Bracia Karamazow/Część IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Część IV
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Teodor Dostojewski.


BRACIA KARAMAZOW
Przekład Barbary Beaupré.
Biblioteka Dzieł Wyborowych
WARSZAWA
Druk L. Bogusławskiego, Świętokrzyska № 11




CZĘŚĆ CZWARTA.

CHWILA ZWĄTPIENIA.

Nie omylił się ojciec Paisy, spodziewając się, że jego ukochany chłopiec powróci z czasem do dawnej wiary i ufności dziecięcej, a czytał on przytem trafnie w duszy młodzieńca, odgadując właściwą przyczynę tego jego upadku na duchu. Nie podzielał on, oczywiście, lekkomyślnej niestałości tłumu, nie o cuda mu chodziło, jakkolwiek uważał je za fakt możliwy i godny świętości ukochanego jego mistrza, który przez tak długi czas przedstawiał dla niego bezsporny ideał ludzkiej doskonałości. Ale tu naruszona została wyższa sprawiedliwość, której tak bardzo domagało się i pożądało serce jego. Oto ten, który powinien był być wyniesiony ponad wszystkich na ziemi, ten najgodniejszy z godnych i najsprawiedliwszy ze sprawiedliwych, zamiast zasłużonej czci i uwielbienia, wydany został na wzgardę, śmiech i poniżenie. I za co? Kto to sprawił? Kto mógł tak osądzić? Za co ta niesława? Zkąd ten przedwczesny rozkład, przeciwny prawom natury? — jak utrzymywali z urąganiem zwolennicy Feraponta. Jakiem prawem ci ludzie, o tyle marniejsi, o tyle niżsi, przyznają sobie prawo sądzenia i potępiania i wierzą, że prawo to posiadają?
Gdzie Opatrzność? Gdzie moc jej i potęga? dlaczego w takiej właśnie chwili zataja prawa swoje, podporządkowując je ślepym, głuchym i niemym prawom przyrody? Uczucia te i wątpliwości były zupełnie naturalne w wieku Aloszy i przy gorącem jego usposobieniu i źleby nawet było, gdyby ich nie był doznał. Bo i cóżby to była za młodość, któraby w pierwszej godzinie bólu, spowodowanego krzywdą najdroższych i najświętszych swych uczuć, nie potrafiła zdobyć się na oburzenie, kierując się jedynie rozsądkiem, który niczemu się nie dziwi i wszystko potrafi wytłómaczyć?
Pod wrażeniem doznanych wstrząśnień, Alosza, wybiegłszy z pustelni, rzucił się twarzą na ziemię i leżał tak nieruchomy, pod cieniem olbrzymiego wiązu. Prócz wszystkich innych trosk, przypominały mu się i występowały coraz wyraźniej szczegóły wczorajszej jego rozmowy z Iwanem. Nie poddawał się im bezwzględnie, ale jednak wspomnienia te gryzły mu i trawiły duszę, przepełniając ją jadem goryczy.
W takim stanie znalazł go przechodzący Rakitin i zatrzymał się zdumiony.
— Ty tu, Alosza? — zapytał, a po chwili dodał: — Więc i ty? więc i ty także? — tu urwał, ale po pewnem drgnięciu Aloszy odgadł, że ten słyszy go i rozumie pytanie. Wtedy zdumienie znikać zaczęło z twarzy Rakitina, a na ustach jego ukazał się drwiący uśmiech.
— Słuchaj! — mówił dalej. — Szukam ciebie przeszło od dwóch godzin. Co ty tu robisz? co za niedorzeczności wyprawiasz? Popatrz-że choć na mnie.
Alosza usiadł, oparłszy się plecami o drzewo, nie płakał, ale twarz jego wyrażała dotkliwe cierpienie, a w oczach jego widniał wyraz rozdrażnienia. Nie patrzył przytem na Rakitina, a gdzieś w przestrzeń.
— Wiesz! Tyś się coś strasznie zmienił, gdzież się podziała twoja słodycz? gniewasz się na kogo? obrazili cię?
— Przestań! — przerwał mu Alosza, nie patrząc wciąż na niego i machnąwszy niecierpliwie ręką.
— Taki to jesteś? zupełnie jak inni śmiertelnicy, a tak długo uchodziłeś za anioła. Wiesz co, Alosza, dziwię się tobie, ja, com się już oddawna przestał dziwić. Miałem cię dotąd za inteligentnego człowieka.
Alosza spojrzał wreszcie na niego z roztargnieniem, jakby nie rozumiejąc jego słów.
— Czy to naprawdę taka rozpacz z powodu, że twój starzec gnije, więc tyś sobie naprawdę wyobrażał, że on będzie robił jakieś cuda po śmierci? — zawołał Rakitin z najwyższem zdumieniem. — Więc ty naprawdę wierzysz w takie rzeczy?
— Wierzyłem, wierzę, chcę wierzyć i będę wierzył, mało ci jeszcze, — krzyknął z rozdrażnieniem Alosza.
— Ależ i owszem, jak chcesz, gołąbku. Tfu! Dziś jeszcze trzynastoletni nawet sztubak nie dałby się złapać na takie błazeństwa. Więc tak się na pana Boga obraziłeś? Twojemu świętemu nie przyznali rangi, orderu nie dali, co? Więc to tak? Przeciw Bogu się buntujesz.
Alosza spojrzał na niego przeciągle, zmrużywszy oczy, a w oczach tych błysnęło coś, co nie było jednak gniewem na Rakitina.
— Nie buntuję się przeciw Bogu, tylko świata jego nie uznaję — przemówił Alosza z niedobrym uśmiechem.
— Jakto? nie uznajesz jego świata — zastanowił się Rakitin — cóż to znowu za brednie? — Alosza nic nie odrzekł.
— No! dosyć już tych głupstw, przystąpmy lepiej do rzeczy, powiedz no, jadłeś ty co dzisiaj?
— Nie pamiętam, zdaje się że, jadłem.
— Musisz się przedewszystkiem czemś pokrzepić, aż żal patrzeć jak wyglądasz. Nie spałeś całą noc, a potem wszystkie te historye w klasztorze. Posłuchaj, mam przy sobie kiełbasę, którą kupiłem w mieście na wszelki przypadek. Ale prawda, ty kiełbasy nie jadasz.
— Owszem, dawaj.
— Oho! więc to już tak — zupełny, jak widzę, bunt, barykady. No, bracie, tego nie trzeba lekceważyć. Chodź teraz do mnie, pociągniemy wódeczki, tylko na to się pewnie nie zgodzisz.
— Będę pił.
— No! no! brawo, świetnie. Mniejsza zresztą o kiełbasę i wódkę, ale takie usposobienie nie codzień się trafia. Chodźmy bracie, żywo.
Alosza wstał i podążył za Rakitinem.
— Ot! żeby to mógł widzieć brat twój, Iwan. On podobno jedzie jutro do Moskwy.
— A jedzie — potwierdził obojętnie Alosza.
Wzmianka o Iwanie przywiodła mu nawet na pamięć brata Dymitra i jakąś jego sprawę, nie cierpiącą zwłoki, ale i to wrażenie znikło wkrótce, ustępując miejsca zupełnej obojętności.
— Wiesz, ten twój Iwan nazwał mnie kiedyś dziurawym workiem bezdarnego liberalizmu, a i ty dałeś mi parę razy do poznania, że uważasz mnie za człowieka nieuczciwego, obaczymy teraz, jak wygląda inteligencya twego braciszka i twoja uczciwość (słowa te wymówił prawie szeptem). Tfu! A wiesz ty, że doniosłem Chachłakowej o wszystkiem, co się działo w klasztorze, a ona mi natychmiast odpisała (ona ma pasyę do zapisywania i odpisywania). Otóż ni mniej, ni więcej odpisała mi, że się nigdy nie spodziewała, aby tak szanowny starzec, jak Zosima, był w stanie tak postąpić. Uważasz „postąpić”, tak się wyraziła. Powinienbym teraz pójść do niej. Ale wiesz co! — Tu zatrzymał się, nie śmiejąc wypowiedzieć swej myśli. — Wiesz, gdzie najlepiej byłoby nam pójść?
— Wszystko mi jedno, pójdę gdzie chcesz.
— Więc chodźmy do Gruszy. Cóż? pójdziesz? — pytał niepewnym głosem Rakitin.
— Chodźmy do Gruszy, — odpowiedział Alosza z takim spokojem i gotowością, że aż Rakitin nie mógł tego pojąć i odskoczył zdziwiony.
— No, proszę! — zawołał i, ująwszy mocno pod rękę Aloszę, poszedł z nim szybko gościńcem w stronę miasta.
— Ależ to rada będzie Gruszeńka, bardzo rada, — powtarzał idąc.
Co prawda, nie zależało mu wcale na uradowaniu Gruszeńki. Był to człowiek praktyczny, człowiek seryo, który nie robił nic bez celu. Tu miał cel dwojaki, nacieszyć się upadkiem Aloszy, który z wyżyn świętości zejść miał między grzeszniki, a potem osiągnąć pewną korzyść materyalną, którą mu ten krok mógł przynieść.





GRUSZA.

