest w stanie błogiej nieruchomości i ubezwładnienia.
Ale jakkolwiek trzymając się filozoficznej zasady, wygłoszonej przez Konfucyusza: «Lepiej leżeć niźli siedzieć — niźli leżeć lepiej spać», teatr nasz leżał, siedział i spał. Przecież te piękne dni skończyły się już stanowczo. Teraz zapowiadają w nim mnóstwo nowości, które, jak tylko właściwy reżyser powróci, niebawem będą przedstawione.
Alarmiści szerzą wprawdzie rozmaite niepokojące wieści na rachunek przyszłego sezonu, ale można im dać wiarę lub nie, tak jak buletynom z Hercegowiny. Mówią naprzykład, że ma być dane nie w samym teatrze, lecz extra muros, przedstawienie pod tytułem: «Wytrwałość uwieńczona», albo: «Nie trzeba nigdy tracić nadziei». Treścią tego dramatu będzie podobno walka hymenu ze sztuką o młodą i pełną talentu artystkę; katastrofą, a przynajmniej katastrofą dla teatru — zwycięstwo hymenu; całość zaś zakończy chór westchnień ze strony widzów. Niektórzy pocieszają się wprawdzie myślą, że dramat ten wisiał już oddawna nad teatrem, jak kwestya wschodnia nad Europą — słaba to jednak pociecha. Kwestya wschodnia wlokła się, wlokła, aż i wybuchnęła wreszcie. Trzeba być na wszelki wypadek gotowym.
Inne wieści niemniej są niepokojące, ale za to mniej prawdopodobne. Oto prawią niektórzy, że w sezonie tym karmieni będziemy pewnymi dramatami o niesłychanie białych wierszach i astronomicznej osnowie, w których, w dość popularny sposób, wyłożone są poglądy na rozmaite systemy planetarne, zburzone przez Kopernika. Piękna zaiste perspektywa! Co do mnie jednak, krzepię się lepszą nadzieją, albowiem jako z powołania i obowiązków ocierający się o wielkie ołtarze sztuki, słyszałem, że ciężka ta artylerya nie tak zaraz wystąpi i, że przedewszystkiem ujrzymy na scenie «Niewinnych».
Zapewne słyszeliście czytelnicy moi o tym dramacie; wiecie zapewne także, że dobrze myślące sumienie sędziów krakowskiego konkursu cofnęło się przed przyznaniem nagrody sztuce tak niebezpiecznych tendencyi, że starano się obniżyć jej wartość, że wreszcie narobiła ona niemało hałasu i wywołała wiele świętobliwego oburzenia. Zwabiony rozgłosem, postarałem się ją przeczytać tak dla własnej ciekawości, jak i dla podzielenia się z wami wrażeniami; mogę więc kilka słów o niej powiedzieć. Treść jej bardzo prosta, tendencya bardzo subtelna. Jest sobie dwoje ludzi, mąż i żona, których wzajemne pożycie i szczęście, podkopane lekkiem przeniewierstwem męża, kruszy się jak uschła gałązka. Rozchodzą się — cierpią jedno zdala od drugiego. Ona nie chce przebaczyć — on odtrącony i oburzony surowością małżonki, posądza ją o brak serca i stara się zapomnieć — wreszcie godzi ich jednak miłość drzemiąca pod osłoną obojętności, wspomnienia dawnego szczęścia, i nakoniec dziecię. Oto i treść. Na pozór zdawaćby się mogło, że autor idzie tu śladem Dumasa syna, ale tak nie jest. Autor nie ma bynajmniej zamiaru pisać kodeksów małżeńskich, — dowodzić, że wiara małżeńska lepszą jest od wiarołomstwa, lub wreszcie rozstrzygać, kto komu powinien głowę ukręcić. Fakt przeniewierzenia się, przyjmuje autor jako spełniony. Przeniewierstwo służy mu tylko za powód, wywołujący katastrofę, który to jednak powód, względnie do samej tendencyi utworu, mógłby być w ostatnim razie zastąpiony przez każdy inny, byle psychologicznie równie silny. Tendencya sama leży w tej prawdzie, że ilekroć jakaś katastrofa połamie stosunki ludzkie, wówczas na pytanie: kto winien? — niema odpowiedzi. Niema przynajmniej wtedy, jeżeli z pojęciem winy łączymy pojęcie wolnej woli ludzkiej, czyli inaczej mówiąc, winne same stosunki ludzkie, winne charaktery ludzi, winne temperamenty, winne okoliczności, słowem: winna konieczność, winien ów nieubłagany łańcuch przyczyn i skutków, których wola jest wynikiem, ale nie władzą.
Nie wdając się w rozbiór, o ile ta gorzka tendencya jest lub nie jest ponurą prawdą, należy wyznać, że autor przeprowadził ją w swym utworze z żelazną konsekwencyą. W całym rozwoju sztuki, w słowach i czynach bohaterów nie dostrzeżesz nic, coby zbaczało z wytkniętego gościńca. Zdaje się, że prawda życiowa, rozwijając się przed oczyma widzów, mówi tu sama za siebie: Burzę dotychczasowe pojęcia, ściskam serca, jestem grozą, ale niemniej jestem prawdą. Stad potężne wrażenie, jakie to niepospolite dzieło sprawia na umysłach widzów. Wrażenie jednak jest posępne, prawie rozpaczliwe. Autor zmusza cię, żebyś spojrzał w otchłań, którą starannie omijałeś, by sobie nie zatruwać we dnie jawy, a w nocy snów. Spoglądasz i widzisz ciemności, w których nie oświeca cię nawet prawda, bo i ona jest ciemną. Myśli te przychodziły ci nieraz w życiu do głowy, ale odwracałeś się od nich, jak od gościńców, o których wiesz, ze wiodą na manowce. Zresztą przychodziły ci w formie abstraktów — autor stawia ci je przed oczyma w formie konkretów, w wypadkach, bijących życiem, w faktach, w których czujesz gorączkowe uderzenia pulsów ludzkich i głosy ludzkiej niedoli. Tu już nie możesz się cofnąć — spotykasz się więc oko w oko z niebezpieczeństwem i czujesz, jak drży ci przestrachem serce.
I oto cel autora, jako artysty, dopięty.
Jako artysta, autor chciał wywołać wrażenie; jako myśliciel, poruszył kwestyę. Znajdujesz w nim i jednego i drugiego — a myśliciela więcej jeszcze może niż artystę. Wydaje się tak zwłaszcza w czytaniu, gdy słowa, nie poparte giestem i intonacyą głosu, rażą częstokroć zbytniem wyrafinowaniem i subtelnością, a zawiłość psychologicznego zagadnienia przesłania akcyę. Ci jednak, którzy widzieli już ten utwór na scenie, mówią, że w przedstawieniu zawiłość ta ginie; mówią, że kwestya nie traci na wadze, a artyzm staje się wybitniejszym. Chwalą szczególniej, jako sceniczne, dwa pierwsze akty, które rzeczywiście są znakomite.
Otóż taki to utwór ma rozpocząć zbliżający się zimowy sezon teatralny. Potem przejdziemy do białych wierszy, różniących się tem od poezyi, że są podobne do prozy, od prozy zaś, że mają jednaką długość. Ale nie rozpaczajmy! jeżeli bowiem utwory takie podobne są ze względu na długość i ciężkość do dział Kruppa, różnią się jednak od nich dobroczynnie tem, że huk ich nie przeszkadza spać.
A teraz, nim z obowiązku przejdę do innych faktów, nim pocznę opowiadać nowiny miejskie, nim złożę całotygodniowy ukłon municypalności i jej sprawom, niech mi chwilę jeszcze wolno się będzie zatrzymać nad teatrem. Chodzi po mieście wieść, że jedna z prymadon naszej nieszczęśliwej opery ma wezwać przez gazetę krytyków, którzy jej zarzucali brak dystynkcyi w roli królowej Nawary, żeby jej pokazali, jak trzeba grać tę rolę. Krytyk w roli królowej Nawary na scenie, byłoby to zaiste arcy nowe widowisko! Słyszałem ja raz wprawdzie pewnego staruszka emeryta, człeczynę otyłego i z nosem czerwonym, jak chorągiew Komuny, który po przedstawieniu «Zbudziło się w niej serce», kiedy zachwycano się powszechnie grą panny Popiel, rzekł: — Ja gdybym grał tę rolę, tobym inaczej zagrał niż Popielówna. — Wierzę, — odpowiedziałem — ale co do mnie, nie radzę panu próbować debiutu! — i co prawda, nie chciałbym wtedy być w teatrze. Co innego jednak ochota staruszka, a co innego rola krytyków. Krytycy nie są od tego, żeby występowali na scenie; na wszelki wypadek mogą dać artystce pewne instrukcye, pewne maleńkie wskazówki, które, jeżeli nawet ze względu na przysłowie o owsie i ryżu, nie zmienią artystki w królowę, mogą jednak być jej arcy pożyteczne. Oto te wskazówki: Popierwsze, kiedy się gra królowę, bierze się mankietki czyste, mankietki dlatego, żeby z pod sukni nie wyglądał między rękawiczką a rękawem kawałek gołej ręki, a czyste dlatego, że królowe, jako osoby zamożne, mogą choćby codzień zmieniać białe drobiażdżki; powtóre, grając królowę, nie należy nigdy siadać w pozycyi, w jakiej się nawdziewa kalosze, stawać tak, jak się staje do nakręcenia wysoko wiszącego zegara, a chodzić tak, jak się chodzi oglądając pajęczynę po kątach.
A teraz porzucam teatr i wszystko, co ma z nim związek, i przechodzę do spraw bieżących, do municypalności, do projektów, mających uszczęśliwić w niedalekiej przyszłości nasze miasto, et caetera, et caetera. Słyszeliście, czytelnicy, że naprawiają most żelazny. Ponieważ na prawej stronie zdarł się bruk żelazny, więc go wyjmują i przekładają na lewą, jak się na lewej zedrze, przełożą go znów na prawą, a potem znów na lewą i tak do nieskończoności, a raczej aż do całkowitej skończoności bruku, na którym, ponieważ wkrótce rzadkim wypadkiem będzie, żeby jaki koń nogi nie złamał, lub karku nie skręcił, municypalność śmiało będzie mogła twierdzić, że wszystko jest dobrze, albowiem wypadki zdarzają się rzadko.
Przyzwyczajeni jesteśmy, że tak, jak młode siostry dodzierają suknie po starszych, tak w naszem mieście poboczne ulice dostają częstokroć flizy kamienne po główniejszych. No! to przynajmniej zasada sprawiedliwa. Naprzewracali się na tych flizach mieszkańcy tamtych ulic, mówi municypalność, spróbujcie teraz i wy. Tak! to przynajmniej, to sprawiedliwie, ale z mostem inna historya. Dwie strony mostu, dodane do siebie, stanowią jeden most, żadna z nich nie jest ani gorsza, ani lepsza, żadna nie jest nawet ani prawa, ani lewa, bo i to zależy od tego, z której strony nań patrzymy; nie rozumiemy więc, dlaczego bruk, który jest zły dla jednej strony, miałby być dobry dla drugiej. Ale my wogóle nie rozumiemy wielu rzeczy. Zapominamy oto, że municypalność jest opatrznością miasta, a wyroki opatrzności są niezbadane.
Ogłosił w tych dniach, t. j. nie to, żeby ściśle w tych dniach, ale może przed tygodniem — ogłosił, mówię, Magistrat licytacyę na konserwacyę kanałów i mostków miejskich. Niepotrzebny zachód! Wszakże i bez wszelkich licytacyi konserwują się u nas nietylko kanały, ale i to wszystko, co jest w kanałach. Tak jest, konserwuje się i marynuje wszystko, jak samo chce. Konserwują się kanały, mostki, bruki latarnie, a ten konserwatyzm stanowi przedewszystkiem charakterystyczną cechę Warszawy, różniącą ją od innych miast, których mieszkańcy i magistraty zbyt radykalnie sądzą, że wszędzie powinno być zarówno widno i czysto.
Ale dajmy temu pokój, stara to historya. To tylko pytanie: skąd wziąć nowych? Spalił się Przasnysz — to rzecz nowa chyba dla Przasnysza, dla nas również stara, jak inne. Wypisałem już tyle piór i atramentu, mówiąc o potrzebie straży ogniowych, że nie chcę poruszać tej kwestyi. Głową tego muru nie przebiję — przechodzę więc do spraw innych. Oto Dyrekcya Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego ogłosiła niedawno roczne sprawozdanie, z którego dowiadujemy się, że w ciągu pół roku, ni mniej ni więcej, tylko 1.465 majątków ziemskich było wystawionych na sprzedaż przez publiczną licytacyę. Prawda, że i to nie nowe. Trafia się to codzień. Dyrekcya myśli podobno o urządzeniu gospodarstw wzorowych i stacyi doświadczalnych w każdym powiecie. Myśl dobra i mogąca przynieść w przyszłości owoce, ale dla wielu za późno. Na razie pomogłyby chyba jakieś ulgi, jakieś umorzenia rat zaległych, ale niestety to niezawodnie rzecz równie nieprawdopodobna, jak gorąco przez wielu pożądana.
Nie myślimy jednak ganić projektu zakładania stacyi doświadczalnych. Mogą one znakomity z czasem przynieść pożytek, zwłaszcza jeżeli zdołają połączyć z praktyką i teoryę, t. j. jeżeli, jak projektuje p. U. w liście nadesłanym do naszej redakcyi, zmienią się w prywatne szkoły rolnicze. Wówczas to każda taka stacya podniesie niezawodnie poziom gospodarstw w całym powiecie, a wyraz «subhastacya» przestanie być chmurą wiszącą nad ogromną większością posiadłości. Towarzystwo posiada znakomite fundusze, które, lokowane w stacyach, mogą przynieść odpowiedni procent.
Po tych smutnych refleksyach czuję się w obowiązku donieść czytelnikom coś weselszego. Pomówimy parę słów o jedwabnictwie, które coraz piękniejsze dla przyszłych bogactw kraju rokuje nadzieje. Towarzystwo jedwabnicze daje widoczne ślady życia i działalności. Spółka postanowiła kupować kokony: tu i owdzie zakładają już przędzalnie, tu i owdzie sadzą morwy. W ostatnich czasach, kokony przychodzą coraz w większych partyach do sklepu p. Rodkiewicza, który podjął się pośrednictwa między spółką a hodowcami. Zdaje się, że powoli poczynają się ludzie do tego przemysłu przekonywać. Co do mnie, poruszałem już tę kwestyę. Twierdziłem i twierdzę, że jedwabnictwo miliony z czasem krajowi przynieść może; odwoływałem się na historyczne przykłady, poczerpnięte z dziejów tego przemysłu we Francyi, gdzie w początkach patrzano na rzecz całą z nieufnością, opierano się wprowadzaniu morw i jedwabników z całą siłą głupoty, jaką każdy bezwzględny konserwatyzm cechuje, a jednak dziś jedwabnictwo dla tej samej Francyi jest jednem z najgłówniejszych źródeł dochodu.
Towarzystwo ma nadzieję, że i u nas z czasem będzie to samo. Ożywieni tą myślą członkowie Towarzystwa nie żałują ani pracy, ani czasu, ani nawet pieniędzy na propagandę. Zakupują, jak już wspomnieliśmy, kokony, jeżdżą z prelekcyami, urządzają przędzalnie, słowem: robią wszystko co mogą i, jeżeli tylko starania ich znowu nie trafią na mur, którego żadna głowa ludzka nie przebije, to kto wie, czy za lat kilka lub kilkanaście własnemi oczyma nie będziemy oglądali owoców ich działalności.
Najpotężniej mogliby u nas poprzeć działania Towarzystwa proboszcze wiejscy, którzy wogóle niewiele mają do roboty. Sobie otworzyliby źródło znacznych dochodów, a krajowi w przyszłości wielką korzyść.
Tyle o Towarzystwie jedwabniczem, dla którego od czasów nowego zarządu jedwab niczem być przestał.
A teraz z pomocą salto mortale, dozwolonego tylko felietonistom, przeskakuję raczej, niż przechodzę, do innego towarzystwa, nie mającego z poprzedniem innego związku, tylko ten, że oba są towarzystwami. Chcę mówić o Towarzystwie Muzycznem. Mój Boże! ileż materyału dostarczała mi w swoim czasie ta meliczna instytucya razem ze swemi partyami, Narwickiemi, Kleonami, rewolucyjkami antikomitetowemi, ze swemi agitacyami wyborczemi, wyborcami rodzaju męskiego, żeńskiego i nijakiego! Teraz tam cisza. Pająk przędzie sobie po kątach szare płócienko. Członkowie po wsiach lub kąpielach; komitet herboryzuje, a mówcy — przepraszam, a nasi znakomici mówcy i agitatorowie — czyż także w upojeniu i ciszy wiejskiej zachwycają się kwaśnem mlekiem, razowym chlebem, czerwononogiemi pasterkami, muchami lub grzybobraniem? Czyż spoczywają na laurach, czy może wyzyskują w sposób liryczny sławę, jaką w oczach płci pięknej zyskały im mowy i piątkowe deklamacye, w których jako nowatorowie zawsze i wszędzie, jako geniusze, torujące nowe drogi przyciszali głos tam, gdzie należało go podnieść, a podnosili, gdzie należało zniżyć! Czyżby zawiesili na muzykalnem uchu jakich skrzypiec lub basetli swą niestrudzoną działalność? Nie, stokroć nie! Te dzielne natury nie mają pokoju — te zarówno ambitne, jak wielkie, dusze, nie mogąc dążyć do sławy przez muzykalne piątki, dążą innemi drogami. Oto wyjeżdżają do Ciechocinka i pisują echa kąpielowe. Ach! są to nowe listki do laurowego wieńca, jakim ludzkość niezawodnie ozdobi ich głowy, skoro tylko nie będzie miała nic pilniejszego do roboty. Do sławy mówców dodają sławę felietonistów, świeżo wypieczonych wprawdzie, a stąd trochę niestrawnych. Wierzajcie mi jednak, że i ich felietony, chociaż również świeżo wypieczone i również niestrawne, chętnie są jednak spożywane przez młode panienki, żywiące cichą skłonność do autorów, jeszcze od czasów, gdy ci byli tylko mówcami. Co chcecie, młode panienki mają tak dziwne gusty: jedzą kurz, kredę, węgiel i ołówki! Kto pisał to tak dowcipne echo kąpielowe? — pyta melancholicznym głosem młoda panienka, rzucając długie spojrzenie na domniemanego autora. — Ja — odpowiada z cicha autor, starając się przybrać minę, jakby nic wielkiego nie zrobił. — Ty!... Pan...
Niech czuły słuchacz w swej duszy dośpiewa.

Gazeta Polska, 1875, Nr. 187 z dnia 25 sierpnia.




XXXIII.
Nowy wynalazek. — Nowa maszyna. — Kto będzie korbą kręcił? — Pociągi mężowskie. — Nowy obyczaj lokowania pasażerów. — Moje wspomnienia. — Welocypedy. — Królowa welocypedu. — Przedsiębierczy impresario. — Ostatnia loterya fantowa. — Jej program. — Komitet loteryjny. — Pro i contra. — Instytucye dobroczynne. — Żebractwo. — Przyczyny żebractwa. — Groszowe miłosierdzie. — Groszowość wogóle. — Posiedzenie członków Stowarzyszenia spożywczego « Merkury». — Merkury starożytny i nowożytny. — Klęski. — Pożary. — Miłosierdzie usypia. — Przyzwyczajamy się. — Precz z apatyą!

Mówią po Warszawie, a nawet już piszą i drukują, że pewien urzędnik kolei żelaznej wynalazł nową maszynę, która ma zastępować dzisiejsze parowozy, a której ruch nadaje korba. Piękny wynalazek, ani słowa; ale ciekawy tylko jestem, kto będzie tą korbą kręcił, zwłaszcza podczas lata, gdy spacerowe pociągi, wiozące kochających mężów do utęsknionych w Ciechocinku i na letnich mieszkaniach żon, mają średnio po wiorście drogi długości?
Zadanie to komplikuje się i wikła tembardziej, że obecnie, pominąwszy już długość mężowskich pociągów, panuje na kolei zwyczaj pomieszczania w każdym wagonie dwa razy większej liczby osób, niż ta, jaka się umieści zwyczajnie. Ale widocznie zarząd jest zdania, że mężowie już i tak powinni się czuć uszczęśliwieni, że mają jakikolwiek pociąg do żon; jaki zaś on jest, i w jaki sposób się nim jedzie, mniejsza już o to, byle naprzód. Z drugiej strony, tenże sam Zarząd słusznie sądzić może, że nie mówiąc już o podwyższonej transpiracyi i restauracyjnych obiadach, sama tęsknota do połowic tak dalece już może i powinna panów małżonków wychudzać, że bezpiecznie można ich pakować dwóch w miejsce, które dawniej jeden całkowicie wypełnić był zdolny. Który zaś z panów mężów nie schudł ani odrobiny, ten dowiódł tem samem obojętności, tem samem niewierności, tem samem bałamuctwa podczas słomianego wdowieństwa — i nie wart, żeby się nim zarząd zajmował.
Oto są powody, z pomocą których tłómaczy się jasno panujący obecnie, a sprzeczny z ogólnymi kolejowymi przepisami, zwyczaj układania pasażerów warstwami. Nie wierzącym w istnienie tego zwyczaju polecamy podróż pierwszym lepszym pociągiem, choćby nie dalej niż do Pruszkowa. Nie wierzyłem ja w niego sam, dopókim nie przejechał się od jednej ze stacyi do Warszawy na poręczy między dwoma siedzeniami, w postawie człowieka, jadącego konno, mając po obu stronach dwie damy i polując mniej więcej szczęśliwie na równowagę podczas całej drogi.
Nauczyłem się wówczas prawdziwie cenić i uwielbiać porucznika Zubowicza, który jak wiadomo, konno przebył drogę z Wiednia do Paryża. Losy nasze były dziwnie podobne. Jemu ofiarowano ucztę, do której zasiąść nie chciał i nie mógł — między nim zaś a mną ta tylko była różnica, że po powrocie nikt nie zastawił mi uczty — zresztą wszystko było jednakowo.
Wracając do owego wynalazku, ma on tę przynajmniej praktyczną doniosłość, że każdy będzie mógł mieć własny wózek, i nikt nikomu nie będzie siedział na karku, a ponieważ lubimy się kręcić, więc i kręcenie nawet przydłuższe korbą nikogo nie zdoła odstraszyć. Obawiamy się nawet, że liczba krętaczów wzrośnie wówczas do niesłychanej wysokości.
Mamy dziś wprawdzie welocypedy, ale welocypedy, jako środki komunikacyi, nie okazały się praktycznymi. Jak wiadomo, welocypedowa podróż, przedsięwzięta śladem i szlakiem Zubowicza, nie udała się. Tak przynajmniej doniosły telegramy. Dziś welocyped służy tylko jako środek do popisywania się pięknymi kształtami i siłą nóg. Kto nie wierzy, niech idzie do Alhambry do Trapszy.
Popisuje się tam obecnie królowa welocypedu. Jest to sobie tłusta, a nawet kolosalnie tłusta Niemka, o nogach tak wielkich, że słusznie można do niej zastosować to, co pewien korespondent o wszystkich jej rodaczkach powiedział, iż żyją na tak wielką stopę, jak nikt w Europie. Ta, o której mówię, zaiste żyje na olbrzymią stopę, i chyba z powodu swojej stopy jest królową, bo zresztą nikt nie wie, czy gdzie, kiedy i na jaki tron wstąpiła. Ale ponieważ tak ją nazwał pan Trapszo, trudno się więc z nim spierać; niech sobie będzie królową, zwłaszcza w jego trupie, która widocznie wyczerpała już swe artystyczne zasoby, skoro się pod takie berło pójść zgodziła.
Niektórzy widzieli w tym nowym nabytku pana dyrektora brak uszanowania dla swego zawodu, dla swoich zresztą wcale dobrych artystów i nakoniec dla sztuki samej. Ale widocznie przedsiębierczy impresario trzyma się zasady: quaerenda pecunia primum est. Tym celem nie powinien odrzucać życzliwie udzielonej mu rady, by sprowadził jeszcze jaką maleńką menażeryjkę. Wrzask papug, ryk niedźwiedzi i wycie wilków, głuszyłyby może przedstawienia sceniczne, ale przedstawienia byłyby wówczas tylko dodatkiem do rzeczy głównej; karmienie zwierząt i śmiałe wizyty w klatkach, to rzeczy pełne efektu. Napędziłyby one niejedną złotówkę do kieszeni przedsiębiercy, a jak się zdaje, o to głównie mu chodzi. Niech się bawią ludzie, jak chcą, byle płacili! Oto jedyna zasada, na której się zawieść nie można.
A propos publicznych zabaw, będziemy mieli niezadługo loteryę fantową. Będzie to, jak mówią, już ostatnia, poczem niedola Saskiego ogrodu skończy się raz na zawsze. Posiedzenia komitetu odbywają się już od dni kilku i jeszcze parę dni potrwają. Są to sobie małe sesyjki, na których zajmują się rozkładaniem rozmaitych obowiązków na członków komitetu i obmyśleniem ogólnego planu zabawy. Co do tego ostatniego zadania, zaprawdę niema się nad czem namyślać i głowy sobie łamać. Plan zabawy! — nic nad to prostszego. Ustawia się kilkanaście namiotów i sklepów, sprowadza się z pomocą afiszów wielki tłum ludzi, pozwala mu się napawać à discrétion wonią starego łoju płonącego w iluminacyjnych lampach, deptać również à discrétion trawniki, kupować mnóstwo zwiniętych kartek, rozwijać je z ciekawością i przedłużać miny na dwa łokcie, na widok, że są puste. Do namiotów zaprasza się przytem piękne damy, ozdabia się kolorowemi wstążeczkami butonierki kilkunastu młodziutkich galopantów, którzy podczas trwania uroczystości sądzą, że równowaga europejska spoczywa na ich barkach, a wieńce miłosierdzia i obywatelskiej zasługi nad ich głowami — ot i wszystko! Cały plan tej ślicznej zabawy gotów. Po co sobie głowę łamać? — dość wypełnić powyższy program.
Spyta ktoś: dlaczego tak nieprzyjaźnie odzywam się o loteryach, kiedy celem ich jest dobroczynność? Wyznaję, że zabawy te nie cieszą się ani moją, a jak obecnie — niczyją sympatyą. Przedewszystkiem loterya nie jest zabawą, bo się wszyscy na niej najkapitalniej w świecie nudzą. Powtóre, loterya jest klęską dla własności publicznej, za jaką godzi się uważać ogród Saski; nakoniec loterya, choćbym przypuścił, że jest zabawą — jest zabawą niemoralną, budzi bowiem, w niższych zwłaszcza warstwach naszej ludności, a przedewszystkiem w dzieciach, chęć do gry wogóle, chęć do hazardu, do pieczonych gołąbków, do nabywania bez pracy i tym podobnie. Kto wie, jak bujną rolą dla każdego ziarna są serca prostacze i dziecinne, ten bez wahania zgodzi się na moje zdanie.
Z drugiej strony, loterye owe nie są już dziś tem, czem były niegdyś. Dziś znudziły się wszystkim. Matki prowadzą wprawdzie na nie jeszcze swe córki, alt to tylko dlatego, żeby nie mieć sobie nic do wyrzucenia. A nuż Fibcia lub Bibcia wpadnie komu w oko! — Jest to logika, dowodząca albo pedantycznego zamiłowania w myśliwstwie, albo prawdy przysłowia, że tonąc brzytwy się chwyta. Chodzą dalej na one igrzyska i młodzieńcy, bo pomiędzy nimi w Warszawie są przynajmniej trzy części takich, którzy nie wiedzą, co po czarnej kawie robić ze swoją osobą, ze swemi binoklami, ze swymi papierosami i ze swemi minami z głupia frant. Chodzą wreszcie dzieci, rzemieślnicy, klasy służebne, dla tego, żeby coś wygrać. Wogóle jednak liczba amatorów tych tratujących rozkoszy, zmniejsza się coraz bardziej, i loterye, ani pół tego nie przynoszą dochodu, co dawniej. Dodajmy, że deszcz, który raz na zawsze wziął dni loteryi w arendę, narobi o zakład trzy razy więcej szkody w ubraniach, niż wynosi cały dochód z rozprzedaży biletów; dodajmy jeszcze, że dochód ten, rozdzielony na części wedle wyznań, wcale nie jest dla Towarzystw Dobroczynności pojedyńczo wziętych znakomitą i niezbędną pomocą, a zgodzimy się, że w tem wszystkiem skórka za wyprawkę nie starczy, i że jak na tak wiele przygotowań, zwykle za mało bywa dyalogu.
Swoją drogą, skoro jeszcze jedna loterya jest już rzeczą postanowioną, niechże więc komitet czyni wszystko, co do niego należy, niech się namyśla, niech sobie głowę łamie, niech składa sesye, posiedzenia, wnioski — owszem: może to robić tem gorliwiej, że robi po raz ostatni.
Jakkolwiek miasto nasze nazwałem niegdyś, ku wielkiemu zgorszeniu lirycznie usposobionych jego mieszkańców, więcej nerwowem niż dobroczynnem, jednakże muszę wyznać, że, nie wchodząc w to, dlaczego — dużo się u nas robi dla ubóstwa. Mamy Towarzystwo Dobroczynności, mamy różne dobroczynne bractwa, mamy pożyteczne ze wszech miar Biuro wyjątkowej nędzy, które niewiele o sobie mówi, ale wiele robi; mamy kwaśno-słodkie Przytulisko, które dla równowagi może więcej mówi niż robi; mamy przytułki, schronienia etc. etc, a jednak dziwna i smutna rzecz: żebractwo mnoży się u nas i powiększa z dnia na dzień. Są miasta, które mają więcej proletaryatu, ale mało jest takich, któreby miały więcej różnej płci i wieku żebraków. Włóczą się po domach, dzwonią do mieszkań, nie dają ci pokoju na ulicy, w kościele, w restauracyi, na przechadzkach, słowem: chwytają cię za poły wszędzie.
Nie masz ani chwili spokojności, ani jednej chwili, w którejbyś, wyszedłszy na miasto, nie był zaklinany, przeklinany i błagany to przez jaką nieszczęśliwą wdowę, która od pięciu lat nie ma za co pochować męża; to przez kogoś wypuszczonego ze szpitala, który przez dwa miesiące nie miał nic w ustach; to przez rozmaite tym podobne indywidua, nieraz zdrowe, silne i młode, żebrzące z próżniactwa i posuwające bezczelność do najwyższego stopnia.
Przed niedawnym np. czasem chodził po mieszkaniach młodzieniec lat dwudziestu kilku, zbudowany jak dąb, zdrów jak ryba, przystojny i wcale nieźle ubrany, który wiecznie wyjeżdżał za granicę dla kształcenia się w zawodzie artystycznem; a że również wiecznie brakło mu do wyjazdu tylko dwóch złotych, więc żebrał. Indywiduum to odznaczało się nawet pewnym dowcipem, a nawet humorem. Kiedy raz oburknął się ktoś nań, że człek taki młody i zdrowy nie powinien żebrać, odpowiedział:
— O panie, ja nie należę do żebraków.
— A do kogo, jeśli łaska?
— Ja należę do... do... aha! do wstydzących się żebrać.
A że, jak wiadomo, kategorya ta zasługuje na szczególniejszą litość, dostał więc hojny datek. Gdy mu ktoś przeczył, że należy do wstydzących się żebrać, odpowiadał: — Skąd państwu wiadomo, że ja się nie wstydzę? Owszem ja się wstydzę, ale to moja rzecz, to jedno drugiemu nie przeszkadza.
Podobnych sztuczek trafia się codziennie zbyt wiele, żeby się o nich rozpisywać. Jest to jednak smutne i bardzo smutne. A jakież to przyczyny? Z góry zapowiadam, że nie myślę ich wyczerpywać, nie myślę rozważać ze stanowiska ani humanitarnego, ani ekonomicznego, ani żadnego innego. Zostawiam to równie lapidarnym, jak głębokim artykułom wstępnym. Nie do mnie należy wymyślać maści na choroby społeczne. Czasem tylko, ale to gwoli skłonnościom osobistym, przystawiam wizykatorye. A zresztą, zwracam tylko uwagę i poprzestaję na tem. Biję w bęben na alarm i wnet zaczynam na inną nutę. Jest to mój przywilej, którego wyrzekać się nie myślę, i wreszcie wyrzec nie mogę.
Obok więc wielu przyczyn żebractwa, ekonomicznych i społecznych, obok braku oświaty, a zamiłowania w próżniactwie, obok braku opieki nad małoletnimi, pozbawionymi rodziców i opiekunów, sądzę, że jest jeszcze jedna ważna przyczyna, powodująca wzrost żebractwa, a jest nią groszowe miłosierdzie.
Czujemy węża w kieszeni, kiedy bez zabaw, tańców, prelekcyi, bez koncertów i tym podobnych miłosierno-artystycznych zabaw, przychodzi dać odrazu rubla lub dwa na jakąś instytucyę dobroczynną. Ale w groszowy sposób dziadom, babom i wogóle wszelakiemu żebractwu na ulicy, nie żałujemy dać miesięcznie dwa i trzy razy tyle. Daje się, żeby uniknąć natręctwa, nudzenia, albo zresztą i z popędu serca, które nie rozumuje i dlatego błądzi; takie bowiem groszowe miłosierdzie podsyca żebractwo, zachęca je i ośmiela, a przez to czyni daremnymi wszelkie dla ukrócenia go przedsiębrane środki.
Nie wchodzimy, czy ubóstwo jest prawdziwe, czy kalectwo nie zmyślone; nie zastanawiamy się, że dajemy może pijakom, kosterom, oszustom, wydrwigroszom i t. p. Kopiejka nie wielka rzecz, więc ją dajemy. Trzeba się będzie od tego odzwyczaić. Trzeba się koniecznie odzwyczaić dla dobra ogółu, któremu się przez to szkodzi. Wogóle wszelka groszowość tam, gdzie o ogół chodzi, do niczego nie służy.
A jednak groszowość w najobszerniejszem znaczeniu, to jedna z kapitalnych, a dotychczas cierniem satyry niekłótych jeszcze wad naszych. Ma to swoje nader ujemne pod względem moralnym znaczenie. Iluż to mamy groszowych miłośników dobra publicznego, groszowych sentymentów dla wielkich idei, groszowych poświęceń, groszowej filantropii, groszowej energii, groszowych działań wobec wielkich zadań!
A iluż to między nami po groszu trwoni skarb życia na rzeczy małe, liche i marne, i bankrutuje w końcu na rozumie, uczuciu i woli, wydając wszystko po groszu!
Ot! mógłbym tu powiedzieć razem z poeta: «Żeby też jedna pierś»...
Niepodobna ukrywać. Owo zdrobnienie intelektualne i moralne daje się widzieć w wielu i w bardzo wielu objawach. Kto się umie patrzeć, ten dostrzeże je łatwo... Hej! hej! co się to znaczy?!
Ale otóż poczynam moralizować, zamiast was bawić, czytelnicy. Wy wolicie fakty, niż morały. Od loteryi i posiedzeń komitetowych zapędziłem się tak daleko... Wracam więc do nich, wracam ku większemu waszemu zadowoleniu. O czemże tu wam prawić?
Aha! Już mam. Dziś właśnie odbywa się posiedzenie członków Stowarzyszenia Spożywczego «Merkury». Żałuję, że dopiero dziś, bo nie mogę wskutek tego donieść wam bliższych szczegółów. Radzą tam członkowie, co zrobić na przyszłość z dywidendą. Zaiste, ta suchotnica zasługuje, a raczej potrzebuje na gwałt ratunku. Jest się nad czem namyślać. Daleko to trudniejsze, niż urządzenie fantowej loteryi w Saskim ogrodzie. Znana wymowa i głęboka erudycya członków znajdzie tu najobszerniejsze do zastosowania pole. Mój Boże, jakże się ta pogańska starożytność myliła! Ogłoszono Merkurego na równi z innymi bogami nieśmiertelnym, a temu biedakowi przyszło na to w naszej Warszawie, że podobno już wącha piżmo. Radźcie więc, panowie członkowie, radźcie! Damus vobis potestatem sanandi, purgandi etc. etc. Tylko jeżeli chory umrze, nie mówcie: «Myśmy tylko dopomagali naturze», jak mówił ów doktor w «Pickwicku» Dickensa, kiedy dziecko, któremu puścił krew, umarło.
Pamiętajcie, że śmierć chorego byłaby i dla was klęską.
Brzydkie i straszne to słowo ta klęska, a jednak jakże często spotykamy się z niem w ostatnich czasach! Palą się nasze miasta jak stosy wiórów. Co tydzień niemal słychać o nowej klęsce, o nowym pożarze. O Pułtusku prawie już zapomniano. Nowe pożogi zatarły pamięć dawniejszych. Ledwo jako tako zasypano jedną przepaść nędzy i rozpaczy, a już przed naszemi oczyma otwierają się nowe. Co gorsza, to miłosierdzie i ofiarność publiczna poczynają usypiać. Poczynamy przyzwyczajać się do tych wypadków, tak, jak oblężeńcy forteczni do pękających pocisków. Pożary nie robią już wrażenia. Po felietonach mniej więcej dokładnych i malowniczych, jakie ja i koledzy moi po piórze umieściliśmy o klęsce pułtuskiej, ofiary posypały się hojnie i szybko; setki rubli gromadziły się, codzień prawie dawano widowiska, i publiczność zapełniała je bez względu na porę dnia i pogodę. Widocznie nerwy świeżo były wstrząśnięte. Dziś wrażenie minęło. Spalił się Przasnysz, w którym klęska niewiele była mniejsza, spalił się Kleczew, dawniej jeszcze Końsko-Wola i Opole — dziś znów krąży pogłoska o spaleniu się Makowa, a składki nie płyną już z taką energią jak dawniej. Płyną jeszcze, ale są to niby krople po ulewnym deszczu: kapią tylko. Dziś nawet już zabawy na dochód pogorzelców nie ściągają dostatecznej liczby ciekawych. Ot nie dalej szukając, odbył się w niedzielę koncert pod dyrekcyą p. Lanckorońskiego w ujeżdżalni przy ulicy Królewskiej. Dzień był dobrze wybrany, pogoda sprzyjała jako tako, a jednak grano czterem pustym ścianom i pustym ławkom — a dochód nie pokrył nawet kosztów przedstawienia. Widocznie na pożary poczynamy patrzeć apatycznie. Nie należy poddawać się temu uczuciu, czytelnicy! Im bardziej przygniata nas ciężar klęsk, tem niech silniej natęża się nasze ramię, by go z piersi zrzucić. Nauczmy się patrzeć oko w oko niebezpieczeństwu i nie ustawać w walce z przeciwnym losem. Owszem, niech w nas to budzi coraz większą energię, niech wywołuje coraz gorętszą walkę. Społeczeństwo prawdziwie żywotne nie poddaje się z obojętnością mahometanina klęsce, ale przeciwnie: wówczas rozwija największe siły oporne. Do ostatniego tchu! — oto co powinno być naszem zdaniem i hasłem w walce z pożarami.
Zima się zbliża, i ostatni pogorzelcy bardziej jeszcze cierpią, bez dachu nad głową, niż Pułtuszczanie. Cierpią od chłodu i głodu!
W imię więc społecznych obowiązków i miłosierdzia rzucajcie na tacę wasz grosz wdowi!

