Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niewinnych chorób, których mówiący życzy z całego serca tłoczącym się współobywatelom.
— Ależ nie bój się, obywatelu: nie zmieścisz się, to dodadzą wagon. Administracyi wagonów nie zbraknie.
— Ale człeku cierpliwości zbraknie. A żeby... itd., jak wyżej.
Chciałem jeszcze zwrócić uwagę mego dżentlemena, że nieprzyzwoicie jest kląć, kiedy ktoś jedzie modlić się, że to nie zgadza się z podróżą do tak świętego miejsca i z uczuciami, jakiemi każdy winien być przejęty, ale z jednej strony nos mego interlokatora, nabierając coraz piękniejszej fijoletowej barwy, ujawniał coraz większe oburzenie, z drugiej nacisnął nas i rozłączył tłum ludzi, kołyszący się jak fala.
Trudno opisać zamieszanie, jakie panowało w tym tłumie. Członkowie i członkinie rodzin traciły się z oczu i gubiły wzajemnie. Wołania: «Tato! mamo! Józiu! Panie Janie! panie Konstanty! droga żono, żebyś skamieniała! kochany mężu, żebyś skisł!»... itd., rozlegały się na wszystkie strony.
Zamęt i pośpiech gorączkowy nie pozwalał tym ludziom baczyć na nic, byle tylko jak najprędzej wpaść do wagonu. Wreszcie tłum wpadł na platformę; spojrzałem na zegarek: pociąg odchodził akurat za pół godziny. Służba kolejowa przyczepiała spokojnie wagony. Nie