Gruszeńka mieszkała w samym środku miasta, w domu pewnej kupcowej, od której wynajmowała niewielkie oficyny. Kupcowa ta była bliską krewną Samsonowa, pewnego przyjaciela i opiekuna Gruszy. Przywiózł on ją tu przed czterema laty z okolicy, jako 18-letnią dziewczynę, nieśmiałą, biedną, wynędzniałą i zahukaną. Ludzie mówili, że stary umieścił umyślnie faworytę swoją w domu krewnej, aby mieć na nią oko. Ale wkrótce nadzór okazał się zbytecznym i zostawiono jej zupełną swobodę. O poprzedniem jej życiu wiedziano bardzo niewiele. Były głuche wieści, że jako siedemnastoletnia dziewczyna uwiedziona została i porzucona przez pewnego oficera i że ją taką znalazł Samsonow w wielkiej nędzy i poniżeniu. W ciągu tych czterech lat, szczupła, nędzna i zabiedzona sierota przedzierzgnęła się niespodzianie w świeżą, kwitnącą i pewną siebie miejską lwicę, a piękna była w typie czysto rosyjskim.
Opowiadano o niej, że jest to kobieta śmiała, energiczna, dumna, popędliwa, a przytem ostrożna, skąpa i znająca doskonale wartość pieniędzy. Twierdzono przytem, że dostęp do niej jest bardzo trudny i że dotąd nikt, prócz starego Samsonowa, nie posiadł jej względów, choć nie brakło ubiegających się o nie.
Wszelkie zabiegi kandydatów i wielbicieli nie doprowadzały do niczego, tak, że niejeden wycofać się musiał, nietylko nic nie uzyskawszy, ale jeszcze wyśmiany przez rezolutną kobietkę. Opowiadano także, że w ostatnich czasach Grusza puściła się na finansowe spekulacye, do których okazała się bardzo uzdolnioną, tak, że nawet z tego powodu posądzano ją o pochodzenie żydowskie. Nie dawała wprawdzie na lichwę, ale za to trudniła się skupowaniem weksli po zniżonej cenie, po kopiejce nieraz za rubla, a następnie umiała je odzyskiwać we właściwej wartości. W operacyach tych pomagał jej czynnie Fedor Pawłowicz Karamazow.
Stary Samsonow, legalny opiekun Gruszy, był to człowiek bardzo bezwzględny, tyran własnej rodziny, przytem bogaty i kutwa. Z początku miał on zamiar trzymać także mocno w klubach swoją protegowaną, ale niezadługo bezwiednie sam jej wpływowi uległ.
Gruszeńka potrafiła wkrótce wyemancypować się zupełnie, utrzymując go jednocześnie w przekonaniu, że jest mu bezgranicznie wierną. Stary skąpiec, od którego nikt grosza uzyskać nie mógł, wydzielił jej kapitalik, osiem tysięcy rubli, którym pozwolił jej swobodnie obracać, a nawet sam jej w tych obrotach pomagał. „Z ciebie mądra baba, — mówił, dając jej te pieniądze, — potrafisz tem wojować, ale pamiętaj, że grosza już odemnie nie dostaniesz”. — Wogóle stosunek Gruszy z jej kupcem, jak go nazywano, był przez cały czas ich pożycia, zupełnie szczery i przyjacielski.
Gdy Fedor Pawłowicz całkiem dla siebie niespodzianie zakochał się namiętnie w Gruszy i oświadczył się jej ze swą miłością, stary Samsonow śmiał się tylko, nie przywiązując do tego najmniejszej wagi, gdy jednak w ostatnich czasach pojawił się na horyzoncie i Dymitr, stary przestał się śmiać i wystąpił prawie surowo z poważnem napomnieniem. „Jeśli masz wybierać z dwóch, to bierz ojca, a tylko pilnuj, żeby się stary łajdak z tobą ożenił, a przed ślubem zapis ci zrobił — z młodym niema się co zadawać, bo z tego nic nie wyniknie”. Takie rady udzielał pupilce swojej stary Samsonow, czując się już chorym, i w istocie śmierć zabrała go w pięć miesięcy po tych wypadkach. Wszyscy w mieście wiedzieli o gorącem współzawodnictwie ojca i syna Karamazowych, ubiegających się o względy Gruszy, nikt jednak nie znał prawdziwej natury tych stosunków, tak dalece, że nawet obie służące Gruszy zeznawały później w sądzie, że pani ich przyjmowała u siebie Dymitra Karamazowa jedynie ze strachu, bo ten groził jej wciąż, że ją zabije.
W chwili, gdy Rakitin i Alosza weszli do mieszkania Gruszy, w pokojach jej panował wieczorny półmrok, ona zaś leżała na kanapie, pogrążona w myślach. Ubrana była w czarną, jedwabną suknię, lekko wyciętą, a na ramionach zarzuconą miała białą, koronkową chusteczkę, spiętą na piersiach kosztowną broszą. W stroju tym było jej bardzo do twarzy. Widocznie czekała na kogoś z niecierpliwością, twarz miała bladą, oczy błyszczące, ręce założyła pod głowę, a końcem bucika uderzała nerwowo o poręcz kanapy. Usłyszawszy kroki wchodzących, podniosła się na wpół i pytała zaniepokojona:
— Kto tam?
— To nic, proszę pani, to nie on, inni panowie przyszli — odpowiedziała jej pokojówka, która otworzyła drzwi Aloszy i Rakitinowi.
— Co jej takiego? — mruknął Rakitin, wprowadzając Aloszę do salonu.
Gruszeńka zerwała się za ich wejściem i to z takim pośpiechem, jakby się czegoś lękała. Grube pasmo kasztanowatych włosów osunęło się jej na lewe ramię, nie zwróciła na to uwagi, patrząc bystro na wchodzących.
— Ach! to ty, Rakitka, — zawołała — przestraszyłeś mnie, wchodząc tak niespodzianie, ale kogóż to przyprowadziłeś ze sobą? Boże jedyny! patrzcie, jaki gość! — krzyknęła, poznawszy Aloszę.
— Każno podać światło — rozkazał Rakitin tonem człowieka, żyjącego na stopie poufałej zażyłości, upoważniającej do gospodarowania tu jak u siebie.
— Światła! prawda. Fenia, podaj świece. Więc jednak udało ci się go przyprowadzić — mówiła, a obróciwszy się do zwierciadła, zaczęła poprawiać szybko włosy. Zachowywała się jednak jakby z przymusem.
— Cóż to? Czy ci nie dogodziłem? — pytał Rakitin z urazą w głosie.
— Nie to, tylkoś mnie przestraszył.
— Alosza, gołąbku miły, ty się mnie nie lękaj, — mówiła z ponętnym uśmiechem, — nie masz pojęcia, jaka ci jestem rada. Przestraszyłeś mnie Rakitka, bo widzisz, myślałam, że to Dymitr wdarł się tu gwałtem. Wyprowadziłam go dziś w pole, mówiąc, że cały wieczór spędzę u Kuźmy Kuźmicza, mego staruszka, i wymusiłam na nim słowo honoru, że mi wierzyć będzie. Ja bo widzisz, co tydzień chodzę do mego kupca i robię mu rachunki. Nikomu nie wierzy, tylko mnie. Zamykamy się na klucz, on rachuje na szczotach, a ja zapisuję.
Mitra uwierzył, a ja siedzę w domu i czekam pewnej wiadomości. Fenia! — zawołała na pokojówkę, — wybiegnij no za bramę i zobacz, czy niema tam gdzie Dymitra Karamazowa, gotów jeszcze szpiegować mnie i podpatrywać, śmiertelnie się tego boję.
— Nikogo niema, proszę pani, ja co minutę wybiegam i pilnuję, bo się sama na śmierć boję.
— Zamknij drzwi na klucz, i story pozapuszczaj, gdyby, broń Boże, zobaczył przez okno światło, zaraz by tu przyleciał. Wiesz, Alosza? okropnie się boję twego brata, Mitry. — Mówiła to wszystko głosem podniesionym, bardzo wzburzona.
— Zkądże to nagle boisz się tak Dymitra; dawniej tego nie bywało, przeciwnie, robiłaś z nim, co sama chciałaś, tańczył, jak mu zagrałaś.
— Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, złotej dla mnie wieści, o której Mitra nie powinien wiedzieć. Czuję, że nie uwierzył w to, abym naprawdę siedziała u Kuźmy Kuźmicza, z pewnością czai się gdzieś i wypatruje, co robię. Kazałam mu iść i poleciłam, żeby przyszedł do mnie o północy, tymczasem posiedziałam u mego staruszka jakie dziesięć minut, a potem tylnemi uliczkami wróciłam prędko do domu. Okropnie się bałam, żeby mnie Dymitr nie przydybał w drodze.
— Wybierasz się gdzie, żeś taka wystrojona? — badał Rakitin. — Ciekawie dziś wyglądasz.
— Tyś sam ciekawy, Rakitka. Mówiłam ci już, że czekam pewnej wiadomości, a gdy ją dostanę, wyfrunę natychmiast ztąd i tyleście mnie widzieli.
— A gdzież to się tak wybierasz?
— Zanadto jesteś ciekawy, prędko się zestarzejesz.
— Patrzcie! jaka rozpromieniona! a wystroiłaś się, jak na bal.
— Dużo ty wiesz, jak się na balach stroją.
— A może ty wiesz?
— Pewnie, że wiem, widziałam jeden bal, gdy Kuźma Kuźmicz żenił swego syna, zaprosił mnie i posadził na galeryi w sali balowej, patrzyłam ztamtąd, jak tańczą. Ale co ja tu tracę czas na gadanie z Rakitką, kiedy taki gość mnie odwiedził, istny królewicz. Alosza, gołąbku, patrzę na ciebie i oczom własnym nie wierzę. Czyż to być może, żebyś ty mnie odwiedził, żebym cię miała u siebie? Prawdę mówiąc, nigdym się tego nie spodziewała. Chociaż, co prawda, nie bardzo to wszystko w porę, ale i tak rada ci jestem serdecznie. Siadaj, kochanie, na kanapie, ot tu, koło mnie. Miesiączku ty mój złoty. Ech! ty Rakitko, żebyś ty mi był go wczoraj przyprowadził, byłoby zupełnie co innego, ale i tak rada jestem. Może zresztą i lepiej, że to nie wczoraj. — Siadła obok Aloszy na kanapie i patrzyła mu w oczy z zachwytem. Nie udawała teraz bynajmniej, była w istocie rozradowana, oczy jej płonęły, usta śmiały się, ale jakoś dobrodusznie, wesoło. Alosza nawet nie przypuszczał, żeby twarz jej mogła mieć taki serdeczny, szczery wyraz. W ogóle wytworzył sobie o niej zupełnie inne wyobrażenie, a wczorajsze jej zachowanie się u Katarzyny utwierdziło go w tem mniemaniu. Zdziwiony był też, znajdując dziś w niej zupełnie inną istotę, i mimo ciężkiego bólu, który go pochłaniał, oczy jego spoczęły na niej z przyjemnością. Zachowanie jej zmieniło się również na korzyść. Wczorajsza przesada i obłudna słodycz zniknęła dziś gdzieś bez śladu, nie miała już tych kocich poruszeń, i zmanierowanych gestów, wszystko w niej stało się naraz proste, żywe, naturalne.
— Boże mój, jak się to wszystko dziwnie układa — mówiła dalej — i czemu ja się tak cieszę przyjściem Aloszy? Powiedzcie, bo doprawdy sama niewiem.
— Czemu? A ileż to razy prosiłaś, abym go przyprowadził, musiałaś mieć w tem jakiś cel.
— Pewnie, że miałam cel, ale teraz to już przeszło, nie pora na to, ugościć go tylko chcę, nic więcej. Ja teraz jestem lepsza, niż byłam. Siadaj i ty, Rakitka, czego stoisz? A! tyś już sam usiadł, zapomniałam, że Rakitka nigdy o sobie nie zapomni. Patrz na niego, Aloszka, siedzi tam naprzeciw nas, urażony, że ty dziś jesteś na pierwszym planie. Obraził się na mnie Rakitka, a niema o co. Ja dziś dobra jestem. A czego ty siedzisz taki smutny? Aloszka, boisz się mnie, czy co? — pytała, zaglądając mu w oczy z uśmiechem.
— Smutek ma, rangi nie przyznali, o to się dąsa — drwił Rakitin.
— Jakiej rangi?
— A jego starcowi, nie może się z tem pogodzić, że jego starzec śmierdzi.
— Co to znaczy: śmierdzi? Zawsze musisz gadać jakieś głupstwa, obrzydliwości same. Milczałbyś, durniu. Aloszka drogi, pozwolisz mi na kolana? ot tak. — Mówiąc to, wskoczyła migiem na kolana Aloszy, przymilając mu się, jak pieszczona koteczka i obejmując go czule za szyję. — Już ja ciebie rozweselę, mój ty skromny chłopaczku. Powiedz, naprawdę, czy pozwolisz mi posiedzieć u siebie na kolanach? Nie zechcesz, to zeskoczę.
Alosza siedział milczący, bojąc się prawie poruszyć. Słyszał doskonale każde jej słowo, ale nie odpowiadał nic, jakby głos w nim zamarł. Nie było to jednak skutkiem wrażenia, o jakie podejrzywać go mógł taki np. Rakitin, przyglądający mu się złośliwie ze swego miejsca. Wielki ból, który miał w duszy, zagłuszał w nim tak całkowicie wszelkie inne uczucia, że gdyby mógł zdawać sobie sprawę z tego, co się z nim działo w tej chwili, zrozumiałby, że nigdy nie był lepiej zabezpieczony przeciw wszelkiej pokusie i zgorszeniu. Nie rozumiejąc dobrze swego stanu, uczuwał on jednak pewne zdziwienie, doznając uczucia zupełnie dla siebie nowego, które rodziło się w nim w tej chwili. Znikł gdzieś bez śladu ów bezgraniczny strach, jaki budziła w nim dawniej każda kobieta, a przedewszystkiem ta, która siedziała w tej chwili na jego kolanach, obejmując go za szyję. Czując ciepło jej uścisku, nie był ani odrobinę wzruszony, a tylko myślał o niej z pewnego rodzaju życzliwą ciekawością.
— Daj pokój tym głupstwom! — krzyknął ze swego miejsca Rakitin — a lepiej każ podać szampana, jakeś mi to dawno przyrzekła; zakład wygrany.
— A prawda, prawda. Wiesz, Alosza, ja mu za ciebie obiecałam szampana, prócz innych rzeczy. Niech będzie szampan. Fenia, biegaj do piwnicy i przynieś butelkę szampana z tych, które tu Mitra niedawno przysłał. Choć skąpa jestem, ale nie pożałuję tej butelki, oczywiście, nie dla takiego grzyba, jak ty, Rakitka, a dla niego, dla mego królewicza. Chociaż zupełnie co innego mam teraz w głowie, ale i tak ucieszę się trochę z wami, co tam! pohulać się chce.
— Cóż takiego możesz mieć w głowie? o czem ciągle wspominasz? jakiej to czekasz wiadomości? Cóż to, sekret? — pytał ciekawie Rakitin, udając, że nie słyszy docinków, jakich mu nie szczędziła Grusza.
— Ech! żaden sekret, wiesz i ty dobrze, o co chodzi — odpowiedziała Grusza, wciąż przytulona do Aloszy. — Oficer jedzie, wiesz, mój oficer.
— Słyszałem coś o tem, ale czyżby był tak blizko?
— Jest już w Mokroje i ztamtąd przyśle mi wkrótce posłańca z listem. Czekam tu właśnie na to.
— Oho! a czemuż to zjechać się chcecie w Mokroje?
— Długoby o tem gadać. Niech ci wystarczy to, co wiesz.
— A cóż na to Mitra? Czy wie?
— Jeszczeby też? Oczywiście, że nie wie, gdyby wiedział, toby mnie zamordował. Chociaż i tak nie boję się go teraz, nie boję. A ty, Rakitka, nie spominaj mi o Dymitrze, bo mi się koło serca niedobrze robi; nie chcę o nim teraz myśleć, wolę patrzeć na Aloszę. Uśmiechnijże się do mnie, gołąbku, na radość, na szczęście moje. A co! uśmiechnął się i popatrzył mile. A! wiesz, Alosza, ja myślałam, że zagniewałeś się na mnie za to, co zrobiłam onegdaj, tam, u tej waszej panny. Zła byłam wtedy, jak pies, ot co! Ale i tak nie żałuję, że się tak stało, było to niby źle, a przecie dobrze — mówiła jakby do siebie, zamyślona. — Mitra opowiadał mi potem, że krzyczała za mną: „rózgami ją oćwiczyć”. Prawda, że ją ciężko obraziłam. Zaprosiła mnie i myślała, że dam się nabrać, przekupić mnie chciała swoją czekoladą. Dobrze się stało, dobrze! Tylko boję się wciąż, czy się ty, Alosza, za to na mnie nie gniewasz?
— A wiesz co? — mówił Rakitin, seryo zdziwiony — ona się ciebie naprawdę boi, takiego kurczaka.
— Dla ciebie on kurczak, bo ty sumienia niemasz, Rakitka, ot co! Ja, co innego, ja, widzisz, kocham go z całej duszy. Czy uwierzysz, Alosza, że cię kocham.
— Ach, ty bezwstydna! Słyszysz, Alosza, ona ci się z miłością oświadcza.
— A bo go kocham.
— A twój oficer, a wiadomość, na którą czekasz?
— To co innego, a to co innego.
— Czysto babskie rozumowanie.
— Ty mnie nie draźnij, Rakitka! — podchwyciła z ogniem Grusza — ja kocham Aloszę całkiem inaczej. Prawda, że pierwej miałam na myśli zupełnie co innego, bo ja czasem bywam podła, ale teraz patrzę na ciebie, Alosza, jak na własne sumienie. Myślałam ja o tobie nieraz już i dawniej i mówiłam sobie: „ot! jak taki musi mną pogardzać”, i wtedy, jakem wybiegła od tej panny, myślałam to samo. Mitia powie, bo on wie o wszystkiem. On to rozumie. Wierzysz mi, Alosza, jak patrzę na ciebie, to mię wstyd bierze i brzydzę się sama sobą, i sama nie wiem, kiedy to przyszło.
Weszła Fenia i postawiła na stole tacę z odkorkowaną butelką szampana i trzema kieliszkami.
— Szampana przynieśli — zawołał Rakitin — wypij z nami, Agrafio Aleksandrówno. Już i tak w głowie ci szumi, jak wypijesz, gotowaś puścić się w taniec. Bierz kieliszek, Alosza! pokaż, żeś i ty zuch, a tylko za czyje zdrowie pić będziemy czy na wrota niebieskie?
— Jakto, na wrota niebieskie?
Grusza wzięła kieliszek, Alosza również podniósł go i usta umoczył, ale zaraz postawił znów na tacy.
— Nie! lepiej dajmy temu pokój — uśmiechnął się cicho.
— A przechwalałeś się — zawołał Rakitin.
— Kiedy tak, to i ja pić nie będę, — podchwyciła Grusza, — nawet mi się nie chce. Pij, Rakitka, sam, całą butelkę. Jak Alosza nie, to i ja.
— Cóż za cielęce czułości — oburzył się Rakitin. — On przynajmniej ma zmartwienie, a ty co? On przeciwko swemu Bogu się zbuntował, kiełbasą się napchał.
— Cóż to znowu?
— Jego starzec umarł dziś, starzec Zosima, ten święty.
— Co? — zawołała Grusza — starzec Zosima umarł! Panie Boże! a ja nic o tem nie wiedziałam. — Przeżegnała się pobożnie. — A ja co robię! Boże mój!
Mówiąc to, zeskoczyła z kolan Aloszy i usiadła obok niego na kanapie.
Alosza spojrzał na nią zdumiony i jakiś jasny błysk przemknął po jego twarzy.
— Słuchaj, Rakitin! Ty mnie nie draźnij, opowiadając, żem się przeciw Bogu memu zbuntował, nie chcę mieć w sercu gniewu przeciw tobie, więc i ty staraj się być dla mnie dobry.
Utraciłem skarb, jakiegoś ty nigdy nie posiadał, dlatego też nie masz prawa sądzić mnie. Patrz lepiej na nią, widzisz, jak umiała oszczędzić mi bólu. Szedłem tu do niej, przekonany, że spotkam złą duszę, i sam grzechu szukałem, bo zły byłem i nikczemny w owej chwili, ale znalazłem w niej siostrę serdeczną, znalazłem skarb duszy kochającej, umiała mnie ustrzedz od złego. Tak, Agrafio Aleksandrówna, tyś mnie ustrzegła i odrodziła mi duszę.
Usta Aloszy zadrżały i zamilkł, nie mogąc mówić dalej.
— Patrzcie — zaśmiał się Rakitin — znalazł w niej wybawicielkę. Słyszysz?! Ty zbawiłaś go niby, ty, co chciałaś go połknąć.
— Milcz, Rakitin! — krzyknęła gwałtownie Grusza — milczcie obaj. Teraz powiem wszystko. Zamilcz i ty, Alosza, bo mi wstyd słuchać twoich dobrych słów. Ja nie jestem taka, jak myślisz, zła jestem, o zła... Ale ty, Rakitka, nie mów nic, bo to, co mówisz o mnie, to podłe łgarstwo. Prawda, że wpierw miałam zamiar, jak ty mówisz, połknąć go, ale teraz, to zupełnie co innego, i żebym cię więcej nie słyszała z takiem gadaniem.
— A to się oboje rozczulili, chwila jeszcze a beczeć zaczną, zbiesili się, czy co? Zupełnie dom waryatów — syknął.
— O, tak! płakać mi się chce — przemówiła Grusza wzruszonym głosem. — Siostrą mnie nazwał i nigdy mu tego nie zapomnę. A widzisz, Rakitka, zła jestem i grzeszna, a przecież przydałam się choć raz na coś, jak ta baba, co dała cebulę ubogiemu.
— Jaka baba? co za cebula? zwaryowałaś do reszty!
Rakitin nie mógł wyjść ze zdumienia, patrząc na nich oboje i gniewało go to, że zrozumieć ich nie może. Nie zdawał sobie sprawy, że tak Alosza, jak Grusza przechodzili właśnie w tej chwili wrażenia, do głębi wstrząsające ich duszą, i że był to dla nich moment, decydujący o przyszłem ich życiu, jaki się nie często trafia. Ale o ile Rakitin czuły był i przenikliwy na wszystko, co dotyczyło go osobiście, o tyle okazywał się tępym i gruboskórnym tam, gdzie chodziło o ocenienie uczuć i wrażeń innych ludzi. Pochodziło to zapewne w znacznej części z młodości jego i niedoświadczenia, ale przedewszystkiem z wielkiego egoizmu.
— Widzisz, Alosza — mówiła Grusza, śmiejąc się nerwowo — pochwaliłam się przed Rakitinem, żem raz w życiu zrobiła dobry uczynek. Przed tobą chwalić się nie będę, tylko ci za to bajkę opowiem, śliczną bajkę, którą opowiadała mi kiedyś Matrena, ta sama, co jest teraz u mnie kucharką.
„Była sobie raz jedna zła baba, okropnie zła, i umarła, i nie zostało po niej ani jednego dobrego uczynku. Chwycili ją też dyabli i wrzucili do ognistego jeziora. Tymczasem jej Anioł stróż stoi i myśli sobie, jakby też dobry jej jaki uczynek wydobyć, żeby go Bogu opowiedzieć. Przypomniał sobie wreszcie i mówi Bogu: „Ona, powiada, zerwała kiedyś w ogrodzie cebulę i podała ją ubogiemu”. A pan Bóg na to: „Weź, powiada, tę cebulę i podaj jej, niech się za łodygę uchwyci, to może ją z piekła wyciągniesz, ale gdyby się łodyga urwała, to baba zostanie tam, gdzie jest”. Pobiegł tedy Anioł do baby i podał jej cebulę. „Masz, powiada, babo cebulę, uchwyć się za łodygę, to cię może z piekła wyciągnę”. Baba chwyciła, a nawet ciągnie ją ostrożnie, pomaleńku, i już prawie wyciągnął. Ale jak pomiarkowały inne dusze grzeszne co się święci, zaczęły chwytać się za cebulę, może i one wylecą. A baba, jak to zawsze była przeokropnie zła, złościć się zaczęła i fikać nogami. „To moja, powiada, cebula, nie wasza, po co się pchacie”. Zaledwo to powiedziała, gdy ułamała się łodyga i spadła z babą na same dno ognistego jeziora i smarzy się tam po dziś dzień. A Anioł zapłakał tylko i odszedł.”