Gazeta Polska, 1875, Nr. 192.




XXXIV.
Ostatnie zebranie członków Stowarzyszenia Spożywczego «Merkury». — Dlaczego zebranie nie odbyło się? — Złośliwości i potwarze. — Przezorność i mądrość członków. — Trudności uruchomienia. — Niebezpieczeństwo pod sufitem. — Pożądane consilium facultatis. — Instytucye ekonomiczne. — Nasi filistrzy. — Historya pana Cymbałkiewicza. — Jako stał się znakomitym. — Nekrolog. — Opinie. — Teatry ogródkowe. — Zawiedzione nadzieje. — Prasa i przedsiębiercy teatralni. — «Czarne widmo nędzy». — Wilkońska i jej ostatnie chwile. — Puste strzały. — Sezon polowania. — Myśliwcy miejscy. — Deputacye zajęcze. — Grubsza zwierzyna. — Uprzejmość Warszawiaków. — W jaki sposób powraca się z polowania ze zwierzyną.

Przyszło kilka osób, pokręciło się po pustej sali; jedni drugim uścisnęli ręce; zauważono, że czas, jak na początek września, jest dosyć znośny; wynurzono sobie wzajem nadzieję, że pogoda, jeżeli deszcz jej nie przerwie, potrwa zapewne dni kilka; potem spojrzeli jedni na drugich, potem na zegarki; potem jeszcze wyrażono obawy, że prawdopodobnie nikt nie przyjdzie, i uradzono jednozgodnie, żeby każdy poszedł w swoją stronę do domu. Oto jak odbyło się ostatnie posiedzenie członków Towarzystwa Spożywczego «Merkury».
Inaczej mówiąc, posiedzenie to nie odbyło się wcale, z powodu, jak donosi oficyalne sprawozdanie, «niezebrania się dostatecznej liczby członków». Co stanęło temu zebraniu się na przeszkodzie, trudno powiedzieć; to tylko pewna, że próżniactwa, obojętności na dobro Towarzystwa, safandulstwa i zbytniej miłości do rozkoszy szlafrokowych członkom zarzucać nie można. Wprawdzie dziś złośliwość, brak uszanowania dla uznanych powag i chęć szkalowania wszystkiego, co prawdziwie wielkie, doszły do tego stopnia, że podobne paszkwile, wymierzone przeciw członkom, bardzo są prawdopodobne i do przewidzenia łatwe. Niechaj jednak paszkwiliści pamiętają, że wszelkiej prawdziwej powagi, inaczej niż z przymrużonemi oczyma nawet wyobrazić sobie niepodobna; jeżeli więc ojcowie członkowie przymrużają oczy na pozór zbyt często, to wcale nie dlatego, żeby im się chciało drzemać i spać pod rodzinnemi pierzynami, ale dla tem większego skupienia ducha i dla tem skuteczniejszego przyjścia w pomoc «Merkuremu»; który, mówiąc nawiasem, robi bokami nie już jak jaki mieszkaniec Olimpu, ale jak pierwszy lepszy koń furmański.
Z drugiej strony inteligencya ojców — członków takie obejmuje obszary i po takich jest rozrzucona przestrzeniach, że dla uruchomienia jej nierównie więcej potrzeba czasu niż nawet dla uruchomienia niezwyciężonych armii najznakomitszych mocarstw; nic więc dziwnego, że pierwsze w bieżącem półroczu posiedzenie nie przyszło do skutku. Inteligencye nie zostały na czas uruchomione — i kwita. Rozważając rzecz z każdej strony, może to się nawet i lepiej stało; działanie bowiem tych inteligencyi, wziętych en masse, jest tak silne, że parcia ich mogłyby nie wytrzymać ściany Resursy Obywatelskiej, w której, jak wiadomo, odbywają się posiedzenia. A cóżby to się dopiero stało, gdyby tak na głowy najznakomitszych członków zawalił się sufit? Najtęższe tutejszo-krajowe mózgi przestałyby odrazu funkcyonować i żadne towarzystwo ubezpieczeń nie zdołałoby nam tej straty wynagrodzić. Zostalibyśmy sami i nie mielibyśmy nawet tej pociechy, żeby tak nagle a niespodzianie zgasłym członkom wystawić pomnik na którym z placów publicznych. Tak jest, powtarzam, nie mielibyśmy nawet tej pociechy! Gdyby bowiem pomnik ten miał być tak wysoki, jak wielkiemi były ich zasługi dla kraju, musielibyśmy wybudować nową wieżę Babel, skutkiem czego Pan Bóg pomieszałby nam języki, a że już i tak nasi hrabiowie mówią po francusku, nasi kupcy mniejsi po żydowsku, więksi po niemiecku, nasi fabrykanci również po niemiecku, powstałby więc stąd chaos, z którego nie wyszlibyśmy do końca świata.
Takie to okropne skutki mogłyby wyniknąć ze zbytniego naprężenia inteligencyi członków naszego Stowarzyszenia «Merkurego».
Są wprawdzie ludzie dość bezczelni, by twierdzić, że gdyby sufit zapadł się na głowy obradujących, najmniej stosunkowo ucierpiałby na tem sam Merkury. Na szczęście prosta logika wskazuje, jak niedorzeczne jest to twierdzenie. Członkowie bez Merkurego mogliby istnieć, ale Merkury bez członków jest czemś niezrozumiałem. A przecież biedak ten głównie dlatego kuleje, że nie ma dostatecznej liczby członków. Prawdopodobnie nawet i umrze z tego.
Ale nim umrze, dla przyzwoitości samej potrzeba, żeby zebrało się choć jedno posiedzenie, choć jedno jeszcze consilium facultatis. Niech mu przynajmniej nad grobem powiedzą, że, wziąwszy na się rolę bożka rozumnej oszczędności, miał dobre chęci, że w zasadzie mógł być pożytecznym. Niech mu przyznają, że umiera w kwiecie wieku, że w swoim czasie był dziecięciem pełnem nadziei, i że gdyby nie paraliż, który znieczulił mu większość członków, istnienie jego nie byłoby tak bezowocnem, a śmierć tak wczesną.
A cóż, spytacie, po śmierci chorego stanie się z jego członkami? — Niech was tak o to głowa nie boli, jak mnie nie boli. Umrą jako członkowie Merkurego, umrą jako rajcy Merkurego, ale pozostaną w innej postaci. Pozostaną jako ludzie i... zapiszą się zapewne do innych Towarzystw; może założą nowe instytucye spożywcze lub spożywające cierpliwość społeczną w ogromnych dozach; może założą nowe spółki, a potem...
A potem stara historya powtarzać się będzie bez końca. Będą głosowali, obierali prezesów, tytułowali się radcami, radzili od... siedmiu boleści, prosili o głosy, dzwonili, słowem, będą przez czas jakiś zachowywali wszelkie parlamentarne formy podobnych stowarzyszeń na całym świecie.
A jeszcze potem?
Jeszcze potem wypuszczą pewnego pięknego poranku na świat sprawozdanie, z którego pokaże się, że instytucya upada. Naznaczą posiedzenie. Tymczasem nadejdzie dzień może trochę słotny, trochę wietrzny, więc na posiedzenie nie przyjdą, i z instytucyą stanie się to, co ze starą beczką, z której pozlatywały obręcze.
Zresztą, po co tu długo rozprawiać? Zapewniam was, że każdej instytucyi będą służyli z równą gorliwością i równie skutecznie, jak Merkuremu.
O Stowarzyszenia nasze! o spółki połączonej pracy! o Towarzystwa! i wy wszystkie inne, mniej więcej pięknie nazwane i tytułowane wytwory ekonomicznego rozbudzenia się lat ostatnich, czy wy myślicie, że celem waszym służyć społeczeństwu wedle ducha waszych ustaw? Pokój z wami! — dobrze myślicie! Ale jakże często jesteście tylko ciepłem pierzem dla safandułów, jakże często bywacie przytułkami dla paralityków, albo warsztatami, w których nasze filistry z głupich przerabiają się na szanownych, bardzo szanownych, zasłużonych i bardzo zasłużonych. Znane to drogi, o miłe filistry! Jesteś niczem, a pragniesz być czemś. Zapisujesz się więc na członka jakiego Stowarzyszenia, nie dlatego, żeby mu służyć, ale że członek to już jakiś tytuł. Z początku należysz do opozycyi, bo nie rozumiesz, jak zarząd, w którym ciebie niema, może dobrze kierować instytucyą. Tymczasem nadchodzą wybory. Agitujesz wraz ze swymi przyjaciółmi. Obierają cię do komisyi rewizyjnej, a potem i do komitetu. Zyskujesz stanowisko i wpływ. Stajesz się głośnym. Znajomi tytułują cię radcą. Dotąd byłeś poprostu tylko Cymbałkiewiczem, teraz słyszysz w publicznych miejscach, jak nazywają cię «Cymbałkiewiczem z komitetu». Oczywiście stajesz się konserwatystą, choć dobrze nie wiesz, co ci konserwować wypada, i człowiekiem zasad, choć nie koniecznie zdajesz sobie sprawę, jakich zasad. Powoli zdobywasz opinię człowieka zacności i człowieka niezachwianej prawości. Nie robisz nic a nic, a ludzie sądzą, że wszystko na twych barkach spoczywa, i twoją biedną łysinę, która na dobrą sprawę za grzechotkę ledwo służyćby mogła, mają za ministeryalną głowę. Obchodzisz jubileusz czterdziestoletniej działalności na polu... okręcania koło siebie wielkich palców dla konkokcyi na żołądku. Wreszcie «wśród powszechnego żalu ziomków», syt lat i sławy, oddajesz ducha — ale uspokój się! Sława twoja dłużej żyć będzie od ciebie. Oto widzę twój portret w jakiejś efemerycznej ilustracyi, oto w twym nekrologu czytam, co następuje:
«Ze śmiercią Cymbałkiewicza społeczeństwo nasze straciło jedną ze swych podpór. Był to mąż etc... Wieki potomne... etc.
A wreszcie zakończenie:
«Śpij, śpij, Cymbałkiewiczu!... Po życiu pełnem trudów i syzyfowej pracy, niechaj sen drogi będzie twoim udziałem; niechaj ci ziemia lekką, a spoczynek wiekuistym będzie! Śpij, o Cymbałkiewiczu!»
Ależ duchu pobożny! całe życie nie robiłeś nic innego. Amen!
Lam, znany felietonista, powiedział niegdyś przez usta jednego ze swych komicznych polityków: że murzyni dlatego są murzynami, że nie mają arystokracyi, a ja twierdzę, że murzyni jeszcze bardziej dlatego są murzynami, że nie mają tego rodzaju «szanownych» i «zasłużonych», jak Cymbałkiewicz. Pod tym za to względem, niema społeczeństwa, mającego bielszą skórę, niż nasze. Tak jest! Pod tym względem jesteśmy, co się nazywa, ucywilizowani. Niestety jednak, żarty żartami a liczba Cymbałkiewiczów coraz bardziej się u nas mnoży. Czemże bowiem, jeśli nie Cymbałkiewiczostwem, podszywającem egoizm i próżność, wytłómaczyć można ową obojętność na sprawy społeczne, owo chromanie ekonomicznych instytucyi krajowych, owo rozmijanie się ich z celem, marną działalność i wreszcie rozpadanie się ich po kilku latach nędznego żywota.
Należy powiedzieć prawdę. Dla próżności, dla pozycyi towarzyskiej wielu ubiega się o tytuły członków, radców etc., ale jakże niewielu dzielnie i energicznie spełnia swe obowiązki; jakże niewielu, nie poczuwając się do innej odpowiedzialności, prócz odpowiedzialności przed własnem sumieniem — boi się jej i unika, jak najstraszniejszego sądu.
Winna temu i opinia publiczna: chwiejna, kapryśna, grymaśna, ale miękka, naiwna, jak dziecko; leniwa i pełna bojaźliwości, jak filister, a pozwalająca się wodzić na pasku nawet... Cymbałkiewiczom.
Dziwnie bo też brak nam we wszystkiem szczęśliwej ręki. Wszystko rozmija się u nas z właściwym celem. Ot nieraz powstaje jakaś instytucya potrzebna, pożyteczna: przysiągłbyś, że przyniesie błogie skutki, ale niechże pożyje lat kilka, w praktyce okazuje się zupełnie co innego. Na dowód wezmę teraz inny przykład; wezmę np. nasze teatry ogródkowe.
Pamiętam, a wraz ze mną pamiętają wszyscy, że kiedy przed kilku laty zawitały do nas po raz pierwszy te teatry, cała prasa powitała je z niekłamanym zapałem. Cieszyliśmy się wszyscy, że teatrzyki rozbudzą w niższych warstwach naszego społeczeństwa szlachetniejszy smak, że nauczą je myśleć, rozwiną lepsze instynkty, oderwą od kufla i grubych zabaw, że wreszcie będą szkołą moralności, uczciwych zasad i tym podobnie.
Teraz przekonali się wszyscy, że teatrzyki istotnie są szkołą, ale szkołą... zepsucia. Uważamy wszyscy Paryż za drugi Babilon; znając ze słyszenia taki Jardin Bulier, lub inne podobne miejsca zabaw, wyobrażamy sobie, że są to przybytki najokropniejszego zepsucia, a nie wiemy, że np. nasze Eldorado śmiało i zwycięsko pod tym względem rywalizować z niemi może. W takim Jardin Bulier tylko tańczą — w teatrzykach zaś grają też same rzeczy, co i u nas, t. j. Ofenbachiady, tylko że tam słucha jej specyalna, iż tak rzeknę, publiczność, tu wszyscy, t. j. cały ogół osób rozmaitego stanu, płci i wieku — zostających pod doświadczonem i biegłem dowództwem kantorowiczów. Kantorowicze nadają ton przedstawieniu; oni dają inicyatywę oklaskom, oni wywołują aktorów, polując przytem jak wyżły na dwuznaczniki. Należy to przyznać dyrekcyi pomienionego ogródka, że przez wybór odpowiednich sztuk do takiej biegłości doprowadziła swą publikę w rozpoznawaniu dwuznaczników, że nawet najmniejszy nie ujdzie jej ucha i refleksyi. Tam nawet, gdzie człowiek ukształcony i obyty zarówno ze zwrotami myśli, jak i grą wyrazów, nie dopatrzy nic dwuznacznego — kantorowicze potrafią uchwycić i odczuć tendencyę, a wreszcie stworzyć ją nawet w tych miejscach, w których nie myślał o niej ani aktor, ani autor. Zaiste nader stąd mała zasługa spada na ową przesławną dyrekcyę, dla której prócz względów kasowych widocznie żadne inne nie istnieją. Mniejsza zresztą o kantorowiczów — i tym podobną hałastrę — ale chodzi nam o to, że za tymi przywódcami idzie cały ogół publiczności; że ilustrując w podobny sposób każde wyrażenie, przywódcy owi psują publiczność, która przyszedłszy do ogródka dla zabawy, znajduje w nim moralną na każdym kroku truciznę.
Ale są powody dla nas ważniejsze nad prostą moralność, dla których ów kierunek bachiczno-offenbachowski, w jakim stale trwa dyrekcya Eldorado, jeszcze szkodliwszym się okazuje. Mniejsza już o to, że np. małoletni, uczęszczający, za wyrwane Bóg wie skąd złotówki, do tego ogródka, za wcześnie trochę dowiedzą się o bezużyteczności pośrednictwa bocianów w sprawach, tyczących się przyrostu ludności w naszem mieście. Offenbachiady stokroć są szkodliwsze ze względu na ów sceptycyzm ogólnożyciowy, jakim są wszystkie przepełnione. Dla człowieka wykształconego są one tego sceptycyzmu tylko wynikiem, ale dla prostaczka są elementarzem, na którym uczy się czytać, że wszelkie ideały, wszelkie potężne i chleb duchowy dla społeczeństw stanowiące ideje są to rzeczy, z których się tylko śmiać, a nie wierzyć w nie, wypada. Prostak uczy się z nich, że trzeba tylko jeść, pić, używać i kochać piękne dziewczyny, a głupstwem i śmiesznością jest szanować, co dotąd szanował, wierzyć, w co dotąd wierzył, pragnąć, czego dotąd pragnął i spodziewać się tego, do czego dotąd tęsknił. — Inaczej jeszcze da się ta nauka wyrazić: Bądź takim, jakim ci w danych okolicznościach i warunkach być najdogodniej; baw się dobrze i nie zawracaj sobie głowy niczem ważniejszem!
Niebezpieczna nauka, zgubna, zobojętniająca masy i zmieniająca je w zwierzęta!
Ale przedsiębiercom idzie o kasę, a kasa pełna.
Mniejsza o wszystkie inne zarzuty. Czy biorą sztuki do grania bez pozwolenia autorów, czy nie; czy płacą za nie, czy się od tego wykręcają — to rzecz ich uczciwości prywatnej, i nie na takie sprawy prasa powinna zwracać uwagę. Jeżeli zasługują na chłostę, to powinni ją otrzymać za to, że rozwydrzyli publiczność, że rozmiłowali w brudny sposób i dla własnych korzyści w Offenbachiadach. Niech się nie tłómaczą, że publiczność takie tylko sztuki lubi. Nie trzeba ich było dawać, a nie miałaby sposobności polubić. Mogliście się stać nauczycielami, staliście się demoralizatorami.
To, co mówiłem tu o jednym ogródku, stosuje się mniej więcej i do innych. Najmniej stosunkowo grzeszyło Tiwoli, najwięcej Eldorado — niechaj jednak wszyscy panowie przedsiębiercy pamiętają, że Dyrekcya Teatrów Warszawskich, mimo opłacania jednej szóstej z dochodu, zaledwie ich dotąd tolerowała. Pozwolenie więc, które otrzymali dotąd na przedstawienia letnie w Warszawie, winni w znacznej części naciskowi, które na ich przewidywaną pożyteczność kładła prasa i zabiegom ludzi życzliwych, którzy równie jak prasa sądzili, że, popierając ich sprawę, oddają przysługę społeczeństwu. Dziś opinie pod tym względem się zmieniły, i prasa całym swym potężnym wpływem gotowa jest raczej poprzeć Dyrekcyę Teatrów Warszawskich, niż zezwalać na podobne dotychczasowym nadużycia.
Teraz nadchodzi właśnie koniec sezonu, czas więc namyślić się i wejść na jedyną, jaka pozostaje drogę — drogę poprawy.
Wzywamy do tego, nie w imię obywatelskich uczuć, bo tych nie szukać w ludziach, którym kasa wszelkie inne sprawy przesłania, ale w imię dobrze zrozumianego własnego interesu.
Biedny ojciec ogródków, Russanowski, którego życie było jednem pasmem nędzy, nie sądził zapewne, że jego posiew tak niezdrowe wyda ziarno.
A propos życia w nędzy i śmierci w nędzy. Wiadomo wam, czytelnicy, że niektóre pisma ogłosiły, jakoby p. Wilkońska, żona Au. Wilkońskiego, umarła w wielkiem ubóstwie. Użyto nawet nader efektownego wyrażenia, jakoby «czarne widmo nędzy unosiło się nad jej grobem». Mniejsza już zresztą o samo wyrażenie, ale mogę was z dobrego źródła zapewnić, że tak źle nie było. Zbierano wprawdzie składkę w czasie jej choroby, ale bez wiedzy chorej, po której śmierci okazały się dość znaczne fundusze.
Bliższe szczegóły doniosą zapewne dzienniki, tymczasem zaś przytoczę wam niektóre szczegóły z listu, pisanego przez jednego z krewnych nieboszczki i rzucającego wiele światła na całą tę sprawę.
Śp. Wilkońska nie umarła w biedzie — pisze autor listu; — zostawiła majątek, wynoszący około 20.000 talarów, taki przynajmniej jest podany szacunek przez sąd w Poznaniu do opłaty stempla.
Mieszkała bardzo dostatnio, płacąc za trzy pokoje 350 talarów. Mieszkanie jej, chociaż nie po pańsku, było jednak wygodnie urządzone i umeblowane. Dalej znaczny zbiór sukni, okryć aksamitnych i wszelkich ubiorów, otaksowano przeszło na tysiąc talarów.
Po śmierci jej znaleziono przeszło 2.000 talarów gotówką, t. j. w papierach publicznych i pewnych wekslach, a na parę dni przed śmiercią, dozorująca ją osoba zmieniła na 5.000 rs. listów zastawnych u bankierów Hirschfelda i Wolfa. Dowody i potwierdzenie tych faktów można w każdym czasie naocznie zobaczyć w sądzie poznańskim.
Widzimy z tych słów, że owo «czarne widmo nędzy» nie było tak straszne, jak nam je odmalowano; rozczulania się nad losem nieszczęśliwej autorki za wczesne, a liryczne wyrzuty społeczeństwu, które pozwoliło żonie ulubionego pisarza umierać w niedostatku — zbyteczne. Był to strzał ślepym nabojem. Dziennikom trafia się od czasu do czasu dać ognia w taki nagły a niespodziewany sposób. Niema w tem nic dziwnego; kto ma obowiązek dawać nowiny codzień, poluje na co może i strzela do pierwszej zwierzyny, jaką ujrzy. Czasem trafi, czasem chybi. To zależy od myśliwca.
Wogóle jednak, pominąwszy już dzienniki, Warszawiacy nie należą do zbyt celnych strzelców. Co krok, to spotyka się zapalonych myśliwców Warszawiaków. Pełno ich na każdym pociągu kolei żelaznej. Ze strzelbą przez ramię i marsową fizyognomią śpieszy Warszawiak na wieś, korzystając skwapliwie z krótkich przystanków na stacyach kolejowych, by wysiąść choć na chwilę, spojrzeć w wiszące po banhofach lustra i ocenić całą grozę i zamaszystość, wiejącą z jego postaci. A potem: wśród opok, i jarów, i klonów, i głogów, pudłuje z zaciętością do każdej kuropatwy, lub strzela dąstem[1] do jakiej babiny, rwącej len i odwróconej niegrzecznie do myśliwca. Gdyby zające znały zwyczaj pisania adresów, lub wysyłania deputacyi, niezawodnie wysłałyby adres lub deputacyę do Warszawskiego Towarzystwa opieki nad zwierzętami ze skargą, nie na morderstwa wprawdzie, bo te trafiają się chyba wypadkiem, ale na ciągłe i daremne pukanie po lasach i polach. Nie dozwala im to odetchnąć spokojnie i przerywa w niemiły sposób poobiednie drzemki, jakie z całą ufnością w dobre serca Warszawiaków, urządzają sobie wobec myśliwców, pod choiną i krzakami jałowcu; a natomiast rozstraja okropnie nerwy. Dziki i wszelka uzbrojona jako tako zwierzyna nie ma podobno zupełnie powodów do skarg na Warszawiaków; owszem, podobno, zwłaszcza dziki i wilki, zachwycone są uprzejmością i prawdziwie dżentlemeńską grzecznością, z jaką miejscy myśliwi ustępują im z drogi, nie pozwalając na najmniejsze ceremonie. — Donoszą mi jednak, że kiedy idzie o śniadanka myśliwskie, naprzykład o bigos, wódeczkę i coś tak na zimno — nie dajemy się wcale wieśniakom pobić. Przecież i my nie jacy tacy!
Nie myślcie jednak sobie, panowie wieśniacy, że my wracamy do domu, do naszych żon i córek, bez zwierzyny. A od czegóż Stępkowski? a Wróbel? — kupi się parę kuropatw, a że tam jedna lub druga ma trochę haut gôut, zapaszek, to się tłómaczy żonie, iż ze strachu tak skruszała — i koniec!

