Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych mar piekielnych, wszystko to ściskało serce lodem i przejmowało drżeniem; jakiś dziwny niepokój zdawał się panować w całej naturze. Powietrze było ciężkie i przesycone wilgocią; po niebie przelatywały z niepojętą szybkością drobne białawe chmurki, które, to przysłaniając, to odsłaniając tarczę księżyca, rzucały co chwila posępne cienie. Zdała dochodziło bicie wieżowego zegaru.
Gdy ostatni szereg przesunął się już koło nas, spojrzałem na moją towarzyszkę. Księżyc oświecał jasnem światłem grecki jej profil, a oczy były zalane łzami.
— Oto ilustracya do słów moich — wyszeptała z cicha, a po chwili rzuciła jeszcze jeden wyraz: — Niewinni!
Pożegnałem ją i oddaliłem się zwolna, ale w duszy pozostało mi na długo niezatarte niczem wrażenie. Zaiste, kto byli ci ludzie, których prowadzono wśród nocy? z jakich przyszły na świat rodziców te dzieci błędu, łez i nędzy, ci straceńcy życia? Czy składał kto za dziecinnych dni maleńkie ich dłonie do wieczornego «Ojcze nasz»? czy choć jedna łza miłości stoczyła się z macierzyńskich powiek na ich czoła? czy mieli choć jedną chwilę jasną w życiu?
Stracone pytanie bez odpowiedzi.
A teraz spytasz mnie, czytelniku: dlaczego rzuciłem ci przed oczy ten obraz? Uczyniłem