Otóż widzisz, Aloszka, opowiedziałam ci tę bajkę dlatego, że ja sama jestem tą złą babą, i tyle w życiu zrobiłam dobrego, co ona, gdy cebulę podała. Nie nazywaj mnie więc dobrą i nie chwal mnie, bo tylko do wstydu doprowadzasz. Słuchaj, Alosza, tak bardzo chciałam przywabić ciebie, że obiecałam Rakitinowi dwadzieścia pięć rubli, jeśli mi ciebie przyprowadzi. Poczekaj, Rakitka, zaraz ci je dam.
Pobiegła szybkim krokiem do biurka i wyjęła z szuflady dwudziestopięcio rublowy banknot!
— Co za dzieciństwo — protestował zażenowany Rakitin.
— Weź, Rakitka, weź, wszakże to dług mój. Przyjmiesz, przyjmiesz, sam przecież o to prosiłeś — i rzuciła mu banknot.
— Naturalnie, że przyjmę — zawołał Rakitin, źle ukrywając zmieszanie — wiadomo przecie, głupi daje, mądry bierze.
— A teraz cicho mi bądź, Rakitka, bo to, co teraz mówić będę, nie dla twoich uszu. Siadaj sobie tam w kątku i milcz. Tyś nie nasz, i nie kochasz nas wcale.
— Za cóżbym miał was kochać? — odparł zgryźliwie Rakitin.
Pieniądze otrzymane od Gruszy wsunął do kieszeni, ale w gruncie był mocno niezadowolony, bo wstyd mu było otrzymywać je w obecności Aloszy. Miał widocznie nadzieję, że Grusza da mu je później, gdy zostaną sami; to też dotąd zachowywał się względem niej o ile mógł najuprzejmiej, udając, że nie rozumie jej pogardliwych przymówek, ale teraz rozgniewał się na dobre.
— Za cóż to mam was kochać? cóżeście mi dobrego zrobili?
— Można kochać ot tak, za nic, tak, jak Alosza.
— Zkądże ty wiesz, że cię Alosza tak kocha? czem ci tego dowiódł?
Grusza wystąpiła na środek pokoju, z twarzą pałającą i błyszczącemi oczami i poczęła mówić z wielkiem wzburzeniem, a w głosie jej czuć już było cokolwiek histeryczne rozdraźnienie.
— Ty nas nie rozumiesz, Rakitka, więc milcz, siedź tam cicho w kącie i nie odzywaj się, ty lokajska duszo. A przedewszystkiem zabraniam ci mówić do mnie: „ty”! zkąd u ciebie taka poufałość? A teraz, Alosza, powiem ci całą szczerą prawdę, żebyś wiedział, jaka ja jestem nikczemna. Tobie jednemu powiem, nie dla Rakitina powiem, a dla ciebie. Chciałam cię rzeczywiście zgnębić, tak dalece, że przekupiłam Rakitina, żeby mi ciebie przyprowadził. Znam ciebie już oddawna; ty, bywało, przejdziesz koło mnie, ani spojrzysz, a ja patrzyłam w ciebie, jak w tęczę, i twarz twoją dawno nosiłam w sercu, jak żywą. „Pogardza mną — myślałam — spojrzeć nawet nie chce.” I takie miałam uczucie, którego zrozumieć nie mogłam, bałam się ciebie poprostu, a zła byłam sama na siebie. „Cóż bać się mam takiego dzieciaka, uwiodę go, a potem śmiać się z niego będę, wydrwię”, taka myśl prześladowała mnie. Słuchaj, Alosza, wierz czy nie wierz, ale przysięgam, że z tych, którzy tu do mnie przychodzą, nikt odemnie nic nie otrzymał, nikt, prócz tego starego kupca, któremu zaprzedana jestem i związana z nim. Sam dyabeł nas połączył i tak zostało, ale zresztą nikt nie śmiał.
Ale ciebie jednego chciałam mieć, tobie się oddać, ale tylko na śmiech, aby cię później wydrwić. Widzisz, jaka ze mnie podła suka, a tyś mnie siostrą swoją nazwał. Aż oto teraz przyjeżdża ten, który mnie uwiódł i skrzywdził; a wiesz ty, czem był dla mnie ten człowiek? Pięć lat temu, gdy mnie tu przywiózł Kuźma Kuźmicz, uciekam, bywało, od ludzi, kryję się gdzieś w kąt, żeby mnie nikt nie widział, taka biedna, głupia, sama i płaczę, bywało, płaczę, nocami całemi we łzach tonę i myślę: „A gdzież on teraz? co robi? żartuje tam pewnie z drugą, śmieje się ze mnie. O, żeby go tylko zobaczyć gdzie, spotkać, to już ja mu odpłacę.” Poduszka, bywało, od łez mokra, a gdy pomyślę o tem wszystkiem, serce mi się rwie, i gniewem go moim żywię. „Odpłacę mu, już ja mu odpłacę” — o tem tylko myślałam. A gdy sobie pomyślę, że i tak mu nic zrobić nie mogę, a on tam pewnie całkiem już o mnie zapomniał, to zrywam się z pościeli i padam na ziemię i płaczę na głos do rana i trzęsę się cała od łkań. Nazajutrz, gdy wstanę, to zła jestem, jak pies, i gdybym mogła, zgubiłabym wszystkich. A potem zaczęłam zbierać pieniądze, chciwa się zrobiłam, bez litości, utyłam, rozumu nabrałam, a przecie nie przestałam myśleć o tem samem, i nikt nie wie, nikt nie domyśla się, że i teraz, gdy noc nastanie, zgrzytam zębami i płaczę całą noc i myślę tylko: „już ja mu odpłacę, już ja odpłacę.” Słuchaj, Alosza, czy ty to rozumiesz? Aż oto miesiąc temu przychodzi do mnie list od niego, od tego, który mnie skrzywdził. Owdowiał i jedzie do mnie, bo chce się ze mną zobaczyć. Aż mi dech w piersiach zaparło. „Boże mój! — myślę sobie — przyjedzie tu, a jak tylko gwizdnie na mnie, jak na psa, polecę, jak pies wierny, łasić mu się pokornie.” Myślę i sama sobie nie wierzę. Powiedz mi, proszę, Alosza, czy to podłość? czy ja jestem podła? czy polecieć do niego, czy nie? I taki mnie żal bierze, taki gniew, gorszy jeszcze, niż pięć lat temu. Widzisz teraz, jaka jestem niestała, jaka bez ambicyi. I teraz, kiedyście tu weszli z Rakitką, leżałam i myślałam o losie swoim i nikt wiedzieć nie może, nikt nie pozna, co mam w takiej chwili w sercu. Alosza drogi, poproś ty tej panny, aby mi darowała, bo nikt nie wie, co się w sercu mojem dzieje, pojadę może, ale nóż z sobą wezmę.
Wypowiedziawszy to wszystko, Grusza, nie mogąc już zapanować nad sobą, rzuciła się na kanapę, twarzą do poduszki, i płakać zaczęła na głos.
Alosza wstał z miejsca i podszedł do Rakitina.
— Misza — rzekł łagodnie Alosza — ty się nie gniewaj na nią, mimo, że cię obraziła; widzisz sam, co się z nią teraz dzieje, nie można żądać od niej za wiele, trzeba mieć litość...
Alosza powiedział to z głębi serca, czuł konieczną potrzebę wypowiedzenia się; zwrócił się do Rakitina, ponieważ ten był obecny, ale gdyby go nie było, powiedziałby to samo, choćby sam do siebie. Ale Rakitin spojrzał na niego drwiąco i Alosza urwał natychmiast.
— Napchał się gadaniną swego starca, teraz wszystko na mnie wyładowuje, Boży człowiek, świętoszek — mruknął z nienawiścią Rakitin.
— Nie śmiej się, Rakitin, i nie dotykaj zmarłego; wyższy on był od wszystkich na ziemi i nie wolno mówić o nim w ten sposób — zawołał Alosza z siłą. — Nie miałem wcale zamiaru potępiać cię, bo i czemże ja sam jestem, ostatni z ostatnich. Z czem tu szedłem? duszę chciałem zgubić i nie broniłem się tej myśli. Niech tam! myślałem sobie w małoduszności mojej. A ona po pięciu latach męki potrafiła wszystko zapomnieć, wszystko darować, na pierwsze serdeczne słowo. Krzywdzieciel jej powraca i przyzywa ją do siebie, a ona przebacza mu i śpieszy ku niemu z radością. O ileż lepsza jest i wyższa miłością od nas obu.
To dla mnie nauka na całe życie. Chyba nie słyszałeś wszystkiego, co mówiła, inaczej zrozumiałbyś, że trzeba jej przebaczyć, w duszy tej kryć się może prawdziwy skarb.
Alosza umilkł. Rakitin, pomimo gniewu swego, patrzył na niego zdziwiony, nie spodziewał się nigdy, aby Alosza mógł się zdobyć na tyle siły i stanowczości.
— Ot! znalazł się adwokat. Zakochałeś się w niej, czy co? Ciesz się, Agrafio Aleksandrówno, pokonałaś pobożnością, zakochany w tobie po uszy.
Grusza podniosła głowę od poduszki i spojrzała na Aloszę ze słodkim uśmiechem, odwracając ku niemu twarz, wilgotną od łez.
— Zostaw ty go, Alosza, — rzekła — cherubinie ty mój, znalazłeś też komu mówić takie słowa. Michale Osipowiczu, — mówiła dalej zupełnie innym tonem, zwracając się do Rakitina — chciałam cię przed chwilą prosić o przebaczenie za to, że wyłajałam cię, a teraz już nie chcę, przepraszać cię nie będę. Chodź tu, Alosza, siądź przy mnie, — przyzywała go ruchem ręki — powiedz mi ty, czy kocham jeszcze mego uwodziciela, czy go nie kocham. Płakałam tu przed chwilą, wciąż zapytywałam siebie: kocham go? czy nie. Osądź ty, Alosza, jak ty powiesz, tak będzie — przebaczyć mu, czy nie?
— Wszak tyś już przebaczyła — uśmiechnął się Alosza.
— To prawda — potwierdziła Grusza, jakby w zamyśleniu — podłe serce. Eech! — porwała ze stołu pełny kieliszek, wychyliła go duszkiem, potem cisnęła nim o ziemię, aż rozbił się z głośnym brzękiem. Na twarzy jej błysnął niedobry uśmiech.
— A może jeszcze nie przebaczyłam — krzyknęła groźnie, przymykając oczy i jakby szepcąc coś do siebie. — Może to dopiero serce moje myśli o przebaczeniu. Pasować się jeszcze będę z sercem mojem. Widzisz bo, Alosza, ja pokochałam pięcioletni ból i pięcioletnie łzy moje, pokochałam je słusznie, więcej może, niż jego...
— Nie chciałbym być w jego skórze — zauważył Rakitin.
— I nie będziesz, Rakitka, nie będziesz nigdy. Taki, jak ty, dobry do tego, żeby mi buciki czyścił, na taki tylko użytek mogłabym cię przyjąć; nie dla ciebie taka, jak ja, a może i nie dla niego.
— Nie dla niego? a pocóżeś się tak wystroiła? — draźnił ją szyderczo Rakitin.
— Dlaczego? Chcesz wiedzieć dlaczego? A może jeszcze zrzucę to wszystko z siebie. Chociaż nie, przyjdę do niego, siądę obok, oczaruję go, rozkocham, niech wie, jaka ja dziś jestem, niech widzi. Nie taka byłam dawniej. Porzucił mnie biedną, niezgrabną, płaczliwą dziewczynę. Widzisz, jaka ja teraz jestem, powiem mu, bywaj zdrów, wielmożny panie, nie dostaniesz odemnie nic. „Po brodzie ciekło, w gębie nic nie było.” A potem zobaczymy. Pozrzucam z siebie te stroje, twarz sobie sama zeszpecę, i pójdę jałmużny prosić, albo do służby pójdę, najcięższe roboty robić, a Kuźmie oddam te wszystkie pieniądze, które mi dał, a resztę mu odrobię, jak prosta najmitka? Tak zrobię, tak. Myślicie, że mnie na to nie stać. Zrobię tak, zrobię, a tamtego przepędzę, i widzieć mnie nie będzie.
Ostatnie słowa wymówiła blizka już płaczu, nie wytrzymała też i znów opadła na poduszkę, zakrywając sobie twarz i płacząc głośno.
Rakitin wstał.
— Czas już na nas, — rzekł — mogą nas nie wpuścić do klasztoru.
Grusza zerwała się z miejsca.
— Jakto! Ty już odchodzisz, Alosza, i zostawiasz mnie znów samą, cóż się ze mną teraz stanie. Rozstroiłeś mnie całą, stargałeś serce, a teraz zostawiasz mnie znów samą na całą noc.
— Nie może przecie u ciebie nocować, a zresztą, jeżeli chcesz koniecznie, to niech zostanie, pójdę i sam — drwił złośliwie Rakitin.
— Milcz ty z twoją złością — krzyknęła rozgniewana Grusza. — Nie usłyszałabym nigdy od ciebie takich słów, jakie on do mnie mówił.
— Cóż on ci takiego nadzwyczajnego powiedział? — pytał Rakitin.
— Nie wiem, nie wiem, nic nie wiem, a czuję tylko, że on mi całkiem serce przemienił. On pierwszy, on jedyny użalił się nademną. I czemużeś ty, cherubinie, nie przyszedł do mnie wcześniej, całe życie czekałam na takiego, jak ty — mówiąc to, upadła przed nim na kolana. — Wiedziałam, że przyjść musi ktoś, kto mi przebaczy i pokocha mnie nietylko za hańbę moją.
— Cóż ja zrobiłem nadzwyczajnego? — odpowiedział jej z uśmiechem Alosza, pochylając się nad nią i ujmując jej ręce. — Tyle chyba, co owa baba z bajki, co podała cebulę ubogiemu, nic więcej.
Nagle dał się słyszeć w sieni hałas i szum. Słysząc to, Grusza skoczyła na równe nogi, dziwnie zalękniona. W tejże chwili pokojówka Fenia wpadła z krzykiem do salonu:
— Proszę pani! proszę pani! przyjechał posłaniec z listem — wołała wesoło — jest tarantas, zaprzężony w trójkę, właśnie konie wyprzęgają, a oto list, proszę pani, oto list!
Mówiąc to, machała tryumfalnie listem, który trzymała w ręku.
Grusza porwała list i pobiegła z nim do światła; list był krótki, kilka wierszy tylko, które przeczytała szybko.
— Woła mnie — szepnęła, blednąc i krzywiąc usta w bolesnym uśmiechu. — Gwizdnął na mnie, a ja lecę, wierna, jak pies.
Stała tak chwilkę, niepewna, aż krew uderzyła jej do twarzy i oblała ją gorącym rumieńcem.
— Jadę! — zawołała — jadę! — Przepadajcie pięć lat łez i udręczeń, żegnaj mi, Alosza, los mój rozstrzygnięty. Idźcie ztąd, idźcie wszyscy, niech was tu nie widzę. Leci Grusza, leci na nowe życie. A nie wspominajcie mnie tu źle, nawet ty, Rakitka, może na śmierć idę. Uf! czuję się jakby pijana. — Wbiegła szybko do swojej sypialni.
— Teraz już jesteśmy niepotrzebni, zabierajmy się ztąd. Mam już powyżej uszu tych babskich awantur — zauważył Rakitin.
Alosza dał się machinalnie wyprowadzić. Na dziedzińcu stał dopiero co wyprzężony tarantas, biegano tu i tam z latarniami, prowadzono nową trójkę koni. Zaledwie Alosza i Rakitin zeszli ze schodów, Grusza otworzyła okno swojej sypialni i zawołała za nimi:
— Słuchaj, Aloszeńka, powiedz bratu swemu, Miti, żeby mnie źle nie wspominał i żalu do mnie nie miał, a także powiedz mu, że Grusza podłemu się oddaje, a jego, szlachetnego, odrzuciła, a dodaj jeszcze, że go Grusza kochała jednego wieczora przez całą długą godzinę, niech o tem pamięta i niech godzinę tę wspomina przez całe życie, tak mu Gruszeńka rozkazuje.
Ostatnie słowa wymówiła ze łzami w głosie, potem zatrzasnęła okno.
— Hm, hm, — mruknął, śmiejąc się, Rakitin — zarzyna poprostu twego brata, Dymitra, i jeszcze każe mu pamiętać o sobie przez całe życie, ładna historya.
Alosza nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał. Szedł obok Rakitina zupełnie machinalnie, jakby w zapomnieniu. Rakitina coś ukłuło, jakby ktoś dotknął palcem świeżej jego rany. Idąc tak obok Aloszy uświadomił sobie, że zetknięcie się jego z Gruszą zakończyło się zupełnie inaczej, niż tego pragnął.
— Ten oficer Gruszy już nie jest wcale oficerem, porzucił wojsko i służy przy komorze celnej, gdzieś na granicy Chin. Stracił, podobno, posadę, a dowiedział się, że ta zbiła sobie kapitalik, więc do niej powraca. Niema w tem żadnego cudu.
Alosza wciąż milczał, jakby nie słysząc.
— A! — mówił dalej Rakitin, coraz bardziej gniewny — cóż ty dziś grzesznicę nawróciłeś. Błądzącą naprowadziłeś na drogę cnoty, siedem biesów z niej wygnałeś. Otóż i cud się spełnił, oczekiwany cud, możesz być zadowolony.
— Przestań, Rakitin — odezwał się wreszcie Alosza.
— Wzgardę mi okazujesz za te dwadzieścia pięć rubli, „za złoto brata zaprzedałem.” Ale słuchaj, tyś nie Chrystus, a ja nie Judasz.
— Zapomniałem już o tem, tyś sam przypomniał.
Ale Rakitin rozgniewał się już na dobre.
— Niech was wszystkich dyabli wezmą — wszystkich razem i każdego zosobna. I po co ja się u dyabła z tobą wodzę. I znać cię już nie chcę od dziś. Ruszaj sobie sam swoją drogą.
I zawrócił nagle w inną ulicę, zostawiając Aloszę samego wśród ciemności. Alosza zboczył za miasto i drogą przez pola udał się do klasztoru.





UKOJENIE.

Późno już było, gdy Alosza powrócił do klasztoru i furtyan wpuścił go bocznemi drzwiczkami. Ostrożnie i cicho wszedł on do celi starca, gdzie ojciec Paisy czytał wciąż ewangelię nad trumną zmarłego. Ojciec słyszał, że Alosza wchodzi, nie podniósł jednak oczu; Alosza zwrócił się w kąt, obok drzwi, i ukląkł na modlitwę. Smutek miał jeszcze w sercu, ale jednocześnie było mu jakoś słodko i dziwnie. Miał znów przed sobą trumnę, zawierającą tak drogie mu zwłoki starca i, padłszy na kolana, modlił się do nich, jak do świętości. Przez otwarte okno płynęło do celi świeże i chłodne powietrze wieczorne, przyciszony głos ojca Paisego, czytającego ewangelię, brzmiał dziwnie kojąco, kołysząc mu duszę jakby do snu. Powoli przestał się modlić i słuchał bezwiednie ustępów czytanej ewangelii, które wpadały mu w ucho, budząc w nim szereg myśli i wyobrażeń następujących po sobie wpół świadomie jakby i sennie. „I oto Jezus i uczniowie Jego znaleźli się na godach w Kanie Galilejskiej”, czytał ojciec Paisy.
— Gody! cóż to gody — snuło się po głowie Aloszy — ona także ma teraz gody, przebaczy i będzie szczęśliwa, chociaż mówiła gorzkie słowa. Gorzkie słowa potrzebne są bolejącym duszom, ujmują ciężaru ludziom, bez nich byłoby im jeszcze gorzej. A Rakitin zeszedł z gościńca i poszedł na kręte ścieżki, zawsze tak z nim będzie, dopóki pamiętać będzie każdą urazę. „I rzekła Jezusowi Matka Jego — oto im wina zabrakło.”
Ach, to Kana Galilejska, pierwszy cud Syna Bożego — pomyślał Alosza. — Więc nie ból, a radość ludzką uświęcił Bóg pierwszym cudem swoim. Kto kocha ludzi, kocha też i radość ich, mawiał ojciec Zosima. „Bez radości żyć niepodobna”, mówił brat Mitia. „Nie przyszła jeszcze godzina moja, odrzekł Jezus Matce.” Musiały to być gody jakichś biednych, bardzo biednych ludzi, widocznie byli biedni, skoro im wina zabrakło. I poznała Boskie serce Matka Jezusa, że Syn Jej zeszedł na ziemię nietylko dla wielkich poświęceń, ale, że dostępne mu będą i proste, ciche, dziecięce radości ludzkie. I stopniowo zapadał Alosza w jakiś stan pół senny, pół świadomy.
Cóż to, zkąd rozjaśniła się tak żałobna cela, zalewają ją promienie światła, czy i tu gody? Widocznie. Oto siedzą biesiadnicy, a wśród nich i on, niema już trumny, on siedzi wraz z innymi, aż oto dostrzegł mnie, wstał i idzie ku mnie. I zbliżył się ku niemu on sam, ojciec Zosima, szczupły, wątły starzec, z twarzą pokrytą drobnymi zmarszczkami, śmiejąc się cicho i radośnie, więc i on na godach, i on wezwany na biesiadę?
— Tak, tak, wezwany i ugoszczony — rozległ się nad nim znany głos, — a gdzieżeś ty się ukrywał, synu miły, że cię dopiero teraz ujrzałem, chodź i ty do nas.
Starzec ujął za rękę Aloszę i ten podniósł się z klęczek.
— Weselimy się — mówił starzec — pijemy wino nowe, wiecznego wesela, patrz ilu tu biesiadników.
I czemuż dziwisz się, widząc mnie tutaj. Nie wiele dobrego zrobiłem na ziemi, co najwyżej podałem cebulę, jak ta baba z bajki, ale i za to dozwolono mi biesiadnikiem być na godach tych. A i ty, mój cichy, słodki chłopcze, uczyniłeś dziś to samo, cebulę podałeś biednej istocie, to już początek, wstąpiłeś na drogę swoją idź że po niej i dalej, zaczynaj dzieło twoje.
Coś płonęło w sercu Aloszy i wypełniało duszę jego, aż do bólu. Wyciągnął ręce przed siebie krzyknął na głos i zbudził się.
I znowu trumna i cichy poważny głos czytający ewangelię. Nie słuchał już tego czytania Alosza, ale zbliżył się pewnymi krokami do trumny, ocierając się przytem plecami o ojca Paisego. Mnich podniósł na chwilę wzrok od książki, zatrzymując go na twarzy Aloszy, ale natychmiast spuścił oczy, rozumiejąc, że w duszy młodzieńca odbywać się musi w tej chwili ważna jakaś przemiana. Alosza patrzył jakie pół minuty na trumnę i leżące w niej zimne zwłoki starca, który w martwych rękach trzymał święty obrazek, a na głowie miał mniszą czapkę, uwieńczoną ośmiokątnym krzyżem.
Przed chwilą jeszcze słyszał głos jego i głos ten brzmiał mu dotąd w uszach, wsłuchiwał się weń jeszcze i czekał nowych dźwięków, nagle jednak odwrócił się szybko i wyszedł z celi. Nie zatrzymał się na ganku, ale zeszedł na dół, dusza jego przepełniona zachwytem pożądała swobody i przestrzeni. Nad głową jego rozesłała się nieskończona dal usianego gwiazdami widnokręgu, na którym zarysował się od zenitu do poziomu, na wpół jeszcze widzialny szlak mlecznej drogi. Cicha, świeża i nieskończenie spokojna noc oblekła ziemię, dokoła kwitły w klombach rozkoszne kwiaty jesienne. Cisza niebieska zlewać się zdawała, z sennym spokojem ziemi. Alosza stał długi czas i wsłuchiwał się w tę ciszę aż nagle, sam nie wiedząc czemu, padł twarzą na ziemię i całować ją począł, płacząc i obejmował ją uściskiem, przysięgając, że kochać ją będzie na zawsze i po wieki wieków. Chciało mu się przebaczyć i darować wszystko wszystkim i za wszystkich i modlić się chciał za wszystkich, nie za siebie. Nie! za niego modlić się będą drudzy. Jednocześnie czuł, że w duszy jego rodzi się i kształtuje coś pewnego, mocnego i niewzruszonego, jak ten strop niebieski, co się nad głową jego wznosił. Coś, jakby nowa jakaś idea, królować zaczynała w jego umyśle. Padł był na ziemię, jako niedojrzałe chłopię, a powstał z niej, jako mąż uzbrojony i zabezpieczony na wszystkie zmiany losu. Uświadomił to sobie i uczuł natychmiast. „Ktoś nawiedził duszę moją w owej godzinie”, opowiadał później sam, wspominając ową pamiętną dla siebie noc. W trzy dni potem opuścił mury klasztorne, zgodnie z wolą swego starca, który polecił mu żyć w świecie.





ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Kłopoty Dymitra.

Tymczasem Dymitr Fedorowicz, któremu Gruszeńka przesyłała ostatnie pożegnanie, nie domyślał się wcale zmiany, zaszłej w jej życiu. Był on wtedy zupełnie pochłonięty własnymi kłopotami, a niechcąc widzieć się, ani stykać w tej chwili z żadnym ze swoich braci, zatarł wszelki ślad po sobie, zniknął nawet na parę dni z miasta, bez względu na podejrzliwość swą względem Gruszy, której zwykle nie zostawiał ani jednej godziny bez czujnego nad nią nadzoru. Słyszał on wprawdzie, podobnie, jak inni, o oficerze owym, który był pierwszym uwodzicielem Gruszy, nie wiedział przecież nic o jego powrocie i nie przeczuwał w nim wcale niebezpiecznego współzawodnika. Dręczyła go przedewszystkiem rywalizacya z ojcem, bo wierzył święcie, że Fedor Karamazow gotów jest ofiarować Gruszy legalne małżeństwo, nie domyślając się, że stary rozpustnik zdobył jej względy za cenę trzech tysięcy rubli. Zauważył wprawdzie w ostatnich czasach widoczną zmianę w usposobieniu Gruszy, widział w niej niezwykłe wzruszenie, niepewność i jakby wahanie poprzedzające jakąś decyzyę. Był jednak pewien, że się tak pomiędzy nim, a ojcem waha, i że lada chwila wypowie stanowcze słowo. Dusza zamierała w nim ze szczęścia na myśl, że przyjdzie chwila, gdy Grusza powie mu: „bierz mnie, jam twoja na wieki”, a on porwie ją natychmiast i uwiezie na skraj świata. Ożeni się z nią potajemnie i żyć będą z sobą, nie znając nikogo i przez nikogo nieznani, a wtedy, o wtedy, rozpocznie się nowe życie. Życie dobre, szlachetne, cnotliwe, nie marzył o innem. Zdawało mu się, jak wielu w jego położeniu, że byle zmienić miejsce, ludzi, otoczenie, wszystko obróci się na lepsze, wszystko odnowi się w nim, odświeży i odrodzi. Tak się stać miało, gdyby Grusza dała mu przychylną odpowiedź. Co będzie jednak, jeśli mu powie: „Idź przecz, nie chcę żyć z tobą, zostanę żoną Fedora Pawłowicza” Co wtedy? co? O tem Dymitr nie chciał wcale myśleć i nie przygotował planów na taki wypadek. Śledził tylko Gruszę, szpiegował ją w nieustannem podnieceniu, ale nie myślał o żadnym gwałtownym czynie, nie przygotował się do zbrodni, wolał wierzyć, że los rozstrzygnie na jego korzyść i da mu szczęście, o którem marzył. Inna jeszcze obawa dręczyła go niepomiernie. Jeżeli Grusza zgodzi się na życie z nim i odda mu miłość swoją, zkąd weźmie środków na wywiezienie jej ztąd i rozpoczęcie tego nowego, cnotliwego życia? Nie miał już najmniejszej nadziei, aby mógł otrzymać coś od ojca, a na inne dochody liczyć nie mógł. Wiedział, że Grusza ma własny kapitał, ale wszystko wzdrygało się w nim na myśl, aby mieli oboje korzystać z tych pieniędzy.
Już i tak dręczyły go te trzy tysiące, które był winien Katarzynie. „Podły już jestem w oczach jednej, teraz i druga zacznie mną pogardzać”, myślał z rozpaczą. Czuł, że przedewszystkiem powinien oddać dług Katarzynie Iwanownie i że wpierw niema prawa myśleć o rozpoczęciu nowego życia z Gruszą, ale zkąd wziąść te pieniądze? i kto mu je da? Zaczął snuć na ten temat najdziwaczniejsze plany, bo, jak wszyscy ludzie bezmyślni i marnotrawni, którzy całe życie tracili tylko grosz, nie miał najmniejszego wyobrażenia o sposobie, w jaki się go zdobywa, a marzył chwilami, że upragnione trzy tysiące zlecą mu same, jak z nieba.
W końcu powziął oryginalny zamiar zwrócenia się do opiekuna Gruszy, kupca Samsonowa. Znał go zaledwie z widzenia i nigdy z nim nie rozmawiał, ale, nie wiadomo zkąd, wyobrażał sobie, że stary z przyjemnością przyjmie projekt ustalenia losu Gruszeńki, przez zapewnienie jej małżeństwa z człowiekiem, należącym do wyższych sfer towarzyskich. Nie przeczuwał, że Samsonow uważał Fedora Pawłowicza za małżonka o wiele odpowiedniejszego dla swojej pupilki.
Pomysł udania się do Samsonowa, jakkolwiek dziwny z pozoru, wypływał z wielkiej prostoduszności Dymitra, który mimo swoją gwałtowność i awanturniczość, był w gruncie naiwny i łatwowierny. Wiedział on doskonale o stosunku starego kupca do Gruszy, ale mimo to, wyobraził sobie, że w ostatnich czasach stosunek ten stał się czysto ojcowski, i że Kuźma Kuźmicz chory i już blizki grobu, żałuje zapewne serdecznie za dawne przewinienia i zechce naprawić je, ile możności przyczyniając się do ustalenia losu Gruszy.
Po rozmowie z Aloszą na gościńcu, Dymitr spędził noc bezsenną, rozmyślając nad sposobami zdobycia tak niezbędnych dla siebie trzech tysięcy, nazajutrz zaś, ubrawszy się starannie, udał się około godziny dziesiątej przed południem do mieszkania Kuźmy Kuźmicza. Dom starego kupca stary był, obszerny i posępny. Na dole mieszkali dwaj jego synowie z żonami i dziećmi, na pierwszem piętrze pomocnicy handlowi, zajęci w jego sklepie, całe zaś drugie piętro zajmował sam dla siebie, a żył samotnie z jedną tylko starą służącą i chłopcem do usług, który przesiadywał stale w przedpokoju. Gdy oznajmiono mu wizytę Dymitra Karamazowa, nie chciał go przyjąć i dopiero na kilkakrotne usilne nalegania, dał mu wstęp do siebie i wyszedł nawet na jego spotkanie do wielkiej sali. Sala ta była urządzona i umeblowana z czysto kupieckim komfortem, ze stropów sufitu zwieszały się trzy wielkie kryształowe świeczniki, na ścianach wisiały duże zwierciadła, pod ścianami zaś stały całe szeregi mahoniowych krzeseł i foteli, obitych jaskrawo.
Mitia zerwał się na widok wchodzącego i poszedł do niego szybko, swoim żołnierskim, miarowym krokiem. Samsonow wskazał z powagą krzesło swojemu gościowi, sam zaś siadł naprzeciw niego na kanapie.
— Czego pan odemnie potrzebuje? — spytał bez wstępu, zwracając się do Dymitra.
Dymitr mówić począł prędko, nerwowo, z żywą gestykulacyą, widać było, że chwyta się tego środka, jak ostatniej deski ratunku, a jeśli się nie uda, to chyba w wodę skoczyć, nic innego nie pozostanie.
Zrozumiał to odrazu Samsonow, mimo, że nie dał tego wcale poznać po sobie, a twarz jego pozostała spokojna, chłodna i niezmienna.
— Szanowny pan musiał zapewne słyszeć o zatargach moich z ojcem moim, Fedorem Pawłowiczem, który pozbawić mnie chce należnego mi spadku po matce, — mówił Dymitr. — Gotów jestem wszystkie pretensye moje odstąpić za trzy tysiące rubli. Muszę koniecznie ubić dziś jeszcze całą sprawę. Zwróciłem się do pana, jako do największego kapitalisty w naszem mieście, w nadziei, że mi pan nie odmówi. Przytem czuję się w obowiązku oświadczyć panu, że żywię zupełnie poważne i pełne czci uczucia dla osoby, którą pan otacza prawdziwie ojcowską opieką, to jest dla Agrafii Aleksandrówny. Nie przyszedłbym tu nigdy, gdyby nie to, że wiem, iż ten stosunek jest czysto ojcowski. Dla niej to, głównie dla niej, potrzebuję tych pieniędzy, a po wyrazie szanownej pańskiej twarzy widzę, żeś pan zrozumiał i pojął, o co mi chodzi. Gdybyś pan, broń Boże, nie zrozumiał, nie pozostaje mi nic innego, jak życie sobie odebrać.
Kuźma Kuźmicz wytrzymał go chwilkę w niepewności, potem zaś odrzekł tonem, nie znoszącym zaprzeczenia.
— Pan daruje, ale ja się takimi interesami nie trudnię.
Mitia uczuł, że się nogi pod nim uginają.
— Jakże to? — wyjąkał, — nie? w takim razie zgubiony jestem.
— Pan daruje.
Mitia stał nieporuszony, patrząc gdzieś w przestrzeń, na twarzy starego kupca błysnęło coś, jakby przez głowę jego przemknęła jakaś nowa myśl.
— Ja sam w takie interesa wchodzić nie mogę — mówił z dwuznacznym uśmiechem Samsonow, — bo widzi pan, zaraz sądy, adwokaci i cała bieda, ale jest tu pewien człowiek, któryby może nie odmówił.
— Boże mój! Któż to taki? od śmierci mnie uratujecie, wskazując mi go.
— On nie tutejszy, targuje teraz las w Czeremaszni i dawno się zna z pańskim ojcem, niech pan do niego pojedzie i pokaże mu swoje dokumenta.
— Genialna myśl, — zawołał zachwycony Dymitr — on targuje Czeremasznę, a ja mu pokażę wszystkie prawa własności, bo Czeremaszna jest właściwie moja. Jakże wam wdzięczny jestem za radę waszą, Kuźmo Kuźmiczu.
— Niema za co, — odparł drwiąco kupiec.
— Ależ! pan nie wie, pan nie wie, co to dla mnie znaczy, przeczucie miałem, zwracając się do pana. Dziękuję panu stokrotnie. — Mówiąc to, chwycił rękę Samsonowa, chcąc go serdecznie uścisnąć, ale tyle złośliwości błysnęło w tej chwili w oczach starca, że nawet Dymitr spostrzegł to i cofnął się mimowoli. Po chwili jednak skarcił sam siebie za niepotrzebną podejrzliwość i mówił dalej z zapałem.
— To dla niej, to dla niej wszystko, Kuźmo Kuźmiczu, wdzięczny wam będę do śmierci za dobrą radę, — i, nie czekając dłużej, wybiegł z pokoju, w zamiarze odszukania kupca Ligajewa, którego mu wskazał Samsonow.
Faktem jest, że Kuźma Kuźmicz od dawna był nieprzychylnie usposobiony dla kapitana, jak nazywano Dymitra w domu Gruszy. Teraz zaś łatwowierność jego i głupie przypuszczenie, że on, Samsonow, dopomagać mu będzie w połączeniu się z Gruszą, doprowadziły go do wściekłości. Postanowił więc zadrwić z tego hołysza, który ośmielał się zwracać do niego z niedorzecznymi swemi planami i to w imię miłości swej dla Gruszy, podał mu więc projekt jeszcze bardziej niedorzeczny i nieprawdopodobny, który Dymitr przyjął za dobrą monetę, ku wielkiej uciesze swego przeciwnika. Po odejściu jego stary Samsonow, blady z gniewu, polecił surowo służbie, aby nikt nie ważył się wpuszczać do domu tego zwaryowanego oberwańca, potem uczuł się niedobrze i posłał po lekarza.
Dymitr, powróciwszy do domu, przypomniał sobie, że musi nająć konie pocztowe, a niema na to ani grosza. Pochwycił więc stary srebrny zegarek i zaniósł go do żyda zegarmistrza, który, ku wielkiemu jego zdziwieniu, dał mu za niego aż sześć rubli.
— Nie spodziewałem się nigdy tyle dostać, — zawołał uszczęśliwiony.
Wogóle wszystko wprawiało go teraz w nerwowy jakiś zachwyt. Powróciwszy do domu, pożyczył jeszcze trzy ruble od swoich gospodarzy byli to ludzie biedni i prości, ale lubili bardzo Dymitra i oddali mu chętnie ostatni swój grosz.
Dymitr postępował z nimi zawsze bardzo przyjacielsko, wtajemniczał ich we wszystkie swoje projekta i traktował zupełnie na równej stopie. Byli też bardzo do niego przywiązani i nie zdradziliby go za nic w świecie.
Kiedy po wielu trudnościach dostał się wreszcie Dymitr do chatki leśnika, w której, podług wskazówek Samsonowa, znajdował się ów kupiec, okazało się, że był to zupełnie kto inny. Nazywał się zupełnie inaczej, a co, najważniejsze, pijany był, jak bela i spał na ławie leśnika tak twardym snem, że dobudzić się go nie było można. Dymitr rzucił się na niego, szarpał, ciągnął, podnosił głowę, to nogi, bił go prawie, ale na nic to się nie zdało. Pijak mamrotał pół sennie jakieś niejasne przekleństwa, ale nie powracał do przytomności. W końcu Dymitr, rad nie rad, zdecydował się spędzić noc w chacie leśnika, usiadł więc na ławie i przy mdławym blasku łojowej świeczki śledził z niecierpliwością stan śpiącego.
Nagle przyszło na myśl Dymitrowi, że tam może Grusza zdecydowała się już na krok stanowczy i kto wie, może w tej chwili właśnie wchodzi do domu jego ojca. Na takie przypuszczenie skoczył na równe nogi, wzburzony do głębi.
— To dopiero byłaby tragedya — mruknął, zgrzytając zębami i podszedł machinalnie do śpiącego na ławie chłopa, patrząc uważnie na jego twarz.
Była to twarz chuda i długa, zakończona rudą bródką i okolona gęsto ryżymi kudłami. Dymitr czuł w tej chwili nienawiść do śpiącego pijaka, wszystko go w nim drażniło, a zwłaszcza darować mu nie mógł tych ryżych kudłów. Począł go znowu budzić równie bezskutecznie, jak pierwej, aż wreszcie uczuł sam silny ból głowy i zmęczony usiadł na ławce.
— Boże, jak to wszystko głupio wypadło — zawołał z rozpaczą, — dać chyba pokój wszystkiemu i wracać do domu. Chociaż nie! Po to przecie przyjechałem, żeby się z nim rozmówić, poczekam więc do rana.
Usiadł znów na ławce i usnął sam, nie wiedząc kiedy, po upływie jednak dwóch godzin zbudził go nieznośny już zupełnie ból głowy. Domyślił się wtedy, że w izbie, opalanej drzewem panuje silny czad i że on sam o mały włos na śmierć nie zaczadział. Pijany zaś chłop leżał spokojnie i chrapał na całą izbę. Dymitr pobiegł szybko na drugą stronę, gdzie spał stróż leśny, rozbudził go i zawiadomił o tem, że w izbie panuje czad, co tenże przyjął z najzupełniejszym spokojem.
— Ależ ten kupiec umrze, może już umarł, — wołał przerażony Mitia.
Stróż zupełnie się tem nie wzruszył, otworzył wprawdzie drzwiczki od pieca i okno, lecz potem, nie troszcząc się o los śpiącego, powrócił do siebie i sam zasnął. Dymitr więc, rad nie rad, zajął się ratowaniem pijaka. Przywlókł z sieni ceber z wodą, zmoczył sobie głowę, a następnie zaaplikował okłady na głowę mniemanego kupca, w końcu, ulegając znużeniu, ułożył się na ławie i zwolna zapadł w głęboki sen.
Gdy zbudził się, był już jasny dzień. Kupiec siedział przy stole, na którym stał dymiący samowar i zdążył już opróżnić pół flaszki wódki. Mitia skoczył ku niemu, chcąc wreszcie przedstawić swój interes, ale domyślił się wnet, że przeklęty pijak jest znowu zupełnie nieprzytomny i nie zdolny do prowadzenia jakichkolwiek rokowań. Chłop wytrzeszczył na niego oczy, patrzące przed siebie z najzupełniejszą obojętnością, a nawet, jak się zdawało Miti z obrażającem lekceważeniem. Mimo wszystko, spróbował porozumieć się z nim.
— Słuchajcie! — zaczął. — Jestem Dymitr Karamazow, najstarszy syn starego Fedora Pawłowicza, którego las targujecie.
— Kła... miesz... — wybełkotał pijak, dzieląc sylaby i wymawiając każdą z nich ze szczególnym naciskiem.
— Jakto kłamię? — zawołał Dymitr. — Znacie przecie Fedora Pawłowicza.
— Kła... miesz... ty, bo ja żadnego twojego Fedora... nie znam.
— Przecież las u niego targujecie, las, upamiętajcież się, na miłość Boga.
— Kłamiesz... ty, — powtarzał chłop z pijackim uporem, na który nie było żadnego środka.
— Ależ słuchajcie, przecież to nie żarty, mam ważny interes, bardzo dla was dogodny.
— Oho! znam ja ciebie, tyś ten farbiarz z miasta, wiem.
— Ależ nie, mylicie się, jestem Dymitr Karamazow, właściciel Czeremaszni.
— Aha! pewnie! — mruczał pijak, gładząc ryżą brodę — ładna sztuka, podkupić mnie chcecie, a gdzież to takie prawo, żeby na to pozwalało, podły ty jesteś, ot! co!
Dymitr był w rozpaczy, czuł, że się mu w oczach ciemno robi, stracił napróżno tyle czasu, teraz dopiero rozjaśniło mu się w głowie, że Samsonow zażartował sobie z niego i umyślnie go tu przysłał. A cóż ona tymczasem? Co Grusza? Boże wielki. Pijak spoglądał na niego z bezrozumnym uśmiechem. Kiedyindziej byłby go niezawodnie Mitia nabił, ale w tej chwili czuł się tak wyczerpany, że nic podobnego na myśl mu nie przyszło. Po chwili namysłu wziął paltot i kapelusz i wyszedł z izby. Dokoła, jak okiem sięgnąć, był tylko las i las, drogi nie znał, o dostaniu koni, i mowy być nie mogło. Szedł więc na los szczęścia, aż trafił na jakąś ścieżynę, która go wreszcie doprowadziła do gościńca. Wpadł w tak wielką apatyę, że nic nie czuł, nawet urazy, a tylko myśl o konieczności dostania trzech tysięcy tkwiła niewzruszenie w jego mózgu.
Nareszcie spotkał przejeżdżający wózek polowy, na który się wprosił i dojechał tak do stacyi kolejowej, zkąd dostał się już natychmiast do miasta. Przybywszy, pobiegł, oczywiście, do Gruszy. Grusza oczekiwała właśnie wtedy listu od swego oficera, pragnęła też za wszelką cenę pozbyć się Dymitra. Wymyśliła też natychmiast konieczność wizyty u Samsonowa, kazała się Dymitrowi odprowadzić i poleciła mu przyjść po siebie o godzinie dwunastej w nocy. Mitia zgodził się na to chętnie, rad był nawet, że Grusza przesiedzi ten wieczór u Kuźmy Kuźmicza, nie pójdzie w takim razie do jego ojca. „Byleby tylko nie łgała”, — pomyślał, — zdawało mu się jednak, że tym razem nie łże. Wogóle w stosunku do ukochanej kobiety miał on tego rodzaju usposobienie, że wierzył jej ślepo, póki ją widział, z chwilą zaś, gdy się z nią rozstawał, najczarniejsze podejrzenia opadały go natychmiast. Przychodziły mu na myśl najokropniejsze posądzenia, że go zdradza, że go wogóle nigdy nie kochała, i t. p. Z chwilą zaś, gdy spojrzał na jej drogą, uśmiechniętą twarz, na te oczy ukochane, patrzące na niego tak życzliwie, pozbywał się wszelkich złych myśli, odradzał się i odżywał w jej obecności i z radosnym zawstydzeniem potępiał sam siebie za krzywdzącą nieufność. Odprowadziwszy Gruszę, pobiegł do swego mieszkania, a wtedy podejrzliwość wróciła natychmiast. A jeżeli Grusza, korzystając z wczorajszej jego nieobecności, odwiedziła jego ojca? Trzeba iść do Smerdiakowa, aby go wybadać. Zazdrość opanowała go na nowo.
Zazdrość, cóż to jest? „Otello nie był zazdrosny, przeciwnie, to człowiek ufający”, jak słusznie mówi Puszkin, to jedno spostrzeżenie daje chlubne świadectwo o głębokiej znajomości serca ludzkiego naszego wielkiego poety. Otello stracił poprostu normalny światopogląd, a duszę miał zmęczoną tem, że mu zniszczono jego ideał. Ale nie był to człowiek nieufny, nie umiał szpiegować, śledzić, podpatrywać. Musiano go tego uczyć, naprowadzać na takie pomysły. Musiano rozniecać w nim podejrzenia najwymyślniejszymi środkami. Inaczej zazdrośnik. Niepodobna wyobrazić sobie, do jakiego stopnia poniżenia i upadku dojść może najszlachetniejsze serce, jeśli raz zostanie wydane na łup prawdziwej zazdrości.
Można mieć umysł podniosły, czysty, serce zdolne do niepospolitej i bezinteresownej miłości, a jednocześnie podpatrywać z ukrycia, podsłuchiwać podedrzwiami, przekupywać najpodlejszych ludzi i korzystać z ich doniesień, słowem, narzucać się w bagnie najwstrętniejszego szpiegostwa. Otello nie byłby nigdy w stanie pogodzić się z faktem zdrady, nie chodziło o przebaczenie, on nie mógłby się ze zdradą pogodzić. Nie tak zazdrośnik, nie podobna nawet wyobrazić sobie, z jakiemi rzeczami zżyć się on może i pogodzić jakie gotów jest przebaczyć. Zazdrośnik przebacza prędko, i kobiety doskonale o tem wiedzą. Zazdrośnik może darować bardzo szybko (rozumie się, po okropnej scenie, wyprawionej z początku), najoczywistszą zdradę, uściski i pocałunki, na które sam patrzył. Przebaczy wszystko, byle mógł uwierzyć, że to napewno ostatni raz, że rywal jego zniknie natychmiast z horyzontu, pojedzie np. na kraj świata, albo, że on sam będzie mógł uwieźć ukochaną kobietę gdzieś tak daleko, gdzie jej żaden rywal nie doścignie. Oczywiście, że zgoda ta i przebaczenie trwać mogą tylko czas pewien, bo gdyby nawet straszny rywal znikł rzeczywiście, to zazdrośnik znajdzie bardzo prędko drugiego, z którym powtórzą się te same objawy. Zdawałoby się, że miłość, której tak potrzeba strzedz i podpatrywać, nie wiele jest warta, ale prawdziwy zazdrośnik nigdy tego nie pojmuje, mimo, że, jak wyżej wspomniałem, zazdrość spotkać można często wśród ludzi niepospolitych sercem i umysłem. Ich niepospolite umysły rozumieją doskonale, jak wstrętna i upadlająca jest rola szpiega, a mimo to, nie czują wcale swego poniżenia, w chwili, gdy np. ukryci w jakiejś komorze, podsłuchują i podpatrują z natężeniem, co robi ta, która jest przedmiotem ich miłości i nie doznają wcale z tego powodu wyrzutów sumienia.
Takim typowym zazdrośnikiem był Dymitr Karamazow. Dopóki bawił przy Gruszy, dopóki ją widział, zazdrość znikała gdzieś bez śladu, potępiał i gardził sam sobą za poniżającą go podejrzliwość i pełen był najszlachetniejszej ufności. To jednak znaczyło tylko, że miłość jego opierała się nie wyłącznie na zmysłowym pociągu, rozbudzonym np. pewnem przegięciem ciała, jak sam opowiadał Aloszy, ale miała szlachetniejszy podkład. Z chwilą za to, gdy się rozstawał z Gruszą, Mitia zaczynał ją natychmiast posądzać o najniższą i najpodlejszą zdradę, podpatrywał ją, szpiegował i nie doznawał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. I teraz zazdrość zakipiała w nim z całą potęgą. Zdawało mu się, że musi śpieszyć jaknajprędzej do niej i nakłonić ją do wyjazdu, ale przedewszystkiem należało zdobyć owe upragnione trzy tysiące, a właśnie po drodze z Czeremaszni, ułożył sobie nowy plan, w którym pokładał ostatnią nadzieję. Plan ten polegał na tem, aby zwrócić się do pani Chachłakow i prosić ją o pożyczkę na prawach Dymitra do części Czeremaszni. Zdawało mu się, że ta mu nie odmówi, a nadzieje jego opierały się na dość oryginalnem rozumowaniu, które go jednak nie zawiodło. Wiedział doskonale, że pani Chachłakow nie znosiła go poprostu, a to głównie dlatego, że był narzeczonym Katarzyny Iwanówny. Pani Chachłakow ułożyła sobie, że Katia zostać musi żoną Iwana Fedorowicza, który jest prześlicznie wychowany i ma takie dystyngowane maniery, manier zaś Dymitra nienawidziła z całego serca. Dymitr wiedział o tem i żartował sobie nieraz z nerwowej damy, twierdząc, że przedewszystkiem ona sama jest bardzo źle ułożona, ale teraz wyrozumował sobie, że skoro pani Chachłakow tak pragnie za wszelką cenę rozerwać zaręczyny jego z Katią, to powinna mu dopomódz do oddalenia się ztąd na zawsze.
Wchodząc do mieszkania pani Chachłakow, uczuł jednak Dymitr nurtujący go niepokój. A co będzie, jeśli i ta odmówi? Czuł z matematyczną pewnością, że to już ostatnia nadzieja, a jeśli i ta zawiedzie, nie pozostanie mu nic innego, jak chyba ograbić kogoś. Z bijącem sercem zadzwonił do mieszkania, otworzono mu natychmiast, a pani Chachłakow kazała go prosić do salonu. Mitia pomyślał, że musiano tu chyba czekać na niego i przeczucie go nie zawiodło.
— Czekałam właśnie na pana — zawołała pani Chachłakow, wybiegając na jego spotkanie — i sama niewiem dlaczego, od rana już byłam pewna, że pan napewno dziś przyjdzie.
— To istotnie zadziwiające — zauważył Mitia siadając. — Ale muszę szanowną panią uprzedzić, że sprowadza mnie tu interes niesłychanej dla mnie wagi, chodzi mi właśnie...
— Wiem, wiem, to przecież ogromnie ważna sprawa, nie mógł pan przecież nie przyjść po tem, co zaszło z Katarzyną, z matematyczną pewnością wiedziałam, że pan przyjść musi, bo, co się tyczy cudów, ale, ale, czy słyszałeś pan o starcu Zosimie?
— Pani szanowna, sprowadza mię tu, niestety, realna strona życia, chciałbym właśnie opowiedzieć pani, że...
— Ach, tak, masz pan słuszność, realna strona życia, ja jestem teraz wyłącznie za realizmem, nauczona doświadczeniem. Ale czy słyszał pan o śmierci starca Zosimy?
— Jakto! czy umarł? Pierwszy raz słyszę, — zauważył Mitia, i momentalnie pomyślał, jak śmierć tę przyjmie brat jego, Alosza.
— Dziś w nocy umarł i wyobraź pan sobie...
— Pani! — przerwał Mitia, — wyobrażam sobie tylko jedno, że znajduję się teraz w położeniu tak rozpaczliwem, że jeśli mnie pani z niego nie wybawi, to wszystko klapnie, a ja pierwszy klapnę. Przepraszam panią za trywialne wyrażenie, ale jestem jak w gorączce — i...
— Ach wiem, wiem, że pan musisz być w gorączce, nie może być inaczej, wiem z góry wszystko, co mi pan może powiedzieć, och, bo ja jestem doskonałym znawcą serc ludzkich, a i lekarz ze mnie doświadczony, lekarz dusz, oczywiście. Los pański interesuje mnie bardzo, śledzę go oddawna.
— Jeżeli z pani doświadczony lekarz, to ze mnie nie mniej doświadczony pacyent — zauważył Mitia, który usiłował napróżno przerwać potok wymowy, płynący z ust pani Chachłakow, — jeżeli zaś szanowna pani tak śledzi los mój, to może zechce pani losowi temu dopomódz i właśnie dla tego, jeżeli pani pozwoli, spróbuję przedstawić pani, że...
— Ależ tak, co się tyczy pomocy, nie jednemu ja już dopomogłam. Niewiem, czy zna pan męża kuzynki mojej, Bołbasowej, byli już bliscy ruiny, ale jakem mu doradziła, aby się zajął racyonalną hodowlą koni, natychmiast stanął na nogi. Czy zna się pan na hodowli koni, Dymitrze Fedorowiczu?
— Nie mam o tem najmniejszego wyobrażenia, łaskawa pani — zawołał Mitia z nerwowym rozdrażnieniem. — Na miłość Boską, niech mi pani pozwoli przedstawić sobie w dwóch słowach cały mój plan, jestem w rozpaczliwem położeniu. — Mitia obawiając się, żeby zacna dama znowu nie puściła wodzy swojej wymowie, usiłował ją przekrzyczeć. — Przyszedłem tu prosić panią o pożyczenie mi trzech tysięcy rubli, a jako zastaw, ofiaruję moje papiery, które chcę...
— O tem potem — zawołała pani Chachłakow, żywo gestykulując — ja już z góry wiem wszystko, co mi pan powie. Panu potrzeba trzech tysięcy, ale ja mogę dać panu więcej, o wiele więcej, ja zbawić pana mogę, Dymitrze Fedorowiczu, tylko musi mnie pan posłuchać.
Mitia zerwał się.
— Pani najlepsza — wołał — jaka pani dobra! Ratuje mnie pani od śmierci, od samobójczej śmierci... wdzięczność moja...
— Ja dam panu więcej, stokroć więcej, niż trzy tysiące — wołała pani Chachłakow, patrząc z promiennym uśmiechem na Dymitra.
— Stokroć więcej? Tyle nie trzeba. Zupełnie mi wystarczy trzy tysiące, które ja, z mojej strony, zabezpieczę pani na dobrach moich; zaraz pani wytłomaczę cały plan mój, który...
— Poczekaj pan, Dymitrze Fedorowiczu, co powiedziałam, spełnię — rzekła pani Chachłakow, z wspaniałomyślną łaskawością osoby, świadczącej dobrodziejstwa. — Co pan myśli o kopalniach złota, Dymitrze Fedorowiczu?
— O złotych kopalniach? Łaskawa pani, nigdy w życiu o nich nie myślałem.
— Ale za to ja pomyślałam o nich za pana, i obmyśliłam wszystko. Śledzę już pana cały miesiąc z tą myślą; nawet chód pański nadaje się do tego przedsięwzięcia. Ile razy też przechodził pan tędy, mówiłam sobie: to energiczny człowiek, któryby wybornie się mógł zająć kopaniem złota i znalazłby go z pewnością bardzo wiele.
— Jakto? po chodzie moim pani to poznała? — uśmiechnął się Mitia.
— A jakże! po chodzie. Czyżby pan przeczył temu, że po ruchach można poznać doskonale charakter człowieka? Nauki przyrodnicze potwierdzają to. O! ja od dziś jestem realistką, Dymitrze Fedorowiczu. Od czasu tej historyi z ojcem Zosimą, historyi, która mnie tyle kosztowała, stałam się skończoną realistką i chcę zająć się praktyczną, realną działalnością. Uleczona jestem na zawsze z idealizmu. „Dość już tego”, jak mówi Turgeniew.
— O tak, pani, ale cóż będzie z tymi trzema tysiącami, które mi pani łaskawie raczyła obiecać.
— Nie miną one pana — przerwała mu z decyzyą pani Chachłakow — zupełnie, jakby je pan miał w kieszeni, i to nie trzy tysiące, a trzy miliony. Ja wskażę panu pańskie przeznaczenie. Pojedziesz pan do kopalni złota zarobisz pan tam miliony, a powróciwszy tutaj, staniesz się pan działaczem społecznym, podniesiesz nas wszystkich, podźwigniesz. Czy mamy już wszystko zostawić żydom? Będziesz pan zakładał rozmaite przedsiębiorstwa, staniesz się ojcem ubogich, którzy błogosławić będą twoje imię. Ministeryum finansów zwróci niezawodnie uwagę na pana i staniesz się pan jego prawą ręką. Ogromnie mnie boli upadek naszego przemysłu, Dymitrze Fedorowiczu. Mało kto zna mnie z tej strony.
— Najłaskawsza pani! — usiłował jej przerwać Dymitr. — Bardzo być może, że zastosuję się do jej rady i udam się do jej kopalni złota. Przyjdę tu nawet kiedyś umyślnie, aby tę sprawę z panią omówić. Ale teraz trzy tysiące, te trzy tysiące, które mi pani tak wielkodusznie przyrzekła, gdyby można je dostać dziś jeszcze, bo, widzi pani, ja niemam czasu.
— Dość tego, Dymitrze Fedorowiczu — przerwała mu stanowczo dama — wpierw daj mi kategoryczną odpowiedz. Jedziesz pan, czy nie jedziesz do tych kopalni?
— Jadę, pani, z pewnością pojadę, ale przedtem, ale teraz...
— Poczekaj pan chwilę — krzyknęła z radością pani Chachłakow i zwróciła się do biurka, które stało nieopodal. Zaczęła wysuwać i przeglądać niezliczone szufladki, a Dymitr pewien był, że wręczy mu za chwilę tak pożądane pieniądze.
— Trzy tysiące — myślał, zamierając prawie z radości — i to tak na poczekaniu, bez żadnych wekslów i podpisów. Prawdziwie szlachetna kobieta i postępuje sobie ze mną całkiem po dżentelmeńsku, gdyby tylko mniej trochę mówiła.
— Mam wreszcie! — zawołała tryumfalnie pani Chachłakow, zwracając się do Miti. — Patrz pan, czego szukałam.
To mówiąc, wydobyła z jednej z szufladek srebrny medalik, zawieszony na sznureczku.
— To z Kijowa — objaśniała go dalej — święcony w cerkwi Świętej Barbary, wielkiej męczennicy. Pozwól pan, że sama włożę panu na szyję ten medalik, wraz z błogosławieństwem na nową drogę życia.
I w samej rzeczy, włożyła Dymitrowi na szyję medalik, starając się zasunąć mu go za kołnierzyk, w czem jej zresztą dopomagał sam Mitia. W końcu połączonym ich usiłowaniom udało się umieścić medalik na właściwem miejscu, t. j. pod koszulą na piersiach.
— Teraz możesz już pan śmiało jechać — zaopiniowała gorliwa dama, siadając.
— Ależ pani, tak jestem wzruszony, że nie umiem nawet wyrazić pani mojej wdzięczności. Ale gdyby pani wiedziała, jak mi bardzo pilno, każda chwila jest droga. Ta kwota, którą mi pani przyrzekła w wielkoduszności swojej czy mogę na nią liczyć? Pani musiała słyszeć, że kocham pewną osobę, mimo, że zaręczony jestem z Katią, chciałem powiedzieć z Katarzyną Iwanówną. Otóż dla niej, dla niej to właśnie potrzebne mi owe trzy tysiące, bo Katię dawno już zdradziłem. Wiem, że postępowanie moje z Katią było nieludzkie i niehonorowe, może więc pani sama pogardza mną za to, że pokochałem tę kobietę, ale ja bez niej żyć nie mogę. I dlatego właśnie te trzy tysiące...
— Przestań pan, Dymitrze Fedorowiczu — przerwała pani Chachłakow — a przedewszystkiem zostaw pan w spokoju wszystkie kobiety. Kobiety panu teraz zupełnie niepotrzebne; jedynym pańskim celem powinny być kopalnie złota. Jedź pan tam, a skoro powrócisz sławny i bogaty, znajdziesz bez trudności towarzyszkę życia. Będzie to kobieta nowoczesna, postępowa, bez uprzedzeń i przesądów, bo przez ten czas rozwiązana zostanie niezawodnie kwestya emancypacyi kobiet i ukaże się nowy typ kobiety.
— Ależ, pani łaskawa, chodzi tu zupełnie o co innego — wołał Dymitr, składając błagalnie ręce.
— Ale właśnie że o to, wyłącznie o to — przeczyła z zapałem pani Chachłakow. — Pan sam pragniesz tego i pożądasz, mimo, że sobie tego jeszcze nie uświadomiłeś. Ja się ogromnie interesuję kwestyą kobiecą, Dymitrze Fedorowiczu; przyszłe stanowisko kobiety i udział jej w życiu politycznem, to mój ideał. Mam przecież córkę, Dymitrze Fedorowiczu. Mało mnie pan dotąd znasz z tej strony. Pisałam nawet w tej sprawie do naszego znakomitego pisarza, Szczedryna, króciutki list, dwa wiersze, bezimienny:
„Przyjm pan gorący uścisk i pocałunek serdeczny za wszystko, coś napisał o kobiecie współczesnej; wytrwaj pan dalej na tej drodze”. Podpisałam się poprostu: „Matka”. Wahałam się chwilę, czy nie lepiej byłoby podpisać: „Współczesna Matka”, ale potem zdecydowałam się zostawić poprostu: „Matka”; więcej w tem prostoty i piękna, nieprawdaż, Dymitrze Fedorowiczu? Ale co panu?
— Pani! — zerwał się gwałtownie Dymitr, składając ręce w bezsilnej rozpaczy. — Doprawdy, na płacz mi się zbiera i jeśli pani zwlekać jeszcze będzie z tem, co mi pani tam wielkodusznie...
— Powiem! Zapłacz pan, Dymitrze Fedorowiczu, łzy nie uwłaczają mężczyźnie, przeciwnie, łzy takie zaszczyt panu przynoszą, świadcząc o przepięknych uczuciach pańskiej duszy. Obmyjesz łzami własną przeszłość, a potem radować się będziesz wraz ze mną. Nieprawdaż?
— Ależ pani — jęknął Mitia — po raz ostatni błagam i pytam, czy będę mógł otrzymać dziś jeszcze tę obiecaną kwotę? A jeżeli nie, to kiedy mam się zgłosić po pieniądze?
— Po jakie pieniądze, Dymitrze Fedorowiczu?
— Po te trzy tysiące, które mi pani tak wspaniałomyślnie przyrzekła.
— Trzy tysiące rubli? O nie! nie mam tych pieniędzy u siebie — odparła pani Chachłakow ze spokojnem zdziwieniem.
Mitia osłabł.
— Jakto nie? Przed chwilą przecie pani wyraziła się o nich, że już je mam jakby w kieszeni.
— Ach nie, to pan mnie źle zrozumiał, Dymitrze Fedorowiczu, zupełnie mnie pan nie zrozumiał. Ja miałam na myśli to, co pan zarobi w kopalniach złota. Prawda, przypominam sobie teraz, że obiecałam panu więcej, o wiele więcej, niż trzy tysiące, ale to zawsze mając jedynie na myśli kopalnie złota.
— A pieniądze, a trzy tysiące! — krzyknął z rozpaczą Dymitr.
— Jeśli pan liczył na jakieś pieniądze, to się pan zupełnie omylił. Ja wcale teraz nie mam pieniędzy. Sama zmuszona byłam pożyczyć u Mjansowa siedemset rubli; nie, nie, a choćbym nawet i miała, tobym ich panu nie dała, Dymitrze Fedorowiczu. Po pierwsze, nie pożyczam nikomu pieniędzy, bo to najlepszy sposób zrobienia sobie nieprzyjaciół; po drugie panu specyalnie nie dałabym ani grosza, a to dla własnego pana dobra, bo gotówby się pan wyrzec wyprawy do kopalni złota, które są jedynym dla pana zbawieniem.
— A do wszystkich dyabłów! — ryknął Mitia, waląc z całej siły pięścią w stół.
— Jezus, Marya! — wrzasnęła pani Chachłakow i ze strachu cofnęła się w kąt pokoju.
Mitia splunął jeszcze na pożegnanie i wybiegł pędem, zostawiając osłupiałą jego zachowaniem się damę. Biegł szybko, jak obłąkany, przez puste i ciemne ulice miasta, bijąc się raz po raz w piersi. To bicie się w piersi miało u niego pewne specyalne znaczenie, określające pewien stan jego ducha. Znaczyło to, że nosi w piersi poniżenie, tak strasznie dławiące jego duszę, że skoro tylko nie uda mu się dostać trzech tysięcy dla zwrócenia ich Katarzynie, nie pozostanie mu nic innego, jak życie sobie odebrać. Pomimo ogromnej swojej siły fizycznej, Mitia był w tej chwili tak wyczerpany nerwowo, że po wyjściu swem od pani Chachłakow zalał się łzami, jak małe dziecko, i szedł tak, a raczej biegł, wycierając oczy pięściami. W tym stanie natknął się nagle na coś całem ciałem; to coś wydało z siebie piskliwy jęk i Dymitr przekonał się, że ma przed sobą starą służącą, którą widział u Samsonowa.
— Matko Boska, o małoście mnie nie rozgnietli, gdzie tak gonicie, jak niespełna rozumu — jęknęła stara.
— Jakto? to wy? — pytał Mitia, oprzytomniawszy nagle.
— A skądże to znacie mnie, gołąbeczku? — przemówiła staruszka, zupełnie już innym tonem — nie mogę was poznać w tych ciemnościach.
— Wy służycie u Kuźmy Kuźmicza? — pytał Dymitr.
— A jakże, gołąbeczku, od niego idę, bo mi kazał list zanieść do Prochorycza.
— Powiedzcież matko, czy jest tam u was jeszcze Agrafia Aleksandrówna? Sam ją do waszego pana odprowadzałem.
— Była, była, ale już poszła. Opowiadała coś Kuźmie Kuźmiczowi, że się strasznie śmiali, a potem odeszła.
— Jakto? odeszła! — krzyknął Mitia — a gdzież poszła?
— Do domu pewnie; posiedziała może dziesięć minut i poszła sobie.
— Kłamiesz, jędzo przeklęta! — wrzasnął Dymitr, wstrząsając gwałtownie staruchą, która krzyknęła przerażona, ale zanim zdołała się opamiętać, tamten już znikł bez śladu. Skierował się, oczywiście, do mieszkania Gruszy i wpadł prosto do kuchni, gdzie Fenia wraz z matką swą Matreną przyjęła go z nieopisanym przestrachem. Upłynęło już cztery godziny od wyjazdu Gruszy do Mokroje; obie sługi bały się bardzo wizyty kapitana, to też na jego widok Fenia krzyknęła nieswoim głosem.
— Krzyczysz! — ryknął Dymitr — gdzież więc ona? mów! — A potem nagle zwalił się jej do nóg, wołając:
— Na rany Chrystusa, mów, gdzie ona?
— Panie miły! gołąbku! Dymitrze Fedorowiczu, nie wiem, nic nie wiem i nic powiedzieć nie mogę. Samiście przecie z nią wyszli, od tego czasu nie wróciła.
— Kłamiesz! — krzyknął Mitia — już po strachu twoim widzę, że kłamiesz; gdzie ona?
Rzucił się do wyjścia. Fenia i jej matka rade były, że się na tem skończyło; śledziły za nim z niepokojem. Uderzyło ich to, że Dymitr, wybiegając, pochwycił ze stołu mosiężny tłuczek, znajdujący się w moździerzu i schował go do kieszeni.
— Zabije kogoś, jak Bóg miły — szepnęła zalękniona Fenia.