Gazeta Polska, 1875, Nr. 198 z dnia 9 września.




XXXV.
Idę za modą. — Hacfiro. — Czem będzie. — Przypuszczenia. — Pismo poświęcone strzyży owiec. — Gorzka prawda najlepsza w cztery oczy. — Hacfiro jako organ konserwatyzmu. — Obawy konserwatyzmu. — Wyłomy. — Skąd brać prenumeratorów? — Hebrajszczyzna. — Zjazd kolejników. — Hrabina. — Panna Cholewicka i dyrektorowie kolei niemieckich. — Program zjazdu. — Jeszcze Hrabina. — Moniuszko. — Pomnik dla Moniuszki. — Pierwotne projekty. — Wątpliwości. — Rada i syndyk.

Ponieważ dziś między młodymi filologami stało się modą obrzucać błotem swoich profesorów, jako filolog więc, a przynajmniej jako niegdy uczeń filologicznego wydziału, pozwolę sobie niniejszem wynurzyć lekceważenie i głęboką pogardę dla mego profesora języka hebrajskiego. Nie przypominam sobie wprawdzie dokładnie, czy taki profesor za czasów byłej Szkoły Głównej istniał, ale jestem przekonany, że pod względem naukowo-hebrajskim wyszedłem z owej wszechnicy takiem samem niemowlęciem, jakiem do niej wszedłem. Wyobraźcie sobie, że utnij głowę — a nie wiem, co znaczy Hacfiro; jako felietonista zaś powinienem wiedzieć, choćby dlatego, że wy, czytelnicy, nie wiecie. Udałbym się nawet, dla dowiedzenia się, do czytelni, istniejącej przy Bibliotece głównej, w której przylepianie białych kartek na grzbietach książek, po kilkoletniem mozolnem mazaniu klajstrem rzeczonych grzbietów już się nareszcie skończyło; ale na nieszczęście wiadomość o Hacfiro zaskoczyła mnie niespodzianie, i do słownika udawać się jest już za późno.
A jednak niezrozumienie wyrazu Hacfiro nie przeszkodzi mi, jako felietoniście, zapatrującemu się na piękne przykłady moich współtowarzyszów, mówić o Hacfiro i puścić się na obszerne pole domysłów i przypuszczeń.
Zresztą ignorancya moja ma swoje granice. Nie rozumiem wprawdzie, co znaczy Hacfiro, ale wiem, czem będzie Hacfiro. Otóż będzie to dziennik, wydawany na większą cześć i chwałę izraelskiej tradycyi i separatystowsko-ultraizraelskich interesów w języku hebrajskim. Czy to będzie dziennik polityczny, czy społeczny, czy poświęcony sprawom krajowego handlu, jest to jeszcze tajemnicą tak wielką, jak i to, kto go będzie prenumerował, czytał i rozumiał. To pewna, że dziś krążą najrozmaitsze przypuszczenia. Niektórzy twierdzą, że będzie to pismo poświęcone specyalnie sprawom sprzedaży promes od premiowych pożyczek; ponieważ zaś tak sama sprzedaż i kupno, jak i skutki ich są tego rodzaju, że lepiej nie wtajemniczać w nie głupiej gawiedzi, przeto język hebrajski okazuje się najodpowiedniejszym, bo rozumieć go będą tylko wybrani. Jest to dobrze pomyślane, ani słowa! Gdyby tak owce rozumiały mowę ludzką i umiały mówić po polsku, wówczas w czasie strzyży, zamiast pozwalać robić z sobą strzygącym, co się tylko podoba, zawracałyby im mniej więcej wymownie głowę. Ale ponieważ owce nie umieją mówić po ludzku, przeto nie zawracają nikomu głowy, a jeżeli okazują nawet w czasie strzyży swoje nieukontentowanie, czynią to w sposób wprawdzie niezupełnie bon genre, ale zgoła niewinny i nikomu nic nie szkodzący. Otóż podobny stosunek potrzebny jest pomiędzy sprzedającymi a kupującymi promesy pożyczek premiowych, z czego względnie do Hacfiro taki wniosek, że jeżeli istotnie dziennik ten będzie temi sprawami się zajmował, będzie to sobie poprostu pismo, poświęcone sposobom ułatwionej strzyży owiec, a zatem w gospodarstwie krajowem nader pożyteczne i pożądane.
Jest to jednak tylko przypuszczenie, za którego publikacyę tylko, nie zaś za wiarogodność biorę na siebie odpowiedzialność. Istnieją wreszcie i inne przypuszczenia. Mówią naprzykład także, że ponieważ «Izraelita» mówi współwyznawcom swym same tylko komplementy, ponieważ całe złe, jakie istnieje w stosunku Żydów do nieżydów przypisuje tylko ostatnim, ponieważ, słowem, uważa współwyznawców swych za społeczność jedynie wybraną, doskonałą i świętą, za wiecznie uciśnioną niewinność, przeto Hacfiro ma stanowić odwrotną stronę medalu. Hacfiro ma mówić gorzkie prawdy w oczy swym współwyznawcom, a ponieważ francuskie przysłowie mówi: Il faut laver son linge en famille, dlatego Hacfiro będzie wychodził (czy też wychodziło) w języku hebrajskim.
Trzecia z kolei wieść mówi, że Hacfiro ma być objawem konserwatyzmu, oburzonego nieopatrzną postępowością «Izraelity», która to postępowość, zgubna dla czystej tradycyi, już w samym języku pomienionego organu się przebija, a z czasem mogłaby doprowadzić do zupełnego rozpuszczenia się pierwiastku izraelskiego w miejscowym. Coby to była za szkoda! A jednak niebezpieczeństwo jest blizkie, i ultratradycyjni konserwatyści wszędzie dopatrują jego śladów. Wieść niesie, że mężowie owi szczególnie są przerażeni takimi wyrazami, jak: pudełkies, szczotkies, mebles i «Twarde strasse», które mimo swej antykoszerności, nawet za Żelazną bramą, w owej Wandei tutejszo-izraelskiej, już się upowszechniły. Przeklęte wyrazy, raz zrobiwszy wyłom w pięknym, lubo także nie hebrajskim żargonie, gotowe są skazić i sam hebrajski, do tej pory trzymający się jeszcze jako tako, przynajmniej w literach na szyldach sklepów, sprzedających kawę, herbatę i inne niepokalane napoje na Grzybowie.
Nakoniec są i tacy, którzy w ewentualnem zjawieniu się Hacfiro dopatrują związku z założeniem pierwszego kantoru wekslowego przez pierwszego intruza między wybranymi — przez p. Porazińskiego. Co to będzie, jak i inni pójdą torem tego śmiałka? Co to będzie, gdy publiczność zacznie w takich kantorach sprzedawać i kupować? Kantory wekslowe, to przecie do tej pory był zwyczajny monopol — aż tu przychodzi ktoś i zadaje gwałt zwyczajom! Co tu robić? Ha! W razie wielkich niebezpieczeństw potrzebne są wielkie środki. Na Filistynów potrzeba Samsonów, więc, według ostatniej wieści, Hacfiro będzie tym Samsonem, mającym choćby z pomocą pierwszej lepszej oślej szczęki gromić nieprzyjacioły swego plemienia.
Wszystko to jednak są, jak to już powiedziałem, przypuszczenia. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, a co to będzie? — nie wiadomo. Najpodobniejsze do prawdy jest, że Hacfiro przybierze charakter kościelny, talmudyczny. Zobaczymy to podobno zresztą niezadługo, zobaczymy to nawet, sądzę, prędzej, niż prenumeratorów tego pisma. Szkopułem, o który się pismo może rozbić, jest hebrajszczyzna. Kto dziś z Żydów, prócz rabinów, rozumie ten język? A przecież nie przypuszczam, żeby na podobieństwo napisów sklepowych, przyszłe pismo używało tylko liter hebrajskich, języka zaś żargonowego. Na tem skończymy o Hacfiro.
Przed kilku dniami mieliśmy zjazd kolejników. Przybyli dyrektorowie uradzili zrana pewne zmiany w taryfie przewozowej, w południe spożyli obiad u Bocquerella, wieczorem skonstatowali fakt, że panna Cholewicka, uważana ze stanowiska kolejowego, z powodu swej nadzwyczajnej lekkości, nawet bez żadnych zmian w taryfie, mogłaby, jako nie przenosząca czterdziestu funtów, odbywać darmo podróże wszystkiemi kolejami niemieckiemi. Przedstawienie w teatrze Wielkim ułożone było umyślnie w ten sposób, żeby niemieccy dyrektorowie nie siedzieli na niem tak, jak my siadujemy na niemieckiem kazaniu. Dawano jeden akt «Hrabiny» i balet pod tyt. «Twardowski». Niemcy zachwycali się podobno mistrzowską grą Żółkowskiego, a zarazem podziwiali zręczność i małe nóżki baletniczek, które to nóżki, po niemieckich systemu Kruppa nogach, mogły istotnie wydać się nadelbiańskim i nadreńskim gościom czemś zasługującem na podziwienie. Wogóle jednak, o ile się zdaje, obiad u Bocquerella, przedstawienie teatralne, nóżki, zachwyty, toasty i wynurzenia wzajemnych sympatyi, zajęły większą część programu tego zjazdu, niż narady. Była to sobie raczej prosta sąsiedzka wizyta, nie zaś obfity w przewozowo-taryfowo-kolejowe następstwa zjazd kolejników. Przynajmniej dotąd me słyszeliśmy o bezpośrednich jego skutkach. Mogą one okazać się później. Wszelkie zjazdy mają to do siebie, że zbliżają ludzi z sobą, przyczyniają się do zacierania wzajemnych uprzedzeń, ułatwiają stosunki, rozbudzają zajęcie się kwestyą i gorliwość uczestników, umacniają związki i wzajemne ugody. W ten sposób rozumiany zjazd, nawet z «Twardowskim», i p. Cholewicką, jako z głównemi częściami programu, może być pożyteczny.
Większego i bardziej bezpośredniego znaczenia ani przypisywać mu, ani żądać od niego nie można.
Wspomniałem, że w program przedstawienia teatralnego dla dyrektorów weszła i «Hrabina», niechże więc wolno będzie pomówić o autorze jej, Moniuszce. Wiadomo wam zapewne, czytelnicy, że p. Cypryan Godebski wykonał pomnik dla zgasłego artysty, obecnie znajdujący się w sali rzeźby na Wystawie Tow. Z. S. P. Losy tego pomnika tak są dziwne, a okoliczności towarzyszące tym losom tak każdego dobrego chrześcijanina budujące, że zamierzam bliżej poznajomić z niemi czytelników. Był ów pomnik pierwiastkowo przeznaczony do jednego z naszych kościołów. Tymczasem któż zdoła przewidzieć przyszłość? — właśnie teraz dopiero rozpoczęły się szkopuły. W chwili, kiedy wyszukiwano najodpowiedniejszego miejsca na pomnik, dostrzeżono: z jednej strony straszną odpowiedzialność, jaką na siebie ściągano, umieszczając pomnik w kościele, a z drugiej okropne skutki, jakie dla całego warszawskiego katolickiego świata z umieszczenia owego wyniknąćby mogły. Czy to herezya, czy nie herezya? czy profanacya, czy nie profanacya? — oto pytanie, które jak Hamletowskie: «być albo nie być?» powstało nagle w umysłach. Zmarły był wprawdzie genialnym i przez cały ogół ukochanym artystą, ale czy był takim, jak to rozumieją nasi modlący się z francuskich książek wychowańcy tutejszych salonów: czy był dostatecznie przekonany, że czarny pilśniowy kapelusz o nadzwyczajnie szerokich skrzydłach jest widocznym znakiem największej doskonałości chrześcijańskiej? czy zgadzał się zawsze ze świątobliwemi zasadami dzieła zatytułowanego: «Życie nie jest życiem, czyli wielki błąd dziewiętnastego wieku»? słowem: czy wierzył w powyższe i wiele innych najnowszych prawd, bez których żaden warszawski wyznawca nie może być w opinii dobrze urodzonych pań i panów zbawionym? Wszystko to były rzeczy niepewne, nierozstrzygnięte, albo też zgoła wątpliwe. Wobec tego, umieszczać jego pomnik w kościele równało się dobrowolnemu narażaniu własnej osoby na ewentualne nieprzyjemności na sądzie szczegółowym, jaki arystokratyczne damy dla rozrywki przy szyciu ornatów składają nad każdą duszą, jeszcze za dni jej śmiertelnego żywota. Zresztą kościół nie jest to muzeum, zatem pomników dla wielkich ludzi niema ani potrzeby, ani obowiązku umieszczać.
Ten ostatni argument szczególniej przyczynił się do rozproszenia resztek wątpliwości, zwłaszcza, że zauważono, że jakkolwiek muza ta jest od stóp do głowy pokryta szatą, jednakże pewne jej kształty są zbyt plastyczne, co sprzeciwia się stanowczo doświadczonym zresztą w tych rzeczach poglądom, a zatem żadną miarą nie może być w kościele cierpiane. Ale jeżeli tak jest, zwracam uwagę na kłopotliwe położenie tych osób, które porównanie z muzą pod względem plastyki wytrzymać mogą. Cóż winny te nieszczęśliwe istoty, i czy rzeczywiście dla tak niezależnych od siebie, jak zależnych od rozmaitych gustów przyczyn, mają być źle widziane? Potrzeba koniecznie uspokoić te strapione dusze, a zatem jedno z dwojga: albo powiększyć dotychczasowe plastyczne maximum, albo zgodzić się raz na zawsze, że owo maximum stosuje się tylko do muz pogańskich.
Tymczasem jednak nie wiem, co będzie dalej, wiem tylko, że muza nie została wpuszczona nawet do przedsionka kościelnego, jakkolwiek na pomniku obok muzy, która zresztą tak dobrze za chrześcijańskiego anioła smutku, jak i za pogańską muzę może uchodzić, znajduje się także i krzyż. Towarzystwo muzyczne, które chciało się zająć tym pomnikiem, nie wie teraz, jak i gdzie go umieścić. Co do mnie, sądzę, że skoro grobowiec naszego kompozytora nie znalazł ostatecznie miejsca w żadnym z naszych kościołów, należy umieścić go na Powązkach. Potrzeba tylko, dla ochronienia go przed deszczami, dać dach wsparty na czterech słupach, i oto wszystko. Lepiej mu tam będzie i stosowniej, niż w salce rzeźb na wystawie, gdzie pokrywa go kurz i pajęczyna.
Jedna tylko rzecz nie może mi się w głowie pomieścić. Dlaczego naprzykład we Włoszech, w kościołach przechowuje się tyle posągów, bez porównania bardziej plastycznych, a jednak nie cierpi na tem ani przyzwoitość publiczna, ani powaga kościoła? Dość przytoczyć kościoły rzymskie, gdzie wiele posągów przerobionych zostało na chrześcijańskich świętych ze statui bożków pogańskich. Dość przytoczyć grobowiec Medyceuszów we Florencyi, w którym kobieta, przedstawiająca noc, również jak i mężczyzna przedstawieni są plastycznie.
Ale pocóż szukać włoskich kościołów? Wszakże rycerz rzymski w pomniku Włodzimierza Potockiego ubrany jest nader lekko: wszakże takiż rycerz w grobowcu w Warszawie u Fary jest prawie nagi; wszakże Rzymianka na tym samym grobowcu, równie plastycznie, a więcej odkryte, niż muza p. Godebskiego, ma kształty!
Należy pamiętać, że Moniuszko był człowiekiem wielkiego dla naszego ogółu znaczenia, należy pamiętać, że był, jest i będzie chlubą naszą, i że sam jeden więcej jest wart, niż pięć tysięcy dewotek razem z ich pobożnymi galopantami i z całym tym kwaśno-słodkim taborem, na którego wszelkich ćwiczeniach pobożnych Pan Bóg niewiele zyskuje — ale i dyabeł z pewnością niewiele traci.
Jeżeli wiec każdy, prywatny nawet człowiek ma prawo do umieszczenia swej tablicy grobowej i swego krzywego nosa na grobowcu w kościele — dziwną i zaiste dziwną rzeczą jest, że nie może tam znaleźć przytułku grobowiec takiego człowieka, jak Moniuszko.

Gazeta Polska, 1875, Nr 209 z dnia 23 września.




XXXVI.
Rozmowa. — Żargon handlowy. — Giełda i giełdowicze. — Czy będziemy mieli własny język handlowy? — Wziętość cudzoziemszczyzny. — Giełda zbożowa. — Zasługi projektodawców. — Moje projekty. — Magazyny zasług i składy projektów. — Czem mogę. — Tanie kuchnie. — Fartuszki. — Milczenie. — Urzędnicy Lombardu. — Historya o armacie czyli salto mortale felietoniczne. — Nowe budowle. — Styl warszawski. — Nasza oryginalność. — Sława. — Sacher Masoch i jego zdanie o nas. — Kwestya wewnętrzna. — Kruszę kopię. — Czytelniczki i czytelnia p. Jeleńskiego.

— Mooorgen!
— Mooorgen!
— Czy reflektujesz?
— Nie reflektuję.
— Jakaż tam dziś tendencya?
— Chwiejna.
— A jednak trasowania idą dobrze.
— Mam długi Berlin.
— Wolę krótki Gdańsk.
— Wogóle panuje stagnacya w tranzakcyach.
— Wartości pruskie mają słabą fizyognomię.
— Londyn poprawia się. Remitenci godzą się na 32 i pół.
— A jakże tam ze zbożem?
— Interes w grochu mocny, aber zresztą ganc abszajlich.
— A w okowicie?
— W okowicie mięknie — und das ist nicht gut.
— Od czasu ostatnich nadużyć panuje w handlu tym produktem panika.
— Przeciwnie: krańcowe notowania są niezłe.
— Co słychać na innych targach?
— Pszenica spokojna; owies spokojny; jęczmień słaby.
— Hm! hm! A zobaczmy żelazo.
— Ooo! Patrzaj; czytam: żelazo: mixed, membres warrants 69 sh. p.
— Niema dziś interesu, niema!
Głosy ze wszystkich stron:
— Ts! ts! Aj waj! aj waj! wues?
Czy reflektujesz — to się znaczy — czy rozumiesz z tego choć jeden wyraz, czytelniku? Nie. A jednak przemówiłem do ciebie polskim językiem, a raczej polsko-niemiecko-giełdowym żargonem, jakiego używają nasi kupcy, nasi przemysłowcy, nasi wekslarze, nawet nasze organy handlowe, słowem, ci wszyscy, którzy w jakimkolwiek pośrednim lub bezpośrednim z giełdą stoją związku. Ten język to pieniądze — ten język to język nowożytnych i szczególnie w dzisiejszych czasach czczonych bogów. Mówią nim na Olimpie, to jest na giełdzie, i w okolicach Olimpu, to jest na Placu Bankowym, za Żelazną Bramą i w okolicach jej przyległych. Cóż więc dziwnego, że nam, prostym śmiertelnikom, którym wiatr chodzi po kieszeniach, a szuflady w biurkach obiecują niezagrożone przez żadnego wielbłąda, ani przez żadne ucho od igły, wejście do Królestwa Niebieskiego; nam, dzisiejszym, co do imienia, nie co do siły, Goliatom, których lada błogosławiony Dawidek z łatwością za pomocą procentowego kamyka na miejscu zabija; nam, biblijnym ptakom bożym, które nie orzą, bo nie mają czem, nie sieją, bo nie mają czem, nie zbierają, bo nie mają co, a jednak żyją — sami nie wiedząc po co — cóż dziwnego, powtarzam, że nam język ten wydaje się niezrozumiałym, dziwacznym i śmiesznym nawet? Nie rozumiemy go i kwita, ale rozumować nam nie wolno — bo biada ułomnemu człowiekowi, który tajemnice bogów do gruntu poznać i zbadać pragnie! Zresztą tym wszystkim, którzyby w nieograniczonej zuchwałości, właściwej ludzkiemu plemieniu, chcieli ten język bluźnierczo nazwać obrzydliwą mieszaniną poprzekręcanych wyrazów, należących do wszystkich języków europejskich, oświadczam, że bogowie giełdowi używają go tylko czasami, zwykle zaś mówią językiem czystym i pięknym — językiem Laskera, Strousberga, radcy Wagnera, słowem, językiem niemieckim. Używają więc czystego niemieckiego, a nie używają tylko czystego polskiego, bo ten jest nie dość europejski, nie dość ucywilizowany i zgoła barbarzyński. Najlepszym dowodem tego jest, że kto tylko w jakikolwiek sposób głową nad tłum wystaje, zaraz rzeczony język porzuca, albo przynajmniej stara się go przyozdobić i wyszlachetnić rozmaitemi zagranicznemi przekładaniami. Dzieje się tak, począwszy od giełdowiczów, a skończywszy na młodocianych gąskach arystokratycznych, których dusze, nie zmącone jeszcze najlżejszem tchnieniem złego tonu, są tak czyste i tak niepokalanie białe, jak ich majteczki. Znałem pewnego młodzieńca, który, umiejąc jeden tylko wyraz francuski: jamais, śpiewał go cały boży dzień w Saskim ogrodzie, na większą cześć i chwalę własnej dystynkcyi, rzucając przytem pół zabójcze, a melancholiczne naokoło spojrzenia. — Jamais, jamais! — nucił pełnym uczucia głosem, skoro tylko dostrzegł przechodzącą jaką młodą i przystojną a samotną «ptaszeczkę», której mąż wyjechał, dajmy na to na wodną kuracyę do Nowego Miasta. I czy uwierzycie, że owo uczuciowe jamais tak wielkie jednak sprawiało wrażenie, że niejednokrotnie na souvent w praktyce się zamieniało.
Wracamy do giełdy: ci, którzy wspomnianym wyżej giełdowym żargonem się posługują, tłómaczą się, że używać go muszą, bo niema innego. Nie istnieje polski język handlowy, cóż więc czynić? co czynić? Stworzyć go. Do niedawna, medycyna np. posługiwała się w nazwach chorób wyrazami przeważnie łacińskimi — dziś dobra wola kilku ludzi stworzyła piękne i czyste słownictwo lekarskie. Toż samo uczyniono w zakresie prawa i w zakresie nauk ścisłych; toż samo więc można uczynić i w handlu. Piękny, bogaty, a na podziw obfity język nadaje się do wszystkiego i sam na oznaczenie nowych pojęć nowe wytwarza wyrazy. Potrzeba tylko chcieć; potrzeba trochę dobrej woli, trochę mniej skłonności do małpiarstwa i trochę zamiłowania do mowy przodków. Ale czy prędko taka dobra wola się znajdzie? czy prędko postara się ktoś oczyścić język handlowy od wstrętnych naleciałości, od tej zbieraniny wyrazów rodem ze wszystkich końców świata? Ha! może nastąpi to wówczas, kiedy do handlu rzuci się więcej «skich» i «wiczów». Dziś, prócz nazwisk dyrektorów niektórych domów i instytucyi handlowych, jedno tylko na giełdzie znalazłem nazwisko kończące się na «ski»: Bank Polski. Sapienti sat.
Handlują więc na tej naszej giełdzie pieniędzmi, sprzedają, kupują i szwargocą co dusza raczy, tem warcholskiem narzeczem, którego małą próbkę dałem wam na początku niniejszego odcinka. W swoim czasie obiecywano nam złote góry z powodu założenia nowej giełdy, równie ważnej, a dla nas może jeszcze ważniejszej — giełdy zbożowej. Miała giełda owa regulować ceny zboża, miała usunąć dowolność kupujących, miała usunąć zgubne dla sprzedających pośrednictwo drobnych faktorów, słowem: miała być jedną z najpożyteczniejszych instytucyi; ale jak zwykle, skończyło się na słowach, które wiatr rozwiał. Dowodzono konieczności takiej instytucyi; cieszono się, że już prawie przyszła do skutku, głoszono, jako o fakcie ogromnej doniosłości, o uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia rządowego; winszowano przyszłym domniemanym jej założycielom szczęśliwego pomysłu, wsławiano ich obywatelskie zasługi; cieszono się, że jeszcze mamy takich ludzi, którym warto stawiać posągi; nie wiem napewno, czy nie noszono już ich fotografii w broszkach i spinkach, czy nie przygotowano ich klisz do drzeworytów w naszych ilustracyach i t. d. Tymczasem domniemani założyciele, wydawszy na świat projekt, tak dalece wyczerpali płodne skądinąd umysły, że na rozwinięcie go jak należy w praktyce widocznie ani sił, ani ochoty im nie stało.
Niemasz w tem nic dziwnego. Skoro już samo wydanie na świat projektu stanowiło w oczach opinii tak wielką zasługę, to oczywiście rozwinięcie go w życiu stanowiłoby jeszcze większą, a nawet tak wielką, że barki pojedyńczych obywateli nie zdołałyby jej udźwignąć, i trzebaby chyba urządzać osobne ad hoc magazyny dla pomieszczenia przewyżki ciężaru obywatelskich zasług i obywatelskiej nieśmiertelności. Wystawienie takich magazynów przysporzyłoby co prawda magistratowi niemało kosztów, ale kto wie, czy nie byłoby pożyteczne; oprócz bowiem przewyżki zasług możnaby w nich składać, choć na strychu, wszelkie niedonoszone projekty, któreby tam tak dojrzewały, jak ulęgałki na słomie. Z drugiej strony, ponieważ coroczna produkcya owych projektów znacznie przewyższa ich zapotrzebowanie, możnaby tedy raz na rok ogłaszać na nie licytacyę, albo jarmark, jak na wełnę. Inne, mniej pomysłowe miasta nie omieszkałyby zapewne przysyłać kupujących; tak więc wyświadczylibyśmy dobrodziejstwo sobie i całej ludzkości, a przytem otworzylibyśmy sobie nowe pole handlu z zagranicą, a zatem podnieśli ogólny dobrobyt etc. etc. etc.
Ale ponieważ zgodziliśmy się raz na zawsze, że wyłonienie projektu stanowi obywatelską zasługę, oświadczam zatem wszem wobec i każdemu z osobna, że projekt założenia nów, mających przynieść ulgę zbyt przeciążonym zasługami obywatelom, jak również mających służyć za skład pomysłów, podałem ja, nie kto inny. Mam nadzieję, że będzie mi to porachowane. Nie naraziłem się nigdy nikomu niczem, w odcinkach swoich zawsze chwalę kogo mogę, nie pomijając nawet i «Izraelity», który też wzajem, jak uważam, żywą ku mnie pała sympatyą — spodziewam się więc, że jedno przy drugiem zdoła zapewnić mi pewną popularność, która z czasem uczyni mnie osobą niezbędną. Tuszę sobie, że wszelka nowo powstająca instytucya będzie ubiegała się o zaliczenie mnie do grona członków założycieli, tembardziej, że zdrowie moje nie jest do tego stopnia zniszczone, abym narzekał na bezsenność. Przeciwnie, na wszelkich sesyach, dążących do uszczęśliwienia ludzkości, bądź to przez rzeczy spożywcze, bądź przez gotówkę, bądź przez tanie kuchnie, bądź przez rumfordzką zupę — mogę być mężem zaufania tak dobrze, jak i każdy; mogę asystować przy obcinaniu wszelkiego rodzaju kuponów; mogę być człowiekiem, któremu się mówi: «Panie prezesie!» lub: «Panie radco dobrodzieju!» mogę grać: tra la la! na trąbce obywatelskich uczuć. Tak jest: przysięgam, że mogę być tem wszystkiem — co większa, mogę z czasem zostać nawet konsulem jakiego państwa — jeżeli współobywatele moi zostawią mi na to czas i z jedno państwo — choćby wyspy Fidżi lub Dahomej, które, ile wiem, nie mają jeszcze swych pełnomocników, wybranych w pośród grona współobywateli naszego grodu.
Wspomniałem o tanich kuchniach. Jakoś ucichło o nich, a że to, bądź co bądź, instytucya publiczna, pozwolicie zatem, czytelnicy, że w imieniu waszem i swojem narobię hałasu i spytam: co tam z niemi słychać? Radzibyśmy ujrzeć jakieś sprawozdanie, radzibyśmy wiedzieć, jak tam idzie: w górę, czy na dół? czy instytucya się wzmaga i rozwija, czy opada i kiśnie, tak, jak wszystko u nas? Również ciekawi jesteśmy: co się dzieje z dyżurami dam? czy to była moda chwilowa tylko, która przyszła, przeszła i znikła, czy poczucie obowiązku?
Co do mnie, nigdy nie chciałem wierzyć złośliwym językom, które twierdziły, jakoby damy nasze przyjmowały dyżury tylko dlatego, że z tej okazyi można się było ubrać w kupiony u Penkali lub Thonnesa biały gosposiowaty fartuszek z kieszonkami. Wiem wprawdzie, że jeden taki fartuszek kosztował tyle, że możnaby za niego kupić tani obiad dla trzydziestu przynajmniej wyrobników; wiem, że nieczuli mężowie, nie uwzględniając wysoce filantropijnych celów, w jakich były kupowane fartuszki, ani poświęcenia małżonek, kręcili głowami i krzywili się, jak środa na piątek, na wydatki, jakie cała ta, jak ją po grubijańsku nazywali, dobroczynna komedya zwykle za sobą pociągała. Wiem, powtarzam, to wszystko, a jednak patrzałem na rzecz zawsze z najlepszej strony. Co chcecie? lubiłem zawsze fartuszki, a nawet dotąd przyjaciele nazywają mnie, z powodu mej słabości dla płci pięknej, Fartuszkiewiczem. A przytem, komuż nie rozpływało się serce na widok tych dam, przyzwyczajonych do zbytku i elegancyi, a uwijających się z talerzami w ręku; szczebiocących wesoło po francusku, i tak dowcipnie a lekko i niewinnie przedrwiwających «manijery» i złe ułożenie tych, którym posługiwały. Nieraz zdarzało się, że jakiś nieokrzesany gburowaty robotnik, nie wiedząc do kogo mówi, odwracał przez plecy głowę do dyżurującej damy, i wyjąwszy na chwilę z ust drewniany cybuszek, wołał: «Panno! prosiłem już o kawałek śledzia za trzy grosze!» A niewzruszona niczem dama, z wyrazem anielskiej cierpliwości i rezygnacyi, zwracała piękne oczy do otaczających ją i «robiących jej kurę» galopantów — i wygłosiwszy zarówno głębokie, jak pełne chrześcijańskiej wzniosłości zdanie: Ça est inévitable! — kazała robotnikowi podawać śledzia za trzy grosze. Czy te obfite w budujące przykłady czasy minęły już bezpowrotnie, czy niema już w tanich kuchniach ani dam, ani filantropijnej francuszczyzny, ani fartuszków, ani galopantów, ani tej eleganckiej atmosfery, która mimo zapachu smażonej słoniny i rozmaitych sosów, przypominała czasy czerwonych obcasów — nie wiem, i dlatego pytam; a objaśnienie uważam za tem potrzebniejsze, iż jak wspomniałem, złe języki mówią, że była to tylko moda, chęć pokazania się w nowym kostiumie, która przyszła i przeszła, jak ulotny sen buduarowy.
Wogóle, do czego się to zdało milczenie! Publiczność powinna zawsze wiedzieć co się dzieje w każdej i z każdą instytucyą, a każda instytucya powinna się publiczności przypominać. Choćby nie dalej szukając, bierzmy przykład z urzędników naszego Lombardu. Ci, choć o sobie nie piszą (co zresztą wcale nie pochodzi, jak twierdzą niektórzy, z niepohamowanego wstrętu do ortograficznych nowości), a jednak dają o sobie wiedzieć. Niech tylko przyjdzie jaki biedak w celu zastawienia ostatnich może gratów, a zaraz przyjmą go tak, że nietylko sam ich popamięta, ale jeszcze dziesięciu innym opowie. W ten sposób instytucya zyskuje rozgłos, każdy o niej wie i każdy, jeżeli zechce, może z jej uprzejmości korzystać, co wychodzi i na korzyść interesantów, bo ci, znając rodzaj tej uprzejmości, korzystają z niej w ten sposób, że nie nadużywają jej zbytecznie, — i na korzyść urzędników, bo ci mają mniej do roboty. Wprawdzie wilk w ten sposób nie zawsze bywa syty, ale za to koza bywa cała. Jedno za drugie.
Sam teraz nie wiem, jak od pochwał Lombardu przejść do innych spraw bieżących, nader pośredni tylko z Lombardem mających związek. Pójdę chyba za przykładem tego jegomości, który, umiejąc jedną jedyną dykteryjkę o armacie, wiecznie ją opowiadał; ale że to tak trudno trochę wprowadzać ni w pięć ni w dziewięć na stół armatę, skoro o niczem, mającem jakikolwiek z artyleryą związek nie było mowy, rzeczony więc jegomość radził sobie, jak następuje:
— Przepraszam państwa — mówił, przerywając choćby najciekawszą rozmowę — przepraszam: tssst! cicho!...
— Co takiego? — pytacie się wszyscy.
— Zdaje mi się, że słyszałem wystrzał armatni.
— Ech! śni się panu chyba.
— Ale bo to à propos armat, opowiem też państwu doskonałą anegdotę...
I opowiadanie się rozpoczynało — już teraz bardzo à propos.
Otóż zdaje mi się, że słyszałem, a przynajmniej czytałem niedawno wielkie uniesienia i zachwyty nad naszem miastem, że się tak wznosi, rozszerza, zabudowuje i przybiera coraz bardziej wielkostołeczny i wielkomiejski charakter.
Powiecie, że nie czytacie nic podobnego. Nic? Ale à propos tego opowiem państwu następującą rzecz, która wiem, że będzie dobrze widziana, przynajmniej przez tych, którzy się do owego rozrostu miasta czynnie przykładają.
Jesteśmy nawskroś oryginalni i samodzielni, a nasze miasto jest jednem z najoryginalniejszych miast na świecie.
Za granicą naprzyklad, gdy ktoś wybuduje nową kamienicę, stara się, by rozmiary jej i styl harmonizowały przynajmniej, mniej więcej, z otaczającemi ją budowlami; każdy, prócz względu na własną korzyść, pamięta jeszcze o jednej rzeczy, która zresztą osobistych korzyści wcale nie zmniejsza. Oto stara się za jedną drogą upięknić rodzinne miasto. U nas dzieje się inaczej; jesteśmy daleko oryginalniejsi. U nas każdy z osobna wzięty filister ma swój, nie grecki, nie romański, nie gotycki, nie włoski, ani żaden inny, ale własny filisterski styl, wedle którego wznosi budowle. Bo zresztą i dlaczegóż miałoby być inaczej? Mamy przecie swój osobny warszawski rozum, częstokroć bardzo od każdego innego różny; dlaczegobyśmy własnego warszawskiego stylu mieć nie mogli? A że odznacza się on rozmaitością, że właśnie polega na tem, iż co kamienica, to różnica — tem lepiej dla niego. Już raz wspomniany przeze mnie pan Cymbałkiewicz ma swoje pomysły, a pan Safandulski swoje. Bank handlowy może być nizki, i mieć dwadzieścia cztery razy tak wielkie okna, jak zwyczajne domy miewają, a kamienica naprzeciwko może być sobie wysoka, mieć greckie kolumny, chińskie wieżyczki, po cztery słupki do kupki i mały gołębniczek. To jedno drugiemu nie przeszkadza. Wielka kamienica otoczona małemi, wygląda jak kura z kurczętami — czysty obraz sielskiej natury.
Powtarzam: jesteśmy nawskroś oryginalni. Albo te nasze brudne, odrapane, z pokrzywionymi dachami i powybijanymi dymnikami kamieniczki, stojące obok wspaniałych, wylakierowanych i wyzłoconych gmachów. Niech mi kto pokaże gdzieś za granicą coś podobnego! Zjednało to nawet również oryginalną sławę o nas; kto nie wierzy, niechaj weźmie np. Revue des deux mondes i przeczyta, jak nas opisuje, w powiastce pod tytułem: «Hassarababa», pan Sacher-Masoch. Uczony ten pisarz, którym zachwycają się Francuzi, a który, mówiąc nawiasem, korzystając z licencyi poetyki i prozaiki, przenosi Kołomyję z posiadłości austryackich gdzieindziej, nazywa nas jednym z najbrudniejszych narodów na świecie. Już to, co prawda, pan Sacher-Masoch w nieograniczonej sympatyi dla nas, nie szczędzi barw, byle tylko wszystko wyszło plastycznie i wyraziście. Opisując bohaterkę swej powieści, Polkę, mówi np., że wziąwszy atłasową suknię, zdobną kwiatami i brylantami, zawdziała ją, jak to jest zwyczajem u Polek, na brudną spódniczkę i niemniej brudne pończoszki. Pozwólcie, piękne czytelniczki, ażebym uderzył kopią w jego twarz w waszej obronie. Otóż zdaje mi się, że nie przesadzę, twierdząc, że uczony powieściopisarz-geograf nie zna i na oczy nie widział tych rzeczy, które tak śmiało opisuje. Jeżeli zna Polki, to mam nadzieję, że zna je tylko pozornie. Tak jest: Pan Sacher-Masoch nie zgłębił wewnętrznej strony kwestyi, którą to kwestyę nieraz widzieć można jak najpiękniej wypraną, suszącą się na podwórzach naszych kamienic na sznurkach, o które zrzucamy sobie kapelusze z głowy, lub z nosa binokle. Pan Sacher-Masoch jej nie zna i bredzi co mu się na język nawinie. Krótko mówiąc, na bieliźnie zna się tyle, co na geografii. Zda się, że dosyć ma za swoje!
A propos czytelnika i czytania. Wspominana poprzednio czytelnia dla kobiet pana Jeleńskiego przychodzi, a raczej przyszła już do skutku. Mieści się ona na Nowym Świecie w redakcyi Niwy. Za kilka lub kilkanaście dni będzie otwarta do użytku publicznego. Mieliśmy niejednokrotnie sposobność oglądać nagromadzone tam książki. Wybór ich jest staranny; obok powieści zawiera mnóstwo książek poważnych, treści ściśle naukowej. Najważniejszą jednak podług mnie nowością jest dział książek dziecinnych. Zamiast kupować za gotowe pieniądze lekkie zwłaszcza powiastki dziecinne, które po przeczytaniu na nic nie służą, można je będzie abonować, a skutkiem tego, za mniejszy stosunkowo wydatek, zapewnić ciekawym główkom dziecinnym możność korzystania z większej liczby utworów.

Gazeta Polska, 1875, Nr 219 z dnia 5 października.




XXXVII.
Koleje konne. — Czy dawne spełniały swe zadanie. — Po co ludziom na złość robić? — Powody, dla których jestem przeciwny kolejom. — Komitet zoologiczny. — Pytania i odpowiedzi. — Co za naukę stąd brać mamy. — Dzień siódmy. — Coby zostało po przesianiu. — Lata nieurodzaju. — Przyszli historycy. — Niesłychany wypadek czyli kąpiel w okowicie. — Rozbitkowie i opinia. — Jak należy nazwać rzecz po imieniu. — Moje obowiązki. — Ja i Gazeta Handlowa. — Nie rozumieją mnie. — Pytanie: co jaśniejsze? — Treść i prawda. — Prace Herkulesa. — Redaktor Herkules. — Moje sympatye. — Przemawiam językiem zrozumiałym. — Jeszcze o «Hacefirze». — Nowe pytanie. — Podwójna rola. — Kalendarze. — Kolęda autorki 365 obiadów. — Wyjątki. — Koniec. — Słówko pro domo sua. — Mój podpis.

Uważać można za pewnik, stanowczo przez historyków stwierdzony, że jak w danem społeczeństwie pewna liczba obywateli co rok się urodzić, umrzeć naturalną śmiercią, powiesić się, zastrzelić, utopić i ożenić, tak w temże samem społeczeństwie i w tymże samym czasie, musi być wypowiedziana pewna liczba grubijańskich wyrażeń, bez których wypowiedzenia życie społeczne nie było prawidłowem.
U nas ciężki ten obowiązek spełniali, w znacznej przynajmniej części, niektórzy konduktorowie kolei żelaznej konnej, a spełniali z takiem przejęciem się wielkością swego posłannictwa i tak sumiennie, że wcale nie widzę potrzeby zakładania nowych linii i sprowadzania nowych konduktorów dla ulżenia pracy dotychczasowym.
Jeżeli w tego rodzaju instytucyach chodzi głównie o gadanie przejeżdżającym niegrzeczności, tedy istniejąca dotychczas linia między dworcem kolei żelaznej Wiedeńskiej a Petersburskiej, zupełnie jest wystarczająca; częstokroć bowiem zdarza się, że podróżnik, płacący groszy dziesięć, usłyszy niegrzeczności za daleko większą względnie sumę; jeżeli chodzi o nieregularny przyjazd na stacyę, tedy nieregularność dotychczasowych linii może zadowolić najbardziej nawet fantastyczne natury; jeżeli wreszcie głównem zadaniem instytucji jest zbieranie dziesiątek i walka przeciw prawom fizycznym, opiewającym, że dwa ciała nie mogą się w jednem miejscu znajdować, to i tak istniejąca kolej konna zadanie swe spełnia należycie, bo dziesiątki zbierane bywają namiętnie, a podróżnych układają jak śliwki w solówkach.
Ale nietylko te względy skłaniają mnie do wystąpienia przeciw nowym projektowanym liniom. Wiadoma rzecz, że założenie ich obniżyłoby ceny mieszkań, ludność bowiem przestałaby się tłoczyć do środka miasta. Po cóż więc, pytam, robić na złość właścicielom domów? i szkodzić jedynej gałęzi przemysłu, rozwiniętej na wielką skalę, to jest obdzieraniu ze skóry lokatorów, środek miasta zajmujących? Skoro takie garbarstwo krajowe kwitnie, skoro nasza Warszawa nietylko wytrzymuje pod tym względem współzawodnictwo innych stolic europejskich, ale nawet pomienione stolice przewyższa, nie przykładajmyż dobrowolnej ręki do obalenia tego, co samo wzrosło i rośnie jeszcze co kwartał, jak na drożdżach. Zresztą nowe linie to prawdziwe pantofle Diderota. Będą koleje, natychmiast Towarzystwo gazowe musi się postarać o nowe rury; będą nowe koleje, wnet i dla municypalności kłopot, bo zagorzali postępowcy zaraz zaczną w niebogłosy krzyczeć o lepsze niż dotychczasowe bruki; okaże się potrzeba nowych prac, nowych usiłowań, wydatków, i tym podobnych rzeczy, które prowadzą tylko do niepotrzebnych wysileń miejscowych inteligencyi i nie pozwalają ludziom spać spokojnie.
Nie zakładajmy więc kolei, mili współobywatele! na co nam one? wzrośliśmy i wychowali się na chwałę i pożytek społeczeństwa bez nich? na co nam nowe bruki? ojcowie nasi łamali sobie nogi i rozbijali nosy na takich, jakie istniały dotychczas; każdy więc kamyk w nich jest dla nas pamiątką, którą powinniśmy umieć szanować; na co nam wreszcie nowe rury? — mamy ich i tak dosyć, i wierutnem kłamstwem jest, jakoby inne miasta miały nas przewyższać pod tym względem.
Co się tycze kolei, błagam moich współobywateli, żeby nie próbowali ich zakładać jeszcze i z innych względów. Oto zależy nam wszystkim na tem, żebyśmy nie potrzebowali się później wstydzić. Pamiętacie, jak to zakładaliśmy ogród zoologiczny w Warszawie? Coby to się teraz stało, żeby tak kto przyszedł odrazu do nas i spytał:
— Powiedzcie-no, co tam słychać z waszym ogrodem?
— Ha! założyliśmy komitet; spytaj pan komitetu.
— Dzień dobry, panowie komitetowi. Pukam w wasze okienko. Powiedzcie: coście uczynili z ogrodem zoologicznym?
Cisza! ach jaka cisza! Najmniejszej odpowiedzi. Przyszli historycy gotowi będą utrzymywać, że komitet nigdy nie istniał, i że wieści o nim należy uważać za takie baśnie kronikarskie, jakiemi są podania o smoku na Wawelu. Jeden kronikarz bajkę stworzył, drugi ją powtórzył — stąd przeszła na usta ludzkie i oto jej początek. Zresztą kto wie, jakie tam kiedyś, kiedyś, krążyć będą o tej sprawie podania! Jak tu nawet zapobiedz tym możliwym w przyszłości przypuszczeniom? Chyba pro aeterna rei memoria i dla nauki przyszłych pokoleń ułożę całą tę sprawę w pedagogiczne pytania i przedstawię ją metodą księdza Putyatyckiego w sposób następujący:
Pytanie. W którym roku był założony w Warszawie komitet zoologiczny?
Odpowiedź. W roku 1874.
P. Jaki był cel tego komitetu?
O. Założenie ogrodu zoologicznego.
P. Co zaś uczynił komitet?
O. Zjadł pana Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego.
P. Co za naukę stąd brać mamy, że komitet zjadł p. Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego?
Co za naukę stąd brać mamy? Teraz ja wam odpowiem, czytelnicy. Stąd, że komitet zjadł p. Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego, brać mamy, jak na dziś, tę naukę, żebyśmy do komitetów nie wybierali ludzi z fenomenalnym apetytem; ci bowiem przedewszystkiem jedzą, potem śpią, potem znów jedzą, a w końcu zjedzą i nas. Zjedzą nas — przysięgam wam, razem z naszem zaufaniem do mężów zaufania, razem z naszą czcią dla miejscowych wielkich ludzi z jubileuszami czterdziesto i pięćdziesięcioletniej obywatelskiej ospałości, jakie rzeczonym wielkim ludziom wyprawiamy, razem z albumami fotograficznymi, które ofiarujemy im w podobnych okazyach, ażeby patrząc na nasze krzywe nosy, rozpływali się nad prostemi drogami, jakiemi przez całe życie chodzili; słowem, zjedzą nas całkowicie tak, jak p. Bartelsa z całym jego inwentarzem.
Powtóre, stąd, że komitet zjadł pana Bartelsa i zawiązek ogrodu zoologicznego, brać mamy jeszcze tę naukę, żebyśmy o zamiarach naszych nie trąbili na wszystkie strony świata, nim będziemy mieli jakąś pewność, że zamiary owe kiedykolwiek w czyn się zmienią; żebyśmy sobie nie winszowali obywatelskich zasług i uczuć na mocy chęci tylko, nie zaś czynów. O tak! z tej jednej sprawy wiele naraz brać powinniśmy nauk. Powinniśmy nauczyć się mówić sobie prawdę w oczy; powinniśmy zrozumieć, że niektóre nasze popularności są to nadęte powietrzem pęcherze, na które, gdy jaki istotny ciężar obowiązków spadnie, wnet się dziurawią, robią wiele huku i puku, a pozostaje tylko trocha dymu i lichy szmat, na owinięcie palca nawet nie zdatny. Powinniśmy wyznać sobie, że nie umiemy nic zrobić porządnie, że jedni chcemy iść do lasa, drudzy do Sasa, że ruch społeczny, który zdawał się chwilowo ożywiać i wzrastać, osłabł znowu, że brak wybitniejszych osobistości, że widocznie żyjemy w dniu Sabbatu, bo jak mówi poeta:

«Dziś dzień siódmy; Bóg rękę na rękę założył,
«Odpoczywa po pracy — nikogo nie stworzył».

Tak! tak! mili czytelnicy. Gdyby nas jaki olbrzym zebrał wszystkich razem potężną dłonią i popróbował przesiać choćby przez najdrobniejsze sito — przelecielibyśmy wszyscy napewno razem z naszemi znakomitościami. W sicie pozostałoby chyba tylko kilka czapek, ponieważ każda czapka, jako obejmująca głowę, musi być od niej większa, — kilka grubszych projektów i spora ilość ogromnych zamiarów, z którymi olbrzym ów nie wiedziałby co robić, bo się nawet na podpałkę w piecu nie zdały.
Przyszli historycy nazwą znowu czasy nasze latami nieurodzaju. A jednak — co sprawiedliwe, to sprawiedliwe! — przyszły historyk, który dobrze się wpatrzy w naszą epokę, dostrzeże kilka zdarzeń tak dziwnych, że może nawet w prawdziwość ich nie uwierzy i do cudów je policzy. Powiedzcie naprzykład, co sobie pomyśli przyszły kronikarz, gdy dojdzie go wieść, że za naszych czasów mieli niektórzy ludzie zwyczaj kąpać się w okowicie, i gdy pewnego razu zanurzyli się zbyt głęboko, utopili w owem morzu wódczanem tak potrzebne człowiekowi przedmioty, jak uczciwość i honor obywatelski. Co się z temi rzeczami stało, już dziś krążą najrozmaitsze wieści. Nie wiem, czy szukano ich, ale wiem, że choćby szukano, toby już nie odnaleziono. Przesiąkły widocznie okowitą i poszły jak kamień na dno. Nie wiem także, czy i kąpiący się już ostatecznie wypłynęli — ale wiem znowu, że dla takich rozbitków niema portu, że muszą, powinni się rozbić o skały! Rozumiecie mnie, czytelnicy, a jeżeli nie rozumiecie, powiem jasno i bez przenośni: prąd opinii publicznej powinien koniecznie się zwrócić przeciw takim nadużyciom — choćby dlatego, żeby okazać jasno wszem wobec i każdemu z osobna, że ogół nie jednoczy się z niemi, ani też z niemi współczuje. Nadużyć tych nic nie tłómaczy i nikt nie potrafi ich obronić. Kto obchodzi prawo, i nie płacąc od produktu, sprzedaje go z zyskiem sto na sto — i o sto procent taniej od swych współobywateli i sąsiadów, ten wyciąga im gotowy grosz z kieszeni, ten łupi ogół — ten wzbogaca się kosztem publicznym.
Tym razem, wobec opłakanego stanu majątków ziemskich, wobec swych interesów, w których każdy z posiadaczów ziemskich siedzi jak w bagnie po uszy, występek to tem cięższy. A przytem opinia ludzka tem się odznacza, że często winę jednego na cały ogół składa. Nie mówią ludzie: taki to on! — lecz: tacy to oni wszyscy! W ten sposób, w wypadku, o którym mowa, łupież grosza cudzego stała się jeszcze obdzieraniem z dobrej sławy współbraci. Cóż im wreszcie zostanie? W poczuciu, iż są głową ogółu, mimo biedy, mimo ciężkich czasów i cięższych jeszcze interesów, nosili dotąd czoła wysoko — czyż ma im je teraz wstyd pochylić?
Nie! Co do nas, dalecy jesteśmy od rzucania kamieniem na wszystkich, ale właśnie dlatego pragnęlibyśmy, aby ci, których ta sprawa najbardziej bezpośrednio dotycze, nie wahali się nazwać jej właściwem imieniem; pragnęlibyśmy, aby opinia wyrobiła się w tym względzie jednozgodna, i aby wypowiadana była zarówno głośno, jak stanowczo.
Oto są nasze życzenia. Co do mnie, z obowiązku muszę mówić częstokroć nagą, choć przykrą prawdę, choć nie dbam o skutki, jakie to za sobą pociąga. Kto nie chce prawdy słuchać, niech sobie uszy zatka, albo niech udaje, że nie rozumie, tak, jak to uczyniła Gazeta Handlowa. Biedny niedomyślny organ! nie zrozumiał o co mi chodziło, gdym opisywał giełdę i giełdowo-handlowy język. A jednak zdawało mi się, żem się wyraził po polsku. Powiedzcież sami, czytelnicy, czy może być coś jaśniejszego? Oto powiedziałem: Panowie giełdowicze mówicie po niemiecku, albo szwargoczecie, jak ostatnie szajgecy, zamiast mówić czysto i poprawnie po polsku. Zdaje mi się, że to dość jasne, że to jaśniejsze nawet od telegramów Gazety Handlowej, od jej «słabych tendencyi», od jej «powściągliwych eksporterów», od «Standard white w miejscu», od «Mixed. numbres», od «forsownych usposobień», od «reflektantów», a nareszcie od wszystkich interesów stojących w pszenicy, mocnych w życie, słabych w okowicie, spokojnych w owsie i t. p. A jednak Gazeta Handlowa nie zrozumiała mnie! Mamże to sobie tłómaczyć niedokładną znajomością języka, którym przemawiam? Co większa, powiedziano mi, że nie uwzględniam treści i prawdy. Przepraszam i uwzględniam. Treścią w zeszłym moim odcinku było: szwargoczenie na giełdzie, a prawdą nietylko było, ale jest do tej pory: szwargoczenie na giełdzie. Kto się chce o tej treści i prawdzie przekonać, niech pójdzie i przekona się sam, tak, jak ja się przekonałem. Gotówem mu nawet towarzyszyć w tej wycieczce, jakkolwiek, ile uważam, zdołałem sobie zyskać tylko nader średnią sympatyę pomiędzy mężami, zajmującymi kurulne krzesła w sali giełdowej.
Ha! cóż robić? Przykro mi to bardzo, ale jeszcze więcej przykrości sprawia mi to, że nie zrozumiała mnie Gazeta Handlowa. Ogarnia mnie nawet z tego powodu pewna melancholia, bo rozumując sobie, że jeśli mnie nie zrozumiał organ giełdowo-handlowy, który powinien być wyskokiem giełdowo-handlowej inteligencyi, to cóż dopiero mówić o giełdowiczach! Wszystko więc co powiedziałem było grochem rzuconym na ścianę! A jednak Gazeta Handlowa mogłaby najdzielniej wpłynąć na wyrobienie czystego języka handlowego i na oczyszczenie tych giełdowo-augiaszowych stajni. Praca to wprawdzie herkulesowa, ale dlaczegóżby redaktor gazety nie miał zostać Herkulesem?
Ale o czem tu nawet i mówić! Wszystko może byłoby dobrze; gazeta podjęłaby się misyi; redaktor jej możeby spróbował być Herkulesem, gdyby... gdyby rozumiał o co mi chodzi. Cóż jednak czynić? Nie rozumie! Prawdziwe to nieszczęście. Ponieważ jednak chodzi mi niezmiernie, żeby mnie zrozumiano; powtóre: ponieważ nie zrozumiano mnie, gdym mówił po polsku, nie pozostaje mi więc nic innego, tylko przemówić językiem, który w świecie handlowo-giełdowym jest najpowszechniejszy i najlepiej zrozumiały:
A zatem:
Meine Herren! Man muss nett polnisch sprechen, sonst ich werde Ihnen hundert mal sagen, dass sie so plaudern wie auf die Wołowa Gasse. Verstehen sie mir jetzt?
Ale przebóg! co widzę! zamiast nauczyć giełdowiczów swego języka, ja sam zaczynam pisać po niemiecku. Dam temu pokój, choćby ze względu na to, żeby mi się nie przytrafiło napisać coś taką niemczyzną, jak owemu szlachcicowi z nad Sanu, który, pisząc do reichsratu o pewnym projekcie, wyraził się: Mein Nachbar von Psia wólka hängt die Hunde auf diese Projecte. Dopierożby biegli w tym języku panowie z giełdy hängten und auf mich die Hunde! Przecież niedawno spotkała mnie surowa wymówka redaktora Hacfiro za to, że nie wiedziałem co znaczy Ha-zefira czy też Hacfiro. Wprowadziłem was mimowoli w błąd czytelnicy. Hacfiro znaczy Jutrzenka, i nie będzie to pismo poświęcone ani sprzedaży promes od pożyczek premiowych (czytaj: strzyży owiec), ani sprawom dogmatycznym, ani mówieniu gorzkich prawd w oczy współwyznawcom, tylko naukom przyrodzonym i filozofii. Nie wiedziałem także, kto je będzie czytał, ale Izraelita zapewnia, że jest wielu Żydów nie znających innego języka, tylko hebrajski. Wprawdzie Izraelita nie donosi nam, gdzie się znajdują i przedewszystkiem czem się trudnią takie egzemplarze — ale musimy wierzyć, że są, skoro nam za to zaręczają. Nie rozstrzyga to wprawdzie jeszcze kwestyi ostatecznie, a raczej tworzy nową; wiemy bowiem teraz, kto będzie czytał Hacfira; ale znów pytanie: kto będzie do niego pisał? Prawdopodobnie ciż sami. — Redaktorowie, będą zarazem prenumeratorami. Czasem zdarzają się na świecie takie podwójne role. Znałem np. małego chłopczyka, który galopując po pokoju, poganiał się zarazem biczykiem i słowami; był więc jednocześnie jeźdźcem i koniem.
Otóż i mój odcinek ma się już ku końcowi. Chciałem jeszcze pomówić z wami czytelnicy o kalendarzach, które się już na rok 1876 ukazują, ale ponieważ nie mam jeszcze wszystkich pod ręką, poprzestanę więc na wzmiance o jednym, to jest o kalendarzu czyli kolędzie (nie zaś jak napisano: kolendzie) dla kobiet przez autorkę 365 obiadów. Gospodynie nasze dowiedzą się z tego kalendarza, jak szyć, prać, prasować, gotować, słowem: wyłożono tu dokumentnie, na czem polega praktyczna strona babizmu, nie takiego perskiego, o jakim niedawno było w gazecie, ale zwyczajnego, naszego gospodarsko-domowego babizmu, którego bezpośrednim skutkiem jest, że mąż przedstawicielki babizmu bywa nakarmiony, dzieci umyte i uczesane, mieszkanie utrzymane schludnie, a rachunki gospodarskie porządne i dokładne. Są to wszystko rzeczy arcy praktyczne, ale oprócz nich mogą się czytelniczki dowiedzieć wielu jeszcze innych. Czy wiecie np. piękne panie, co głównie mamy do zawdzięczenia wojnom krzyżowym? Może zbliżenie Europy z Azyą? Nie to. Może zbogacenie wiedzy skarbami nauki arabskiej? Nie to. Może upadek feudalizmu, wzmocnienie się władzy królewskiej, wzrost miast? Jeszcze nie to. Zajrzyjcie do książki autorki «Trzystu sześćdziesięciu pięciu obiadów», a na stronicy 46 znajdziecie wyjaśnienie następujące:
«Wyprawom krzyżowym zawdzięczamy, że francuscy krzyżowcy z piaszczystych pól wojny w Askalon przywieźli... szarlotki do europejskiej kuchni». Przytaczam dosłownie; moim dodatkiem są tylko przecinki, z którymi autorka zdaje się żyć w stosunkach, pozostawiających wiele do życzenia.
Ale mniejsza o to. Parę wierszy dalej, czytamy znowu:
«Za Leona X-go powstało fricandum.
Albo jeszcze dalej:
«Przeszło 5500 lat potrzebowała ludzkość na odkrycie fricandum i użytek widelcy.
Autorka liczy widocznie lata od stworzenia świata, tak jak Hacfiro. Biedna ta ludzkość! co też ona musiała ucierpieć przez 5500 lat, aż do tej chwili!
Prócz tego kalendarza, ma jeszcze wyjść, może już wyszedł drugi, nakładem p. Wiślickiego. Nie mając go obecnie pod ręką, wzmiankę o nim odkładam na przyszłość.


∗             ∗
Teraz już skończyłem. Pozwólcie tylko, że powiem jeszcze parę słów pro domo sua.

Trafia się czasem, że po wyjściu mego odcinka, zwłaszcza jeżeli mi się zdarzy kogo zbyt pochwalić, zgłaszają się do redakcyi rozmaite osoby, niestety prawie zawsze rodzaju męskiego, i wypytują się z nader zresztą podejrzaną troskliwością, kto pisuje tę rubrykę. Owóż pragnę zadowolić ciekawość tych osób. Pójdę utartym śladem Trębeckiego, który przyparty raz przez zbyt ciekawych, a nawet prześladowany przez rozmaite pisma, zarzucające mu na swój sposób nieuwzględnienie treści i prawdy, odpowiedział:

Żadnych gróźb się nie boję, ani dbam o łaski,
Chrzestne imię me: Józef — rodowe: Biela(w)ski».