MORDERSTWO.

Dymitr pewien był, że Grusza znajduje się u Fedora Pawłowicza, tam też i sam pośpieszył. Zdawało mu się, że uchwycił nić całej intrygi, a w głowie szumiało mu, jak wichrem. Posądzał wszystkich o zaprzedanie się ojcu, nawet Smerdiakow wydał mu się niepewnym, to też nie poszedł do przyjaciółki jego, Maryi Kondratiewny, której ogród służył mu zwykle jako punkt obserwacyjny. Obrał zupełnie inną drogę i, okrążywszy ogród ojca, dostał się do niego od tyłu, przełażąc przez płot, w miejscu, gdzie, według opowiadań, przedostała się tam niegdyś Elżbieta Smerdiaszka, matka Smerdiakowa. — Z wysokości parkanu Dymitr dojrzał oświecone okna domu. — „W sypialni światło, rzekł sam do siebie, zatem ona tam jest” — skoczył do ogrodu i ukrył się tam, zachowując się jaknajciszej, aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. — Spokój i milczenie panowały wszędzie, a noc była tak cicha, że nie słychać było najlżejszego nawet szmeru wiatru.
„Byle kto nie usłyszał mego skoku” — pomyślał, — „zdaje się nie”. — Postał minutę, a potem zaczął cicho stąpać po trawie, przekradając się w stronę okna. — Pod samym oknem rosły gęste krzaki bzu i kaliny, tam postanowił się ukryć, co mu się wkrótce udało. Przyczaił się więc, wstrzymując dech w piersiach. „Trzeba przeczekać” — pomyślał. — „Jeżeli słyszeli kroki moje i nadsłuchują, trzeba ich przekonać, że się im ten szelest przesłyszał. Byle tylko nie kaszlnąć, ani kichnąć”.
Przeczekał dwie minuty, ale serce biło mu tak mocno, że się prawie dusił. — „Nie wytrzymam dłużej” pomyślał, trzeba spojrzeć przez okno.
Stał w tej chwili za krzakiem, którego przednia część oświecona była blaskiem światła, płynącym z okna sypialni Fedora Pawłowicza. — „Jaka czerwona kalina” — pomyślał niewiadomo zkąd Mitia. — Cicho ostrożnie, podkradł się ku oknu, a wspiąwszy się na palcach, spojrzał do wnętrza. — Widać było, jak na dłoni, całą sypialnię. Był to niewielki pokój, przedzielony w poprzek parawanem, który Fedor Pawłowicz mianował z pompą „chińskim”. „Oto chiński parawan, — pomyślał sobie, — a za nim Grusza”. Przyglądać się zaczął uważnie postaci ojca. Stary rozpustnik ubrany był w jedwabny pasiaty szlafrok, którego Mitia nieznał, przepasany był jedwabnem sznurem zakończonym kutasami, poły szlafroka odchylone na piersiach, odkrywały cienką koszulę śnieżnej białości, ze złotymi spinkami, na głowie miał Fedor Pawłowicz czerwoną chusteczkę, tę samą, w której go widział Alosza. „Wystrojony” — pomyślał Dymitr. — Stary stał blizko okna widocznie zamyślony, i jakby nasłuchiwał. Nie usłyszawszy nic, zbliżył się do stołu i nalał sobie kieliszek koniaku, który wychylił. Odetchnął potem całą piersią, a zbliżywszy się ze światłem do zwierciadła, począł się sobie uważnie przypatrywać. Prawą ręką poprawiał czerwoną przepaskę na czole, — i dotykał guzów i siniaków, które mu jeszcze nie znikły.
„Widocznie jest sam” — pomyślał Mitia. — W tej chwili Fedor Pawłowicz odszedł od zwierciadła i zbliżył się do okna, zaglądając w ogród. Mitia w jednej chwili odskoczył w tył. „Więc może ona ukryta za parawanem, może już śpi” ukłuło go w serce. Fedor Pawłowicz odstąpił od okna i siadł przy stole z twarzą widocznie zafrasowaną, oparłszy głowę na ręku. „Niema jej, gdyby była, wyglądałby inaczej” — pomyślał Dymitr. — Jakaś głupia, bezmyślna złość zakipiała w nim na przypuszczenie, że Gruszy niema. Umysł miał w tej chwili dziwnie jasny, i zdawał sobie sprawę ze wszystkiego z najściślejszą dokładnością. Ale troska z powodu niewiadomości i niepewności rosła w nim z każdą chwilą.
„Jest ona tu wreszcie? czy nie ma jej?” — pomyślał ze wściekłością w duszy i powziąwszy zaraz stanowcze postanowienie, stuknął w okno podług umówionego ze Smerdiakowem sposobu, najpierw dwa razy cicho, a potem trzy razy głośno, stuk, stuk, stuk. Tak właśnie miała dawać znać o sobie Grusza, w razie, gdyby przybyła. Słysząc te uderzenia stary Karamazow wzdrygnął się cały potem skoczył ku oknu, otworzył je szybko i rozpatrywać się począł w ciemności.
Mitia, oczywiście, usunął się w cień.
— Gruszeńka! — wołał drżącym pół szeptem Fedor Pawłowicz! — czy to ty?
Odezwijże się, mamoż ty moja! Aniele drogi. — Był straszne wzruszony i zadyszany.
— Więc niema jej. — uspokoił się Mitia.
— Gdzieżeś ty! — wołał stary, wychylając głowę na prawo to na lewo. — Chodże tu, chodź, prezent ci śliczny przygotowałem, zaraz pokażę.
— Mówi o trzech tysiącach, — pomyślał Dymitr.
— Gdzież jesteś? gdzie! rybko ty moja, może pod drzwiami, czekaj, zaraz otworzę. — I stary posunął się ku drzwiom. Mitia nie spuszczał go z oka. Nienawistny profil starego rysował się wyraźnie na tle oświeconej szyby. Obrosły jego podbródek, haczykowaty nos, rozchylone lubieżnym uśmiechem usta. Mitia uczuł w sercu dziki gniew, połączony z nieopisanym wstrętem. Było to uczucie, o którem mówił Aloszy, w chwili gdy ten robił mu wyrzuty mówiąc: „Jak możesz nawet mówić, że byłbyś w stanie ojca zabić”?
— Nie wiem — odparł wówczas Mitia, — może go zabiję, a może nie zabiję, boję się wstrętu mego i nienawiści dla jego twarzy i jego bezwstydnego uśmiechu.
Tych samych uczuć doświadczał i teraz.
— Bóg sam czuwał nademną, — opowiadał później Mitia, przypominając tę chwilę.
W tym samym czasie ocknął się ze snu stary Grigor i mimo, że czuł silny ból krzyża, ubrał się i wyszedł na ganek oficyn. Być może, czujne sumienie starego sługi poczęło mu robić wyrzuty, że zostawia dom bez nadzoru w tak niebezpiecznych czasach. Smerdiakow leżał w przyległej izdebce, wśród powtarzających się ataków epileptycznych. Grigor obaczył odrazu, że okno od sypialni Fedora Pawłowicza oświecone jest i otwarte. Cóż to może znaczyć? nie lato przecie — mruknął sam do siebie. W tej chwili, w odległości jakich czterdziestu kroków, przebiegła w poprzek ogrodu jakaś postać ludzka. Widząc to Grigor pośpieszył w głąb ogrodu, a znając widocznie miejscowość lepiej, niż zbieg, przeciął mu drogę, w chwili właśnie, gdy ten usiłował przeleźć przez parkan. Uciekającym był, oczywiście, Dymitr, który stał już na parkanie, Grigor wspiął się i obiema rękami uchwycił go za nogę, krzycząc na cały głos:
— Ojcobójca!
W tejże chwili jednak padł na ziemię, jak gromem rażony. Mitia zeskoczył z parkanu i pochylił się nad leżącym. W ręku trzymał jeszcze mosiężny tłuczek, który machinalnie rzucił na trawę. Tłuczek potoczył się dalej na środek ścieżki. Mitia dotknął ręką głowy starca, była ona cała we krwi. Chciał koniecznie dowiedzieć się, czy rozwalił mu czerep na śmierć, czy też ogłuszył go tylko, ale krew ciepła oblała obficie drżące jego palce, nie pozwalając mu rozpoznać głębokości rany. Wyjął machinalnie chustkę z kieszeni i począł nią bezmyślnie obcierać zranioną głowę Grigora, oczywiście, bez żadnego skutku, chustka tylko przemokła na wskroś krwawą posoką. „Boże wielki i czemuż to właśnie on, — szepnął Dymitr, jakby się ocknąwszy. — No, teraz już wszystko jedno, upadł stary i leży”. Wdrapał się szybko na parkan, skoczył na ulicę i począł szybko biedz. Niektórzy zapóźnieni przechodnie, opowiadali później, że widzieli człowieka przebiegającego niezmiernie szybko ulice miasta.
Dymitr pobiegł, oczywiście, do mieszkania Gruszy. Pokojówka jej, Fenia, zaklęła na wszystko stróża, aby nie wpuszczał do bramy kapitana. Ale zdarzyło się tak, że stróż wezwany został do gospodyni, a miejsce jego zastępował bratanek, który lubił Dymitra za jego sute napiwki i wpuścił go natychmiast.
Chłopak, wiedząc, że Dymitr był częstym gościem Gruszy, nie omieszkał uwiadomić go, o jej wyjeździe.
— Gdzież wyjechała? — pytał Dymitr.
— Do Mokroje.
— A poco?
— Tego nie mogę wiedzieć. Podobno do jakiegoś oficera, który ją tam zaprosił i konie po nią przysłał.
Dymitr, nieprzytomny, rzucił się do kuchni, szukając Feni. Dziewczyna szykowała się właśnie do snu wraz z babką; obie kobiety, polegając na przyrzeczeniu stróża, że nie wpuści kapitana, zaniedbały zaryglować drzwi. Dymitr rzucił się przeto ku Feni i chwycił ją za gardło.
— Gadaj mi zaraz! gdzie ona? z kim pojechała do Mokroje! — wrzasnął jak obłąkany.
— Ach powiem gołąbku, powiem wszystko, nic nie zataję, — jęczała zdławionym głosem Fenia, — na wpół żywa ze strachu. — Pojechała tam do oficera.
— Do jakiego oficera? — ryknął Mitia.
— Do tego swojego, pierwszego, co to był pięć lat temu, a potem ją rzucił, a teraz znów powrócił.
Dymitr puścił gardło Feni i stał teraz przed nią, blady i bez słowa. Po oczach tylko jego można było poznać, że do najdrobniejszego szczegółu i wszystkiego się domyślił. Biedna Fenia, zmartwiała ze strachu, siedziała w postawie obronnej, z wyciągniętemi przed siebie rękoma, wpatrując się rozszerzonemi źrenicami w twarz swego prześladowcy. Dymitr stał przed nią nieruchomy, mając twarz i ręce uwalane we krwi, widocznie biegnąc szybko, ocierał pot z czoła zakrwawioną chustką, i ztąd zostały mu czerwone plamy na czole i prawym policzku. Usposobienie jego zmieniło się nagle z gruntu, zapomniał o poprzedniem swojem uniesieniu, które przerazić tak musiało obie kobiety i w martwem jakiemś osłupieniu opadł na krzesło obok Feni. Siedział tak pogrążony w myślach i wszystko rozjaśniło mu się nagle, jak na dłoni. Wszakże wiedział doskonale o tym oficerze, sama Grusza opowiadała mu o nim kilka razy, czytał nawet jego list, przysłany przed miesiącem. Jakim sposobem mógł tak gruntownie o tem zapomnieć. Więc cały miesiąc prowadziła się ta cała sprawa, przy nim i w jego oczach prawie, a on niczego się nie domyślał i nie zwrócił na to uwagi. Dlaczego? dlaczego tak zupełnie nie troszczył się o tego oficera, on, tak namiętnie zazdrosny o każdego innego.
Naraz zwrócił się do Feni i cicho, łagodnie, jak dziecko potulne, zadawać jej zaczął pytania. Ona też odpowiadała mu z dziwną gotowością, jak gdyby chcąc przedstawić mu całą prawdę, o ile można najwierniej. Nie chciała przytem wcale robić mu przykrości, owszem, przeciwnie, w głosie jej czuć było jakby chęć złagodzenia tego, co mogło mu być niemiłe. Opowiedziała więc o wizycie Aloszy i Rakitina, i przyjazd trójki z Mokroje i jak pani jej, odjeżdżając, poleciła jeszcze przez okno powiedzieć Dymitrowi, że kochała go przez całą godzinę i że nakazuje mu, aby o tem nie zapominał. W końcu Fenia ośmieliła się już tak dalece, że nie wahała się spytać wprost:
— Dlaczego pan ma ręce zakrwawione, Dymitrze Fedorowiczu, całe we krwi.
— We krwi, — odpowiedział machinalnie Dymitr, patrząc na swoje ręce, natychmiast jednak zapomniał znów i o rękach swoich i o pytaniu Feni i pogrążył się powtórnie w martwą zadumę. Upłynęło może jakich dwadzieścia minut od chwili, gdy wpadł tutaj, a siedział jeszcze zamyślony, tylko z twarzy jego znikł wyraz pierwotnego osłupienia, a miejsce jego zajęła jakby nowa jakaś myśl, lub raczej silne jakieś postanowienia.
Wstał nagle z miejsca i uśmiechnął się dziwnie.
— Panie! co się panu stało? — pytała znów Fenia, tym razem jakby ze współczuciem, pokazując na jego ręce.
Dymitr spojrzał znów na swoje ręce.
— To krew Feniu, — rzekł, patrząc na nią z dziwnym wyrazem — ludzka krew. O Boże, i pocóż została przelana?
— Widzisz — mówił dalej, patrząc na nią, jakby chciał jej dać do odgadnięcia jakąś zagadkę. — Ja taki jeden wysoki płot... przeszkoda... rozumiesz. Otóż jutro, nim słońce wejdzie... Mitieńka Karamazow przeszkodę tę przeskoczy. Nierozumiesz Feniu, co to za przeszkoda, mniejsza z tem i tak jutro usłyszysz o mnie i wszystko zrozumiesz. A teraz bywaj zdrowa. Nie będę nikomu zaporą, usunę się, potrafię się usunąć. Żyj radości moja! Kochała mnie godzinę, a ty kochaj na wieki Mitienko, tak mnie nazywała, pamiętasz?
Z tymi słowami wyszedł z kuchni, a Fenia przeraziła się tem jeszcze bardziej, niż poprzednio jego wejściem. W dziesięć minut potem Dymitr wchodził do mieszkania młodego Perchotina, owego urzędnika, który pożyczył mu dziesięć rubli na zastaw pistoletów. Perchotin zabierał się właśnie do wyjścia i Dymitr zatrzymał go w progu.
— Co panu jest? — zawołał, dostrzegłszy krew na jego twarzy.
— Przychodzę po pistolety, — mówił śpiesznie Dymitr, — przynoszę panu pieniądze, dług mój, który z wdzięcznością zwracam. Tylko proszę, dajcie mi prędko moje pistolety, Piotrze Iliczu.
Perchotin wpadał w coraz to większe zdumienie. W rękach Miti ujrzał sporą pakę banknotów, które ten trzymał przed sobą jakby na pokaz. Chłopak posługujący, który otwierał drzwi Dymitrowi, opowiadał potem, że ten, wchodząc do przedpokoju, trzymał w ten sam sposób banknoty, widocznie niósł je tak przez całą ulicę. Nikt przecie nie obchodzi się tak z pieniędzmi. Były to same tęczowe storublówki, a według późniejszych zeznań Perchotina, musiało ich być, sądząc na oko, jakich dwa lub trzy tysiące. Sam Dymitr Fedorowicz był w jakiemś wyjątkowem nienormalnem podnieceniu. Odpowiadał w sposób urywany i zagadkowy i wyglądał na człowieka bardzo czemś rozradowanego.
— Co się panu stało? — zawołał znów Piotr Ilicz, przypatrując się swemu gościowi, — wszędzie krew, czy się pan skaleczył, spójrz pan na siebie. — To mówiąc ujął go za ramiona i postawił przed zwierciadłem.
Mitia, obaczywszy krwawe plamy na twarzy, gniewnie brwi zmarszczył.
— Tego jeszcze brakowało! — mruknął ze złością i szybko przełożył banknoty z prawej, do lewej ręki, poczem sięgnął do kieszeni po chustkę.
Wtedy pokazało się, że chustka jest cała przesiąknięta krwią, ale to tak, że nie było na niej ani jednego białego miejsca. Krew była nie zupełnie jeszcze zaschnięta, zgęszczona i lepka. Dymitr z gniewem rzucił zakrwawioną chustkę na podłogę.
— Cóż u dyabła! Nie mógłbyś pan mi dać jakiej suchej szmatki do obtarcia?
— A! więc pan nie jesteś skaleczony, a tylko poplamiłeś się, w takim razie najlepiej byłoby umyć się odrazu. Oto umywalnia, znajdziesz tu wszystko, co potrzeba.
— A! dobrze, ale gdzież ja tymczasem to zostawię, — odpowiedział Mitia, wskazując bezradnie na banknoty, które trzymał w ręku i patrzył pytająco na Perchotina, jakgdyby on jeden mógł doradzić mu skutecznie, co ma robić z pieniędzmi.
— Wsuń pan je do kieszeni, albo połóż tu na stole, nikt nie ruszy.
— Do kieszeni, a tak, dobrze. Chociaż nie, to wszystko głupstwo, — zawołał, jakby nagle oprzytomniawszy. — Najpierw skończymy z pistoletami, oddaj mi je pan, bo mi są bardzo, bardzo potrzebne, a to pańskie pieniądze. Tylko śpieszmy, bo mi bardzo pilno. — I wyjął z pakietu jedną sturublówkę, którą podał Perchotinowi.
— Nie będę mógł nawet wydać panu reszty — zauważył tamten. — Czy nie masz pan drobniejszych pieniędzy?
— Nie mam, — odparł Mitia, odwracając kilka banknotów, jakby się chciał upewnić o prawdzie słów swoich. — Cóż teraz będzie? — Zwrócił znów pytające wejrzenie na Perchotina.
— Zkądże się pan tak nagle zbogacił? — zauważył ten. — Poczekaj pan, poślę chłopca do sklepu Płotnikowa, tam późno zamykają, będą więc nam mogli zmienić. Chodź-no tu, Misza! — zawołał na chłopca.
— U Płotnikowa! wyborna myśl! — zawołał Mitia, jakby wpadłszy nagle na dobry pomysł. — Słuchaj, Misza, — mówił zwracając się do chłopca, — biegnij do Płotnikowa i powiedz mu, że Dymitr Fedorowicz kazał mu się kłaniać i zaraz sam tam będzie. Niech każe przygotować trzy tuziny flaszek szampana, tak samo, jak przeszłym razem, kiedyśmy jeździli do Mokroje. Wtedy wziąłem z sobą cztery tuziny — objaśnił Perchotina, poczem znów zwrócił się do chłopca, wydając mu polecenia. — Niech przygotuje jeszcze sery, pasztet strasburski, szynkę, kawior, tak za sto, lub sto dwadzieścia rubli. Niech dodadzą jeszcze kawonów, dwa lub cztery, czekolady, lodowatego cukru, kilka funtów pomadek, tak samo, jak wtedy, tak, na trzysta rubli, razem z szampańskiem. Nie zapomnij tylko, Misza! Misza mu na imię? — pytał Perchotina.
— Ależ poczekaj pan, — przerwał mu tamten, słuchając z niepokojem i patrząc na niego badawczo. — Pójdź pan lepiej sam, on nie spamięta i coś poplącze.
— Poplącze, niezawodnie poplącze, — potwierdził Dymitr. — Słuchaj Misza! uściskam cię za fatygę, jeżeli nic nie zapomnisz. Pamiętaj, szampan grunt, a oprócz tego koniak, czerwone wino, białe wino, tak samo, jak wtedy, oni już będą wiedzieli, dziesięć rubli ci dam, jeśli się sprawisz dobrze.
— Ależ, posłuchaj pan — przerwał już niecierpliwie Perchotin, — niech on tylko pieniądze zmieni i powie, aby nie zamykano sklepu, dokąd pan przyjdzie. Resztę załatwi pan sam.
— Masz tu sto rubli i biegnij na jednej nodze do Płotnikowa, aby ci je zmienił, tylko prędko. No, marsz, — nakazywał Perchotin Miszy. Wyprawił on umyślnie chłopaka, dostrzegłszy, że ten przygląda się Dymitrowi Karamazow, rozwarłszy oczy i usta, patrząc z niemałem zdziwieniem na zakrwawione jego ręce, w których ściskał banknoty.
— No! a teraz trzeba się wreszcie umyć, — przemówił surowo Piotr Ilicz, — połóż pan pieniądze na stole, albo je wsuń do kieszeni, ot tak, a teraz chodźmy, zdejmujże pan wpierw surdut.
I pomagał mu sam w zdjęciu tużurka, aż naraz zawołał znów:
— Patrz pan i na tużurku krew.
— To nie na tużurku, a tylko w jednem miejscu, koło rękawa, a także tam, gdzie była chustka, przesiąkło z kieszeni. Siadłem na chustce, gdym był u Feni i krew przesiąkła, — objaśnił poufnie Dymitr.
Piotr Ilicz słuchał nachmurzony.
— Cóż to właściwie jest? czy się pan znów z kim szamotał, — mruknął Perchotin. — Dymitr zaczął się myć. — Perchotin stał nad nim i dolewał mu wody z dzbanka, przypilnował go, żeby dobrze ręce namydlił. Wogóle zaczynał brać górę nad Dymitrem, który uległ mu bezwiednie.
— Została jeszcze krew za paznokciami, oczyść je pan dokładnie, a teraz umyj pan twarz, zwłaszcza tu, koło ucha. A koszula? czy pan w takiej pojedzie? Także zakrwawiona. — Gdzie się pan właściwie wybiera?
— Prawda, i na koszuli krew — zauważył Mitia.
— Więc ją pan zmień na świeżą.
— To zbyteczne, pod tużurkiem nie będzie widać, zawinę mankiet, wsunę do rękawa. — O tak, widzi pan.
— Ale teraz powiedz pan wreszcie, co się to właściwie stało? Czy się pan znowu z kim pokłócił i poturbował kogoś, jak wtedy, owego kapitana w restauracyi „Stołeczny ogród”.
— E! głupstwo! — żachnął się Dymitr.
— Jakto głupstwo?
— Staruchę jedną potrąciłem na rynku.
— Staruchę?
— Starucha jednego, — krzyknął Dymitr w samo ucho Piotra Ilicza, zupełnie, jakby ten był głuchy.
— Mówże pan, raz do dyabła, starucha, czy staruchę? i wybił pan go, czy zabił?
— Pogodziliśmy się, najpierw potłukliśmy się trochę, ale rozeszliśmy się w najlepszej przyjaźni, przebaczył mi, napewno przebaczył, gdyby był wstał, toby mi nigdy nie darował. Tylko na dyabła mu było zaczynać, słyszycie, Piotrze Iliczu, na dyabła to mu było potrzebne.
— Że też pan ma ochotę z każdym zadzierać, jak wtedy, z owym kapitanem, bić się, albo hulać, ot, co panu w głowie. — Pocóż teraz te trzy tuziny szampana? gdzie się pan z nimi wybiera?
— E! co tam! dawaj pan pistolety, niemam czasu na gadanie, dalibóg, ani chwilki czasu. — Ale gdzież to moje pieniądze? — pytał z przestrachem, szukając po kieszeniach.
— Odłożyłeś je pan sam na stół, oto leżą. — Dziwna rzecz, dziś z rana zostawiłeś pan pistolety swoje za marnych dziesięć rubli, a teraz rzucasz tysiącami. Cóż to? Kopalnie złota odszukałeś?
— A! kopalnie złota! Możebyś pan chciał do tych kopalni należeć, powiedz tylko, a jest tu jedna dama, która ci natychmiast wyliczy trzy tysiące na koszta podróży, tak kocha ona te kopalnie. Mnie dała trzy tysiące, bylem tam pojechał. Znasz pan Chachłakową?
— Z widzenia tylko, więc to ona dała panu te trzy tysiące? tak, odrazu gotówką? — pytał z niedowierzaniem Perchotin.
— Pójdź pan do niej jutro, skoro tylko boski Febus wypłynie na niebiosa w słonecznym swym rydwanie, pójdź pan i spytaj, czy dała mi te pieniądze. Sprawdź pan to na miejscu.
— Nie znam pańskich stosunków z tą panią, jeżeli pan twierdzi, że to ona dała panu trzy tysiące, niemam powodu wątpić. — I cóż, jedzie pan rzeczywiście na Sybir? do tych kopalni. Czy może pieniążki swoją drogą, a jazda swoją drogą. Gdzież się pan naprawdę wybiera?
— Do Mokroje.
— Ależ to noc.
— A cóż to szkodzi? Maciek miał, Maciek stracił, było nie było.
— Jakto nie było, kiedy pan masz przecie kieszenie wypchane pieniędzmi.
— Ja też nie o pieniądzach mówię, tylko o kobiecej stałości. „Kobieta zmienną jest”, śpiewa Król Franciszek pierwszy, a ja z nim.
— Nie rozumiem pana.
— Masz mnie pan za pijanego?
— Jeszcze gorzej.
— Pijany nie jestem, tylko duszę mam pijany, pijaną duszę, rozumie pan?
— Chcesz pan nabić pistolety?
— Chcę — odparł Mitia, który rzeczywiście zaczął je ładować, sypiąc proch do panewki pistoletu, potem wziął we dwa palce kulę, którą tam wsadzić zamierzał i przypatrywał się jej pod światło.
— Cóż się pan tak przygląda tej kuli?
— Gdybyś pan miał zamiar wpakować sobie kulę w łeb, tobyś się jej także przyglądał.
— Poco?
— Zawsze to interesujące wiedzieć, jak wygląda kula, która nam w mózgu ugrzęznie. E! zresztą to głupstwo, wszystko na świecie głupstwo. A teraz daj mi pan kawałek papieru.
— Poco!
— Napisać chcę parę słów.
Wziął istotnie ze stołu arkusz papieru, napisał parę wierszy, złożył papier w czworo i wsunął go do kieszeni kamizelki. Pistolety włożył do pudła, zamknął je na klucz, potem spojrzał na Perchotina i, uśmiechając się w zamyśleniu:
— No! już koniec — chodźmy teraz.
— A dokąd? Czy to pan naprawdę zamierza wpakować sobie kulę w uszy? — pytał z niepokojem Perchotin.
— Głupstwo kula! Ja kocham życie, wiedz o tem, Piotrze Iliczu, niech żyje życie! i złotowłosy Febus, dawca Boskiego światła! Powiedz mi lepiej, Piotrze Iliczu, czy potrafiłbyś ty usunąć się?
— Jakto usunąć się?
— Zostawić wolne przejście drogiej istocie i znienawidzonemu człowiekowi, zostawić wolne przejście i to tak dalece, żeby ten znienawidzony stał się naraz miłym. I powiedzieć im, idźcie swoją drogą, Bóg z wami. A ja...
— A pan?
— Dość tego, chodźmy.
— Na Boga! muszę chyba komuś powiedzieć, żeby was wziął w opiekę. Po co pan właściwie jedziesz do tego Mokroje?
— Kobieta, przyjacielu! kobieta! niechże to wystarczy i dalej w drogę.
— Posłuchajcie mnie, Dymitrze Fedorowiczu, jest w panu jakaś dzikość, a mimo to, serce do pana lgnie, to też niepokój mnie bierze.
— Dzięki, bracie, i za to. Dzikość jest we mnie, mówisz, a tak, dziki ze mnie, zupełnie dziki człowiek, zawsze to powtarzam. Ale oto i Misza, zapomniałem o nim zupełnie.
Wbiegł zdyszany Misza, niosąc paczkę zmienionych pieniędzy i zaraportował, że w sklepie Płotnikowa wszystko zamówił i wszystko zapakują już — rybę, kawior, wino i t. d. Dymitr wziął z rąk chłopca pieniądze, dziesięć rubli wręczył Perchotinowi, a drugą dziesięciorublówkę rzucił chłopcu.
— Nie pozwalam! — krzyknął Perchotin — nie zniosę tego, ażebyś pan w moim domu wyrzucał pieniądze za okno; jutro znów będziesz bez grosza i szukać będziesz kilkurublowej pożyczki. Jakże pan chowasz te pieniądze, wyglądają z bocznej kieszeni, zgubisz je niezawodnie.
— Słuchaj-no, mój drogi, jedź ze mną do Mokroje.
— A ja tam po co?
— Posłuchaj, każę odkorkować butelkę szampana i wypijemy razem. Nigdyśmy jeszcze razem nie pili, co?
— Wybierałem się właśnie do restauracyi „Stołeczny gród”, jeśli pan chce, chodźmy tam razem.
— Tam? nie — wypijemy raczej u Płotnikowa, w gabinecie od tyłu. A chcesz, to ci zadam jedną zagadkę.
— Słucham.
Mitia wyjął z kieszeni kamizelki złożony wczworo arkusik, rozwinął go i oddał Perchotinowi.
„Za życie moje, za całe życie, karę sobie wymierzam.”
Przeczytawszy te słowa, Perchotin zaniepokoił się znów.
— Muszę przecież powiedzieć komuś o tem pójdę zaraz i powiem — zawołał.
— Nie zdążysz, bracie, chodźmy lepiej napić się. No, w drogę.
Sklep spożywczy Płotnikowa znajdował się o parę kroków od mieszkania Perchotina, na zbiegu dwóch ulic.
Była to pierwszorzędna firma w naszem mieście, magazyn bardzo zasobny i doskonale zaopatrzony. Dostać tam można było wszystkiego, nie gorzej, niż w stolicy, i to w najlepszych gatunkach. Wina, owoce, cukry, kawior, pasztety i t. d. Pięciu subjektów usługiwało na wyścigi gościom, a kilku chłopców biegało nieustannie z posyłkami. Chociaż w ostatnich czasach okolica zubożała, gdyż wielu bogatszych mieszkańców i podmiejskich właścicieli ziemskich rozjechało się, przez co ruch handlowy się zmniejszył, magazyn Płotnikowa był po dawnemu w stanie rozkwitu i rozwijał się z każdym rokiem. Oczekiwano tam w tej chwili z niecierpliwością Dymitra Karamazowa. Miano tu jeszcze w świeżej pamięci jego wyprawę do Mokroje kilka tygodni temu, gdy nakupił towaru za kilkaset rubli odrazu i to za gotówkę, na kredyt, oczywiście, nicby mu nie dali.
Tak samo, jak dziś, trzymał wtedy w ręku paczkę sturublowych banknotów i rozrzucał je na prawo i lewo, zakupując niesłychaną ilość zbytkownego towaru. Nikt, oczywiście, nie troszczył się i nie pytał, na co mu to było potrzebne. Opowiadano sobie potem w całem mieście, że Mitia przez jedną noc i jeden dzień przehulał trzy tysiące rubli w towarzystwie Gruszy w Mokroje, i że za powrotem nie miał już ani grosza przy duszy, i goły był, „jak go matka na świat wydała”, jak się wyrażano obrazowo. Opowiadano sobie również ze śmiechem, że w hulance tej brał udział cały tabor cyganów, którzy tam przypadkiem nocowali, że cyganie wyciągnęli od Dymitra niesłychaną ilość pieniędzy i wypili z nim nieskończoną ilość najprzedniejszych win, że częstował on szampańskiem chłopów, baby i dziewki wiejskie i opychał ich cukierkami, kawiorem i strasburskim pasztetem i że za to wszystko nie otrzymał od Gruszy nic, albo bardzo niewiele, co najwyżej pozwoliła mu się pocałować w nóżkę.
Gdy Mitia z Piotrem Iliczem wchodzili do magazynu Płotnikowa, stała już przed progiem dostatnia telega, zaprzężona w dzielną trójkę koni.
Siedzenie wysłane było dywanem, wokoło uprzęży przymocowane były brzękadła i grzechotki, które za każdem poruszeniem łbów końskich dzwoniły srebrnym brzękiem. Na koźle siedział pocztowy woźnica, Andrzej.
— Zkądże tak nagle wziął się tu ten zaprząg? — pytał Piotr Ilicz.
— Zamówiłem go po drodze, idąc do pana, — objaśnił Dymitr — ostatnim razem jeździł tam ze mną Timofiej, ale dziś — fiut! poleciał już przedemną, wioząc pewną zwodnicę, którą pragnę dogonić. Słuchaj-no, Andrzej, nie spóźnimy się jeszcze?
— Tamci przyjadą o godzinę wcześniej, nie więcej, a może i mniej, jak godzinę — odparł pośpiesznie Andrzej. — Timofiej wiezie panią, nie wasza to jazda, Dymitrze Fedorowiczu, gdzie im do was, nie wytrzymaliby — upewniał z ogniem Andrzej, nie stary, rudy parobczak, w rosyjskiej koszuli i kaftanie, zarzuconym z fantazyą na lewe ramię.
— Pięćdziesiąt rubli dam na wódkę, jeżeli przywieziesz na czas.
— Bądźcie spokojni, Dymitrze Fedorowiczu, tamci przyjadą może na pół godziny przed nami, na małe pół godzinki.
Mitia tymczasem wydawał polecenie w sklepie, ale szło to jakoś niesporo, bezładnie, tak, że Piotr Ilicz uczuł się w obowiązku dopomódz mu.
— Ogółem zapakujcie wszystkiego na czterysta rubli — rozkazał Mitia. — Cztery tuziny szampana, ani butelki mniej.
— Po co pan bierze tyle? po co? Zaczekaj pan, a to co za paczka? Przecież tu niema czterech tuzinów?
Słysząc to, starszy subjekt objaśnił go z najuprzejmiejszym uśmiechem, że paczka ta zawiera tylko pół tuzina butelek szampana, a także trochę zakąsek, serów i cukrów, na pierwszy ząb niejako. Paczkę tę zabiera z sobą Dymitr Karamazow, właściwy zaś transport pojedzie osobno, naładowany na drugi wózek, który przybędzie na miejsce najpóźniej za małą godzinkę.
— Byleście się tylko nie spóźnili — nakazywał Mitia. — Pamiętajcie włożyć dużo karmelków i pomadek, dzieciaki w Mokroje przepadają za karmelkami — dodał z ogniem.
— Mniejsza o karmelki, ale po co te cztery tuziny szampana? wystarczyłby zupełnie jeden — upominał Perchotin, i tak zrzędził, tak się mordował, że udało mu się jednak ocalić całe sto rubli. Mitia zgodził się na zakupienie towaru tylko za trzysta rubli.
— Dyabli was bierz! — zawołał wreszcie Perchotin. — I po co ja się w to wdaję? Chcesz, to wyrzucaj pieniądze.
— Nie zrzędź, stary mruku, — zawołał Mitia — chodź lepiej tu ze mną, napijemy się razem.
I pociągnął go do osobnego gabinetu za sklepem, gdzie postawiono im natychmiast butelkę wina.
— Jedź lepiej ze mną do Mokroje, tyś kochany, miły towarzysz. Takich jak najwięcej.
Usiedli obaj na wyplatanych krzesłach, przed małym stoliczkiem, nakrytym brudną serwetką. Zaproponowano im jeszcze ostrygi — świeże ostrygi, tylko co odpakowane.
— Do dyabła z ostrygami, niczego nam nie potrzeba — opędzał się Perchotin.
— Nie trzeba ostryg, nie mam na nie ochoty — potwierdził Mitia. — Wcale mi się jeść nie chce. Wiesz, bracie, — dodał z przejęciem — zawsze nienawidziłem nieporządku.
— Któż go lubi? ale po co ten szampan? dla bab i dziewek? złość bierze patrzeć.
— Ach! ja nie to miałem na myśli, wyższy porządek, wyższy ład, którego we mnie niema. Całe moje życie było jednym nieporządkiem, trzeba więc raz zrobić z tem porządek. Kalambury, bracie, tworzę, co?
— Brednie, nie kalambury.

— Chwała Najwyższemu na wysokościach,
Chwała Najwyższemu we mnie.

— Wierszyk ten wyrwał mi się z pod serca, jak łza jedna. Miałem go wciąż na myśli wtedy, gdym owego kapitana z restauracyi wyrzucił.
— Zkądże raptem o nim?
— Zkąd? Głupstwo! Wszystko musi mieć swój koniec i w rezultacie wszystko się musi wyrównać.
— To prawda. Ale po co pan bierze pistolety?...
— I pistolety głupstwo — pij pan lepiej, a głowy sobie niczem nie zaprzątaj. Kocham życie, kocham je nad wyraz, aż obrzydliwość bierze. Wypijmy, bracie, toast na cześć życia, na chwałę jego. Zadowolony jestem z siebie — dlaczego? nie wiem. Wiem, żem podły, a przecież cieszę się sam sobą. Chociaż nie, dręczy mnie to, że podły jestem. A z tem wszystkiem, błogosławię Stwórcę i dzieło Jego i cieszę się, żem Jego stworzeniem. Trzeba jednak unicestwić raz podłego robaka, który sobie i innym życie brudzi. Pijmy więc, bracie, na cześć życia, cóż może być w świecie lepszego, droższego, nad życie — nic, nic. Pijmy więc na cześć jego — i na cześć królewny stworzenia.
— I owszem, pijmy na cześć królewny twojej.
Trącili się kieliszkami. Mitia, pomimo podniecenia, smutny był w głębi duszy i troska ta przejawiała się w nim mimowoli.
— Misza! — zawołał nagle na chłopaka Perchotina — chodź-no i ty tu, tu, bliżej, wypijesz kieliszek na złotowłosego Feba, gdy się jutro ukaże.
— Dajże mu pan pokój! — krzyknął z niezadowoleniem Piotr Ilicz.
— Nie gniewaj się i pozwól niech wypije, dłużej mnie zapamięta.
— Eech!
Misza podszedł do stolika, wypił kieliszek, a potem uciekł szybko.
— Zapamięta mnie — zauważył Mitia. — Kobieta, bracie, tak, kocham kobietę, bo to królowa życia. Ech! tęskno mi, smutno, Piotrze Iliczu. Pamiętasz ty Hamleta. „Tak mi smutno, tak smutno, Horacyo”, mówi biedny Jorik. To może ja jestem biedny Jorik, a właściwie czerep jego.
Piotr Ilicz słuchał, milcząc. Zamilkł też i Mitia.
— Cóż to za piesek? — spytał nagle, wskazując na ładnego bonończyka, który się kręcił po sklepie.
— To gospodyni naszej, Barbary Aleksandrówny. Zapomniała go, trzeba jej odnieść.
— Zupełnie taki sam był w naszym pułku, tylko miał tylną nóżkę złamaną. Powiedz pan, Piotrze Iliczu, czy nie zdarzyło ci się kiedy co ukraść?
— Cóż to za pytanie?
— Widzisz, tak ukraść rzecz cudzą, komuś z kieszeni. Nie skarbowe pieniądze, bo te wszyscy kradną, pan z pewnością także...
— Wynoś się pan do dyabła z takiemi uwagami.
— Ale cudze pieniądze, wprost z kieszeni, z sakiewki, co?
— Ukradłem raz matce dziesięć groszy, miałem wtedy lat dziewięć; leżały na stole, wziąłem i schowałem.
— No i cóż?
— A nic, nosiłem trzy dni, potem zrobiło mi się wstyd i oddałem.
— No i cóż?
— Wybili naturalnie. Cóż pan o to pytasz? A sam ukradłeś co kiedy?
— Ukradłem — podchwycił przebiegle Mitia.
— Cóż pan ukradłeś? — pytał ciekawie Perchotin.
— Dziesięć groszy matce, gdy miałem lat dziewięć, po trzech dniach zawstydziłem się i przyznałem. — Rzekłszy to, Mitia wstał.
— Proszę pana, czy nie czas już na nas? — zapytał Andrzej, stając na progu.
— Oczywiście, że czas, jedziemy natychmiast. Słuchajcie jeszcze — wołał, zwracając się do chłopców sklepowych. — Kieliszek wódki dla Andrzeja i kieliszek koniaku, także dla niego. Pudło z pistoletami włożyć mi pod siedzenie. Bywaj pan zdrów, Piotrze Iliczu, a nie wspominaj źle.
— Wraca pan przecie jutro.
— Bez wątpienia.
— A rachuneczek? Czy go pan zaraz zapłaci? — pytał z ukłonem subjekt.
— Rachunek, a naturalnie, zaraz.
Wsunął rękę do kieszeni, a wyjąwszy swoją paczkę banknotów, odłożył trzy sturublówek, i rzucił je na ladę. Andrzej, pokrzepiony koniaczkiem, skoczył szparko na kozioł — cały personel sklepowy odprowadzał go z ukłonami. Nagle, całkiem niespodzianie, ukazała się Fenia, która z krzykiem i płaczem rzuciła się Dymitrowi do nóg.
— Ojcze! gołąbku! — krzyknęła Fenia. — Nie gub ty jej, Agrafii Aleksandrównej. Powiedziałam wam całą prawdę. I jego nie gub, on przecież jej jest, dawniejszy, pierwszy, ożeni się z nią teraz, za żonę weźmie. Po to i przyjechał. Z Sybiru aż wrócił. Panie miły! Dymitrze Fedorowiczu, nie gubcie cudzego życia, nie róbcie im krzywdy.
— No! no! To się tam takie rzeczy święcą, — narobi on im tam bigosu! — mruknął sam do siebie Perchotin. — Teraz już wszystko rozumiem, wszystko jasne jest, jak na dłoni. Słuchajcie no! Dymitrze Fedorowiczu, oddajcie mi proszę pistolety wasze, i to natychmiast, jeśli chcecie, bym was miał za człowieka. Proszę was, dajcie!
— Pistolety? Poczekaj gołąbku, wyrzucę je sam po drodze, nie miej obawy, — odpowiedział Mitia. — A i ty Fenia nie lękaj się i nie klękaj przedemną. Od tej chwili Mitia już nikogo nie zgubi, nikogo już nie zatraci ten głupi człowiek. Ale poczekaj no! — krzyknął jeszcze za nią, wsiadłszy już na telegę. — Obraziłem cię, Feniu, przed godziną, tam u was w domu, byłem dla ciebie zły, daruj mi teraz, o przebaczenie proszę. A zresztą, jak nie chcesz przebaczyć to obejdzie się. Teraz już wszystko jedno, zupełnie wszystko jedno. No, teraz ruszaj Andrzej, ruszaj żywo!
Andrzej ruszył, dzwonki zabrzęczały.
— Bywaj zdrów, Piotrze Iliczu, tobie ostatnia łza — zawołał jeszcze Dymitr.
— Nie pijany niby, a przecie nie przy zdrowych zmysłach, — pomyślał Piotr Ilicz, w chwili, gdy trójka, uwożąca Dymitra Karamazowa, ginęła mu już z oczu. Z początku chciał zostać jeszcze czas jakiś na miejscu, aby dopilnować ładowania zakupionego przez Mitię towaru, — domyślał się bowiem, że skorzystają z jego nieobecności i włożą mu o wiele mniej, niż mu się należało. Po chwili jednak rozgniewał się sam na siebie za podobną myśl. Splunął i poszedł do restauracyi grać w bilard.
— Sympatyczny chłopak, ale głupi... — mruczał sam do siebie po drodze. — Słyszałem coś i ja o tym dawnym oficerze Gruszeńki. No jeżeli przyjechał to trudno. Ach! poco te pistolety? Choć zresztą, cóż mnie to u dyabła obchodzi? Czy ja im swat? czy brat? Burda będzie, to i cóż ztąd — upiją się, potłuką się, a później pogodzą, co mnie do tego. Napisał, że „karę sobie wymierza za całe życie”, ależ nie raz wykrzykiwał to samo po pijanemu i nic z tego nie wynikło. Teraz, co prawda, nie pijany, „pijany duszą”, powiada. Ee! brednie to wszystko! Przecież nie opiekunem jego jestem. Musiał się jednak z kimś dobrze poszturchać. Twarz i ręce we krwi, i chustka także. Ciekawym jednak, z kim? W restauracyi muszą wiedzieć, to mi powiedzą. Tfu, do dyabła! i ja mam krew na rękawie. Ee! Plunąć chyba.
Przyszedł do restauracyi w najgorszym humorze, przy bilardzie jednak poweselał, a przegrawszy parę partyi, rozmawiać zaczął z towarzyszami o tem, co widział. Opowiadał o pieniądzach, które napłynęły, niewiadomo zkąd, Dymitrowi Karamazow i o tem, że ten pojechał znów do Mokroje, przehulać wszystko, co miał, z Gruszą. Wiadomość ta zainteresowała ogromnie wszystkich, przerwano nawet grę, dopytując się o szczegóły. I dziwna rzecz, nikt się nawet nie śmiał, ale traktował całą sprawę bardzo seryo.
— Trzy tysiące! zkąd mógł je wziąć?
Przypuszczenie o tem, że dała je pani Chachłakow, przyjęto z wielkiem niedowierzaniem.
— A czy nie ograbił przypadkiem swego starego?
— Nie tak przecie łatwo o trzy tysiące.
— Chwalił się tu przecież głośno, że ojca zabije i wspomniał o trzech tysiącach. — Piotr Ilicz, słuchając tych uwag, stał się naraz bardzo skąpym i wstrzemięźliwym w odpowiedziach. — Nie wspomniał ani słowem o krwi, którą Mitia miał na twarzy i rękach, a przecież, idąc tu miał zamiar i to powiedzieć, pytając, z kim się mógł pobić.
Zaczęto nową partyę i rozmowa o Dymitrze urwała się — ale po skończeniu onej partyi, Perchotin grać już nie chciał i wyszedł z restauracyi, sam nie wiedząc czemu.
Wyszedłszy, zatrzymał się chwilę na rynku, jak gdyby wahając się i uczuł nagle gwałtowną ochotę udania się do domu Fedora Pawłowicza, by się dowiedzieć, czy tam co nie zaszło. — Pomyślał jednak, że to nie wypada. „Nachodzić cudzy dom, z powodu głupich urojeń, narobić hałasu, to skandal — co mnie oni obchodzą?”
W najgorszem usposobieniu poszedł ku domowi, ale nagle przyszła mu na myśl Fenia. „Gdyby tak ją pociągnąć za język, dowiedziałbym się wszystkiego”. I chęć zobaczenia Feni wzmogła się w nim z taką siłą, że zawrócił prawie już z pół drogi i poszedł do mieszkania Gruszy. — Zastukał do zamkniętej bramy, a odgłos tego kołatania rozlegał się ostro w nocnej ciszy, tak, że Perchotin uczuł mimowolny lęk. — Mimo to, nikt się nie odezwał, widocznie cały dom już spał. Znowu skandal, — pomyślał Piotr Ilicz, — rozbudzę cały dom niewiadomo dlaczego. Mimo to, powtórzył stukanie raz drugi i trzeci, i to z taką siłą, że narobił hałasu na całą ulicę. Dostukam się przecie, dostukam! — powtarzał z gniewnem zapamiętaniem — i uderzenia w bramę następowały jedno po drugiem, z coraz to większą siłą.





HULANKA W MOKROJE.