Ja pisywałem jeszcze, lubo z pewnemi przerwami: «Bez tytułu» — teraz «Chwilę obecną» prowadzę już pono drugi rok, nazywam się zaś:

Litwos.
Gazeta Polska, 1875, Nr 228 z dnia 15 października.




XXXVIII.
Kwestya wschodnia. — Powody polityczne. — Nowe drogi, karetki, omnibusy, pocztylioni et tutti frutti. — Lombard i moje dobre chęci. — Kilka słów poważnych o Żydach a humorystycznych o niektórych organach. — Dawidek. — Z giełdy do salonu. — Moja galerya. — Kawaler Zielonogłowski i marszałek Nadymalski. — Mam takich więcej. — Przejście do spraw poważniejszych. — Niewinni. — Rozmowa. — Obraz. — Ziarnko piasku. — Moje powody i moje rady.

Czy wiecie, czytelnicy, co to jest kwestya wschodnia? Otóż na bruku warszawskim kwestya wschodnią nazywa się to, gdy długobrody wyznawca zasady: sto od sta, uchwyci pod filarami teatralnymi, za angielskie poły od surduta, złotego młodzieńca i, trzymając w ręku wydzierającą się ofiarę, biegnie za nią, ile mu sił wystarczy. Że zaś dla osadzenia na miejscu złotego młodzieńca, uciekającego przed wierzycielem, siły jednego człowieka nie wystarczają — bywa więc tak, że tego, który trzyma, łapie z tyłu solidarny z nim drugi, tego znów trzeci, tego z kolei czwarty, piąty, i cała ta kawalkada, podobna do pociągu kolei żelaznej, w którym lokomotywą jest dłużnik, a wagonami wierzyciele, przebiega przed oczyma zdumionych i przestraszonych widzów tem śpieszniej, że lokomotywa dokłada wszelkich sił, żeby otrzymać najwyższą możliwą dla pośpiesznych pociągów szybkość.
Otóż to nazywa się w języku i na bruku warszawskim: kwestyą wschodnią. Nasza złota młodzież, na wzór Anglii, radaby jej nie poruszać nigdy, wschodnie zaś żywioły dążą do rozwiązania jej, ile razy zdarzy się dobra po temu sposobność. Co do mnie, wyznam szczerze, że nie lubię kwestyi wschodniej, i jeżeli wspominam o niej, to tylko dla uspokojenia moich czytelników. Złe języki rozpuściły wieść, jakoby przyczyną długiej nieobecności «Chwili obecnej» były właśnie takie politycznej natury powody, o jakich wspomniałem przed chwilą. Otóż niema w tem ani za grosz prawdy. Podróżowałem, oto wszystko. Tem się tłómaczy moje milczenie. Podróż moja trwała wprawdzie o wiele dłużej, niż pierwotnie zamierzałem, nie stało się to jednak z mojej winy.
Ponieważ w omnibusie, którym jechałem, jeden koń był kulawy, drugi ślepy, pocztylion zaś miał febrę — co wiorsta więc odpoczywał koń kulawy, co dwie zatrzymywaliśmy się z powodu paroksyzmu, jakiego dostawał powożący, a co trzy dlatego, że każdy koń czy ślepy, czy nie ślepy, musi przecie w drodze mieć chwilę wypoczynku. Przez cały ten czas rozmyślałem nad kwestyą, czy w sumie, wyznaczonej na polepszenie naszych dróg bitych, przewidziane są pozycye wydatków na tak względne przedmioty, jak nogi i oczy dla koni, a chinina dla powożących, przyczem zauważyłem, że jeżeli nie są przewidziane, tedy wpływ chininy na szybkość komunikacyi jest faktem, który ja pierwszy odkryłem, i za który należy mi się niewątpliwie patent wynalazku.
Ileżby to prawdopodobnie znaleziono takich wynalazków w ciągu długich godzin podróży, gdyby nie wstrząśnienia, które zna dobrze każdy, komu zdarzy się choć raz odbywać drogę w karecie pocztowej, a które sprawiają, że mózg nieszczęśliwego śmiertelnika, odbijając się o ściany własnej czaszki, jak ziarnko grochu o ściany blaszanej grzechotki, nuży się łatwo i zawiesza, aż do bardziej sprzyjających warunków, swe czynności.
Nasze szosy nie pozwalają myśleć. Cóż na to poradzić i co stąd wnioskować? Poradzić nie umiem; co zaś do wniosków, to pierwszy, jaki przychodzi mi do głowy, jest: że ponieważ zarząd naszych szos z obowiązku musi po nich jeździć, co, jak wiadomo, niepodobnym czyni proces myślenia, nie może więc, choćby nawet chciał, o nich myśleć; trzeba zatem dać pokój krzykom i wrzawie przeciw stanowi dróg wyżej wzmiankowanych. Powtóre, owe wstrząsania głowy mają swoją dobrą stronę, o której nie należy zapominać. Komu głowa lata na wszystkie strony w karetce, mózg w głowie, a myśli w mózgu, ten porządnie myśleć nie może. To było już dowiedzione, ale zapominamy, że kto nie myśli, ten się nie nudzi, kto się nie nudzi, ten się bawi, kto się zaś bawi, ten nie ma powodu narzekać ani na stan szos, ani na zarząd, który nad stanem owym czuwa.
Czy tak więc, czy owak, widzicie, czytelnicy, że nie mogę inaczej skończyć, tylko na pochwałach dla zarządu szosowego. Czy pochwały te będą zrozumiane należycie i czy zdołają obudzić w sferach zarządu odpowiednią dla mnie sympatyę, o tem, pouczony smutnem doświadczeniem, pozwalam sobie wątpić. Niedawno zdarzyło mi się pochwalić grzeczność i uprzejmość urzędników naszego Lombardu w obchodzeniu się z interesantami. W pochwałach tych nie szczędziłem różowych barw w tej myśli, że naprzód jestem z uwielbieniem dla samej instytucyi, a powtóre, któż mi może zaręczyć, czy prędzej czy później nie wejdę z nią w bliższe bezpośrednie stosunki? Co prawda, w stosunki te już nawet wszedłem, ale na nieszczęście jakże dalekie są one od takich, o jakich marzyłem! Co powiecie? Zrozumiano najfałszywiej moje piękne zamiary. Obrażono się na mnie, obrażono najniesłuszniej; cóżem ja bowiem winien, iż Lombard sądzi, że wszelkie pochwały o nim wypowiedziane nie mogą być czem innem tylko ironią. A jednak tak sądzi sam Lombard, tak sądzą jego urzędnicy, przewodnicy i wszyscy święci, jacy tylko z instytucyą tą związek mają. «No! przecież na seryo chwalić mnie nie można, — rozumował sobie Lombard — był to więc złośliwy żart, jeżeli zaś był to żart, więc wytoczmy żartującemu sprawę». Wyznaję chętnie, że rozumowanie takie dowodzi zarówno idealnej, ewangelicznej skromności, jak i pozytywnej trzeźwości umysłowej. Tak jasnego poglądu na rzeczy dawno nie zdarzyło mi się spotkać. Co do mnie jednak, powtarzam raz jeszcze, że chwaliłem szczerze, tak, jak i teraz szczerze wynurzam moje uznanie dla władz umysłowych i bystrości rozumowania filarów pomienionej instytucyi. Suum cuique! Zrobiłem może nieostrożnie, zamiast bowiem sam przekonać się, o ile pochwały są słuszne, zaczerpnąłem je z pism innych.
Na wszelki wypadek jednak, mogę wskazać pierwotne źródła.
Oto i wszystko. Teraz dopiero przekonywam się, jak źle jest wyjechać na pewien czas z Warszawy i dać sposobność «najserdeczniejszym» do rozpuszczania o sobie wieści. Wyobraźcie sobie, czytelnicy, ogłoszono mnie tu za żydożercę, a ja nie mogłem się nawet od tego ludożerczego przezwiska jak należy obronić.
Nie, moi panowie! Tak nazwa sama, jak i cały zaszczyt, jaki przynosi polemika z wami, spotkał mnie niezasłużenie.
Pierwszej wyrzekam się dlatego, że mi się nie podoba, drugą raczcie uszczęśliwić kogo wam się podoba, byle nie mnie — a przedewszystkiem nie narzucajcie się jako obrońcy tym, którzy obrony waszej nie potrzebują i którzy w danym razie, na mocy zasady: «Strzeż mnie Boże od moich przyjaciół i t. d.», źleby na niej wyjść mogli. Kto Żydom wogóle powiada, że źle mówią i piszą po polsku, czyni to nie w chęci połknięcia ich, jak się połyka ostrygę, ale w tym celu, by przestali źle, a zaczęli dobrze mówić i pisać. Kwestya wyznania i pochodzenia są to rzeczy zgoła inne, leżące zawsze poza obrębem żartów i przycinków. Co więcej powiem, dla mnie kwestya żydowska, w związku z narodowością i pochodzeniem, nie istnieje — istnieją tylko obywatele, którym należy prawdę mówić w oczy. Postawiłem tę sprawę jasno już w poprzednim odcinku i stawiam ją raz jeszcze, w nadziei, że otworzy ona oczy tym wszystkim, którzy chcą patrzeć trzeźwo. Chodziło mi i chodzi o język i o nic więcej; tymczasem postarano się wmówić w ludzi, że młodzieńcom semickim zarzucam nietrafny wybór narodowości w chwili ich przyjścia na świat, że mam wrodzoną antypatyę do Starego Testamentu, że obrzucam błotem całą narodowość, i że kto wie, czy nie jadam befsztyków z niemowląt izraelskiego pochodzenia.
Otóż, ani takich befsztyków nie jadam, ani do innych wyżej wymienionych potworności się nie posuwam. Organowi handlowemu, który począł na cztery strony świata krzyczeć: — Zabił! zabił! — chodziło o reklamę i o nic więcej. «No, słuchaj, Izrael — ja ciebie bronię, a ty mnie prenumeruj!» — oto była tendencya tych występów, a zarazem fakt tłómaczący niezwykły zapał, z jakim mnie wzięto w obroty i z jakim przypisano mi myśli i intencye, o których ani mi się śniło.
Powiedz bo wreszcie sam, czytelniku, cobyś powiedział o tem, gdybym naprzykład napisał, że adwokaci nasi źle mówią po polsku, a ktoś wyciągnął z tego wniosek, że napadam na wyznawców religii chrześcijańskiej? A jednak taki wniosek wyciągnął organ handlowy. Ja mówiłem, że na giełdzie po większej części szwargocą z niemiecka, Bóg wie, po jakiemu, a organ handlowy wyrozumował, że napadam na wyznawców Starego Testamentu. Cóż chcecie, jest to taż sama logika, która pozwala wnosić, że ponieważ od czasów Piastowskich, aż do początków dziewiętnastego wieku, ciągle wychodziły prawa ochraniające majątki i osoby Izraelitów w Polsce osiadłych, zatem Izraelici byli pozbawieni wszelkich praw. O logiko! otworzono ci nowe drogi, ale ja ci radzę poprostu i szczerze: nie wchodź na nie, bo niedaleko zajdziesz.
O tej przeszłości i o tych dawnych prawach dałoby się wiele powiedzieć, ale znaczyłoby to polemizować wprost z naszym organem handlowym, czego pragnę uniknąć. Polemikę tę pozostawiam pismom humorystycznym, które z tak wdzięcznego materyału nie omieszkają pewno skorzystać.
Niechaj jednak nikt nie wyciąga stąd wniosku, żebym osobiście żywił jakąś niechęć tak do organów handlowych, jak i do ich podpisanych przedstawicieli. Owszem, przeznaczam im specyalne miejsce w sercu mojem, a życząc im amelioracyi językowych, zastrzegłbym sobie wyraźnie, że na cały ogół za rozeschnięty język jednego indywiduum napadać nie myślę.
Skończyłem. Wprawdzie, gdybym chciał odpowiadać na wszelkie repliki, zeszłym felietonem moim wywołane, nie mógłbym pominąć listu, pewnego jedenastoletniego Dawidka z Franciszkańskiej ulicy, wspomnę jednak o liście i autorze, dla pociechy czytelników, kilku tylko słowami. W liście owym, który, mówiąc nawiasem, jest do obejrzenia w redakcyi, jedenastoletni Dawidek pyta mnie przedewszystkiem, dlaczego zaczepiam Żydów we wtorek (skąd się wziął wtorek, Bóg widzi, nie wiem), następnie więcej tragicznie, niż ortograficznie grozi mi okropnymi skutkami, jakie z tej mojej zuchwałości wypłynąć mogą, a w końcu w sposób zupełnie już liryczny oświadcza, że codzień po obiedzie ma zwyczaj wychodzić na przechadzkę.
Ostatni ten zwyczaj, lubo trudno wyrozumieć, w czem bezpośrednio może on mnie dotykać, pochwalam w tobie, Dawidku. Przechadzka po obiedzie służy zdrowiu i zapobiega gnuśności. Mniej natomiast podoba mi się to, że mając lat jedenaście i będąc uczniem, zamiast się uczyć, pisujesz listy do redakcyi. Widzisz, jak się będziesz uczył, to nauczysz się: popierwsze, lepiej rozumieć zawsze o co chodzi, a powtóre, nauczysz się pisać i nie pomieszasz wtorku, felietonów i poobiedniej przechadzki, jak grochu z kapustą. Byłbym odesłał twój list do Gazety Handlowej, która wydrukowałaby go niezawodnie, ale właśnie nie chciałem cię wbijać w pychę, pragnę bowiem, żebyś jeszcze trochę urósł, nim zostaniesz szermierzem czyjej sprawy. Tymczasem ucz się, a gdy nauka rozświeci ci w główce, gdy wyrośniesz na pożytecznego pracownika społeczeństwa, którego jesteś członkiem, gdy nauczysz się czytać i poprawnie mówić i pisać po polsku, wówczas będziesz taki dobry, jak i każdy inny, wówczas — (nie obawiaj się za wcześnie) — nikt nie będzie na ciebie napadał i każdy chętnie wyciągnie do cię rękę, bez względu na twe pochodzenie i wyznanie.
Spodziewam się, że sprawa stoi jasno, i przechodzę do czego innego. Będę wam teraz, czytelnicy, opowiadał anegdotki z wielkiego świata, a czynię to tem chętniej, że potrącę o francuszczyznę, która dla naszych salonów jest tem samem, czem język niemiecki dla naszej giełdy. Enfin nous pouvons le lire! — wykrzyknął pewien dystyngowany młodzieniec, imieniem Toś — dowiedziawszy się, że Kraszewskiego mają przekładać w «Revue des deux mondes» na francuski. Enfin nous pouvons le lire! — powtórzyło z zadowoleniem całe równie dystyngowane towarzystwo: księżna Bibi, hrabianka Mimi, pani Dziurdziulewiczowa z córkami, radca Cymbałkiewicz, chevalier de Zielonogłowski, marszałek Nadymalski i l’abbé Wyliżalski. Toś mi zaręczał, że z tego powodu była wielka i długotrwała uciecha. No! proszę! proszę! I pomawiają tu nasze salony, że się nie zajmują literaturą krajową. Mylicie się, demagogowie! salony nasze żywo obchodzi literatura krajowa, potrzeba umieć ją tylko podać z odpowiednim sosem. Że to się źle czyta po polsku, nic dziwnego, bo się źle rozumie po polsku. Ot, naprzykład, chevalier de Zielonogłowski, cóż on winien, że nie zna dobrze swojego języka? Od najmłodszych lat miał guwernera, bardzo zresztą dystyngowanego i w dobrym duchu człowieka, niejakiego Monsieur d’Orangoutang, który, jako cudzoziemiec, nie mógł go wyuczyć tutejszo-krajowego języka; następnie, doszedłszy do lat młodzieńczych, chodził w Paryżu do szkoły Mabile... chciałem powiedzieć: centralnej, której jakkolwiek nie skończył, nabrał za to manier w Bulier... chciałem powiedzieć foubourg S. Germain — i bądź co bądź dał piękny przykład, że w dzisiejszych czasach najbogatszy nawet i najlepiej urodzony człowiek musi mieć jakąś specyalność, choćby polegającą na umiejętnem wygładzaniu i utrzymaniu paznogci. Mówię to wszystko dlatego, że mimo tak cudzoziemskiej edukacyi, chevalier ucieszył się jednak razem z innymi, że będzie mógł czytać Kraszewskiego. Wogóle zapewniam was, czytelnicy, że całe to towarzystwo, w które was wprowadziłem, oddycha jak najlepszemi chęciami. Prócz tego wszystko to są tak mili ludzie, że pewno nie oprę się chęci poznajomienia was w następnych odcinkach szczegółowo z każdą wyżej wymienioną przeze mnie osobistością. Dziś tego uczynić nie mogę, zabrałoby mi to bowiem zbyt dużo czasu, dlatego poprzestanę na powiedzeniu wam kilku słów o marszałku Nadymalskim.
Co mnie w tym człowieku zawsze szczególnie zachwycało, to ta godność osobista, która bije z każdego jego gestu i słowa. Nie dziwcie się, że marszałek z lada kim wdawać się nie będzie. Nie pozwala mu na to ani pozycya socyalna, ani nazwisko. Jak jednak umie przeczuć z samego brzmienia nazwiska, z kim można zrobić znajomość, a z kim nie, niech wam tego dowiedzie następujący wypadek.
Na pewnych wodach zagranicznych, przy tabldocie siedziało polskie towarzystwo, w którem znajdował się i marszałek. Marszałek nie znał nikogo, ale wiedział z kim ma do czynienia, dlatego zachowywał się ostrożnie i milcząco. Gniewało go już to, że ci, którzy zwracali się do niego w rozmowie, nazywali go tylko poprostu: panie dobrodzieju — nie był więc i w humorze. Rozmawiano o muzyce, o operach, wymieniano rozmaite nazwiska, o których marszałek nigdy nie słyszał i nie wiedział, co są zacz — wreszcie ktoś zwraca się do marszałka i pyta:
— Pan Dobrodziej lubi muzykę?
Marszałek kiwnął lekko głową, co znaczyło, że jeżeli jej nie lubi, to przynajmniej jej pobłaża.
— A zna Pan Dobrodziej Hugonotów?
Marszałek z samego brzmienia nazwy domyślił się, że to jakaś nieszczególna szlachta, a może i nie szlachta, która, jak sądził, bawi właśnie na wodach, dlatego odrzekł sucho:
— Nie znam i nie życzę sobie!
Co za takt! co za przezorność prawdziwie polityczna! I pomyśleć tu sobie, że ten człowiek, któryby na szerszej arenie politycznej znalazł dopiero sposobność do rozwinięcia wszystkich swych świetnych przymiotów, musi ograniczać się na sprawach jednego powiatu!
Jeżeli jednak sądzicie, demagodzy, że mało mamy tu w Warszawie takich Nadymalskich, takich Zielonogłowskich, Tosiów, takich matron, jak pani Dziurdziulewiczowa z córkami, takich dam, jak księżna Bibi i hrabianka Mimi, to się mylicie. Na większy wstyd wasz, a chwałę naszego grodu mamy takich postaci dosyć. Poczekajcie: niech przyjdą czasy filantropijnego przebierania nogami, koncertów, żywych obrazów, a w następnych odcinkach będę wam je wytrząsał jak z rękawa.


∗             ∗

A teraz spytacie, czytelnicy, co słychać poważniejszego w Warszawie?
Doprawdy niewiele więcej, niż wam już powiedziałem, a przytem może i nie o wszystkiem wiem, bo jak wspomniałem, parę tygodni nie byłem w mieście. Wróciwszy, zastałem Warszawę, a raczej towarzystwa warszawskie, deklinujące na wszystkie sposoby wyraz: «Niewinni». Doprawdy, nie myślę wcale wkraczać w dziedzinę zazdrosnego o swoje prawa naszego recenzenta teatralnego, sądzę jednak, że sztuka ta nie musi być pospolitą miernością, skoro tyle zdołała wzbudzić rozpraw, sporów i gorących za i przeciw. Pamiętam, że po przedstawieniu jej udałem się do jednego z naszych artystyczno-literackich salonów. Nie rozmawiano o niczem więcej, tylko o tej sztuce. Między zwolennikami jej tendencyi odznaczała się szczególniej pewna piękna i młoda dama, której następnie towarzyszyłem w drodze do domu. Wyszedłszy z towarzystwa, była jeszcze pod wpływem sztuki i rozpraw o niej. Rozmowa nasza snuła się dalej na tejże samej kanwie, było to jednak zarazem jakby badanie się wzajemne dwu umysłów, które się nie znają, a poznać pragną. Jeśli dwie dusze zespolisz z sobą na długie lata, wówczas póty będą się do siebie naginały, aż znajdą pewną linię wspólną dla swych charakterów, usposobień i wyobrażeń, po której dalej już pójdą ręka w rękę. Ale przy pierwszem zetknięciu się, nim w świecie jednakich myśli i pragnień nastąpi porozumienie, zawsze odbywa się pewna jakby próba, podczas której, co jeden duch pochyli się ku drugiemu, to drugi cofa się znowu, jak trwożliwy ślimak w skorupę. Takiem też próbowaniem i cofaniem się wzajemnem była początkowa nasza rozmowa, porozumienie jednak nadchodziło szybko. Towarzyszka moja co chwila stawała się szczerszą. Noc i cisza późnej godziny usposabiała ją do otwartości. Była to dusza przejasna, wrażliwa, nawskroś artystyczna, ale zmęczona trochę. W chwilach takich duchowego zmęczenia pospolity filister wpada w apatyę, poczyna palić fajkę, kupuje sobie orzechów i gryzie je bezmyślnie, albo też obraca oczy naokoło siebie, wielkie palce rąk złożywszy na żołądku, mrucząc i zrzędząc trochę na porządek tego świata. Ale dla istot uczuciowych i wrażliwych, a obdarzonych bujną wyobraźnią, stan zmęczenia duszy jest stanem strasznego zwątpienia o wszystkiem i bezdennej duchowej rozpaczy, która im głębiej nurtuje, tem większym na zewnątrz pesymizmem się objawia. Towarzyszka moja właśnie była w takiem usposobieniu — które na nieszczęście nie wydawało się chwilowem tylko. Zaprzeczająca wolnej woli tendencya «Niewinnych», pod której wrażeniem zostawała i z którą się zgodziła, nasunęła jej cały szereg myśli i konsekwencyi, tak pesymistycznych, jakby całe życie chowała się na filozofii rozpaczy Hartmanna. — Niema więc wolnej woli, mówiła do mnie, jesteśmy tylko igraszką własnej krwi, własnego temperamentu i zewnętrznych warunków otoczenia.
— Straszna myśl, a jednak prawdziwa. Ale wobec tego cały ten świat, tak piękny i rozumny, jest tylko zlewem ślepym sił, najgorzej zresztą połączonych. A człowiek jest potępieńcem, z góry skazanym, żeby żył bez jednej chwili szczęścia, rozmotywał, cierpiąc, poplątane nitki życiowych zawikłań i umierał bez nadziei świadomego odpoczynku w grobie. Nie zaprzeczaj pan, żeby mnie po cieszyć — mówiła dalej. — Nadto rozumiem konsekwencye z tej jednej zasady płynące: tłem życia ludzkiego jest rozpacz, a dogmat Kalwina o z góry potępionych — prawdziwy, byle tylko nie do połowy, ale do całej ludzkości go stosować.
— Jednakże, pani, są w życiu błogie chwile, trzeba tylko umieć pochwycić w lot przelatującą wizyę szczęścia.
— W życiu są tylko złudzenia, a na to, by nie cierpieć, trzeba chyba nie myśleć.
— Więc, według pani, ludzie prości, którzy mniej myślą...
— Cierpią tylko fizycznie, nie mniej jednak cierpią. Zmienia się tylko rodzaj cierpienia, ale nie stosunek jego do człowieka.
— Więc, według pani...
— Więc, według mnie, odpowiedziała szybko, autor «Niewinnych» dotknął tylko jednej z całego szeregu prawd, dających się streścić w słowach, że wszystko jest jak najgorzej...
— A czy pani ośmieli się pójść o jeden wniosek wyżej?
— O! gdybym miała choć cząstkę wszechmocy, — zawołała głosem, w którym drgały łzy — rozkazałabym natychmiast całemu światu, żeby był szczęśliwym!
Tak rozmawiając, doszliśmy do bramy, przy której trzeba było nam się rozstać. Pociągnąłem za dzwonek, ale zamiast ociężałego chodu stróża, inne jakieś odgłosy doszły nas z ulicy. Mimowoli dreszcz jakiś przeszedł nas oboje. W odgłosach tych było coś przerażającego, coś, od czego włosy powstawały na głowie. Było to jakby echo odległych miarowych kroków, w połączeniu z głuchym i zimnym szczękiem żelaza. Wkrótce, w pomroku ulicy poczęły błyskać mdłe światła dwu latarek i rysować się czarne sylwetki postaci ludzkich. Złowróżbny ten korowód zbliżał się coraz bardziej i wreszcie sunął niby wąż obok nas. Był to konwój więźniów zbrodniarzy, prowadzony przez kilkunastu żołnierzy, a dźwięki, które słyszeliśmy zdaleka, pochodziły z uderzeń o siebie łańcuchów. Wśród ciszy nocnej, te ponure światła latarni, odgłos kroków, brzęczenie łańcuchów — ów półmrok, półświatło, w którem z dantejską posępność zarysowały się postaci ludzkie, podobne do czarnych mar piekielnych, wszystko to ściskało serce lodem i przejmowało drżeniem; jakiś dziwny niepokój zdawał się panować w całej naturze. Powietrze było ciężkie i przesycone wilgocią; po niebie przelatywały z niepojętą szybkością drobne białawe chmurki, które, to przysłaniając, to odsłaniając tarczę księżyca, rzucały co chwila posępne cienie. Zdała dochodziło bicie wieżowego zegaru.
Gdy ostatni szereg przesunął się już koło nas, spojrzałem na moją towarzyszkę. Księżyc oświecał jasnem światłem grecki jej profil, a oczy były zalane łzami.
— Oto ilustracya do słów moich — wyszeptała z cicha, a po chwili rzuciła jeszcze jeden wyraz: — Niewinni!
Pożegnałem ją i oddaliłem się zwolna, ale w duszy pozostało mi na długo niezatarte niczem wrażenie. Zaiste, kto byli ci ludzie, których prowadzono wśród nocy? z jakich przyszły na świat rodziców te dzieci błędu, łez i nędzy, ci straceńcy życia? Czy składał kto za dziecinnych dni maleńkie ich dłonie do wieczornego «Ojcze nasz»? czy choć jedna łza miłości stoczyła się z macierzyńskich powiek na ich czoła? czy mieli choć jedną chwilę jasną w życiu?
Stracone pytanie bez odpowiedzi.
A teraz spytasz mnie, czytelniku: dlaczego rzuciłem ci przed oczy ten obraz? Uczyniłem to z wielu powodów. Miłosierdzie publiczne troszczy się o małoletnich przestępców, o kaleków, paralityków, wreszcie o biedaków, nie mających kawałka chleba dla obrony od głodu, ani szmaty, zabezpieczającej od chłodu. Niechże więc to miłosierdzie pamięta, że obok kalek fizycznych są i kalecy moralni, tem trudniejsi do uleczenia, że z kalectwem już zrośli, ale tem nie mniej potrzebujący ratunku. Dostarczcie im to czasem książki poczciwej, wlewającej pociechę w duszę, to czasem ciepłego słowa, to wreszcie materyalnej pomocy. W krajach zachodnich opinia publiczna żywo zajmuje się więźniami — my mamy wprawdzie osady rolne dla małoletnich, ale o pełnoletnich, prócz właściwych władz, nikt się nie troszczy. Na to właśnie chciałem zwrócić uwagę. Wszystko zrozumieć jest to wszystko przebaczyć.
Oto już jeden powód, dla którego podzieliłem się z wami wrażeniem, ale jest i inny. Towarzyszkę, o której wam pisałem, spotkałem potem raz jeszcze. Mówiliśmy o wrażliwości artystycznej. — Wrażliwe dusze a artystyczne, mówiła do mnie, są jakby konchy perłowe: gdy wpadnie w nie ziarnko piasku, oddają je w postaci perły światu.
Otóż w czasie tej nocy i na widok tych nieszczęśliwych, na duszę upadło mi ziarnko piasku — więc je oddaję wam jak umiem, czytelnicy.
Trzecim, nakoniec, powodem jest kilka słów dobrej rady, jakich zamierzam wam udzielić. Że w życiu ludzkiem często pod uśmiechem łza bolu się kryje, jak wąż pod kwieciem, że więcej jest dni posępnych niż wesołych, że wiele jest nędzy i ciernistej niedoli, że wreszcie lata, w których wierzy się w możność zdobycia osobistego szczęścia szybko przechodzą — są to prawdy, z któremi walczyć nie myślę. Ale jest sposób, by życie mimo wszystkiego znośnem, a nawet powabnem się stało. Sposób to bardzo prosty: kochać ogół, pracować dla niego, kochać wielkie ideje, literaturę, sztukę... i ani się człek opatrzy, jak nadejdą wieczorne dni żywota, i spracowana głowa sama do snu i wypoczynku się skłoni.
Co widzę?... skończyłem coś jakby kazaniem, a wyście może śmiechu chcieli? Wybaczcie!

Litwos.
Gazeta Polska, 1875, Nr 251.




Ad usum Delphini.
Wspomnienia z teatru we Lwowie.