Tymczasem Dymitr leciał, jak wiatr, drogą do Mokroje.
Odległość wynosiła dwadzieścia wiorst z okładem, ale dzielna trójka Andrzeja wiozła z taką szybkością, że można było napewno liczyć, że na czas przybędą. — Ta szybka, bajeczna jazda, otrzeźwiła Mitię. Noc była świeża, chłodna, ani jednej chmurki na niebie, gwiazdy błyszczały, jak szczerozłote, a była to ta sama prawie chwila, gdy Alosza, upadłszy twarzą na ziemię, przysięgał kochać ją na wieki wieków. Dymitrowi jednak smutno było bardzo na duszy; pomimo tysiącznych sprzeczności tak gryzących, które, ciężyły mu na sercu, serce wyrywało się przedewszystkiem do niej, do tej królowej swego życia, którą śpieszył pożegnać po raz ostatni. To jedno było dziwne, że Dymitr nie czuł najmniejszej urazy do tego nowego, nieznajomego człowieka, który zabierał mu Gruszę. Każdego innego znienawidziłby strasznie i prawdopodobnie nie obeszłoby się znów bez rozlewu krwi. — Temu jednak, pierwszemu jej, temu jednemu, nie zrobiłby nigdy nic złego, nie miał względem niego żadnych wrogich uczuć. „To ich prawo, święte niezaprzeczone prawo pierwszej miłości. O człowieku tym Grusza nie była w stanie zapomnieć przez całe pięć lat, jego więc jednego kochała i nikt nie ma prawa stawać między nimi”.
Takie były uczucia jego w tej chwili. Usuwać się z drogi i niezakłócać nikomu szczęścia. Postanowienie to powziął odrazu, skoro tylko Fenia oznajmiła mu powrót pierwszego kochanka Gruszy. Jedynego, który miał do niej prawo. Mimo to, na dnie tych uczuć jego i postanowień tkwił przedewszystkiem głęboki, bezbrzeżny smutek, dochodzący do rozpaczy. Były chwile, gdy chciał zatrzymać Andrzeja i wyskoczyć z telegi, aby, przyłożywszy sobie pistolet do skroni, skończyć już raz z tem wszystkiem, nie doczekawszy świtu. — Ale myśl ta przemknęła mu tylko, jak iskra, a tymczasem trójka leciała, jak wicher, pożerając przestrzeń. W miarę zbliżania się do celu powracała znów myśl o niej, o tej kobiecie, która mu była fatalnem wcieleniem losu i czuł znów jedno tylko, że pragnie zobaczyć ją jeszcze choćby raz tylko jeden, choćby zdaleka. „Ona tam teraz jest z nim — myślał, — muszę przecie zobaczyć co się z nią dzieje” i nigdy dotąd nie budziły się w nim tak tkliwe uczucia, będące dla niego samego niespodzianką.
— I zginę! — zawołał mimowoli, nie panując już nad myślą swoją.
Lecieli tak już prawie godzinę — Mitia milczał, a i Andrzej, mimo, że był chłop rozmowny, nie odzywał się do niego ani słowem, poganiając swą trójkę. Naraz Mitia zawołał z nagłym niepokojem.
— Andrzeju! a co będzie? jeżeli już śpią.
Przyszło mu to nagle do głowy, a dotąd ani pomyślał o tem.
— A pewnie, że musieli się już pokłaść — odparł Andrzej.
Mitia zachmurzył się, zły był. I cóż będzie w samej rzeczy, jeśli on przyjedzie, miotany takiemi uczuciami, a oni tam śpią.
— Ona śpi, a może już... — Niedobry gniew zakipiał mu w sercu.
— Popędzaj, Andrzej! żywo! — Krzyknął, wychodząc prawie z siebie.
— A może się jeszcze nie pokładli, — przemówił po chwili namysłu Andrzej, — Tymosza mówił, że się tam dużo państwa zjechało.
— Gdzie? na stacyi pocztowej?
— Nie na stacyi, a w zajezdnym domu, u Płastunowa.
— Jakto?! więc dużo tam jest ludzi, i któż taki? — pytał Mitia zatrwożony niespodziewaną wieścią.
— Mówił Tymofiej, że jest tam dwóch panów z miasta, tutejszych niby, i dwóch przyjezdnych zdaleka, a może i kto jeszcze. W karty zaczęli grać, to może jeszcze i nie śpią.
— W karty mówisz?
— Dopiero jedenasta godzina, więc może jeszcze nie śpią.
— Jedźże Andrzeju! prędzej, prędzej — naglił Mttia.
— Proszę wielmożnego pana, — przemówił nagle Andrzej, — nie chciałbym was tylko rozgniewać, ale widzicie...
— Cóż takiego?
— Tam dopiero co Eudoksya Makarówna do nóg wam padała, prosząc za swoją panią i za kimś jeszcze, żeby ich niby nie gubić, a ja, za przeproszeniem wielmożnego pana, wiozę was do nich, to i sumienie odezwało się. Tak jakoś głupio to, niby, powiedzieć, ale boję się, żeby uchowaj Boże, co złego.
Mitia skoczył z siedzenia i chwycił go za ramiona.
— Słuchaj ty! Furman jesteś, powozić umiesz?
— Umiem.
— Widzisz! to ty rozumiesz, co to znaczy usuwać się komuś z drogi, dać wolny przejazd? Po to właśnie jadę. Nie bój się, mordować nikogo nie będę, grzech ludzi mordować, nie wolno nikomu życia psuć, a jak się samemu sobie zepsuło, to możesz się sam ukarać. A jak komu życie zgubiłeś, kara cię i tak nie minie. — Wszystko to wyrwało się z ust Miti, jednym tchem, prawie mimowoli. Andrzej, choć trochę zdziwiony takiem zachowaniem się wiezionego pana, podtrzymał jednak rozmowę, mówiąc:
— Prawdę rzekliście, Dymitrze Fedorowiczu, grzech człowieka mordować, jak i wszelkie inne stworzenie. Ot! choćby i konie. Bywa taki, co je okrutnie morduje i biczem gna, choć bydlę siły niema, a przecie gna je i gna prosto przed siebie.
— Aż się do piekła zagna — przerwał mu nagle Dymitr, chwytając go znów za ramiona.
— Słuchaj Andrzej! ty prosta duszo, powiedz, pójdzie Dymitr Karamazow do piekła, czy nie pójdzie? tak po waszemu.
— Niewiem tego, to już od was zależy Dymitrze Fedorowiczu. Bo to, proszę wielmożnego pana, powiadają u nas tak: „Skoro syn Boży na krzyżu rozpięty Bogu ducha oddał, to prosto z krzyża wstąpił do piekieł i oswobodził ztamtąd wszystkich grzeszników. — I powstał wielki lament w piekle, bo się dyabły trapiły, że już nikt więcej nie przyjdzie i piekło będzie stało puste. Wtedy Zbawiciel rzekł: Nie lamentujcie dyabły, bo przyjdzie ich tu do was jeszcze wielu. Wszyscy panowie i rządcowie, a najbardziej sędzie i bogacze, tylu ich będzie, że się prawie w piekle nie zmieszczą. I tak będzie po wieki wieków, aż znów do was zstąpię”. Takie im słowo powiedział.
— Podanie ludowe, wspaniała legenda, a ściągnij-no lewą.
— Tedy widzi pan, jak już komu piekło sądzone, to się tam dostanie — mówił dalej Andrzej, — ściągając lewą. — Ale my tu wszyscy, Dymitrze Fedorowiczu, znamy was, jak niby małe dziecko. Choć się czasem i zgniewacie, ale Pan Bóg wam pewnie odpuści, bo serce macie, jak mała dziecina.
— A ty Andrzeju odpuścisz mi?
— Cóżbym wam miał odpuszczać, niceście mi złego nie zrobili.
— Ale za innych, za wszystkich. Ty jeden za wszystkich. Ot tu, zaraz na, gościńcu, odpuścisz? mów, duszo prosta.
— Och, panie wielmożny, straszno doprawdy słuchać, taka dziwna mowa wasza. — Ale Mitia słów tych nie słyszał i dziko, nieprzytomnie modlić się zaczął półszeptem:
— Panie, Boże mój! przyjmij mnie do siebie, mimo bezprawia moje i nie sądź mnie, o Panie! nie sądź, bom już sam siebie osądził. Nie sądź, bo kocham cię, Panie, i kochać będę choćby z głębi piekieł i tak po wieki wieków. Tylko pozwól mi jeszcze kochać tu na ziemi godzin parę, tylko do świtu. Bo widzisz sam, że kochać ją muszę i nie mogę jej nie kochać. Powiem jej tylko: „Miałaś prawo mnie odtrącić i nie troszcz się o tego, który był twoją ofiarą i nic sobie nie wyrzucaj.”
— Mokroje! — zawołał Andrzej, ukazując przed siebie biczem.
Mokroje czerniło się już rzeczywiście przed okiem dojeżdżających. Była to ogromna wieś, licząca 2000 mieszkańców, składająca się z mnóstwa chat i domków, rozrzuconych na znacznej przestrzeni. W tej chwili wszyscy już spali, gdzieniegdzie tylko błyszczały światełka w oknach chat.
— Jedź, Andrzej! prędzej, — zawołał raz jeszcze Mitia, cały w gorączce.
— Tu jeszcze nie śpią, — przemówił Andrzej, wskazując biczem na zajezdny dom Płastunowa, gdzie w sześciu oknach, wychodzących na ulicę, błyszczały jarzące światła. Dom ten stał przy samym wjeździe do wsi.
— Nie śpią, — potwierdził radośnie Mitia, — Grzmij! Andrzej! dzwoń, z bicza trzaskaj. Niech słyszą, że zajeżdżamy. Niech wiedzą, kto jedzie i jak jedzie. — Andrzej puścił w cwał spienioną swoją trójkę i osadził ją przed gankiem z brzękiem i trzaskiem. Dymitr wyskoczył natychmiast z telegi, a w tejże chwili gospodarz zajazdu, który w istocie zabierał się już do snu, wyszedł na ganek, aby zobaczyć, kto zajeżdża o tej porze z takim szumem i hałasem.
— Tryfonie Borysiczu! To ty? — Oberżysta przechylił się, aby lepiej widzieć, aż poznawszy gościa, zbiegł na jego spotkanie ze schodów, z oznakami najwyższego zachwytu i uniesienia.
— To wy, ojcze! Dymitrze Fedorowiczu! Was że to oglądają oczy moje!
Ów Tryfon Borysicz, był to chłop zdrowy i silny, o twarzy pełnej i chmurnym wyrazie oczu, który jednak rozpromieniał się jak pod wpływem różdżki czarodziejskiej na widok gościa, budzącego w nim nadzieje dobrego zysku. Z miejscowymi chłopami za to twardy był i nieużyty i traktował ich z góry. Nosił się po rosyjsku, w czerwonej koszuli i kabacie bez rękawów. Grosza uciułał już niemało, ale marzył wciąż o wzniesieniu się na wyższe stanowisko. Połowę miejscowych chłopów miał w kieszeni, wszyscy mu byli coś dłużni.
Dzierżawił od właściciela ziemię, a trochę jej i kupił. Ziemię tę uprawiali mu chłopi za długi, z których nigdy nie mogli wyjść. Był on wdowcem i miał cztery dorosłe córki, z których jedna była już także wdową i mieszkała u niego z dwojgiem dzieci. Za utrzymanie musiała mu się wywdzięczać, pracując jak czarna wyrobnica. Druga córka wydana była za mąż do miasta, za urzędniczka, wysłużonego jakiegoś pisarza. Była to chluba rodziny i z tego powodu fotografia jej i męża w mundurze urzędniczym zdobiła ściany gościnnego pokoju. Dwie młodsze córki ubierały się w dnie świąteczne w zielone i niebieskie suknie, skrojone po wiejsku, z długimi ogonami i ukazywały się tak przystrojone w cerkwi i na przechadzce. Za to w dnie powszednie budzone były skoro świt i w krótkich spódniczkach z miotłami w ręku, spełniały wszystkie posługi koło domu i służyły gościom.
Pomimo uzbieranych już tysiączków, Tryfon Borysicz nie gardził żadnym zyskiem i lubił z tego powodu takich gości, jak Dymitr, którego jedna wizyta przynosiła mu odrazu parę setek rubli. Wybiegł więc na jego spotkanie i wprowadzał go na ganek z wielkimi honorami.
— Ojcze! Dymitrze Fedorowiczu! Raczyliście więc znowu do nas zawitać!
— Poczekaj, Tryfonie Borysiczu — zaczął Mitia. — Przedewszystkiem mów mi zaraz, gdzie ona?
— Niby Agrafia Aleksandrówna! — podchwycił natychmiast usłużny gospodarz. — A jest, jest tutaj.
— Z kim? z kim?
— A są tu z nią jacyś przejezdni. Jeden urzędnik jakiś, zdaje się z Sybiru. On to posyłał po nią. A drugi towarzysz jego, ubrany po miejsku. Trudno poznać, co za jeden.
— Cóż, bogaci? hulają?
— Jakie tam hulanie, niebardzo tam widać u nich bogato.
— Nie bardzo, mówisz. A któż jest więcej.
— Dwóch panów z miasta. Jechali z Czarnej i zatrzymali się tu przejazdem.
— Jeden taki młody, student zdaje się, pana Mjusowa siostrzeniec, nie pamiętam, jak się nazywa, a drugi obywatel Maksymow, na odpuście był w klasztorze waszym, a teraz jedzie gdzieś razem z tamtym młodym.
— Więcej już nikogo niema?
— Nikogo.
— Czekajno jeszcze! Tryfon Borysicz. Mówno teraz jeszcze jedno! najważniejsze. Cóż ona? jak?
— Niedawno przyjechała i siedzi tam z nimi.
— Wesoła? śmieje się?
— Niebardzo tam ona śmieje się, nawet zdaje się niewesoła. Siedzi i temu młodemu włosy rękami rozgarnia.
— Oficerowi?
— Tam niema żadnego oficera. Ona zresztą nie jemu, a temu siostrzeńcowi pana Mjusowa włosy gładzi. Zapomniałem tylko, jak się nazywa.
— Kałganow.
— A tak, tak, Kałganow.
— Dobrze, sam zresztą zobaczę. A w karty grają?
— Grali, a teraz przestali. Herbatę już także wypili. Nalewki kazał podać ten przyjezdny urzędnik.
— Czekaj, Tryfon Borysicz. Czekaj miły, sam zobaczę. A teraz odpowiadaj mi jedno. Cyganie są?
— Niema już cyganów, ani słychu Dymitrze Fedorowiczu. „Naczalstwo” wypędzić kazało. Ale za to żydy są, na cymbałach umieją grać i na skrzypcach, to przyjdą zaraz, można posłać.
— Posłać! — zawołał z ogniem Mitia, — natychmiast po nich posłać. A dziewki do śpiewu zawołać, tak, jak wtedy. Zwłaszcza Maryę, Arynę i Stefanię. Dwieście rubli dam za chóry.
— Za takie pieniądze zbudzę panu całą wieś, choćby już i spać legli. A czy to mało, ojcze? grubym, nieokrzesanym takim chłopom, tyle pieniędzy dawać. Ech! wy już takie cygara dawaliście im, tym muzykom. Takim zbójom. A dziewki te ich brudne, śmierdzące, robactwo ich oblazło. Poco ich wołać. Ja dla pana własne córki pobudzę i kopiejki za to nie wezmę. Spać się już coprawda, pokładły. Ale ja ich dla pana kolanem w plecy, to się pozrywają i noc całą śpiewać będą. Nie to, co wtedy, żeście tych prostaków szampańskiem poili. Ech, żal się Boże.
Zapomniał szanowny Tryfon Borysicz, że sam wówczas schował pod stołem pół tuzina butelek szampana i zatrzymał je jako swoją własność, a znalazłszy na ziemi sturublowy banknot, podjął go szybko i schował do kieszeni, gdzie też i pozostał.
— Tryfon Borysicz! — mówił Mitia. — Pękł nam wtedy niejeden tysiączek, pamiętasz?
— Oj, pamiętam gołąbku. Jak tu nie pamiętać. Chwalić Boga, trzy tysiączki zostawiliście u nas w Mokroje.
— A teraz będzie to samo. — Objaśnił go Dymitr i, wyjąwszy z kieszeni swoją paczkę banknotów, podsunął ją pod nos oberżyście.
— A teraz słuchaj! i żebyś mi wszystko co do joty zrobił, jak każę. Za godzinę przybędzie tu wózek, pełen zapasów — wino, ciastka, zakąski, wszystko to natychmiast wypakować i przynieść do gospody. Tymczasem wziąść tę paczkę, co jest u Andrzeja na koźle, otworzyć natychmiast i szampan na stół podać. — Ale przedewszystkiem dziewki zawołasz! słyszysz! dziewki! a zwłaszcza Maryę, żeby przyszła. — Zwrócił się do telegi i wyjął z pod siedzenia futerał z pistoletami.
— Teraz tobie zapłacić muszę za drogę — mówił do Andrzeja. — Masz tu 15 rubli za przyjazd, a tu pięćdziesiąt na wódkę, jakem przyrzekł. Za gotowość, za przyjaźń twoją, żebyś pamiętał o Dymitrze Karamazowie.
— Boję się, proszę pana, — zawahał się Andrzej, — pięć rubli na szklankę herbaty przyjmę, jeżeli łaska, więcej nie, Tryfon Borysicz niech będzie świadkiem — niech się wielmożny pan nie gniewa, jeżeli głupie słowo powiedziałem.
— Czegóż się ty boisz? — pytał Mitia, obrzucając go wzrokiem. — No, w takim razie idź do dyabła, a masz tu pięć rubli — i rzucił mu pieniądze. — A teraz słuchaj, Tryfon Borysicz, wprowadź-no mnie cicho do gospody tak, by tamci nie widzieli żebym mógł na nich spojrzeć. — Gdzie oni siedzą? czy w błękitnym pokoju? — Tryfon Borysicz spojrzał niespokojnie na Mitię i jego pistolety, spełnił jednak żądanie. Wprowadził go ostrożnie do sieni, a sam wszedł do pierwszej izby, przyległej do tej, w której siedzieli goście i wyniósł z niej światło. Potem wprowadził cichutko Mitię, ustawił go w ciemnym kącie, tak, że ten mógł doskonale widzieć, co robią ci, których śledził. Ale Mitia nie wytrzymał długo w swoim ukryciu, zobaczył Gruszę i serce zaczęło mu się tłuc w piersiach, a w oczach pociemniało. — Grusza siedziała przy stole, a obok niej bardzo przystojny chłopak, młodziutki Kałganow. Grusza trzymała go za rękę i patrzyła mu w oczy, śmiejąc się, on zaś zdawał się opowiadać towarzystwu coś bardzo zabawnego. — Naprzeciw nich siedział na krześle gruby Maksymow, z drugiej zaś strony Gruszy, na kanapie — on, ten jej pierwszy, a z nim drugi jakiś nieznajomy.
Dymitr spojrzał uważnie na tego, którego uważał za swego rywala. Był to sobie gruby człowieczek, o szerokiej twarzy, widocznie niewielki wzrostem, palił fajkę i wydawał się czegoś zagniewany. Towarzysz jego zato cienki był, jak tyczka i nadzwyczajnie wysoki. — Dłużej nie chciał patrzeć i czuł w sercu chłód i oddech miał zaparty, postanowił wejść tam do nich, co też natychmiast uskutecznił.
— Ach Boże! — krzyknęła na jego widok Grusza, która go pierwsza zobaczyła.
Mitia szybko i wielkimi krokami zbliżył się do stołu.
— Panowie! — zaczął tak głośno, że prawie krzycząc, ale jąkając się przytem za każdem słowem — ja, ja nic. — Niech się pani nie boi! — zawołał nagle do Gruszy, która cofnęła się gwałtownie w tył z krzesłem i uczepiła się konwulsyjnie obu rękami ramienia Kałganowa. — Ja... nie jadę także, wolno chyba podróżnemu zabawić tu z wami do rana, tylko do rana. — Z ostatniemi słowami zwrócił się do otyłego człowieczka, siedzącego na kanapie, z fajką w zębach, jakgdyby prosząc o pozwolenie.
— Pan daruje, — odparł tamten z godnością, — ale my tu jesteśmy prywatnie, są przecież inne pokoje.
— Ach, to wy, Dymitrze Karamazow! — zawołał wtedy Kałganow. — O co pytacie? siadajcie tu z nami i koniec.
— Jak się macie, Kałganow, zawsze mówiłem, że z ciebie złoty, nieoszacowany człowiek, — odrzekł Dymitr, ściskając jego rękę.
— Aj! aj, co robicie, palce mi połamiecie, — zaśmiał się Kałganow. — Jak można tak mocno ściskać?
— On tak zawsze, — odezwała się wreszcie Grusza, z trochę jeszcze niepewnym uśmiechem. Doszła widocznie do przekonania, że Mitia nie będzie robił awantur, ale wpatrywała się w niego z ciekawością i niepokojem, nie wyobrażała sobie bowiem nigdy, że w ten sposób postąpi, czekała więc, co dalej będzie.
— Witam szanownego pana — odezwał się słodko gruby Maksymow. Mitia rzucił się do niego z wielką serdecznością.
— A i pan tutaj, bardzo, bardzo rad jestem, że pana widzę. Panowie... ja...
Tu znów zwrócił się do jegomościa z fajką, uważając go widocznie za główną personę.
— Leciałem tu jak strzała. Chciałem ostatni dzień i ostatnią godzinę mego życia spędzić w tem miejscu, w tem samem zupełnie miejscu, gdzie i ja także gościłem moją królowę. Daruj pan, — krzyknął znów, — przyleciałem tu, ale się nie bójcie. To ostatnia noc moja, wypijemy na zgodę. Zaraz tu wino przyniosą, pozwolisz, panie. Chce mi się wina, muzyki, szumu, gwaru. Niech będzie to samo, co wtedy. Niech wspomnę dzień radości mojej w tę ostatnią noc. — Ostatnie słowa uwięzły mu w gardle. Chciał coś jeszcze mówić, ale nie mógł i tylko tłumione jakieś krzyki wydzierały się z jego ust. Obcy pan patrzył na niego z niedowierzaniem.
— Jeżeli moja królowa niema nic przeciw temu — zaczął wreszcie.
— Co tam królowa! jaka królowa, dajcie już raz z tem pokój, — przerwała niecierpliwie Grusza. — Śmiesznie mi patrzeć na was i słuchać tego gadania. Siadaj, Mitia, tylko proszę cię, nie przestraszaj mnie niczem. Coś ty tam widział. Nie będziesz tak? co nie będziesz? jeżeli tak, to rada ci jestem.
— Ja, ja! Mnie się lękać? — zawołał nagle Mitia, wyciągając ku niej ręce. — O! możesz pani przejść, przejść mimo, nie stanę na zawadzie. — I potem ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, a nawet własnemu, zalał się nagle łzami, a opadłszy na krzesło, chwycił za poręcz, jakby się go chciał trzymać.
— Ot, jaki ty jesteś! ot jaki! — zawołała zmieszana Grusza. — On i dawniej tak. Przyjdzie czasami do mnie, nagada coś, czego zrozumieć nie można, a raz tak samo płakał, jak teraz, nie wstyd że to?... Gdyby choć było czego płakać — dodała z naciskiem.
— Ja... ja nie płaczę, — zwrócił się nagle Mitia i po chwili wybuchnął nerwowym, donośnym, wstrząsającym śmiechem.
— A teraz znowu to! No! Mitia, uspokój się — upominała go Grusza. — Bardzo jestem kontenta, żeś przyjechał, słyszysz, bardzo. Ja chcę, żeby on tu siedział z nami, — zawołała rozkazująco, jakby do całego towarzystwa, ale było widocznem, że słowa te odnosiły się wyłącznie do jegomościa z fajką. — Chcę tego, chcę. A jeżeli on odjedzie, to i ja pojadę — dodała z błyszczącemi oczami.
— Wola mojej królowej jest dla mnie rozkazem, — odparł z galanteryą obcy pan, całując Gruszę w rękę. — Proszę pana do naszej kompanii — rzekł uprzejmie do Miti. Ten chciał wystąpić znów z jakąś przemową, ale zamiast tego, wyrwało mu się całkiem co innego.
— Wypijemy panie! co — zawołał niespodzianie.
Wszyscy się roześmieli.
— Chwała Bogu! — zawołała Grusza. — A ja już lękałam się, że on znów z jakąś mówką wyskoczy. Siadaj Mitia i nie waż mi się występować z żadnemi oracyami. A jeżeli przywiozłeś ze sobą szampana, to doskonale. Nie znoszę tych nalewek. Najbardziej cieszy mnie, żeś sam przyjechał. A zkąd wziąłeś te pieniądze? Schowaj że je.
Mitia, który wciąż jeszcze trzymał w ręku swoje banknoty, zmieszał się uwagą Gruszy i schował je szybko do kieszeni, czerwieniąc się przytem mocno. W tejże chwili wszedł gospodarz, niosąc na tacy parę odkorkowanych butelek i kieliszki. Mitia wziął jedną z butelek, ale tak był roztargniony, że nie wiedział, zda się, co ma z nią począć, wyręczył go więc Kałganow i ponalewał wszystkim pełne kieliszki.
— Przynieśno jeszcze parę butelek! — zawołał na gospodarza Mitia, przyczem pochwycił z tacy jeden kieliszek i wychylił go pierwszy, nie pamiętając, że przed chwilą proponował obcemu panu wspólny toast, na zgodę. Po wypiciu wina nastąpiła w nim nagle zupełna zmiana. Z twarzy jego znikł bez śladu tragiczny i beznadziejny wyraz, z jakim był wszedł do pokoju, a natomiast pojawił się na jego ustach uśmiech naiwny i prawie dziecięcy, i patrzył przed siebie radosnym i nieśmiałym wzrokiem wybitego pieska, który na nowo przypuszczony został do łaski i wpuszczony do pokoju. Rozglądał się dokoła wesoło i jakby z wdzięcznością, a krzesło swoje przysunął do krzesła Gruszy, na którą patrzył z nieukrywanym zachwytem. Powoli przypatrywać się też zaczął z większą uwagą obu nowopoznanym panom. Pan, który siedział na kanapie, raził go cokolwiek swoją niedbałą postawą i fajką, której nie wypuszczał z ust.
— Cóż zresztą! — pomyślał — to bardzo dobrze, że on pali fajkę, widać tak trzeba.
Na obrzękłej, prawie już czterdziestoletniej twarzy owego pana tulił się malusieńki nosek, pod którym sterczały pretensyonalnie wywinięte do góry, farbowane widocznie wąsiki. Wszystkie te szczegóły nie wzbudziły w Miti najlżejszej odrazy, nawet peruka, licho widocznie zrobiona, której dwa kosmyki opadały na czoło, nie wydała mu się wcale rażącą. „Peruka, więc bardzo dobrze, to widocznie konieczne”, pomyślał znowu. Drugi nieznajomy, znacznie widać młodszy od swego towarzysza, siedział pod ścianą, przysłuchując się w milczeniu rozmowie i nie mieszając się wcale do towarzystwa. Ten uderzył tylko Mitię nieproporcyonalnie wysokim wzrostem. „Jak wstanie, sięgnie niezawodnie głową sufitu”, pomyślał. Przemknęło mu też przez głowę, że musi to być niezawodnie przyjaciel i obrońca siedzącego na kanapie pana, jak gdyby stróż bezpieczeństwa jego osoby. Ale i to wydało się Miti bardzo odpowiednie. Nie zrozumiał wprawdzie dokładnie zagadkowego tonu Gruszy, ale uczuł, że przebaczyła mu już, jest znowu dla niego łaskawa. Pozwoliła mu przytem siedzieć przy sobie, co wprawiało go w bezmierny zachwyt, a gdy obaczył, że raczyła umoczyć usta w winie, uczuł się u szczytu szczęścia. Dziwiło go tylko ogólne milczenie, które zapanowało nagle. Powiódł po towarzystwie oczyma, które zdawały się mówić: „I czemuż siedzicie tak panowie, lepiej zacznijcie jaką rozmowę”.
Kałganow, jakby odgadując myśl jego, przemówił, ukazując na Maksymowa.
— Śmieliśmy się wszyscy z niego, bo plecie banialuki i kłamie, jak najęty.
Mitia spojrzał na Maksymowa i wybuchnął także krótkim, nerwowym śmiechem.
— Wyobraź pan sobie, opowiadał, że służył niegdyś w kawaleryi i miał ogromne powodzenie u kobiet. Mógłże on kiedy służyć w kawaleryi?
Kałganow rozumiał doskonale stosunek Miti do Gruszy, domyślał się też, jakie miało znaczenie przybycie nieznajomego pana. Mało go to jednak zajmowało i daleko lepiej bawił się towarzystwem Maksymowa i jego zmyślonemi opowiadaniami. Z Gruszą i towarzyszami jej spotkał się tu przypadkowo. Gruszę znał już dawniej i był nawet u niej parę razy, ale nie podobał się jej wtedy — dziś zato spoglądała na niego bardzo łaskawie, obsypując go względami, zwłaszcza do czasu przyjazdu Miti. Nie robiło to na nim jednak żadnego wrażenia. Kałganow był jeszcze bardzo młody, niespełna lat dwadzieścia. Miał bardzo sympatyczną twarz, z gęstwiną ciemno-blond włosów nad czołem i ślicznemi niebieskiemi oczyma. Zachowywał się i weselił jak dzieciak, mimo to oczy jego miały wyraz głęboki i rozumny, a chwilami patrzał nimi tak, jakgdyby nie słyszał nic z tego, co się naokoło niego działo, marząc o czemś dalekiem i bardzo swojem. To znów cieszył się bardzo i zapalał z powodu jakiejś drobnostki.
— Wyobraź pan sobie, wożę się z nim już cztery dni, od czasu, kiedy go pański brat wyrzucił z kolaski, tam w klasztorze. Zainteresował mnie wówczas i wziąłem go z sobą, ale kłamie tak bezwstydnie, że odwiozę go z powrotem.
— Kłamie? doprawdy, to bardzo zabawne — zawołał Mitia, którego wszystko radowało.
— Wyobraź pan sobie, był dwa razy żonaty — mówił dalej Kałganow.
— Nieinaczej — upewniał Maksymow. — Pierwsza moja żona oszukała mnie jeszcze przed ślubem: była kulawa, a taiła się z tem; podskakiwała wciąż, a ja myślałem, że to z wesołości. Po ślubie dopiero przyznała się. „Nóżkę — powiada — złamałam, jeszcze dzieckiem będąc, gdy skakałam przez rowy na łące.”
— Teraz, podobno, prawdę mówi — zaśmiał się głośno Kałganow — a cóż pańska druga żona?
— Druga uciekła po ślubie z francuskim elegantem, a przedtem przepisała na siebie cały mój majątek i tak mnie zostawiła. „Tyś — powiada — człowiek wykształcony, dasz sobie radę i bez tego”. To też wielebny jeden archirej powiedział mi raz, mówiąc o moich żonach. „Jeśli pierwsza twoja żona miała chód trochę niepewny, to zato druga okazała się aż nadto zwinna”.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kałganow zwłaszcza radował się jak dziecko, aż łzy mu w oczach stanęły.
— Posłuchajcie państwo — wołał. — Prawda, że kłamie, ale robi to jakoś poprostu, naturalnie, i za to go lubię. Niema w tem podłej chęci zysku, idzie mu to samo z siebie, taki już specyalny ma talent. Utrzymuje jeszcze — mówił dalej — że Gogol jego właśnie przedstawił w powieści „Martwe dusze”. Pamiętacie państwo, jest tam pewien ziemianin Maksymow, którego niejaki Nodrow wysiec kazał rózgami, za co osądzony został w następnych słowach: „Za wyrządzenie obywatelowi Maksymowi czynnej zniewagi, przez wysieczenie go rózgami, w stanie nietrzeźwym”. Tylko, że daty się nie zgadzają, bo to było w 1820 roku. No cóż, wysiekli pana, czy nie? — nalegał Kałganow z wielkim zapałem.
Trudno było zrozumieć, czemu cieszyły go tak bardzo brednie, które opowiadał Maksymow, Mitia jednak podzielał jego zachwyt przez sympatyę dla miłego chłopaka. Zato obcy panowie okazywali najwyższe znudzenie i lekceważącą pogardę.
— Która godzina? — zapytał jeden. Okazało się jednak, że żaden z nich nie posiadał zegarka.
— Czemu psujecie zabawę drugim? — krzyknęła Grusza z widocznem rozdrażnieniem. — Jeżeli was to nie bawi, to nie powód jeszcze, aby się drudzy mieli na śmierć zanudzać. No, czemuż zamilkliście? Opowiadaj dalej — wołała do Maksymowa.
Miti zaczęło się wreszcie w oczach rozjaśniać, zaczął rozumieć.
— Niema co tak bardzo opowiadać — podchwycił Maksymow z widocznem jednak zadowoleniem. — I ludzie i wypadki są przez Gogola zmyśleni, a właściwie przedstawieni w sensie alegorycznym.
— Za cóż was jednak wysiekli? — nalegał Kałganow.
— A! to zupełnie za co innego. Nie podobało się im to, że byłem uczeńszy od nich. Piliśmy razem w restauracyi, w licznem towarzystwie, a ja zacząłem sypać francuskiemi cytatami, które oni wzięli do siebie.
— I za to cię wysiekli?
— A za to, za wykształcenie moje. I za takie rzeczy ludzie mogą skrzywdzić niewinnego.
— E! dajcie temu spokój — przerwała Grusza. — Myślałam, że będzie co ciekawego, a to! — machnęła ręką z pogardą.
Słysząc to, Mitia przestał się natychmiast śmiać, jeden zaś z przybyłych powstał i chodzić zaczął po pokoju wielkiemi krokami, z miną człowieka, który znalazł się w niewłaściwej dla siebie kompanii.
— A ten się znów czego rozchodził? — syknęła ze złością Grusza.
— Możebyśmy znów zaczęli partyjkę — zaproponował Maksymow.
— Doskonała myśl — podchwycił Mitia. — Dawajcie karty i zaczynajmy.
— Późno już — zaprotestował pan z fajką.
— O tak, nie czas już zaczynać — potwierdził długonogi jego towarzysz.
— Cóż to znowu? — krzyknęła Grusza, na dobre już rozgniewana — dlaczegóż to dla was późno? Siedzą jak mruki i drugim jeszcze psują zabawę.
— Widzę, że bogini moja nie łaskawa dziś na mnie i to mnie smutkiem napełnia — przemówił sentymentalnie pan z fajką. — A zresztą, gotów jestem w każdej chwili — dodał, zwracając się do Miti.
— Dobrze, dobrze — zawołał Mitia, wydobywając z kieszeni swoje banknoty. — Mam zamiar przegrać do pana dużo, dużo pieniędzy. Bierz więc pan karty i zakładaj bank.
— Najlepiej wziąć karty od gospodarza, innemi grać nie będę — rzekł srogo mały pan.
— Od gospodarza? Bardzo dobrze. Podawać karty — rozkazał Mitia.
Płastunow zjawił się natychmiast, niosąc nierozpieczętowaną talię kart, zawiadomił też jednocześnie Mitię, że chóry ze wsi już nadeszły, a i żydkowie z cymbałami przybędą niebawem. Wtedy Mitia wybiegł do przyległej izby dla wydania rozporządzeń. Widząc to, gruby Maksymow pośpieszył także za nim.