Była może godzina dziesiąta rano, gdy idąc Hetmańskimi wałami od Maryackiego placu ku ulicy Teatralnej, ujrzałem przed sobą po raz pierwszy wyniosłe mury Skarbkowskiego teatru we Lwowie. Gmach to ogromny, mało co mniejszy, a może i nie mniejszy od naszego teatru w Warszawie, a jakkolwiek styl jego nie odznacza się niczem osobliwem, całość jednak imponuje ogromem i powagą. Zabudowany w czworokąt, bokami wychodzi na cztery ulice, wewnątrz zaś obejmuje dwa wielkie dziedzińce, salę przedstawień prawie większą, a przynajmniej pakowniejszą od naszej, scenę, garderoby, kancelaryę zarządu teatralnego, olbrzymią kawiarnię i mnóstwo mieszkań, rozrzuconych po dwóch piętrach w dziedzińcach.
Gdym wszedł do wnętrza, owiała mnie chłodna atmosfera, jaka zwykle panuje w wielkich gmachach i ogarnął półmrok, półświatło. Godzina, jak wspomniałem, była ranna, więc lampy nie paliły się w przedsionku. Nie było jednak tak ciemno, żeby nie można było odróżnić otaczających przedmiotów. To też po chwili, gdy oczy moje przyzwyczaiły się do owego poważnego mroku, ujrzałem wprost siebie biały kamienny posąg Skarbka, fundatora teatru, w dali ciemne korytarze, na prawo zaś szklane okienko kasy, przy którem stał jakiś człowiek, rozmawiając z kasyerem.
Miałem interes do dyrektora, dlatego zbliżyłem się do rozmawiających, pragnąc rozpytać ich o jego mieszkanie, do którego w tym labiryncie gmachów, korytarzy, drzwi i balkonów nie spodziewałem się trafić bez dokładnych wskazówek. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w młodym mężczyźnie, stojącym przy okienku, poznałem samego dyrektora, znanego mi już poprzednio z Warszawy.
Po pierwszych wykrzyknikach powitania, uprzejmy dyrektor zamówił dla mnie miejsce na wieczorne przestawienie, poczem oświadczył, że jakkolwiek źle trafiłem, bo na melodramat, jednakże mogę to sobie wynagrodzić bytnością na próbie «Niewinnych», która właśnie odbywała się w tej chwili.
Zgodziłem się najchętniej, i przez ciemny korytarz udaliśmy się do sali. Dyrektor odsunął zcicha drzwi loży, do której weszliśmy obaj, po chwili jednak opuścił mnie i udał się na scenę, gdzie obecność jego była potrzebna. Artyści byli już zgromadzeni. Właśnie próba rozpoczęła się przed chwilą. Jakiż to dziwny, a zarazem i uroczysty charakter ma każda próba poważnej sztuki! Przed sceną migotało posępnie kilkanaście lamp, których światło osłonione od strony sali, nie mogło rozproszyć panującego w niej mroku. Niemasz nic bardziej ponurego, niż sala teatralna, widziana w czasie dnia. Ta poważna cisza, zalegająca mroczne głębie, te puste rzędy krzeseł, czerwonawy mrok, walczący z bladem, wdzierającem się tu i owdzie światłem dziennem, ten ogrom posępny i martwy, od którego wieje chłodem i pustką — wszystko to prawdziwie przejmujące sprawia wrażenie. Na oświetlonych czerwonawem światłem deskach scenicznych stali lub siedzieli artyści, recytując półgłosem swe role. Twarze ich zaledwie można było rozróżnić. Echo, drzemiące w głębiach sali, donosiło do uszu moich ich słowa, zaledwie dosłyszalne, stłumione, ale dźwięczące dziwnym akcentem prawdy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek doznał tak silnego złudzenia rzeczywistości. W czasie przedstawienia, wobec tłumów zgromadzonej publiczności, wobec tysiąców świateł, gorącej atmosfery, muzyki i deklamacyi, człowiek, zwłaszcza otrzaskany ze sceną, nie zapomni nigdy, że jest w teatrze i że widzi przed sobą mniej więcej dobrze napisaną i graną sztukę, nie zaś istotne zdarzenie życiowe. Ale na próbie nie widzisz ani świateł, ani muzyki, ani kostiumów, ani deklamacyi, ani wreszcie aktorskiej pozy. Żaden z artystów nie deklamuje ci z koturnu, żadna artystka nie uwydatnia efektów, stąpając gorączkowym, tragicznym krokiem. Jednem słowem, nie widzisz tego, co się nazywa aktorstwem. Spoglądasz na zwyczajnych ludzi, ubranych jak wszyscy, czujących i okazujących uczucia tak, jak się wypowiada, czuje i okazuje w życiu. Wieczorem muszą pamiętać, że gra ich ma zrobić wrażenie z odległości, i dlatego uwydatnianie jaskrawsze efektów jest wtedy tak potrzebne, jak róż i bielidło na twarzy. Odległość i światło gazowe mają swe prawa, o których trzeba pamiętać. Na próbie względy te nikną. Artyści grają tylko dla siebie. Chodzi im więcej o umocnienie roli w pamięci, oszczędzają się więc, zachowując siły na później. Próba niema nigdy tej precyzyi, jaką musi posiadać przedstawienie, ale właśnie ten brak dokładności, ten pewien nieład życiowy i oszczędzanie efektów, na człowieku obytym z teatrem, sprawia większe wrażenie rzeczywistości. Cisza panująca w sali, mrok, pustka, migotliwe światła lamp, echa wiszące pod ciemnem sklepieniem, powiększają jeszcze moc tego wrażenia. Przysiągłbyś, że między tymi ludźmi zaszło coś istotnego, że jakieś prawdziwie bolesne a tajemnicze zdarzenie powikłało ich stosunki i otoczyło niby siecią pajęczą, z której wszelkiemi siłami usiłują, a nie mogą się wyplątać.
Takie wrażenie zrobiła na mnie próba «Niewinnych». Wrażenie to upamiętniło się dla mnie tembardziej, że pierwszy raz wtedy widziałem panią Nowakowską. Artystka ta jest jednym z filarów sceny lwowskiej, a przynajmniej jest zań przez tamtejszą prasę i publiczność uważana. Przedewszystkiem con amore grywa czarne charaktery niewieście, które oddaje z niewypowiedzianą namiętnością i siłą. Głos jej silny, ruchy swobodne, rysy regularne, ale do wysokiego stopnia charakterystyczne, dobrze nadają się do wyrażania gwałtownych uczuć, lub do grozy i majestatu. Artystka posiada przytem wiele wrodzonej lub nabytej dystynkcyi, która zapewnia jej powodzenie w rolach salonowych. Wreszcie repertuar jej, jak prawie wszystkich tamtejszych artystów, jest nader obszerny. Miejscowa krytyka, przyznając tej artystce niepospolite zalety, przyznając, że w niektórych rolach nie ma sobie równej, zarzuca jej jednak pewną manierę w głosie i sposobie traktowania. Trudno mi powiedzieć, o ile zarzut ten jest uzasadniony, i o ile, jako wada, możebny do usunięcia. W roli Julii w «Niewinnych» artystka podobała mi się. Rola to trudna, wymagająca przedewszystkiem gry temperamentowej, gry nerwów; postać Julii, mojem zdaniem, jest najwadliwszą ze wszystkich wchodzących do «Niewinnych», dlatego nie sądzę, aby artystka mogła z niej wyjść zupełnie zwycięsko, miała jednak sposobność do okazania owych zasobów siły i namiętności, które najcelniejszą jej zaletę stanowią. W każdym razie jest to niepospolity temperament sceniczny, jaki nie łatwo zdarza się spotkać.
Zbyt mało ją jednak widziałem, abym mógł stanowcze o niej wydać zdanie, wspomniałem zaś o niej tylko dlatego, że pragnąc zaznajomić naszą publiczność z najwybitniejszemi osobistościami sceny lwowskiej, nie mogłem o niej przemilczeć.
Zresztą próba «Niewinnych», o której wspomniałem, nie była wcale ostatnią; niektórzy artyści prawie nie grali, ale powtarzali swe role tylko pamięciowo, brakowało więc artystce odpowiedniego otoczenia. Właściwe przedstawienie, jakkolwiek innej sztuki, miałem ujrzeć o kilka godzin później, dlatego też wprost do niego przechodzę.
O siódmej wieczorem, bo we Lwowie przedstawienia rozpoczynają się o siódmej, byłem już w teatrze. Grano sztukę p. d’Ennery i Cornon p. t: «Dwie sieroty»; jest to dość jaskrawy melodramat, który wygląda tak, jak gdyby przerobiony był z jakiej powieści w rodzaju «Tajemnic Paryża» Eug. Sue’go. Dwie siostry, a raczej dwie koleżanki, z których jedna ociemniała, przyjeżdżają do Paryża. Starszą z nich na samym wstępie porywa miody i bogaty, a rozpustny szlachcic — ociemniała zaś wśród ogromu Paryża pozostaje sama jedna i opuszczona. Rozmaite, a pełne przerażających przygód koleje tych dwóch sióstr stanowią dalszą część dramatu. Starszą siostrę grała panna Deryng. Artystkę tę poznałem już poprzednio w Warszawie, gdy nakształt ognistego meteoru przeleciała po naszem teatralnem niebie i znikła, pozostawiwszy po sobie jedynie jasne wspomnienie. W Warszawie wystąpiła tylko w piątym akcie «Fausta» — dalsze bowiem jej występy, z powodu wielu rozmaitych, a od niej niezależnych okoliczności, nie mogły się odbyć. Jakkolwiek z tego już wystąpienia można było sądzić o wielkim jej talencie, jakkolwiek tak krytyka, jak i publiczność lwowska uważa ją za najpierwszą artystkę miejscowego teatru, wyznaję jednak, że z pewnym niepokojem wewnętrznym szedłem na przedstawienie, na którem miałem ją widzieć raz drugi. Obawiałem się poprostu, czy artystka utrzyma się na wysokości opinii, jaką Warszawa z owego przelotnego wystąpienia o niej powzięła. Tymczasem sala powoli zaczęła się napełniać. Damy wielkiego miejscowego świata zajmowały zwolna loże, nie spóźniając się, na wzór naszych mm. Dziurdziulewiczowych o pół godziny na przedstawienie. W krzesłach pokazywano mi tamtejsze znakomitości literackie i polityczne. Z ciekawością przypatrywałem się tej zupełnie nieznanej dla mnie publiczności. Publiczność jest rzeczą równie ciekawą, jak i przedstawienie. Każda ma właściwy sobie temperament, właściwy sobie sposób sądzenia, odmienny w wielu razach smak. Co się podoba we Lwowie, nie zawsze podobać się może w Warszawie, chyba że całkiem już wychodzi z granic zwyczajności.
Znalazłem wielkie różnice między publicznością warszawską a lwowską, dlatego tem ciekawiej przypatrywałem się tej drugiej. Warszawska nie zaciekawia mnie już; znam ją na wylot, nietylko w ogólności, ale nawet i w szczegółach. Wiem z góry, kto w jakiej loży usiądzie. Wiem, że dwie najbliższe sceny zajmą dżentelmenowie o przeogromnych białych gorsach — nasze gogątka, przezywające się między sobą Zizi, Pipi, Bibi, Trutra, Joujou. Widzę z góry te fizyognomie, wyrażające wiecznie niewysłowioną radość z tego, że przyszły na świat, dziękujące każdem drgnieniem Bogu Ojcu, że je stworzył, Synowi Bożemu, że je odkupił, a nie mające najmniejszej pretensyi do Ducha świętego, że ich nie oświecił. Widzę je już przykładające lornetki do oczu, ukazujące zdumionemu światu guzy u rękawów wielkości deserowych talerzyków. Zdaje mi się, że słyszę pięknego kawalera Malgrétout, jak w najgłupszych miejscach sztuki gładzi swą piękną czarną brodę i powtarza: Comme idée — c’est sublime! Słyszę zarówno, jakim nizkim arystokratycznym basem śmieje się comte Łyku-Łyku, z jakim zachwycającym hałasem wchodzą do lóż panie N., X., Z., jak szeleszczą sukniami, wachlarzami; widzę, jak wdzięcznie zwraca się ku mamie powszechnie uwielbiana niewinność, panna Funia i w miejscach dwuznacznych pyta naiwnie: «Z czego się śmieją? je n’y comprends rien»; słyszę, jak w tychże dwuznacznych miejscach pierwsze rzędy krzeseł z iście marsową werwą stukają o podłogę, wołając nieco ochrypłymi głosami: brao! brao! Wiem, że na dole spotkam opartego o filar młodego lorda Havelock, o niesłychanych kołnierzykach, niewidzianych faworytkach, bladej twarzy i bajronicznej czuprynie, który wiele cierpiał w życiu... na odciski i który ujrzawszy mnie, uściśnie dłoń moją i wykrzyknąwszy: „Ol rajt!“ (all right!), znowu potem zapadnie w zadumę; wiem nakoniec, że w krzesłach zaczepi mnie znany polityk, publicysta, ekonomista, estetyk, felietonista, doktor — co chcecie wreszcie, i musnąwszy iście przedpotopowe wąsy, powie:
— Wiesz pan, wzywają mnie koniecznie na Dyrektora do wiedeńskiego Burgu. Zgadnij też pan, ile listów odebrałem?
— No, ile?
— Piętnaście!
Ni mniej ni więcej. Bagatela! ale nie o to mi idzie. Chcę tylko powiedzieć, że w warszawskiej publiczności niemasz nic dla mnie tajemniczego, i że ta zupełnie od lwowskiej różna. Warszawska o wiele jest żywsza i wrażliwa: oklask tu zawsze jak burza, entuzyazm dłuższy. Spojrzyjcie na tę czarną, zbitą masę głów, pochyloną z paradyzu na scenę. Oczy tu mało nie wypadną z orbit; dech w piersiach zatamowany, każde słowo, łowione w locie tysiącem uszu, twarze odbijają każde wrażenie jakby zwierciadła. Miło jest mówić do publiczności, która tak umie słuchać; dlatego artyści powinni czuć i czują dla niej wdzięczność. Oczy każdego wywołanego artysty i każdej artystki biegną tu przedewszystkiem ku górnym sferom teatru; dla nich najprzyjemniejszy uśmiech i dla nich najserdeczniejsza podzięka. I słusznie. We Lwowie jest inaczej. Inicyatywę do wywoływań i oklasków daje tam nie paradyz, ale parter, na którym panują studenci uniwersytetu, a w szczególności bujny i rej wiodący naród techników. Z tem wszystkiem masy, jako masy, daleko tam obojętniejsze, oklaski brzmią tam jakby znudzone i mdleją zaraz po urodzinach: podwójne lub potrójne wywoływania aktora jest już dowodem najwyższego uznania; nasze cyfry, dochodzące siedmiu lub ośmiu razy, nie są tam znane. Cały wreszcie teatr wygląda posępniej, bo jakkolwiek nowa dyrekcya powiększyła już liczbę świateł, przecie i teraz jest jeszcze ciemno, nawet tak ciemno, że rysów osób siedzących naprzeciw, bez szkieł dokładnie rozeznać nie można.
Ale wracam do przedstawienia i do panny Deryng. Mówię, że zjawienia się jej oczekiwałem z pewnym niepokojem, bo bałem się rozczarowania. Tymczasem zadzwoniono; kurtyna się podniosła i rozpoczęło się przedstawienie. Pierwsze sceny przemknęły jak błyskawica; nakoniec wyszła i panna Deryng w towarzystwie znanej warszawskiej publiczności Zimajerowej. Po kwadransie gry, którą studyowałem zarówno pilnie jak krytycznie, począłem formułować sąd. Nie zawiodłem się. Obawa rozczarowania odleciała jak posępny ptak nocny przed światłem. Postać wysmukła, wiotka, ale gibka, rysy wyraziste, z łatwością odbijające wrażenia, głos donośny, pełen owych głębokich drgań, płynących z duszy i trafiających do duszy, a przytem giętki i dźwięczny — oto przymioty, które w tej artystce najpierwej każdego uderzają. Później widziałem ją jeszcze kilkakrotnie, dlatego mogłem dokładne sobie o niej zdanie robić. Gra jej wywiera zawsze niepospolite wrażenie. W grze tej niema misterności, niema drobiazgowego rzeźbienia szczegółów i zwykłych aktorskich efektów. Sposób traktowania szeroki a potężny. Widzisz w nim i czujesz prawdę. Technice możnaby to i owo czasami zarzucić, ale owe niedostatki, łatwe zresztą do usunięcia, nagradza pełnia uczucia i niepospolita twórczość. Ta twórczość stanowi, można powiedzieć, szczególniejszą cechę, a zarazem i najwyższy przymiot jej gry. Artystka posiada wprawdzie zadziwiającą jak na wiek swój rutynę sceniczną, ale patrząc na grę jej poznaje się odrazu, że rutyna ta jest tylko środkiem, ułatwieniem i niczem więcej, istotę zaś gry — duszę jej — stanowi owo twórcze uczucie, którego gdzieindziej, prócz w sercu, w wielkiej a potężnej miłości do sztuki i w zapale młodzieńczym — szukaćby było próżno. Mniejsza o to, że gra jej jest często doskonałą pod względem zewnętrznym — przedewszystkiem jest natchnioną. Doskonałość techniczną można wyrobić — natchnienie... Odpowiem wam wierszem poety.

«Jak wietrzyk, co listkami po gałązkach dzwoni,
«Lub po modrem zwierciadle mały żagiel goni,
«Nie jest własnością drzewa, ni żaglowej łodzi,
«Bo Ten, co mu wiać każe — Ten i wiać przeszkodzi;
«Tak natchnienie, co w niebo skrzydlatą myśl wzbija,
«Bóg daje — bo natchnienie to własność niczyja».

Istotnie: skąd się bierze ta siła niebieska, przyprawiająca skrzydła do ramion, a potężna jak bóstwo, bo jak bóstwo twórcza? czy rzeczywiście zlatuje w postaci błękitnego płomienia z obłoków? — nie tu miejsce rozprawiać; to tylko pewna, że artystka, o której mowa, siłę tę w wysokim stopniu posiada. Może później, gdy rozczaruje się, gdy się wystudzi, gdy niepodsycana znikąd karmią dla umysłu i serca, przywyknie do owego głodu wrażeń i wyschnie pod jego zabójczym wpływem, może później, powiadam, pozostanie jej tylko sama rutyna, sama doskonałość zewnętrzna, Ale dziś jeszcze do tego daleko: artystka czerpie z duszy, nie z wprawy: potrzebaby jej tylko szerszego koła działalności, innych warunków życia — i może szerszej, a przedewszystkiem żywiej czującej publiczności.

Dziś jeszcze młodość i zapał zastępuje owe warunki zewnętrzne. Jak dalece artystka przejmuje się swemi rolami, miałem dowód, gdy w czasie antraktu zaszedłem za kulisy powitać ją, jako znajomy z Warszawy. Upłynęła zaledwie chwila po zapuszczeniu zasłony. Artystka była tak wzruszona odegraną niedawno sceną, że zaledwie zdołała odpowiedzieć na moje powitanie. Zdawało mi się, że drży na całem ciele, nie ochłonąwszy jeszcze z przedchwilowych uniesień. Na twarzy, pokrytej, jak zwykle na scenę, grubą warstwą bielidła i różu, znać było skupienie wewnętrzne i wewnętrzną pracę ducha; podczernione jej oczy świeciły fosforycznie. Rozmowa nasza nie mogła trwać długo, bo urzędowe kaleczenie uszu domorosłemi Polkami nie jest w zwyczaju we Lwowie, a muzyka antraktowa i same antrakty trwają daleko krócej niż u nas. Z rozmowy tej jednak dowiedziałem się, z jak żywą wdzięcznością wspomina artystka nasze miasto i przyjęcie, jakiego po swym przelotnem występie ze strony publiczności doznała. Czy zobaczy jeszcze artystka naszą publiczność, a publiczność artystkę? — trudno powiedzieć. Jeżeli to nastąpi, nastąpi zapewne nieprędko. Tutejsze najznakomitsze artystki, dalekie zarówno od uczuć zazdrości, jak i od bojaźni współzawodnictwa, chętnie ujrzałyby między sobą nową koleżankę, chętnieby nawet, gdyby to od nich zależało, pomogły młodemu, rokującemu takie nadzieje talentowi. Nie mam zwyczaju mówić nic nigdy na domysł, więc i powyższe zdanie wypowiadam dlatego, że słyszałem je z ust osób, o których mowa. Oznacza to zarówno szlachetne, koleżeńskie uczucia, jak i głębokie zamiłowanie do narodowej sztuki.
A teraz pytanie: czy panna Deryng byłaby tu istotnie potrzebną? Któż na nie odpowie przecząco? Posiadam, a przynajmniej uzurpuję sobie przywilej d’un enfant terrible, pozwalającego sobie wypowiadać rozmaite takie prawdy, które się wprawdzie czuje, ale o których się z różnych względów nie mówi. Zresztą nie ja jeden trzymam się w naszym organie tej taktyki; dlatego powiem wam, że prócz pani Modrzejowskiej, panny Popiel i dwóch może starszych artystek do ról matek — nie posiadamy innych, któreby na to miano zasługiwały. Poprostu komedyopisarz czuje się nieraz w kłopocie, i jeżeli dwie te panie nie chcą, lub nie mogą grać, woli sztuki wcale nie wystawiać. Jakże tu bowiem i wystawić sztukę, skoro z góry jesteś przekonany, że zamiast: hrabia i margrabia, będą ci mówić — hrebia i mergrebia, zamiast — matka: metka, zamiast: ród mężczyzn — ród meszczyzn, zamiast: mojemi uczuciami — memy uczuciamy, i tym podobnie! Słyszysz z góry te głosy gardłowe, od których zimny pot zjawia ci się na skroniach, «żal duszę ściska, serce boleść czuje», widzisz te artystki, jak grając dystyngowane damy, sznurują usta i poruszają w nadprzyrodzony sposób turniurami, sądząc widocznie, że prawdziwa dystynkcya właśnie na takiej nadprzyrodzonej turniurowej gimnastyce polega. Eheu! eheu! — więc jeżeli jesteś komedyopisarzem, chowasz napisaną sztukę do szuflady, mówiąc jej: «Śpij dziecię i nie pokazuj nosa na świat, bo artystki zjedzą twe ciało, a krytycy kości, i nie zostanie z ciebie nawet popiołu». — Niema kto grać, i skończyło się. Luka po Bakałowiczowej jeszcze nie zapełniona, i Bóg wie, kiedy będzie zapełniona, a z tej luki wieje chłodem i pustką. Ale nie mówiąc już o pannie Deryng, której talent wart zresztą czegoś lepszego od łatania nim szczerb, chcę jeszcze ukazać jedną organiczną różnicę między teatrem lwowskim a naszym. U nas jest tak: albo znakomitość, o której można tylko powiedzieć: perfekcya! albo już «polizeiwidrig», jak mówią Niemcy, — o czem nie mówi się nic, bo wreszcie przykro mówić. We Lwowie jest inaczej. Są tam znakomitości, są i mierności, ale przepaść między niemi daleko lepiej wypełniona, więcej tam tych sił, które nazywają się: pożyteczne, a o które tu bez powodzenia dotychczas de profundis wołamy.
A jednak, wiemy skądinąd, że dyrekcya nasza pragnie tym niedostatkom zaradzić, ale są powody, dla których uczynić tego nie może. O powodach tych mógłbym i ja coś także powiedzieć, ale musiałbym dotknąć nader drażliwej kwestyi, bo tyczącej pensyi, feu i t. p. Jak o Ryczywole zamilczeć wolę.
Przechodzę teraz do Ładnowskiego. Jest to także jedno ze świateł sceny lwowskiej. W swoim czasie artysta ten próbował sił u nas, ale próbował nieszczęśliwie. Pewien krytyk radził mu nader serdecznie, żeby lepiej założył skład węgli kamiennych, lub fabrykę szuwaksu. Ale artysta wolał scenę. W roku — nie pamiętam dokładnie którym — udał się do Krakowa, gdzie występował w rozmaitych rolach. Nie szło. Krytyka milczała, albo ganiła; duszę samego artysty może już toczył robak wątpliwości. Przyszłość — jasna i uśmiechnięta zrazu — zachmurzyła się ciemno. Artysta wahał się. Na szczęście, był człowiek, który weń wierzył nawet wtedy, kiedy on sam w siebie wierzyć przestał. Był to ówczesny dyrektor teatru krakowskiego, Jasiński. Stary weteran sztuki spostrzegł, czego młodemu artyście potrzeba: spostrzegł, że brakło mu pola, wielkich ról, że dusza to zamknięta w sobie, ale pełna wewnętrznych sił, które, nie mogąc przez ciasne role wybuchnąć z całą swą potęgą, wykrzywiają je tylko lub rozrywają na strzępy. Powierzył mu wtedy główną rolę w tragedyi zmarłego Szajnochy: «Stasio». Było to oryginalne przedstawienie: w krzesłach i lożach widziałeś uśmiechnięte niedowierzająco lub ironicznie twarze; rozmawiano półgłosem, przepowiadając sztuce wobec takiej obsady upadek; krytycy ostrzyli zęby i pióra, a tymczasem w ciemnej teatralnej garderobie jedna biedna dusza ludzka wiła się w śmiertelnym niepokoju, miotana to przejasnymi błyskami nadziei, to ostatecznem zwątpieniem. Wreszcie zasłona podniosła się, artysta wszedł na scenę. W sali zapanowało nagłe milczenie, które przechodząc stopniowo w podziw, z podziwu w zachwyt, wybuchło nareszcie w wielką i długo trwającą burzę oklasków. Artysta zwyciężył. Odtąd datuje się jego sława. Po pewnym czasie, z wielkim żalem Krakowian, przeszedł na scenę lwowską, na której pracuje do dziś dnia. Grywa role charakterystyczne i tragiczne od Otella i króla Leara aż do Hamleta. Tamtejsza publiczność zachwyca się nim stale.
Gra jego ma jednak pewne właściwości, do których trzeba przywyknąć, żeby przestały razić. Artysta ma naprzykład właściwe sobie ruchy głowy, które co najmniej wydają się zbytecznemi; postać jego pochylona, jakby pod ciężarem nieszczęść; głos pozbawiony nizkich tonów i wogóle dość suchy. Artystę potrzeba koniecznie widzieć i słyszeć kilka razy, nim się dostrzeże, że mimo tych powierzchownych niedostatków, jest w nim coś, co je zastępuje i wynagradza; jest jakaś siła wewnętrzna, jest niezmiernie głębokie, a jakby zamknięte w sobie i tłumione uczucie, które wybucha od czasu do czasu, jak płomień wulkanu — jest nakoniec charakterystyka nietylko powierzchowna, a zawsze zgodna z życiem i jego prawdą.
Za pierwszym razem Ładnowski nie podobał mi się zupełnie, za drugim więcej, ale nie zupełnie. Mogę powiedzieć nawet, że całkowite moje uznanie zdobył dopiero wtedy, kiedy już wyjechałem ze Lwowa, i kiedy we wspomnieniach moich przedstawił się w rolach swych zawsze jako postać sztuki, nigdy jako aktor.
Widziałem go np. w sztuce Kazimierza Zalewskiego «Przed ślubem», która takiem powodzeniem cieszy się we Lwowie, a która wkrótce ma przejść cięższą ogniową próbę wobec naszych krytyków. Grał wybornie. Rzekłbyś, że spotkałeś już gdzieś w życiu tę postać starego satyryka, pod którego zimną i ironiczną powłoką bije gorące, pełne miłości serce. Gra taka trwałą zostawia po sobie pamiątkę. Co do innych jego ról, sądzę, że najwłaściwszą dla niego i najbardziej zgodną z jego talentem jest rola Hamleta. Ładnowski jest człowiekiem milczącym, zamkniętym w sobie, jakby przygnębionym i pełnym wewnętrznej refieksyi, która szczególniej cechuje takie natury, jak Hamlet. Zresztą repertuar jego jest nader różnostronny, na nieszczęście nawet zbyt różnostronny. To samo powiem i o pannie Deryng. Dziś, kiedy specyalizuje się wszystko, specyalizuje się i role; tymczasem w takich teatrach, jak lwowski, albo nawet, jak i nasz warszawski, jest to niepodobieństwem ze względu na zbyt małą liczbę artystów. Granie ról zbyt rozmaitych nie pozwala się skupić, nie pozwala wytężyć wszystkich sił na niektóre tylko kreacye. Cóż jednak robić? Lepiejby było, gdyby było inaczej, ale są to pia desideria.
Oprócz panny Deryng, Nowakowskiej i Ładnowskiego, czwartym filarem tamtejszej sceny jest Stanisław Dobrzański. Pełni on zarazem obowiązki dyrektora teatru. Jest to aktor szczególniej przez publiczność ulubiony. W swoim czasie tak, jak i Ładnowski, był w Krakowie. Twarz ściągła, wyraziste rysy, czarne brwi, zatoczone jednym łukiem nad oczyma, zdawały się szczególniej zalecać go do ról tragicznych, do czarnych charakterów. W Krakowie też z początku powierzano mu podobne role. Ale gdy się komu chce śmiać, trudno go przymuszać, by ryczał ze wściekłości; gdy kto nie ma usposobienia do czarnych charakterów, trudno mu takim na żądanie dyrektora zostać. Artysta psuł tedy powierzane mu czarne role. Czując w sobie zapas talentu, szukał ról sobie właściwych i wreszcie znalazł je: były to role komiczne. Odtąd stale przerzucił się do tego kierunku, który aż do obecnej chwili z wielkiem powodzeniem uprawia. Głos jego, cokolwiek flegmatyczny, szczególniej nadaje się do wywoływania komicznych efektów. Widziałem go w «Przezornej mamie» Blizińskiego, w tej roli, którą u nas grywa Żółkowski. Publiczność trzęsła się od śmiechu. Istotnie, ten radca, wielki pantofel swojej Basi, bijący ustawicznie muchy i odpędzający konkurentów od ręki córki przez najniezgrabniejszą w świecie dyplomacyę, mógł wycisnąć z oczu łzy śmiechu. Dobrzański posiada niepospolity humor i werwę. Zdaje się, że jego samego bawią grywane przezeń role. Bystry dar dostrzegawczy, dar chwytania rozmaitych cech komicznych na gorącym uczynku, pozwala mu tworzyć prawdziwe swego rodzaju typy. Rozumie swoje role doskonale, wielka zaś mimo młodego wieku rutyna sceniczna nadaje mu ową swobodę, tak nieodzowną w rolach komicznych.
Porównywać go z Żółkowskim nie chcę. Żółkowski stoi już w pełni geniuszu na szczycie rozwoju i sławy, Dobrzański przebył dopiero pierwsze szczeble tej wysokiej drabiny. Zresztą jest między nimi zasadnicza różnica temperamentu: Żółkowski żywszy jest, bardziej krwisty, Dobrzański powolny i głównie przez swą powolność komiczny.
W każdym razie ma przed sobą piękną drogę, a że idzie po niej wytrwale, więc jest pewność, że do celu dojdzie.
Nie wspomniałem w niniejszym artykule o wielu jeszcze artystkach i artystach, którzy istotnie na to zasługują: o Zamojskim, grywającym tam role naszego Ostrowskiego, o p. Aszpergerowej do ról matek, o Wolańskim do kochanków, i tak dalej. Są to talenty pracowite, prawdziwie pożyteczne i wypełniające z korzyścią ową niewypełnioną u nas przepaść między znakomitościami a absolutną miernością. Wogóle cały tamten teatr dobre na mnie zrobił wrażenie. Życie tam pracowite i mozolne; nowe sztuki wystawiają co parę niemal dni, bo publiczność mniej liczna opatruje się szybko. Autorowie nie czekają od rannych dni żywota aż do siwych włosów na przedstawienie swych sztuk tak, jak u nas, gdzie, nim przedstawią sztukę, musi pierwej myszką trącić. Artyści pracują ciężko; latem nie rozlatują się, jak wiosenne kwiecie drzewne, na cztery strony świata; długich urlopów nie znają, chyba tylko najznakomitsi i najbardziej zapracowani — tak mija dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, a życie płynie w prawdziwym, nie malowanym trudzie.
Zapomniałem jeszcze wymienić jedną cechę, znamionującą tamtejszych artystów. Oto gdy którego z nich dotknie krytyka, dotknięty stara się zastosować do jej wskazówek i nie podnosi krzyku, jakby kogoś żywcem ze skóry obdzierano.

Litwos.
Gazeta Polska, 1875, Nr. 260.




XXXIX.
Pociecha. — Bukowiec. — Warszawa. — Różnica między komunikacyami lądowemi a wodnemi. — Towarzystwo oparte na wzajemności. — Szosy. — Bronię go. — Dwa sposoby ułatwienia komunikacyi. — Pozytywiści i idealiści. — Sielanka. — Zasługi sielankowe. — Los koni. — Coby się stało. — Moje rady prasie. — Doświadczenie. — Ostrożność. — Okropne skutki płochości. — Komitet zoologiczny. — Turecczyzna. — Komitet i publiczność. — Burza w teatrze. — Komu postawić pomnik. — Inde irae. — Verdi. — Zapał dla znakomitości. — Panna Donadio i miła z nią rozmowa. — Uwielbienie dla cudzoziemszczyzny. — Ucywilizowane polowanie. — Skok felietonowy. — Nowy sposób egzekucyi. — Ze słyszenia i na własne oczy. — Pan Eysmont i tragikomedya. — Jej treść. — Wartość. — Dyalog. — Zakończenie.

Na trakcie, tak zwanym po staremu: Krakowskim, wielce zwykle ruchliwym, leży niedaleko już Warszawy karczma Pociecha, niezbyt sobie napozór okazała, nie mniej jednak dla ruchu handlowego między Michałowicami, Radomiem i Kielcami a stolicą ważna. Nazywa się ona Pociechą dlatego, że tu woźnice wedle słów starej piosenki: «Pije Kuba do Jakóba, Jakób do Michała» pocieszają się po trudach odbytej drogi; tu jest ostatni przystanek; tu koniom zasypuje się obrok, zmieniają się zużyte podkowy, opatrują się bryki, towary, słowem, czynią się wszelkie zwykłe przygotowania przedstołeczne.
Takie znaczenie miała dotąd Pociecha, ale znaczenie to w ostatnich czasach podniosło się niesłychanie — raz dlatego, że Pociecha stała się na większą cześć i chwałę naszego zarządu szosowego ostatniem miejscem, do którego szosa, wiodąca do Warszawy, jest... jakby tu powiedzieć... spławną, a powtóre, że w niej utworzyło się pewne towarzystwo na wzajemności oparte, którego działalność dowodzi jasno naprzód tego, czem podobne stowarzyszenia być powinny, a następnie tej wielkiej, a tak mało jeszcze rozpowszechnionej u nas prawdy, że ręka rękę myje, noga nogę wspiera.
Istnieje rzeczywiście ogromna pomiędzy komunikacyami lądowemi a wszelką wodą — różnica. Oto na drogach wodnych, im woda głębsza, tem komunikacya łatwiejsza, na lądowych zaś im błoto większe, tem komunikacya trudniejsza. Skutkiem tej prawdy, ponieważ błoto na szosie od Pociechy do Warszawy jest jednem z najcelniejszych i najgłębszych błot na świecie, zatem bryki frachtowe, powózki i powozy prywatne zgoła nie mogą jej przebywać i muszą innej sobie szukać drogi.
Napozór stanowi to pewną niedogodność, ale właśnie ten stan rzeczy wywołał owo towarzystwo, oparte na wzajemności, o którem wspomniałem wyżej. Skoro przyjedzie do Pociechy jeden furman z czterokonną bryką, czeka na drugiego, następnie we dwóch czekają na trzeciego, następnie we trzech na czwartego, i dopiero kiedy się zbierze szesnaście koni, zaprzęgają je wszystkie razem do każdej po kolei bryki i omijając najstaranniej szosę, na której: lasciate ogni speranza, brną przez prywatne grunty i Mokotowskie pola do Warszawy.
Słupy więc wiorstowe na szosie, kamienie przydrożne, budki strażnicze służą za znaki bezpieczeństwa. Znaczy to wszystko: Ostrzega się, żeby tędy nie jeździć! Na owych gruntach prywatnych i na polach także błoto po uszy i lgną bryki po osie i wyżej osi, ale jednak w szesnaście koni przejechać jakoś można. Za to cóż za ożywiony krajobraz: ten ruch, nawoływania woźniców i przekleństwa ich, świst batów, rozlegający się ustawicznie w powietrzu, te szczątki wozów i bryk, rozrzucone tu i owdzie we wdzięcznym nieładzie; połamane dyszle, koła, osie; te konie z powyprężanymi grzbietami o bokach zapadłych, na których możnaby wszystkie żebra policzyć, a przytem poprzecieranych do krwi postronkami — wszystko to stanowi przepyszny rodzajowy obraz. Zaraz poznasz, że nie jesteś za granicą, w żadnych tam Niemczech, ani Belgii, gdzie szosa twarda jest jak stół i jeszcze wysadzona owocowemi drzewami, ale u nas, u siebie, wpośród swoich, blizko poczciwej Warszawy!
Są dwa rodzaje komunikacyi: pozytywny i negatywny. Pozytywny polega na tworzeniu dróg, po których można jeździć — ujemny na wskazywaniu miejsc, przez które przejazd jest nie podobny. Otóż nasze szosy odpowiadają tej drugiej metodzie. Czy ona jest zła czy dobra, odpowiednia lub nieodpowiednia, to już należy do specyalistów; ale czyż podobna winić kogo, że wyznaje taką, nie inną zasadę naukową? Że nie wszędzie są pozytywiści, to może i tem lepiej. Mamy pozytywistów i tak dosyć; szlachetnego idealizmu, pojmowanego tak, jak właśnie pojmuje go zarząd, polegającego np. na urozmaiceniu krajobrazów, na widokach prawdziwie sielskich, które szczególniej leżą w słowiańskiem usposobieniu, coraz mniej. «My, Słowianie, my lubim sielanki» — mówi literat w «Dziadach» Mickiewicza. Ja powtarzam toż samo. A przytem wiadomo już skądinąd — choćby z nieomylnych ust wspomnianego już raz przeze mnie l’abbé Wyliżalskiego — że pozagrobowa przyszłość pozytywistów będzie jednym ciągiem płaczu i zgrzytania zębami, z czego wniosek, że zarówno doczesna lojalność, jak i troskliwość o przyszłe szczęście, wobec którego wszystko tu jest marnością, nie pozwala członkom zarządu oddawać się zbytecznie udogodnianiu życia doczesnego tak sobie, jak i swym bliźnim. Jest to dopiero dobrze rozumiana miłość bliźniego, boć jeśli przyszłe szczęście ma być nagrodą za przebyte tu na ziemi cierpienia, to niema najmniejszej kwestyi, że żadne na świecie drogi nie prowadzą ludzi bezpośrednio, jak nasze szosy, do nieba. Oto krótki a nader logiczny wywód, którym każdy z członków może się zasłonić przed rozbójniczymi napadami pewnych organów naszej prasy, napadających ze szczególną zaciętością od niejakiego czasu na szosy, tak, jak gdyby prasę, zobowiązaną pilnować spraw publicznych, mogły obchodzić do tyla prywatne sprawy, jak: że ktoś złamał tam sobie pod Lublinem nos, rękę, nogę, biodro, żebro lub inne prywatne części swego organizmu. Są to prywatne rzeczy, moi panowie, i my do tego mieszać się nie powinniśmy, a zresztą prawdziwy mędrzec zawsze jest ze swego losu zadowolony. Dlaczego nie zajmujemy się rzeczami ogólniejszej natury? dlaczego stosunkowo tak mało piszemy o terpentynowych pigułkach doktora Clertana, o proszkach burzących Kwizdy i innych t. p. powszechno-europejskich, kosmopolitycznych wynalazkach, a tak drobiazgowo zajmujemy się tem, co się dzieje u nas za piecem? Czyż chcemy być prasą z Zapiecka? Rzeczy ogólne — panowie! — oto pole, na którem możemy okazać zarówno naszą inteligencyę i oczytanie, jak rozwinąć potoki wymowy, w której tak skąpiemy czytelników, że aż się będą krztusili. Przedewszystkiem nie zaczepiajcie instytucyi i ludzi — bo inaczej trafiać się wam będzie to, co trafiło się mnie niedawno — to jest, że pewien dygnitarz z Lombardu wezwał mnie, żebym się zjawił i wytłómaczył z tego, com pisał i myślał o pomienionej instytucyi.
Zjawić się tam wprawdzie nie zjawiłem, choćby dlatego, że jestem sobie zwyczajnym śmiertelnikiem, złożonym z ciała i kości, nie zaś żadnem spectrum, ubranem w białe prześcieradło — ale nie mniej wziąłem naukę do serca i postanowiłem sobie, że jeżeli odezwę się kiedykolwiek o jakiejkolwiek instytucyi, uczynię to zawsze z najwyższem dla niej i osób w skład jej wchodzących uwielbieniem.
Tą właśnie myślą natchniony, dałem wam sielankowy obraz i odmalowałem, wedle sił, krajobraz drogi, wiodącej od Pociechy do Warszawy. Nie mogę jednak ukryć, że w obrazie tym są dwa cienie, psujące ogólną jego harmonię. Pierwszym z tych cieniów jest nietrwałość krajobrazu. Cóż bowiem stanie się wówczas, gdy właściciel Rakowca, któremu furgony rozjeżdżają szerokim szlakiem posiane oziminą pola, nie pozwoli w końcu na takie pożytkowanie w celach publiczno estetycznych ze swych gruntów? Co zrobią wtedy furmani? co zrobi Warszawa, pozbawiona komunikacyi z Radomiem i Kielcami? a Radom i Kielce, pozbawione komunikacyi z Warszawą? Wszystko, jak widzimy, polega na patryotyzmie jednego właściciela ziemskiego. Ale nie trzeba zapominać, że bywają natury prozaiczne, które wolą kilkanaście marnych korcy oziminy, niż najpiękniejszą i najbardziej charakterystyczną panoramę, złożoną z żydowskich fur, tonących w swojskiem błocie. Pytam jeszcze raz: co będzie, jeżeli właściciel Rakowca okaże się niegodnym zaufania i zatamuje przejazd przez oziminę — do czego, mówiąc nawiasem, ma najzupełniejsze prawo?
Drugim cieniem, niezgodnym z ogólną harmonią, jest dola koni, zmuszonych, dla uniknięcia większych otchłani szosowych, ciągnąć bryki przez mniejsze otchłanie rakowieckie. O Towarzystwo opieki nad zwierzętami, które tak skutecznie czuwasz w Warszawie! wyślijże którego ze swoich członków, aby własnemi oczyma ujrzał, co się dzieje z nogami, grzbietami i bokami koni pracujących pod Rakowcem! Zapewniam, że wszystkie na świecie Towarzystwa opieki nad zwierzętami nie liczą w łonie swem tylu czynnych, rzeczywistych, urojonych i honorowych członków, ile uderzeń bata rozlega się codziennie w tych miejscowościach. Gdyby konie umiały mówić i przeklinać, niezawodnie powstałoby między nimi przekleństwo: «Żeby cię Pociecha nie minęła!» Teraz, gdy mrozy ścisnęły, a błoto stwardniało trochę, owe uderzenia batogu mają już wprawdzie znaczenie prowizoryczne, ale zapewne dla każdego osobno wziętego konia, wszystko jedno jest, czy ćwiczą go w sposób prowizoryczny, czy nieprowizoryczny, czy dla szczególnej potrzeby, czy dla ogólnej zasady.
Co to znaczy ostrożność i jak wielkie czasem z powodu braku jej mogą wyniknąć nieporozumienia, mam przykład na sobie. Nie jestem pewny, czy wiecie, czytelnicy, że wielki obywatel znaczy po turecku: safanduła. Otóż mając zamiar pisać w niniejszym odcinku o komitecie, wydelegowanym do założenia ogrodu zoologicznego z powodu ostatniej sesyi tegoż komitetu, i chcąc uczcić jak należy mężów do jego składu wchodzących, o mało nie popełniłem wielkiego głupstwa. Pragnąłem poprostu nazwać ich wielkimi obywatelami, bo — z ręką na sercu — jużci im się to należy, ale, że z drugiej strony wiem, że prawdziwa wielkość zawsze ze skromnością w parze chodzi — chciałem to tak jakoś zgrabnie zrobić, żeby owej skromności nie obrazić. Myślę więc sobie: nazwę ich po turecku. Termin — może się utrze — oddam co komu należy, a przytem wzbogacę trochę język (niechże i ja mam jaką taką zasługę!) — więc tedy i nazwałem ich po turecku. Nagle przyszła mi do głowy pewna wątpliwość. Nuż moje dobre chęci nie będą zrozumiane i ocenione jak należy — mój Boże, świat jest tak zepsuty i złośliwy! nuż będzie jakie nieporozumienie, a stąd nowe kwasy, albo, co gorsza, nowe wezwania o «zjawienie się!» Przekreśliłem więc turecki wyraz i wolę poprostu, nie uciekając się do turecczyzny, i bez względu na czyją skromność, nazwać wielkim obywatelem, nie zaś safandułą, każdego, kto na to zasługuje.
Czy zaś komitet, mianowany do założenia ogrodu zoologicznego, na to zasługuje? Ktoby o tem wątpił, ten pozwoli mi także powątpiewać o swoich zdrowych zmysłach, poczytalności prawnej, o wybieralności na członka krajowych resurs, o posiadaniu książeczki legitymacyjnej, regularnem opłacaniu tak zwanej karty pobytu i innych kwalifikacyach, które odróżniają każdego porządnego i statecznego obywatela od pierwszego lepszego «demagoga z brodą», nie wierzącego w nic, nawet w wielkość przeznaczeń pana Eysmonta, autora Tragikomedyi, o której na końcu tego odcinka zamierzam pomówić. Mówią np., że komitet zgubił pana Bartelsa i zwierzęta jego. Nie prawda. Do upadku i wyginięcia zwierząt przyczyniła się piosenka: «Tańcowała ryba z rakiem, a pietruszka z pasternakiem». Było to tak: jedno prawo pozwala niepłacących komornego wyrzucić na ulicę, a że zwierzęta nie płaciły, więc je wyrzucono; drugie nie pozwala trzymać zwierząt na ulicy. Oba są słuszne, ale jak poczęły z sobą tańczyć, tak i zwierzęta odegrały w tej walce dwóch legalności równie mimowolną, jak tragiczną rolę wiórów, które musiały padać dlatego, że drwa rąbano. Zresztą niewielkie to nieszczęście. Nie mamy zwierząt, ale mamy komitet; «wziął didko babu, ale kozu ostawił» — pocieszał się pewien chłop po stracie żony — tak i my możemy się pocieszać: został nam komitet. Ale mówią znowu, że nic nie robi. I to nie prawda. Niedawno była sesya, o której doniosły dzienniki, a na której członkowie komitetu postanowili, że jak zajdzie bardzo nagląca potrzeba, to złożą drugą sesyę, następnie trzecią, czwartą, i tak aż do końca dziewiętnastego stulecia.
Jak zaś dalece mają owe sesye potężne dla przyszłego ogrodu znaczenie, dowodem jedno z pism, które oznajmiło swym czytelnikom, że teraz mogą już wpuścić do serc swych cichą, ale głęboką radość, bo chwila otwarcia ogrodu i silnych zoologicznych wrażeń jest blizką, dlatego właśnie, iż komitet odbył jedno posiedzenie i oznajmił, że nic nie stoi na przeszkodzie, ażeby nie miał ich jeszcze odbyć dwudziestu pięciu. Ale jest jedna okoliczność. Oto ludzie małej wiary nie rozumieją: jakim sposobem otwarcie to może być tak blizkie, skoro sam komitet oznajmił, że wszystkiego ma trzy tysiące rubli, a na budowę tylko szop w parku Aleksandryjskim potrzeba siedmiu tysięcy rubli. Niema więc pieniędzy, co jest winą publiczności, boć przecie dotychczasowa działalność komitetu powinna była natchnąć ludzi jak największem zaufaniem tak do jego dobrych chęci, jak i do jego zamiarów na przyszłość. Gdyby zaufanie to istniało, gdyby czemkolwiek, czy to zmianami wewnątrz łona samego komitetu, czy też całkowitą jego reformą, czy wreszcie jawnem oznajmieniem i opublikowaniem dalszych planów działania było wskrzeszone, składki posypałyby się niezawodnie nanowo. Ale z naszą publicznością trudna rada. Sceptycyzm, ta fatalna choroba naszego wieku, ogarnął ją tak dalece, że nie dość jej sesyi — wymaga czynów. Fatalne czasy!
Na wszelki wypadek jednak, gdyby komitet, zniechęcony brakiem zaufania ze strony tak publiczności, jak i prasy, powziął zamiar rozwiązania się i powierzenia w inne, mniej może godne ręce przyszłych losów przyszłego ogrodu, ja pierwszy proponuję, ażeby ze względu na dotychczasową jego działalność wyrażone mu było publiczne podziękowanie — samego zaś komitetu proszę o zachowanie w pamięci, iż wtedy, kiedy wszyscy powstawali na niego: bij zabij! we mnie jednym znajdował zawsze gorliwego poplecznika i obrońcę.
Piszę to wszystko ad usum Delphini, t. j. dla dobra komitetu, dodaję zaś natychmiast objaśnienie do tego łacińskiego wyrażenia, z tego powodu, że już raz powstały wątpliwości, co ono ma oznaczać. Słyszałem, że jakkolwiek zeszły mój odcinek, poświęcony wspomnieniom lwowskiego teatru, zrobił w naszych sferach teatralnych wogóle jak najlepsze wrażenie, to jednakże dopytywano się ciekawie, dlaczego artykuł ten, mówiący o Lwowie, został zatytułowany w Warszawie: Ad usum Delphini, co znaczy po polsku: do użycia wewnętrznego. Można to zresztą było wymiarkować z samego skutku, jaki artykuł w sferze, o której mowa, wywołał. Wspomniałem już, że skutek ten szczególniej objawił się w nadzwyczajnej sympatyi, jaką między naszemi artystami minoris gentis, równie nagle, jak niespodziewanie, zdołałem sobie pozyskać. Słyszałem nawet od jednego z nich, że wdzięczny ów drobiazg chce mnie uczcić pomnikiem. Powoli, moi panowie i panie — powoli! macie ważniejsze obowiązki. Jeżeli koniecznie chcecie stawiać pomnik, postawcie go autorom, w których sztukach występowaliście bez współudziału waszych znakomitszych kolegów. Ja, z mojej strony, dorobię — jeżeli pozwolicie napis do tego pomnika. Będzie on brzmiał tak: «Nieszczęśliwym, żywcem pogrzebanym — wdzięczni grabarze». Jeżeli zaś i ten projekt wam się nie podoba, to, ponieważ teatr, ze względu na schronienie, jakiego wam udziela, jest instytucyą do pewnego stopnia filantropijno-ochronną — uczcijcie więc waszą alma mater jaką owacyą, a ja zdaleka będę was błogosławił — ciesząc się myślą, że istnieją zakłady, w których nietylko kalecy fizyczni znajdują spokojny, choć skromny kącik do śmierci.
Żarty pominąwszy, dziwię się burzy, jaką mój zeszły odcinek o teatrze lwowskim w naszym warszawskim teatrze wywołał. Dziwię się jej z dwóch powodów: raz, że tak rozgniewana dyrekcya, jak i śmiejąca się publiczność wiedzą dobrze, że napisałem najczystszą prawdę. Powiedziałem, że brak nam zupełnie sił średnich, że pomiędzy znakomitościami tej skali, jak nasi pierwsi artyści, a zerami tego wagomiaru, jak nasi ostatni, istnieje niezgłębiona przepaść, która sprawia, że najlepsze nawet sztuki, jeżeli tylko nie biorą w nich udziału siły naczelne, upadają na głowę bez ratunku. Potrzeba nam sił średnich, teatrowi potrzeba środka, bo ma tylko głowę i pięty. Powiedziałem to, i inde irae — jak mówi Tacyt, ale co do mnie, dbam o owe irae tak mało, że gotówem tyle razy to powtórzyć, ile razy uznam za potrzebne i stosowne — tymczasem zaś przechodzę do dalszego ciągu mego odcinka, tak, jak gdyby nikt za mną ani przede mną nie krzyczał w niebogłosy.
Ma podobno przybyć do nas Verdi w przejeździe do Petersburga. Radość z tego powodu w królestwie naszych melomanów ogromna i szykują się nadzwyczajne owacye; tu obecna trupa włoska da zapewne cały szereg przedstawień, które wielkiemu maestro przypomną ojczyznę, nas zaś ostatecznie utwierdzą w przekonaniu, że nie warto dbać o swojską operę, skoro za niewiele większe pieniądze można poznać prawdziwie włoskie chrypki i katary, takie, o jakich u nas, mimo zimniejszego klimatu, ani mowy być nie może. Na nieszczęście, Verdi zapewne je zna dobrze, obawiam się więc, że zamiast zatrzymać go, przyśpieszą one jego wyjazd z naszego miasta i nie pozwolą wielu ciekawym poznać znakomitego kompozytora. Zapał, cześć i uwielbienie dla znakomitości wszelkiego rodzaju są wprawdzie dziś już u nas mniejsze, niż były dawniej, kiedy Liszt raz grał w Kijowie, czy Berdyczowie, i kiedy jakaś dama trzymała go przez cały czas koncertu z pobożnem uniesieniem za obcas, powtarzając tylko nawpół ze łzami: «Mistrzu!» Ale nie szukając takich Lisztów lub Verdich, był czas, że i u nas dzielono się, jak relikwiami, strzępkami z chustek od nosa Apolinarego Kątskiego, lub zachowywano troskliwie talerze z resztkami, jakie wielki, jak na owe czasy, skrzypek pozostawił. Dziś to już minęło, ale jednak i dziś należy jeszcze do dobrego tonu być w zażyłych stosunkach nie już z domorosłemi wielkościami, ale z olbrzymami talentu z za granicy. Gdy bawiła tu panna Bianka Donadio, nasza złota młodzież ubiegała się choćby o parę słów rozmowy z czarodziejką. O! ja poznałem doskonale pannę Donadio! chwalił się raz pewien młodzieniec. — Poznałeś pan, no i jakże? — rozpytywano go ciekawie. — Ogromnie miła kobieta — odrzekł: — przedstawiają mnie, a ona zaraz powiada: Ah! monsieur! tam coś, tego... — powiada — ogromnie miła kobieta!
Istotnie, wnosząc z powyższej rozmowy, uprzejmość panny Donadio wyrównywała przynajmniej inteligencyi i umiejętności narracyjnej owego młodzieńca. Mogę was jednak zapewnić, że ów niedługi wprawdzie, ale serdeczny stosunek z panną Donadio, opowiedziany przytem z taką naturalnością, ujął za serca tych, którym go opowiadano, i podniósł w oczach wszystkich i tak już niemałą wartość rzeczonego młodzieńca. Bądź co bądź, dla zwyczajnego filisterskiego domu miło jest widzieć u siebie młodzieńca, któremu panna Donadio powiedziała: Monsieur, coś tego i t. p. Daje to pewien ton, a dla tonów, zwłaszcza zagranicznych, warto przecież coś poświęcić. Niedawno np. jeden z moich znajomych dostał zaproszenie na polowanie do pewnego obywatela, nad granicą pruską zamieszkałego. W liście zapraszającym obywatel ów pisze, że ponieważ będzie miał zaszczyt między zaproszonymi mieć kilku oficerów pruskich, zatem językiem użytym tak podczas polowania, jak i w czasie śniadań, obiadów itp., będzie język niemiecki, ponieważ zaś polski mógłby zrobić zagranicznym gościom przykrość, przeto uprasza się, ażeby się go wystrzegać. Jest to budujący przykład rzadkiej już gościnności, która rozumie, że barbarzyńskie dźwięki krajowej mowy raziłyby ucywilizowane uszy zakordonowych sąsiadów; z drugiej zaś strony odczuwa cały zaszczyt, jaki spływa na zwyczajnego sobie hreczkosieja z przyjmowania w domu swym walecznych przedstawicieli niezwyciężonej armii i jednego prawdziwie ucywilizowanego narodu. Cześć ludziom, umiejącym zarówno cenić godność osobistą, jak i wyższą kulturę zagraniczną.
A teraz pozwólcie czytelnicy, ażebym, porzuciwszy granicę pruską, skokiem prawdziwie felietonowym przeniósł i siebie i was aż w powiat Miechowski, w którym uważny dostrzegacz niejedną rzecz ciekawą i gdzieindziej niebywałą z łatwością zauważyć zdoła. W swoim czasie słyszeliście wiele, a może nawet i za wiele o budowie dróg w tamtych stronach; słyszeliście także, że na projekcie tym środki miały się tak do wielkości zamiarów, jak się mają, nie przymierzając, panieńskie posagi do kawalerskiej pożądliwości. Owóż te drogi budują się jednak, a budują się przy pomocy gmin i większych właścicieli ziemskich, którzy obowiązani są płacić na ten cel odpowiedni z dymu podatek. Pewien obywatel, wezwany do zapłacenia rzeczonego podatku, odesłał go, biorąc za normę zwykłe podymne. Po niejakim czasie odbiera od swego wójta list, pisany nader fantastyczną ortografią, w którym poczciwina donosi mu, że: «ponieważ wielmożny pan przysłał tylko szesnaście rubli z kopiejkami, a należy się ośmnaście z kopiejkami, przeto kwotę nadesłaną, jako niewystarczającą, odsyłam, więc wielmożny pan nie zapłacił podatku, a ponieważ wielmożny pan nie zapłacił, choć powinien był zapłacić, zatem pożyczam na rachunek wielmożnego pana od Icka Mordki rubli srebrem ośmnaście z kopiejkami, które mu wielmożny pan wraz z procentami w terminie nie przymierzając zapłacić». List ten widziałem na własne oczy i brzmienie jego prawie dosłownie podaję. Przyznacie, że jest to jeden z najoryginalniejszych sposobów egzekwowania należytości. Sposób ten poczciwego wójta ma jeszcze tę dobrą stronę, że i dla egzekwowanego jest dogodny, wyrabia mu bowiem kredyt, ile się zdaje, nieograniczony i mimowolny, a w naszych ciężkich czasach kredyt to rzecz niemała. Pytanie tylko, jak na tę sprawę zapatrywałyby się sądy, gdyby tak ów obywatel, któremu bez jego wiedzy otworzono kredyt u Icka Mordki, nie chciał temu ze wszech miar szanownemu kapitaliście «nie przymierzając» zapłacić. Mordko dał, więc chce odebrać — obywatel nie brał, więc nie chce oddać — wójt pożyczał, ale nie dla siebie i nie na porękę, więc także nie ma racyi płacić; każdy ma trochę za sobą słuszności. Byłby to prawdziwy galimatias, chociaż jednak zdaje się, że ten sposób płacenia podatków tak się tamtejszym miejscowym ziemianom podobał, iż gotowi są prosić, aby list wójta uważany był za prejudykat i aby wszelkie należności zawsze z pomocą Icka Mordki, lub jemu podobnych, były regulowane. Gdyby tak jeszcze i Towarzystwo kredytowe chciało w tenże sam sposób swoje raty egzekwować, wówczas ów wiersz w Obrazach Litewskich Chodźki: «Jeśli rajem jest Warszawa, ja wieś nazwę niebem», przestałby być najlepszą z Krasickiego bajek, i ja sam, zamiast pisywać odcinki, kupiłbym sobie wioskę, orałbym, bronował, siał, a ciężary zdał na Mordka. Dźwigaj Mordko, niebożę, i czekaj tatka latka, aż ci zapłacę, bo choćbyś mnie nawet pozwał, wygrał i uzyskał wyrok z prawem natychmiastowej egzekucyi, to sekwestrator, na mocy prejudykatu, nie miałby innego sposobu nad zaciągnięcie na mój rachunek nowej pożyczki od innego Mordki dla spłacenia twoich pretensyi. Nie, mój dobry Mordko, zdaje się, że nie znalazłbyś innego sposobu nad pisywanie do mnie listów, w którychbyś wyrażał do woli swoje zdziwienie. Nie byłoby to zresztą nic nowego, bo i owo dziwienie się rzecz to równie znana, jak stara. Znałem w Warszawie pewnego młodego chłopaka, właściciela ładnej wioski, który miał tę wadę, że wydawał trochę więcej, niż mógł, a skutkiem tego wchodził w zbyt liczne i uciążliwe tranzakcye z ludem Izraela. Zauważyłem, że odbiera mnóstwo listów ze wszystkich stron, tak miasta, jak prowincyi, i rzekłem: Ach! szczęśliwy Dyoniziu, pewno to od pięknych kobiet? — Czytaj, rzekł mi, zapalając z zimną krwią cygaro. Otworzyłem skwapliwie list, i począłem czytać. List brzmiał jak następuje: Dżywuję się bardzo, że wielmożny pan nie odsyła mi tych sto pięćdziesiąt... Nie czytałem dalej, i wziąłem list drugi. Drugi brzmiał: Dżywno mi bardzo... Rzuciłem drugi i rozpieczętowawszy trzeci, czytam znowu: Dżywi mnie niezmiernie, że dług, jaki mam a WPana i t. d. Reszty nie czytałem, bom wiedział na pamięć, co zawierają.
— A to tu tylko sam podziw dla ciebie, szczęśliwy Dyziu! — mówię, nie mogąc ukryć dobrego humoru.
— Ach, mój drogi! — odparł z niezachwianą zimną krwią Dyzio — jakim ja szczęśliwy, że już nie wolno przysyłać listów niefrankowanych. Teraz przynajmniej dziwią się na własny koszt — dawniej ja musiałem całe zdziwienie opłacać.
Owóż, gdyby sposób egzekwowania należności, wynaleziony przez nieboraka wójta, znalazł ogólne zastosowanie, sądzę, że cały kraj rozdzieliłby się wkrótce na dwa obozy: dziwiących się i będących przedmiotem podziwu. Co do mnie, zapewniam moich czytelników, że podziwianoby mnie daleko więcej, niż moje felietony. Bodaj to pomysłowość!
Pomysły takie, będące dowodem naiwności, teraz już są rzadkie, bo raz, że lud przywykł już trochę do urządzeń gminnych, a powtóre, na wójtów bywają dziś już wybierane osoby z większem stosunkowo wykształceniem. Ale z początku, kiedy reforma dopiero co była wprowadzona, więksi posiadacze ziemscy stali całkowicie poza obrębem gminy, a nawet średnio wykształconych było między włościaństwem bardzo mało, podobne rzeczy trafiały się daleko częściej. Słyszałem np. o paszporcie, wydanym przez wójta (było to za czasów, kiedy paszporty wydawali jeszcze wójci), który brzmiał tak: «Nasza Jaśnie Pani chce jechać do Warszawy — co jej ta przeszkadzać, — niech se ta jedzie. Franciszek Burok». Jak się nazywa ta Jaśnie Pani, skąd była, i na jak długo jechała, tego dokument nie opiewał. W Lubowskim powiecie znowu sam widziałem list jednego wójta do drugiego, kończący się w następujący sposób: «bo jak nie przyśleta na czas tego zbereźnika, to pan N. da wam po karku, czego sobie i wam życzę. Amen». Poczciwina wójt uważał widocznie wyrażenie: «czego sobie i wam życzę. Amen» za zwykłą formułę, jaką powinny się kończyć wszystkie listy, — słyszał, że tak ksiądz kończy kazania, uważał więc takie zakończenie za dobre, tak co do ducha, jak i co do formy, i nie zauważył, w jaki sposób z poprzednią obietnicą licuje.
Dziś, jak wspomniałem, takie rzeczy są rzadsze, dziś korespondencye wójtowskie noszą bardziej urzędowy charakter. Że jednak trafiają się i dziś jeszcze pewne zboczenia, dowodem egzekucyjny pomysł wójta z pod Miechowa.

∗             ∗
Byłby to już koniec odcinka, gdyby nie to, że wspomniałem o tragikomedyi pana Eysmonta i obiecałem szerzej o niej przy końcu pomówić. Silnych tragicznych wrażeń nie obawiajcie się, czytelnicy — będziecie się raczej śmiać. Pan Eysmont jest to wieszcz młody, nawet nader młody. Napisał tragikomedyę pod tytułem: «Walka idei», w której nie mówi wprawdzie o żadnych ideach, ale za to poświęca ją wylewowi najszczerszego uwielbienia dla... siebie. Gdyby taka pozycya nie sprzeciwiała się całkowicie zasadom ekwilibrystyki, sądzę, że młody wieszcz upadłby sam sobie do nóg z uwielbienia. Na początku utworu wieszcz, bohater sztuki, wyrzeka na niejakiego pana Benona, swego przyjaciela, który, mówiąc nawiasem, jest osobą żyjącą i który pisuje wiersze — jakkolwiek nie olbrzymiego polotu, ale zawsze lepsze od pana Eysmonta. Po kilku scenach wieszcz daje zlekka do zrozumienia, że jest istotą doskonałą, którą pan Benon haniebnie zdradza — dalej jeszcze, że jest istotą niebiańską, a pan Benon potworą hypokryzyi, uosobieniem siedmiu grzechów głównych i nieskończonej ilości powszednich. Na tem kończy się część pierwsza.

W części drugiej dowiadujemy się, że młody wieszcz chciał założyć jakieś pismo; następnie, że je założył. Potem pokłócił się z kolegami, bo pan Benon okropnie intrygował. Nagadano mu (t. j. wieszczowi) wiele niegrzeczności, skutkiem których nie sypiał dobrze w nocy. Złożono sąd koleżeński, studenciki się zebrały — była wielka narada, i wielki ów areopag uwolnił go od wszelkiej odpowiedzialności, słowem: a! a! co to było! Szczęściem cnota została nagrodzoną, występek ukarany; panem Benonem powszechnie pogardzono, a wieszcza uwielbiali wszyscy za życia i rozmyślali tylko nad tem, gdzieby mu postawić pomnik. Podczas gdy się o tem wszystkiem dowiadujemy z opowiadań osób do akcyi wchodzących, wieszcz stoi udrapowany w płaszczu i oparty o skałę (bo rzecz się dzieje w Panieńskich Skałach pod Krakowem) — pozwalając się podziwiać panu Dołężnemu, staremu literatowi, który zresztą powinien słuszniej Niedołężnym się nazywać, i dwom młodym gapiom, którzy patrzą na porywy wieszcza z otwartemi ustami i z rękoma w kieszeniach. To miejsce powinien pan Eysmont polecić ilustrować. Porywy owe, równie nagłe, jak niespodziewane, dowodzą właśnie głębi uczuć i otchłani myśli wieszcza. Wyobraźcie sobie, czytelnicy, kogoś, kto np. roześmiał się nagle bez żadnego widocznego powodu, potem również bez powodu wpadł w rozpacz, potem się znowu roześmiał dzikim śmiechem, potem się rozpłakał, potem ucichł, żeby na nowo wybuchnąć — a będziecie mieli wieszcza. Powiedzcie teraz, co sobie o nim myślicie. Ruszacie ramionami, stukając się palcem w czoło. To! to! I ja tak myślę. Cóż tu robić? mówią, że zimna woda na takie rzeczy dobra. Patrzcie: oto teraz pan Naprej (imię wieszcza, a może tragikomiczny pseudonim) został sam; chodzi niespokojnie, po chwili staje i śpiewa. Pieśń jego rozbiłem na dyalog między nim a czytelnikiem i podaję ją, jak następuje:

Wieszcz.

«Znam siebie. Znam myśli moje.
«Znam uczuć mych siłę.
«Chciałbym pieśń jedną wyśpiewać,
«Jedną tylko, zanim mnie złożą w mogiłę».


Czytelnik.

Ale nie fatyguj się pan dobrodziej! Proszę, jak o największą łaskę: nie fatyguj się pan dobrodziej!

Wieszcz.

«Ach resztę życia oddałbym,
«Żebym tylko mógł wyśpiewać».


Czytelnik (na stronie).

Bogu dzięki, że mu coś zawadza; ale jakoś wysila się, aż potnieje. Oj! gotów naprawdę zaśpiewać. (Głośno): Zlituj się pan!

Wieszcz.

«Ja muszę śpiewać,
«Muszę! póki życie wre w łonie».


Czytelnik.

Litości! łaski! Ratunku! Hej, ratunku!

Wieszcz.

Muszę! muszę!


Czytelnik (omdlewającym głosem).
Litości!
(Słania się i pada).

To pewna, że takimi utworami wieszcz zawsze pobije słuchacza i czytelnika. Więcej wierszy nie cytowałem i nie będę wam cytował. Są jak najgorsze. Forma niewyrobiona, słaba, talentu za grosz! Ale nie o to mi chodzi. Co powiecie na ten nędzny egoizm młodzieńca? Dziś, gdy wszystko garnie się w imię szerszych i potężniejszych idei do pracy, kiedy każdy połowę duszy oddaje w służbę ogółowi, a oddałby i całą, gdyby zaszła potrzeba, gdy i od poezyi wyczekuje się i wymaga, aby pieśnią otuchy, piękną, zacną a ogromną, towarzyszyła ogólnej pracy — ów niedowarzony młodzieńczyk siedemdziesiąt pięć stronnic papieru i druku poświęca własnym lichym sentymencikom, błahym myślątkom, rozczulaniu się nad sobą i wmawianiu w ludzi, że jest wielki! Nigdzie o niczem ani słowa, tylko o sobie. Cóż to za niebywały, wygórowany egoizm i jakiż upadek szlachetniejszych porywów! Zaiste to śmieszne, ale i smutne.
Doprawdy, gdyby mnie kto chciał przerazić groźbą, że szyderstwami albo wzgardliwymi wyrazami uduszę w zarodku ten kiełkujący talent, tak, że pogruchoce harfę na wieki i weźmie się do książki — gdyby, mówię, ktoś mnie zapewnił o tem, czułbym się bardzo szczęśliwy i sądziłbym, żem oddał prawdziwą przysługę społeczeństwu.

Gazeta Polska, 1875, Nr 267 i 268.




XL.
Szkółka przy ulicy Pięknej. — Potwarze i paszkwile. — Moja obrona. — Sprawy Resursy Obywatelskiej. — Zasada matematyczna. — Przysięga. — Potrzeba sali. — Powtórzenie. — Przytulisko. — Żywe obrazy. — Biuro wyjątkowej nędzy. — Obrona. — Komitet Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. — Jaka sztuka, taki komitet. — Występuję przeciw panu C. G. — Usprawiedliwienie. — Przekłady. — Consuelo. — Pan Breslauer. — Dawne wydawnictwa.

Istnieje tu w Warszawie szkółka dla dziewcząt pod opieką bractwa Matek chrześcijańskich, a z powodu której niegodziwość ludzka i antychrześcijański duch sceptycyzmu, rozszerzający się coraz bardziej na większą chwałę piekła w naszem społeczeństwie, dużo wypuściły na świat paszkwilów i potwarzy, co wszystko razem wzięte tak dalece przebrało miarę, że zmusza mnie nareszcie, abym, uchwyciwszy za pióro, wystąpił w obronie pokrzywdzonych. Ludzie, słusznie podejrzewani o bezpośrednie związki z szatanem, rozpuszczają np. wieści, że kiedy dawniej, dzięki gorliwości Matek chrześcijańskich, szkółka miała aż nadto wystarczające fundusze, i elewki, zamiast wychowywać się na służące, wychowywały się na wielkie damy, dziś też same uczennice nie mają co jeść, w co się ubrać i za co się uczyć. Faktu tego nie zaprzeczam wprawdzie, bo, raz, że jest rzeczywisty, a powtóre, sądzę, że z wielką chwałą dla bractwa Matek chrześcijańskich potrafię go usprawiedliwić. Niegodziwcy ci mówią jednak dalej, że dawna hojność Matek chrześcijańskich tłómaczyła się nie litością prawdziwie chrześcijańską dla biednych sierot, ale niesłychanie poprawną francuszczyzną widomej głowy pomienionego zakładu, która to głowa umiała przez francuszczyznę trafić i do ich kieszeni. Od czasu zaś, jak zabrakło głowy, zabrakło i pieniędzy. Co się tycze francuszczyzny, to przecie wszystkim wiadomo, że ludzie w dobrym duchu i dobrych zasad powszechnie nie używają innego języka, zatem francuszczyzna była tylko jedną więcej gwarancyą i kwita. Ale jest jeszcze jedna kwestya, na którą, jako człowiek w dobrym duchu, również czuję się w obowiązku odpowiedzieć. Ludzie rzekomej dobrej woli, chcąc podeprzeć upadające fundusze szkółki, urządzili w Dolinie Szwajcarskiej widowisko sceniczne, amatorskie. Sądzono, że miłosierne osoby rozkupią wszystkie bilety co do jednego, że przyjdą naprzód Matki chrześcijańskie i ciotki chrześcijańskie z córkami i siostrzenicami chrześcijańskiemi i z galopantami chrześcijańskimi; sądzono, że jedni drugich popchną, że każda należąca do bractwa Matek «zelantka» (nowy wyraz; znaczy: gorliwa) przyprowadzi swego zelanta, i że widowisko przyniesie jaki taki dochód, który pozwoli przynajmniej w szkółce palić codziennie w piecu, uczennicom zaś zapewni ciepłą odzież i naukę. Tymczasem cóż się stało? Omylono się. Biletów nikt nie kupił, nikt nie przyszedł, i widowisko zaledwie powróciło koszt przedstawienia. Owóż różni natychmiast rzucili się na zelantów i zelantki; posypały się artykuły, wskutek których kilka zelantek dostało ataków nerwowych; kawaler Zielonogłowski zauważył słusznie, że «tańcujemy na wulkanie», radca Cymbałkiewicz odgadł w tem wpływ wolnomularstwa i naftofilów, świątobliwy zaś l’abbé Wylizalski przepowiedział na siedmnasty grudnia roku przyszłego koniec świata, w którem to przekonaniu utwierdza go stanowczo uwaga pobożnej hrabiny Bezikiewiczowej, że liczba sług Antychrysta coraz wzrasta, i że nawet Kuryer Warszawski już zostaje pod ich wpływem.
Wobec tych wszystkich nietylko prawdopodobnych, ale i pewnych nieszczęść, patrzajcie, synowie Beliala, do czego zatwardziałość wasza was przywiodła, i przygotujcie się do wypicia tego piwa, któregoście niebacznie nawarzyli! Jak to? i wy chcieliście, żeby Matki chrześcijańskie śpieszyły do Doliny Szwajcarskiej na światowe widowiska, a jeszcze podczas takich mrozów, jakie panowały niedawno? Czy zapomnieliście, że kto jest Matką chrześcijańską, ten na pogański teatr narażać się nie może i nie powinien? Nie wypada, panowie, nie wypada! A z drugiej strony, czy sądzicie, że tylko pieniędzmi można przyjść w pomoc sierotom? Otóż druga straszna omyłka. Zelantki postanowiły nie przychodzić z pomocą materyalną szkółce, właśnie dlatego, że świat ten nie jest niczem innem, tylko padołem płaczu i nędzy, i że nic tak nie pomaga do otrzymania szczęśliwości wiekuistej, jak cierpienia doczesne. Jeżeli więc sieroty będą szczękały zębami z zimna i głodu, wyjdzie im to na dobre, tembardziej, że w każdym razie mają zapewnioną pomoc duchową zelantek.
Jeżeli jednak, o zmateryalizowani synowie wieku! chodzi wam już tak koniecznie o dobro zakładu, które zresztą niczem innem nie jest, tylko marnością, jak to codziennie powtarza l’abbé Wylizalski, poglądając na białą kawę z tłustym kożuszkiem, przyrządzaną mu umyślnie w poobiedniej porze przez pulchne ręce hrabiny Bezikiewiczowej — jeżeli więc, mówię, chodzi wam o dobro materyalne, tedy bądźcie spokojni, albowiem drugie z kolei widowisko sobotnie przyniosło trochę więcej dochodu, niż pierwsze. Ludzie, którzy zajmowali się sprzedażą biletów, nie wskórawszy nic u Matek chrześcijańskich, udali się do ojców izraelskich, którzy bilety rozkupili, choćby ze względu na zaszczyt dopełnienia pomocą materyalną pomocy duchowej zelantek. Przytem ceny zniżone biletów odegrały również niemałą zapewne rolę — i o dochód, a zarazem o przyszły los Zakładu możecie być przynajmniej na czas jakiś spokojni.
Spodziewam się, że te słowa prawdy, że ta krótka moja mówka, jaką w obronie zelantek powiedziałem, zdoła rozproszyć moce piekielne i wykaże w całej świetności wielkie zasługi niezasłużenie krzywdzonych. Paszkwilem wojować jest łatwo. Czernić białość dlatego właśnie, że jest białością, jeszcze łatwiej, — ale ja, pokorny kronikarz, rozumiem swój obowiązek w ten sposób, że powinienem bronić prawdziwej zasługi uciśnionej niewinności i zdmuchywać sadze z białości wszędzie, gdzie tylko zdarzy mi się po temu jakakolwiek sposobność.
Powodowany temi zasadami, przechodzę wprost do spraw Resursy Obywatelskiej. Krzyczą po wszystkich rogach ulic w Warszawie, że Resursa tonie w falach obojętności, że naznaczają dla uratowania jej posiedzenia, a na te posiedzenia przychodzi zaledwie trzecia część członków, skutkiem czego obrady nie prowadzą do niczego. O obywatele moi mili! przychodzi trzecia część członków, to prawda, ale gdyby przychodziło tylko trzech, to byłoby widocznie także wszystko jedno. Widocznie członkowie znają siebie doskonale, a zarazem nie zapomnieli jeszcze matematyki i wiedzą, że zero, zero a zero, wypadnie zawsze zero. Ja, co prawda, byłem zawsze jak najgorszym uczniem matematyki, skutkiem czego nawet po każdym przyjeździe na wakacye do domu miewałem pewne hałaśliwe zajścia z rodzicielską powagą, o których wolę zamilczeć, ale przecie rozumiem niebywających na posiedzeniach członków, bo jeszcze takie proste rzeczy pamiętam. Otóż powiem wam, że ci, którzy nie przychodzą na mocy tej zasady: 0 + 0 + 0 = 0, czynią to z przekonania, że czy na posiedzenie przyjdą, czy nie przyjdą, obrady zawsze wypadną jednakowo. Umysły tych członków, jak wszystkich znakomitych myślicieli, spokojne są i cichsze, niż woda. Gdy jaka kwestya, np. kwestya bytu lub niebytu Resursy, uderzy o ową wodę, zrobi się kilka kółek, dziwnie także do rur podobnych, coraz większych, coraz słabszych, i znów uspokoi się wszystko. Cóż może być piękniejszego, niż spokój? — nie mącić więc spokoju członków! niech lepiej Resursę dydko porwie! Choć z drugiej strony, jeżeli twierdzicie, że ci członkowie nie myślą zupełnie o sprawach Resursy, tedy krzyknę: Kłamstwo! — aż mnie od morza do morza usłyszą. Powiedzcie bowiem: gdzie się grywa w preferansa? Przecie w Resursie, a zatem preferans jest także sprawą resursową, zatem kto myśli ciągle o preferansie, myśli i o Resursie. Otóż ja, klnę się wam na geniusz naszych wielkich, na dobre chęci Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, na Komitet zoologiczny, na żywe obrazy Przytuliska, na porządek w naszem Towarzystwie Dobroczynności, na zakład pana Łojki, na uprzejmość Lombardu, na gorliwość zelantów względem zelantek i zelantek względem zelantów, na pożyteczność dla społeczeństwa naszych dobrze urodzonych, słowem: na to wszystko, co w mieście naszem mamy najpiękniejszego, najwznioślejszego i najbardziej szanowanego, że znam członków, którzy niczem innem nie zajmują się, tylko Resursą. Użyłem przysięgi wielkiej i strasznej, ale nie myślcie, żeby rzecz nie była tego warta, boć tu przecie chodzi o znakomitą ilość naszych równie znakomitych obywateli. Zajmują się Resursą — bo preferans i Resursa to jedno i to samo. Znam pewnego członka, który każdego nowo poznanego człowieka pyta w ten sposób: «Panie! (mówi) cobyś pan grał, żebyś pan miał tak: asa, damę, dwie młódki karo, asa, króla, waleta pik?» i t. d. — Czy słyszałeś pan, pytam go raz, że podobno Verdi ma przyjechać do Warszawy i że wystąpią na jego cześć w Resursie Obywatelskiej? — Verdi, rzecze członek, Verdi w Resursie? Ciekawybym też był, coby on grał, żeby miał tak: asa, damę, dwie młódki karo i t. d. — Co to jest przejąć się jakąś myślą do głębi duszy! — przejdzie człowiekowi w krew i opanuje go całego.
Ojcowie Resursy! ratujcie jednak waszą córkę, jak umiecie. Róbcie, co wam się podoba z akcyami i obligami subrogacyjnymi; z długiem pani Zamarajewowej i z innemi wierzytelnościami, których ciężar lepiej niż kto inny oceniam — ale ratujcie córkę. Konduita jej (powiedzieć prowadzenie się, nie byłoby w dobrym tonie), konduita jej tedy nie była bez ale. Mój Boże! pamiętam wieczory w Resursie. Tańcował, kto chciał, choćby kozaka, a mazura prowadził: nie jeden taki, za kim na wyścigach konnych latali paupry z całego miasta, tak wpadał w oczy białym strojem, a w czasie gonitw zlatywał z konia akurat tyle razy, ile się ścigał. Wszyscy kantorowicze za nim; w salach przed każdym lustrem stał któryś z nich i, przyczesując włosy, poprawiając krawat, myślał o spustoszeniach, jakie porobił w sercach wygorsowanych aniołów, i o tem, że pryncypał głupi stary, bo z pewnością nie dostrzeże, ile tam brak w kasie kantoru. W czasie maskarad tajemnicze maski z niewypowiedzianym dowcipem powtarzały: «Ej ty bałamucie, bałamucie!» Słowem: smak onych zabaw bywał trochę pieprzny, nawet tak pieprzny, że aż przestał smakować ludziom — stąd pustki, małe dochody, deficyt i śmierć blizka. Ale mimo tej konduity, mimo preferansa, bezika i innych tego rodzaju zabaw, na których sprawdzano angielskie przysłowie: «Czas to pieniądze» (bo przecież nie grywano darmo), nie mogę zapomnieć, że tam odbywały się także prelekcye, tam na spragnione wiedzy główki dziewicze padały nasiona wiedzy, tam serca młodych pozytywistek pochylały się ku przystojniejszym prelegentom. Słowem: była sala — jakakolwiek sala, ale lepsza od sali w dawnym teatrze Rappo, gdzie Ochorowicz mówił o sprzecznościach wiedzy o wszechświecie i godził je, a jednocześnie dziki Indyanin ryczał, niedźwiedzie mruczały, hyeny wyły, a pewne małe, nader wysoko skaczące istotki, wyprawiały rzeź ogólną, co tłómaczyło, w sposób zgoła naturalny, nienaturalny niepokój słuchaczek, wobec kwestyi, przez prelegenta podnoszonych, i entuzyazm ich, gdy się prelekcya skończyła. Sala w mieście takiem, jak nasze, ma bardzo wielkie znaczenie, jest rzeczą niemal niezbędną, dotychczas zaś niema innej i nie zanosi się na nią wcale. Sama Resursa zresztą, gdyby była prowadzona jak należy, gdyby była miejscem rozrywki tanecznej nawet, ale niezbyt pstrej i nie bezikowo-preferansowej — ale trochę i umysłowej, Resursa, powtarzam, taka, jak obywatelska, dostępna dla szerszych kół warszawskiej publiczności, byłaby instytucyą zarówno pożądaną, jak pożyteczną.
Życzę jej więc pomyślnej przyszłości, lubo: utinam sim falsus vates i lubo nie mogę się jeszcze raz wstrzymać od powtórzenia uwagi, że powodem, wstrzymującym członków od uczęszczania na posiedzenie, jest zasada matematyczna: 0 + 0 + 0 = 0.
Tę samą zasadę mógłbym powtórzyć bez wielkiego szkopułu i bez wielkiej złośliwości administracyi Merkurego, administracyi tanich kuchni i wielu innym administracyom naszych instytucyi publicznych, ale nie mogę bez krzyczącej niesprawiedliwości powtórzyć jej Przytulisku. Przytulisko wie dobrze, że jedna panna, plus druga panna, plus trzecia panna, plus kilku circum-fatygantów, plus lew u sklepu futrzanego, plus kilka kostiumów kąpielowych, pomnożonych przez talent wielkiego artysty, równa się żywemu obrazowi, a kilka obrazów, dodanych do siebie, stanowi widowisko, a widowisko to dochód. Całą tę tak na pozór złożoną, a jednak tak prostą kombinacyę matematyczną Przytulisko powtarza z tem większą wprawą, że powtarza ją rok rocznie. «Była to czapla na czerwonych nogach, chodziła sobie po rozstajnych drogach, siadła na desce, ogonem kleszcze — powiedzieć ci jeszcze?»
— Powiedz — odpowiada publiczność, a Przytulisko z dobrą wiarą zaczyna: Była to czapla etc. Będziem mieli tedy znowu żywe obrazy. Do bab, hodowanych na większą cześć tego zakładu, znowu przybędzie kilka okazów, a Biuro wyjątkowej nędzy, patrząc na wszystko to z boku, pomyśli sobie, że lepiej jest być biurem wyjątkowej pożądliwości na dochody i wyjątkowej ruchliwości w nogach, niż wyjątkowej nędzy, i że miłosierdzie publiczne jest starym bałamutem, który otwiera kieszeń wtedy, kiedy traci głowę, a traci głowę zawsze na widok ładnych twarzyczek.
Nie wszystko piękne, co się podoba, ale też nie wszystko brzydkie, co się nie podoba. Tak twierdzi przynajmniej redakcya „Kłosów“ w polemice z panem C. G., do której kronikarz nie chce palca wścibić. Z mojej strony przeto dodam tylko, że co się tycze pana Godebskiego, to ja sam mam mu za złe, że zamącił spokój Komitetu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Konfucyusz, mędrzec chiński, mówi:

«Jeśli prawdę chcecie wiedzieć,
«Lepiej siedzieć, niźli stać,
«Lepiej leżeć, niźli siedzieć,
«Niźli leżeć, lepiej spać».

Otóż co panu C. G. to szkodziło, że Komitet chciał «prawdę wiedzieć», a dowiedziawszy się jej, stosował w życiu i postępował tak, jak według Konfucyusza jest najlepiej. Dziś tak mało kto ma zasady! Po co zmuszać do zbytnich wysileń komitetowe inteligencye, zbyt szanowne, aby się na takie wysilenia mogły narażać? O cóż chodzi? o sztukę? Wielka mi sztuka! Mnie chodzi o coś ważniejszego, o Komitet, o spokój tych prawdziwie transcendentalnych umysłów. Ileż to razy zresztą słyszałem, że sztuka nie z tego świata bierze swój początek; cóż więc dziwnego, że i Komitet, wierząc głęboko w nadziemskie pochodzenie sztuki, ziemskimi jej losami zajmować się nie chciał i nie umiał, w tem przekonaniu, że choćby na całym świecie ogólnie, a u nas szczególnie, licho ją porwało — przecie jako nieziemska idea żyć będzie wiecznie w platońskiem niebie, wiecznie równie piękna i nieśmiertelna.
Nakoniec, o co chodzi? sztuka, według większości znawców, powinna być idealną — otóż i Komitet był idealny. Dalej: sztuka jest sobie sama celem — otóż i Komitet był sam sobie celem. Panowie, na miłość Boską, czegoż my od tego Komitetu chcemy?
Ha! ja nic nie chcę, ja go bronię, ale p. Godebski chciał, by zajmował się sztuką całą duszą i sercem: by pilnie baczył na jej rozwój, by budził miłość dla niej w narodzie, by przygarniał artystów, jak kokosz przygarnia pisklęta, by rozpowszechniał znajomość pięknych utworów malarzy, słowem: by czuł, żył i działał, jak człowiek na jawie, nie jak lunatyk.
Nowalie to, nowalie! nadsekwańskie wymysły! W naszem mieście tego nie bywało, a pomimo tego proszę zajrzeć w księgi stałe i niestałe, czy nie rośliśmy i nie mnożyliśmy się, jak żyto na piasku?
Że ja też zawsze muszę kogoś bronić!
Cóż robić! z natury jestem optymistą i wszystko widzę w różowych kolorach, zacząwszy od energii moich współobywateli, z jaką myślą o założeniu szkół wieczornych, a skończywszy na bazarze, w którym komedya pod tytułem: «Kupno i sprzedaż», już ujrzała światło lamp gazowych. Oto krótki jej program: Akt I: posiedzenie Komitetu, uprzyjemnione lekką, jak omlet, a porywczą, jak krytyki „Kłosów“, rozprawą społeczno-filozoficzno-ekonomiczną o nędzy, o ilości stopni mrozu, o termometrach, o panu Piku i miłosierdziu. Akt II. Bazar gotowy; panie zachęcają do kupna, panowie nie mruczą. Akt trzeci: panowie kupują: słychać zgrzytanie zębów. Akt czwarty: Joasia się śmieje, Jaś płacze, czyli panie się śmieją, panowie klną. Epilog: pustki w kieszeniach.
Drugą komedyę pod tymże tytułem mają przedstawić niezadługo w teatrze Rozmaitości. Autorem jej jest Zacharyasiewicz. Zapewniam was, że będzie zabawniejsza.
Ale nie o tem chcę mówić, tylko o moim optymizmie i różowym sposobie widzenia rzeczy. Otóż, jakkolwiek wszystko uniewinniam, jestem nawskroś oburzony i nie posiadam się z gniewu, który podzielicie niezawodnie wraz ze mną, czytelnicy, jak tylko dowiecie się, o co idzie. Wyobraźcie sobie, wyrządzono u nas w Warszawie publiczną zniewagę kobiecie, i to cudzoziemce, autorce, sławnej na cały świat, znanej wszędzie i czytanej wszędzie. Mówię ni mniej ni więcej, tylko o George Sand. Wyrządzono jej u nas krwawą obelgę, albo inaczej mówiąc, pan Breslauer wydał tłómaczenie jej powieści «Consuelo» na język pol..., nie, chciałem powiedzieć na język sui generis. Takiego przekładu dawno mi się już nie zdarzyło czytać. Podług mnie, pani Sand powinna pozwać pana Breslauera o ciężkie pokaleczenie biednej «Consuelo», skutkiem czego młoda śpiewaczka, okazawszy się podrapaną, poczochraną, pokrwawioną, wydała się brzydką, a nawet wstrętną. Dla przykładu zacytuję wam kilka tego rodzaju «omyłek zecerskich», jak zapewne powie pan Breslauer. Zobaczmy:
Stron. 1, Rozdz. I.: «Lękam się, aby nazwawszy ją, nie utraciła tej rzadkiej cnoty. Czy to ma znaczyć: nazwawszy cnotą? Nie: to nauczyciel lęka się, aby wymieniwszy imię uczennicy, nie wbił jej przez to w pychę».
Stron. 9-ta: «Druga (drugi rodzaj brzydoty) prostoduszna, na nic nie zważająca, umiejąca się znaleźć w swoje położenie».
Str. 16-ta: «Był zajęty nadziewaniem piękne muszle».
Str. 22-ga: «Śpiewali przed kaplicamy».
Przypomina to wszystko trochę ów wierszyk, jaki w swoim czasie podały Kolce, zaczynający się od słów: «Moje Róże, daj mi buże».
Biedna pani Sand!
Przytoczyłem tych kilka przykładów dla śmiechu; ale ma to i swoją stronę smutną. Dziś, kiedy wszyscy zwracają nadzwyczaj baczną uwagę na czystość naszego przepysznego języka, taki przekład, wydany w Warszawie, wydany zapewne w niemałej liczbie egzemplarzy, jest czemś tak dalece wstrętnem, że nie umiem słów znaleźć na napiętnowanie tego rodzaju wydawnictwa-spekulacyi.
Czy słyszeliście: książka, zamiast podtrzymywać i oczyszczać język, psuje go; zamiast rzucać perły, rzuca śmiecie do skarbca! Jest to w innym zakresie taka sama zaraza, jaka wiała od Barbary Ubryk, Izabeli, Eugenii etc., których to wydawnictw również p. Breslauer był nakładcą.

Gazeta Polska, Nr. 282 z dnia 21 grudnia 1875 r.
KONIEC TOMU SZEŚĆDZIESIĄTEGO.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Wg Poradnika Gospodarskiego, R. 46 nr 24 z 1935 roku: dąst = drobny śrut.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.