— Pożycz mi pan pięć rubli — szepnął do Miti — chciałbym także postawić coś na kartę.
— Ależ, wybornie — zgodził się Mitia — masz pan tu dziesięć i zaczynaj, a gdybyś przegrał, przychodź pan do mnie, dam zaraz więcej.
— Dziękuję — wołał radośnie Maksymow i pobiegł śpiesznie do sali, gdzie zasiadano już do gry.
— Na miejsca, panowie! — zapraszał jeden z przybyłych panów.
— Nie będę grał — odezwał się Kałganow — przegrałem dopiero co pięćdziesiąt rubli, dosyć na raz.
— Nie miał pan szczęścia, ale karta może się odwrócić — zachęcał wysoki pan.
— Ile stawiacie panowie? — pytał Mitia.
— Nie wiem jeszcze, może sto, może dwieście — odparł pan z fajką.
— Choćby milion — zaśmiał się Mitia. — Ja na początek stawiam dziesięć rubli.
— A ja rubelka na kobietkę, na damę czerwienną — dodał Maksymow i, wysuwając z niepokojem swoją damę, przeżegnał się skrycie pod stołem.
Wygrali obaj. Mitia podwoił stawkę. I szło tak dalej, ale zaczął przegrywać.
— Przestań pan grać — zawołał nagle Kałganow.
— Dlaczego? dlaczego? — bronił się Mitia, podwajając wciąż stawkę. — Owszem, idźmy dalej.
— Przegrał pan dwieście rubli, czy stawiasz drugich dwieście? — pytał jeden z panów.
— Stanowczo nie pozwolę panu grać dłużej — obstawał Kałganow.
— Cóż znowu? dlaczego? — upierał się Mitia — owszem, jedźmy dalej.
— Ależ! Pluń pan i rzuć! Wiem przecie, co mówię — nalegał Kałganow.
Mitia patrzył na niego zdumiony.
— Rzuć kartę Mitia, bo może on ma racyę, a zresztą i tak dosyć przegrałeś — odezwała się Grusza dziwnym jakimś głosem. Obaj obcy panowie powstali z miejsc, mocno obrażeni.
— Żartujesz pan — przemówił pan z fajką, czerwony z gniewu.
— Jak pan śmiesz — zawołał podniesionym głosem wysoki pan.
— Tylko nie krzyczeć i nie skakać sobie do oczu, jak koguty — krzyknęła Grusza.
Mitia spojrzał na nią i dostrzegł w jej twarzy coś, co go zastanowiło. Przyszła mu widocznie jakaś nowa myśl, bo zbliżył się do małego pana z fajką i, klepiąc go po ramieniu, zaproponował:
— Panie, dwa słowa, chodźmy do przyległego pokoju.
— Cóż takiego? — pytał ten.
— Zaraz się pan dowiesz, chodź tylko ze mną.
Mały pan zgodził się, pod warunkiem jednak, aby wysoki jego towarzysz był także świadkiem rozmowy.
— Ależ i owszem, bardzo dobrze, jako stróż bezpieczeństwa — szydził Mitia.
— A wy gdzie? — pytała trwożnie Grusza.
— Za minutę wrócimy — zapewniał Mitia. I nagle na twarzy jego ukazała się odważna pewność siebie i wiara w przyszłość. Zupełnie inaczej wyglądał, gdy przed godziną tu wchodził. Przeszli do sypialni gospodarza, gdzie w kącie, na stoliku, paliła się mała świeczka. Usiedli tam naprzeciw siebie, wysoki pan stał przy nich, założywszy ręce z tyłu.
— Czem mogę służyć? — zapytał mały pan.
— Nie będziemy dużo gadali, w dwóch słowach wszystko skończę. Oto pieniądze — mówił, wydobywając z kieszeni swoje banknoty — trzy tysiące. Bierz je pan i jedź z nimi gdzie chcesz.
Pan utopił pytający wzrok w twarzy Miti.
— Trzy tysiące? — pytał, porozumiewając się oczyma ze swym towarzyszem.
— Trzy, panie, trzy. Widzę, żeś ty rozumny człowiek. Bierz trzy tysiące i wynoś się do wszystkich dyabłów, wraz ze swym towarzyszem. I to na wieki, rozumiesz pan, na wieki. Oto temi drzwiami możecie panowie wyjść. Jeżeli palto macie, lub futra, to je wam zaraz wyniosę. Konie wam zaprzęgnę i bądźcie zdrowi. A!
Mitia czekał niecierpliwie odpowiedzi, nie wątpił o dobrym jej skutku. Coś bardzo stanowczego przemknęło po twarzy pana z fajką.
— A pieniądze?
— Pieniądze tak. Tu pan dostaniesz pięćset rubli jako zadatek. A dwa tysiące pięćset dostaniesz pan w mieście. Przysięgam na honor.
Przyjaciele znów spojrzeli po sobie, twarz starszego przybrała wyraz surowy.
— Siedemset dam zaraz, do ręki, — nalegał Mitia z niepokojem, bo czuł, że sprawa jego gorszy bierze obrót. — Reszta leży u mnie w domu nie wierzycie panowie? przysięgam, że mam ją przygotowaną.
Wówczas obaj panowie spojrzeli na niego z pogardą, w poczuciu obrażonej godności.
— I cóż jeszcze? — spytał ironicznie starszy.
— Fe wstyd! nie spodziewałem się — i splunął z oburzeniem, za jego przykładem splunął też i wysoki jego towarzysz.
— Spluwacie? — zawołał Mitia, — bo się wam zdaje, że więcej wyciągniecie od Gruszy. — Oszusty!
Starszy pan poczerwieniał strasznie i wyszedł szybko, jakby nie chcąc już słyszeć o niczem, za nim wyniósł się i jego przyjaciel — Mitia zmieszany postępował za nimi. Pewien był, że obaj powtórzą natychmiast wszystko Gruszy. Tak się też i stało. Starszy zbliżył się do niej i stanął przed jej krzesłem w teatralnej pozie.
— Panno Agrypino — zaczął — jestem do żywego dotknięty. — Ale Grusza przerwała mu niecierpliwie.
— Daj mi pan spokój z Agrypiną. — Nazywam się Agrafia, albo lepiej jeszcze Grusza. — Proszę nie przekręcać mego imienia.
— Proszę pamiętać, pani Agrafio, że przybyłem tu z zamiarem zapomnienia o przeszłości, gotów byłem wszystko przebaczyć, wszystko darować. — Słysząc to Grusza skoczyła z miejsca w najwyższym gniewie.
— Ty mnie darować? ty mnie przebaczyć? jak śmiesz mówić mi takie rzeczy?
— Tak jest, pani Agrafio, chciałem rzucić zasłonę na przeszłość, i wziąć cię za żonę, bo nie jestem człowiekiem ciasnym. — Ale tu spotykam kochanków twoich, którzy wprowadzają mnie w zdumienie. Oto ten pan — mówił, wskazując na Mitię — proponował mi trzy tysiące, bylebym cię odjechał.
— Co, pieniądze za mnie dawał — krzyknęła Grusza, oburzona. — Mitia! czy to prawda? Jakżeś ty śmiał? Czy mnie można sprzedawać?
— Słuchaj pan, — wołał Mitia — ona czysta i bez skazy, nigdy nie byłem jej kochankiem.
— A ty? jak śmiesz mnie bronić? kto ci dał do tego prawo? Jeżeli byłam czysta, to nie z cnoty, ani z obawy przed Samsonowem, a dlatego, żeby módz temu oto powiedzieć, że jest podły. I on naprawdę pieniędzy za mnie nie wziął?
— Ale chciał, chciał, tylko wszystko odrazu, całe trzy tysiące, a ja mogłem mu dać tylko siedemset rubli jako zadatek — podchwycił szybko Mitia.
— Rozumiem teraz. Dowiedział się, że mam pieniądze, i dla tego przyjechał i żenić się chce ze mną.
— Panno Agrypino jestem człowiekiem honoru i chciałem cię wziąć za małżonkę, ale spotykam, zamiast mojej dawnej Gruszy, kobietę zupełnie nową, upartą i bezwstydną.
— A to się wynoś tam, skądeś przyjechał! nikt cię tu nie zatrzymuje — krzyknęła Grusza do ostatka wzburzona. — Ach! głupia! jakaż ja byłam głupia, żeby się pięć lat tak zadręczać z jego powodu. — Czyż to o niego mi chodziło? urazę moją kochałam i mękę moją, a nie jego. — Czyż to on zresztą? Wygląda na swego własnego ojca. Zkądżeś ty wziął tę perukę? — Tamten był sokół, a to kogut ociążały. — Tamten śmiał się i piosnki mi śpiewał, a ten! I dla niego pięć lat łez i męczarni! Och! głupia jestem marna i przeklęta kobieta.
Opadła na krzesło, zakrywszy twarz rękami. W tej chwili dał się słyszeć w sąsiedniej izbie wiejski chór zebranych już tam dziewek. Rozbrzmiała skoczna, wesoła, hulacka pieśń.
— Cóż to? Sodoma? — zawołał z oburzeniem wysoki pan. — Gdzie gospodarz! Proszę mi to zaraz rozpędzić na cztery wiatry.
Gospodarz, który dawno już zaglądał przeze drzwi, słysząc, że goście się kłócą, wszedł natychmiast do izby.
— A cóż to panu potrzeba i czego pan krzyczy? — Zwrócił się do obcego pana, tonem dziwnie aroganckim.
— Bydlę! — wrzasnął obrażony.
— Niewiem, kto bydlę — odparł zuchwale Tryfon Borysicz. — Jakiemi kartami graliście tylko co? — Ja przyniosłem nierozpieczętowaną talię, a wy jej nie ruszyliście i graliście znaczonemi kartami. — Za to na Sybir można pójść, tak samo, jak za fałszowanie pieniędzy. Oto są moje karty — dodał, wydobywając je z za poręczy kanapy, gdzie były zatknięte — wy nie panowie, a szachraje.
— Boże! jaki wstyd — jęknęła Grusza, rumieniąc się istotnie ze wstydu — Boże jedyny, jaki się z niego człowiek zrobił!
— Ja także widziałem, jak jeden z tych panów dwa razy kartę przesunął — dodał Kałganow.
— I mnie się coś zdawało, ale nie byłem pewny — dorzucił Mitia. Nie skończył jeszcze, gdy młodszy z obcych przybyszów stanął przed Gruszą, wygrażając jej pięścią i rzucił jej obelżywe wyzwisko! Zaledwie się to stało, Mitia rzucił się na niego i, objąwszy go obu rękami wyniósł do sypialnej izby, tej samej, gdzie się przed chwilą układali. — Powrócił natychmiast wołając: — Kanalja wydzierał mi się z rąk, ale nie wróci już tu, na pewno, o! nie wróci.
Stanął przy drzwiach, przytrzymując jedną ich połowę, drugą zaś uchylił, wzywając gestem starszego pana. — Niech że i pan będzie łaskaw, proszę bardzo, wolna droga — zachęcał.
— Dymitrze Fedorowiczu — zauważył Tryfon Borysicz — odbierzcie im wpierw pieniądze któreście do nich przegrali, przecież to jak kradzione.
— Ja im daruję moje pięćdziesiąt rubli — zawołał Kałganow.
— A ja moje dwieście — dodał Mitia — niech służą im na pociechę.
— Mitia! tyś dzielny chłopak — zawołała Grusza, a jakaś dziwna nuta zadźwięczała w jej głosie.
Starszy pan, purpurowy z gniewu, wahał się jeszcze, nie tracąc jednak godnej swojej postawy.
— Pani! jeżeli chcesz, możesz jeszcze pójść ze mną, jeżeli nie, bywaj zdrowa — przemówił patetycznie do Gruszy.
Po wszystkiem, co zaszło, nie stracił jeszcze nadziei, że Grusza pójdzie za nim. — Tak wysokie było jego mniemanie o sobie.
I poważnie, spokojnie, jak przystało, na człowieka z charakterem, przeszedł do sąsiedniej izby.
— Zamknij ich na klucz, — radził Kałganow. Ale w tejże chwili klucz zazgrzytał w zamku, przybysze zamknęli się sami od wewnątrz.
— A to doskonale! — krzyknęła za nimi Grusza. — Tędy ich droga.
Teraz dopiero hulanka rozpoczęła się na dobre. — Gruszeńka zażądała pierwsza, żeby jej podano wina. — Pić chcę! upić się do niepamięci! — wołała. — Jak wtedy! pamiętasz Mitia, gdyśmy się z sobą poznawali. — Mitia był jak w gorączce, ale przeczuwał już swoje szczęście. — Grusza tymczasem posyłała go wciąż pod rozmaitymi pretekstami. — Idź tam do nich, traktuj, powiedz! niech się weselą! niech tańczą! Niech tańczy wszystko, żywe i nieżywe, jak wtedy! — Była wciąż w najwyższem podnieceniu. Mitia biegał na wszystkie strony, spełniając jej polecenia. W jednej izbie śpiewały chóry — w drugiej rozpoczęły się tańce przy dźwiękach żydowskiej muzyki.
Gruszeńka usiadła na progu, między dwoma izbami, zkąd mogła jednocześnie przypatrywać się tańcom i słuchać chóralnych śpiewów. Dymitr postawił jej tam krzesło, aby wszystko odbyło się zupełnie tak samo, jak wtedy. Dziewki zgromadziły się w komplecie, przyszli żydkowie ze skrzypcami i cytrami, a co najważniejsza, nadciągnął tak oczekiwany wózek z zapasami. Mitia uwijał się i miotał na wszystkie strony. Do izby wchodził, kto chciał. Chłopi przejezdni, wszystkie baby ze wsi, rozbudzone ze snu wiadomością o wspaniałem ugoszczeniu, takiem samem, jak wtedy. Mitia pozdrawiał wszystkich, witał się ze znajomymi mu z poprzedniej hulanki, całował chłopów w oba policzki, częstował ich i poił. Co chwila kazał otwierać butelki z coraz to nowymi gatunkami wina. Dziewki piły z ochotą szampana, chłopi nie smakowali w niem i raczyli się chętniej koniakiem, rumem i gorącym ponczem. Mitia kazał ugotować parę kociołków czekolady i nastawić trzy samowary, które kipieć miały przez całą noc, do herbaty i ponczu. Tłum zwiększał się coraz bardziej, zrobiło się szumnie, głośno, bezładnie, i to właśnie zachwycało Mitię, który czuł się zupełnie w swoim żywiole. Im szaleniej, nieporządniej szła zabawa, tem się czuł szczęśliwszy i weselszy. Rozdawał pieniądze chłopom na każde żądanie, gotów, zda się, opróżnić dla każdego całą swoją kasę.
Na szczęście, zacny Tryfon Borysicz krążył wciąż koło niego, czuwając i strzegąc go po swojemu. On jeden nie był pijany, wychyliwszy jedną tylko szklaneczkę ponczu, i w chwilach stanowczych występował z rozsądną interwencyą, powstrzymując i ograniczając lekkomyślne marnotrawstwo swego gościa. Nie dawał mu obdarowywać chłopów kosztownymi cygarami, a zwłaszcza pieniędzmi, i załamywał ręce na widok bab i dziewek, zapijających czekoladę i likiery i opychających się cukierkami.
— Co robicie, Dymitrze Fedorowiczu? — wołał zgorszony. — Brudne to wszystko, robaczywe, taką kolanem w plecy, to jeszcze powinna sobie za honor uważać, a nie łakociami się obżerać. — Ale Mitia nie słuchał tego, a tylko troszczył się wciąż o Andrzeja, który go tu przywiózł. — Gdzie Andrzej? — wołał żałośnie i słabym już głosem. — Wyrządziłem mu obrazę i muszę go przeprosić. Zawołajcie mi go.
Kałganow boczył się z początku, śpiewy i tańce nie zachwycały go wcale, a i pić nie chciał. Pomału jednak, po jednym i drugim kieliszku szampana rozchmurzył się zupełnie i spacerował wielkimi krokami po izbach, z nieodstępnym Maksymowem. Gruszeńka, także już cokolwiek podchmielona, ukazywała wciąż na Kałganowa, wołając do Miti:
— Patrz tylko, jaki on śliczny, cudny chłopak, powiadam ci.
Słysząc to, Mitia biegł do Kałganowa, ściskał go i całował, jak również grubego Maksymowa. Przeczuwał już swoje szczęście. Wprawdzie Grusza nic mu jeszcze nie powiedziała, ale widocznem było, że ma już coś na myśli, a tylko się powstrzymuje. Naraz ujęła go mocno za rękę i przyciągnęła do siebie. Sama siedziała wówczas na krześle w progu.
— Słuchaj, Mitia! Jakeś tu przyjechał, coś ty sobie myślał? Chciałeś ustąpić mnie tamtemu, czy naprawdę?
— Szczęścia twego gubić nie chciałem — jąkał Mitia, nieprzytomny prawie ze szczęścia. Ale ona nie takiej chciała odpowiedzi.
— No! idź, wesel się — odsyłała go od siebie — a nie smuć się, zaraz cię znów zawołam.
I on odchodził, ona zaś siedziała, słuchając śpiewów, ale goniła za nim wzrokiem wszędzie, gdzie się obrócił. Po kilku minutach przyzywała go znowu.
— No, siadaj teraz koło mnie, — rozkazywała — powiedz, jakże to było wczoraj, gdyś się dowiedział o moim wyjeździe. Kto ci pierwszy powiedział?
I Mitia opowiadał bezładnie, porywczo, opowiadając zaś, chmurzył się często i brwi marszczył.
— Czego się chmurzysz? — pytała.
— To nic! Zostawiłem tam jednego chorego biedaka, o! gdyby on wyzdrowiał, gdyby mógł wyzdrowieć, dziesięć lat życia oddałbym za to.
— Bóg tam z nim! z tym twoim chorym. Więc miałeś zamiar zastrzelić się dziś o świcie? I czego? czego? Głupi, szalony chłopcze! Ale nie bój się, ja lubię takich waryatów — bełkotała cokolwiek już ociężałym językiem. — Więc tybyś dla mnie na wszystko się ważył. I naprawdę chciałeś się zastrzelić jutro? Czekaj! ja ci jutro takie słówko powiem, ja wiem, tybyś wolał dzisiaj, ale nie, poczekaj do jutra, a teraz idź tam do nich, baw się.
Potem przyzwała go raz jeszcze, jakgdyby niespokojna.
— Słuchaj, tobie coś jest, smutny jesteś, już ja to widzę. Całujesz się z chłopami i krzyczysz, a ja przecie widzę, żeś nie swój — mówiła, patrząc mu bystro w oczy. — Kiedym ja szczęśliwa, to i ty musisz być szczęśliwy. Wiesz! tu jest pewien ktoś, którego ja kocham. Zgadnij, zgadnij kto to być może? Aj, aj! Patrz-no tylko, jak tam mój mały usnął. W główce mu się zawróciło i śpi, chłopak serdeczny. Patrz.
Mówiła o Kałganowie, który istotnie podchmielił sobie porządnie i usnął nagle na kanapie. Zmęczył się nietylko może winem, ale i zabawą, do której nie przywykł i która mu była nie do smaku. Znudziły go i tańce, i śpiewy dziewek, które stawały się coraz bardziej wyuzdane. Zaczęły się dzikie jakieś zabawy. Dwie dziewczyny udawać zaczęły niedźwiedzia, a trzecia, krzepka jak dębczak, Stefanina, popędzała je kijem, pokazując je niby publiczności. „Żywo, Marusia, żywo! — wołała — bo pałka będzie w robocie!”
Dziewczęta wyprawiały różne skoki, a w końcu legły bez przytomności na podłodze, przy grzmiącym śmiechu zgromadzonej publiczności. „Niech tam sobie, — mówiła Grusza, z pobłażliwym uśmiechem — napracuje się to dzień cały, czemu się nie mają poweselić.”
Ale młody Kałganow otrząsał się ze wstrętem, jakby się czemś pobrudził.
— Świństwo to wszystko — zauważył, odchodząc. — Nie lepsza im zabawa słońca rannego czekać na polu w letnią noc? — Było tam już istotnie dużo miejskich naleciałości. — I to ma być poezya ludowa? — mówił oburzony. — Wkrótce zaczną śpiewać o cyrkowych tresurach i komiwojażerach żydowskich.
I, prawie obrażony, oświadczył, że mu jest smutno, usiadł i pomału zasnął.
Piękna twarz jego, odchylona na poręczy kanapy, pobladła cokolwiek.
— Patrz, jaki on milusieńki — mówiła Grusza, podchodząc w towarzystwie Miti do drzemiącego Kałganowa. — Rozgarniałam mu te jego włosy, takie śliczne, miękkie, a jasne jak len.
Mówiąc to, pochyliła się nad nim pieszczotliwie i pocałowała go w czoło. Chłopak otworzył oczy i spojrzał na nią, a poznawszy, zerwał się z miejsca i pytał zakłopotany, gdzie Maksymow?
— Ot! kogo jemu potrzeba! — zaśmiała się Grusza. — Posiedź-że lepiej ze mną choć minutkę. Mitia, ty jemu zawołaj tylko Maksymowa.
Okazało się, że Maksymow dotrzymywał nieodstępnie towarzystwa dziewczętom, posilał się też wraz z niemi czekoladą i słodkimi likierami. Nos mu poczerwieniał, a na twarz wystąpiły granatowe plamy. Zawołany, przybiegł natychmiast i oświadczył, że ma zamiar wykonać solowy taniec, którego uczono go jeszcze w dzieciństwie.
— Taniec łyżwiarzy — mówił, mrużąc słodko rozpite swoje oczka, — tańczyłem go, kiedy byłem jeszcze taki maleńki.
— To idź tańczyć, — mówiła Grusza — a ja tu sobie posiedzę z Kałganowem i ztąd patrzeć będziemy.
— O nie, i ja także pójdę patrzeć zblizka — zawołał naiwnie Kałganow, nie zważając, że w ten sposób odrzuca zaprosiny Gruszy, aby z nią chwilkę posiedzieć.
Poszli więc wszyscy patrzeć, jak tańczy Maksymow, ale okazało się, że cały taniec polegał na pewnych podrygach górnej części ciała w kierunku nóg, które znów tancerz odwracał co chwila podeszwą do góry, uderzając o nią dłońmi.
Kałganow zauważył, że niema w tem nic ciekawego, przeciwnie Mitia, który się dziś wszystkiem radował, wycałował Maksymowa na podziękowanie i zapytywał go troskliwie, czy nie zmęczony, nie głodny i czyby się czem nie posilił.
— Może cygarko chcesz wypalić? albo konfitur zjeść?
— Papierosika proszę.
— A wypić czego nie chcesz?
— Napiłem się już do syta likierków, ale czekoladek z likierami zjadłbym trochę.
— A bierz, kochany, ile chcesz. Patrz, cały wór wysypany na stole. Wybieraj, co chcesz, gołębia duszo.
— Chciałbym waniliową czekoladkę, taka najlepsza dla starych. Chi, chi...
— A nie wiem, może są i takie.
— Posłuchajcie, Dymitrze Fedorowiczu — szeptał poufnie Maksymow, nachylając się do ucha Miti. — Czy nie mógłbym za waszem szlachetnem pośrednictwem zawrzeć znajomość z jedną z tych dziewczątek, Marysia jej na imię. Chi, chi...
— Tego ci się, bratku, zachciało? Toś się źle wybrał, tego nie można.
— Ja nikomu krzywdy nie czynię — szepnął posępnie Maksymow.
— Nie, nie! Nie po to tu się zebraliśmy. Pić, jeść i tańcować możesz, ile ci się podoba, reszta mnie, do dyabła, nic nie obchodzi. Może ci pieniędzy potrzeba?
— To potem, jeśli wasza łaska — uśmiechnął się Maksymow.
— Dobrze, dobrze.
Mitia czuł, że mu gore w głowie.
Wybiegł do sieni, a ztamtąd na ganek i stał tak chwilę, poddając się świeżemu chłodowi nocy. Chłód ten orzeźwił go. Stał tak sam jeden w ciemności i nagle chwycił się obu rękami za głowę. Rozpierzchłe jego myśli i uczucia zaczęły się skupiać, a ze skupienia tego trysnęło nagle światło przerażające, straszne. „A gdyby tak zastrzelić się natychmiast? Kiedyż, jak nie teraz?” Pójdzie po pistolety i zastrzeli się tu w tem samem miejscu i wreszcie będzie wszystkiemu koniec. Wczoraj jeszcze, gdy leciał tutaj, zostawiając za sobą hańbę, zbrodnię i tę krew przelaną, było mu jednak o wiele lżej. Wtedy życie było już dla niego skończone, ona stracona na zawsze, zgubiona, oddana innemu. Wtedy łatwo mu było myśleć o samobójstwie, taki koniec zdawał się być nieuchronny, konieczny, naturalny. Ale dziś? dzisiaj to widmo rozwiało się bez śladu. Ów straszny człowiek, ukochany Gruszy, pierwszy jej, najważniejszy, jedyny, stał się naraz czemś tak błahem, śmiesznem i nieznaczącem, nad czem nie godziło się nawet zatrzymywać myśli. Było to coś, co można było wynieść do drugiego pokoju i na klucz zamknąć, zkąd już więcej nie wróci. Grusza wstydzi się przeszłości, a z oczu jej widać aż nadto, kogo dziś kocha. Więc teraz dopiero zaczyna się naprawdę życie. Ale czyż wolno mu żyć?
Nie wolno, nie, on przeklęty. „O Boże, oddal odemnie tę rozpacz. Wszakże ty robisz cuda, Panie, dla takich, jak ja, grzeszników. Więc spraw to, spraw, niech starzec żyje, a wówczas ja nie będę mordercą. Hańbę skradzionych pieniędzy potrafię zmyć i zgładzić. Znajdę je choćby pod ziemią i zwrócę, komu należy. Śladu nie zostanie hańby i wzgardy, w której żyłem dotąd. Ale nie! o nie! to podłe, małoduszne rojenia. Przeklęty, przeklęty jestem.”
Mimo to wszystko, czuł, że jasny promyk nadziei świeci mu jednak w tych ciemnościach.
Coś rwało go z powrotem do tych izb, gdzie królowała ona, władczyni jego życia. „Czyż jedna godzina jej miłości nie warta całego choćby życia męki i hańby?” Taka myśl dzika chwyciła go za serce. „Do nóg”, tam do niej, byle ją widzieć, byle słuchać jej głosu. Poza tem nie myśleć o niczem, o wszystkiem zapomnieć, chociażby na noc jedną, na tę jedną noc.
W progu natknął się na wychodzącego Tryfona Borysowicza, który wyglądał czegoś posępnie, jakby mu coś dolegało.
— Ty czego, Borysowicz? szukałeś mnie może?
— Nie, nie pana, a pocóżbym miał was szukać — odparł oberżysta jakby niechętnie. — A pan zkąd wraca?
— A ty czego taki? Gniewasz się może, że zabawa trwa tak długo? Poczekaj, za chwilę skończymy.
— Ale proszę, proszę, jak najdłużej. Ile państwo sobie życzą.
„Co mu się stało?” pomyślał Mitia, wbiegając do izby, gdzie pląsały dziewki.
Miał nadzieję znaleźć tam Gruszę, ale jej nie było. Wreszcie odszukał ją za firanką, siedzącą w kącie, obok łóżka. Oparła twarz na dłoniach i płakała gorzko, mimo, że było widoczne, że wstrzymuje się, jak może, aby jej kto nie usłyszał. Obaczywszy Mitię, przyzwała go do siebie i ścisnęła mocno za rękę.
— Ach! Mitia, Mitia! Gdybyś wiedział, jak ja go kochałam — zaczęła szeptem. — Kłamałam mówiąc, że kochałam tylko urazę moją, kochałam jego, przez całe te pięć lat. Miałam wtedy lat dziewiętnaście, a on taki był ze mną czuły, słodki, takie mi śpiewał piosenki. I sam inny był, zupełnie inny, nawet z twarzy nie poznałabym go dzisiaj.
Jadąc tu, myślałam wciąż, jak go przywitam, co mu powiem, a on ceber pomyi wylał na miłość naszą. Myślałam z początku, że to ten wysoki drągal, towarzysz jego, krępuje go tak, że mówić ze mną nie śmie, i dziwiłam się, co to jest, że i ja sama nie mam mu nic do powiedzenia.
Czy wiesz? to ta żona go spaskudziła. Ta żona jego, dla której zdradził mnie i porzucił. Ona go przemieniła. Mitia, jaki wstyd, o jak wstyd tych pięciu lat, przepłakanych napróżno. Przeklinam je! o przeklinam.
I znów zalała się łzami, nie puszczając jednak ręki Miti.
— Mitia! gołąbku! Nie odchodź jeszcze, powiem ci jedno słówko, — szepnęła, podnosząc twarz ku niemu. — Powiedz mi, kogo ja kocham? Jest tu pewien człowiek, którego kocham, ale który? Ty tylko powiedzieć mi potrafisz. — Na twarzy, jej nabrzmiałej od płaczu, zaigrał uśmiech, a oczy jej błysnęły w ciemności. — Jakeś ty wszedł sokole, wtedy jeszcze, gdyś tu przyjechał, serce we mnie zamarło, a potem szepnęło mi wnet „Głupia! oto ten którego kochasz”. Wszedłeś i wszystko wyjaśniło się nagle. Aleś ty się bał. „Czego on się boi? myślałam?”
— A byłeś taki zalękniony, że słowa nie potrafiłeś wyrzec. Przecież ty nie z tych, coby się kogo mogli lękać. Mnie się on boi, — pomyślałam, tylko mnie. A przecież kazałam ci powiedzieć przez Aloszę, że kochałam cię raz, całą godzinę. I ja głupia mogłam myśleć, że po tobie będę mogła kochać kogo innego. Czy przebaczysz, Mitia? Czy mi darujesz? Czy mnie kochasz? Czy kochasz?
Zerwała się z miejsca i położyła mu ręce na ramionach; Mitia, niemy ze szczęścia, patrzył jej w oczy, patrzył na twarz jej, na uśmiech, aż naraz porwał ją w objęcia i całować począł.
— A przebaczysz, że ci tak dokuczałam? Ze złości to robiłam. Ze złości, starego twego doprowadziłam do utraty rozumu. Pamiętasz, jakeś ty raz u mnie pił, a potem rzuciłeś o ziemię kieliszkiem i roztłukłeś go?
Zapamiętałam to sobie, i dziś, jadąc tutaj, roztłukłam także kielich za podłe serce moje. Mitia! sokole! czemu mnie nie całujesz? Pocałował raz i przestał, patrzy tylko i słucha. Co mnie masz słuchać? Całuj, całuj mocniej, ot tak, jak kochać, to kochać! Niewolnicą twoją będę teraz, na życie całe. O, jak słodko niewolnicą być. Całuj mnie, dręcz, bij, rób ze mną co chcesz. Stój, poczekaj, potem, nie chcę teraz. Idź precz Mitia! Pójdę wpierw wina się napić. Upić się chcę, a potem tańczyć, tak tak.
Wyrwała się z jego objęć i przeszła do sąsiedniej izby, Mitia za nią. „Niech się teraz stanie, co chce, myślał, za taką minutę życie warto oddać”. Grusza wypiła istotnie jeszcze szklankę szampańskiego wina i upoiła się niem natychmiast. Policzki jej zapłonęły, usta rozgorzały, a oczy wprzód błyszczące, zaszły, jakby mgłą i wabiły ku sobie namiętnie. Nawet Kałganowa coś, jakby ugryzło w serce i zbliżył się sam do niej.
— A czułeś ty? jak pocałowałam cię, gdyś tam spał na kanapie, — pytała. — Upiłam się, ot co, a ty jeszcze nie pijany? A ty Mitia, czemu nie pijesz?
— Ja i tak pijany, upoiłem się tobą, ale i wina się napiję.
Wypił szklankę i uczuł się natychmiast pijany, aż się mu to samemu dziwnem wydało, gdyż aż do tej godziny był zupełnie trzeźwy. Wszystko kołować mu zaczęło w oczach, chodził po izbie, śmiał się, zagadywał do różnych ludzi, a wszystko nieprzytomne, jak w gorączce. Jeden tylko kącik pozostał nietknięty w jego świadomości, jak to sam później zeznawał. — Ona. Podchodził ku niej, siadał obok, słuchał jej głosu i patrzył na nią. Ona zaś siedziała na krześle, na zwykłem miejscu i roztkliwiała się. Przyzywała wszystkich do siebie, dziewczęta całowała gdy która do niej podeszła, albo niekiedy żegnała je ręką. Chwila jeszcze, a wybuchnęłaby łkaniem. Bawił ją bardzo starowina, jak nazywała Maksymowa. Ten podbiegał co chwila do niej i całował ją po rękach, każdy paluszek z osobna. Potem wykonał jeszcze jeden solowy taniec, przy akompaniamencie piosenki, którą sam śpiewał.
— Daj mu co Mitieńka, podaruj mu co, on biedny, potrzebujący, — prosiła Grusza. — Och! biedni ci, którym się krzywda dzieje. — Wiesz, Mitia, ja do klasztoru pójdę. Alosza powiedział mi dziś takie słowa, że mi na życie starczą. — Dziś szaleć jeszcze będę, ale jutro do klasztoru. — Dziś szaleć chcę. Ludzie dobrzy, cóż to złego? Bóg daruje. O ja! gdybym mogła, tobym wszystkim, wszystkim darowała. Pójdę po świecie i wszystkich będę o przebaczenie prosić. — „Dobrzy ludzie, powiem, darujcie głupiej babie, ot co”! — Zwierzę ja byłam, to i cóż, modlić się chcę, ot co. Dobrze żyć na świecie. Ach, Mitia niech się oni bawią. Ludzie dobrzy są, wszyscy, co do jednego. Nędzni my wszyscy, a przecie dobrzy. I ja dobra jestem. Chodźcie tu wszyscy do mnie i powiedzcie, pytam was, dlaczego ja taka dobra jestem. — Tak bredziła Grusza, coraz mniej przytomna, aż wreszcie oświadczyła stanowczo, że i ona musi zatańczyć. Wstała z krzesła, ale nie mogła utrzymać się na nogach. — Mitia nie dawaj mi więcej wina, wszystko krąży dokoła mnie, i piec i pokój cały. Ale przecie będę tańczyć, i niech patrzą, niech wszyscy patrzą, jak ja tańczę.
Zamiar to był zupełnie poważny. Wyjęła z kieszeni batystową chusteczkę, a ująwszy ją za jeden koniuszczek, poczęła nią powiewać. Wszyscy ucichli, przysposabiając się do ciekawego widoku, a Maksymow, w zachwycie, przybiegł i zaczął przed nią podrygiwać. Ale Grusza odpędziła go chusteczką.
— No cóż, Mitia, czemu nie idą patrzeć. Zawołaj i tamtych, pocóż ty ich zamknął. Otwórz, niech tu przyjdą patrzeć, jak ja tańczę.
Mitia posłuszny, począł walić pięściami do zaryglowanych drzwi.
— Hej wy! goście, chodźcie i wy tutaj, ona tańczyć będzie i was woła.
— Łajdaki! — zabrzmiała odpowiedź z za drzwi.
— A wy podłajdaki, ot co!
— Dajcie im pokój — zauważył Kałganow, mimo, że sam niepewnie się trzymał na nogach.
— Cicho bądź, smarkaczu mały, cukierki sobie zajadaj, a do nas się nie mieszaj.
— Cóż to? czemu oni pogodzić się z nami nie chcą, — żaliła się Grusza i, wyszedłszy na środek izby, chciała wreszcie rozpocząć taniec.
Dziewki zaśpiewały chórem jakąś okrężną melodyę, ale Gruszy siły nie dopisały.
— Słaba jestem, nie mogę — wyrzekła zmęczonym głosem. — Przepraszam bardzo, ale sił nie mam.
I kłaniać się zaczęła na wszystkie cztery strony, — powtarzając: Przepraszam zawiniłam.
— Upiła się paniusia, — powtarzały ze współczuciem baby, kiwając głowami.
— Upiła się — powtarzał rozpromieniony Maksymow.
— Mitia! odprowadź mnie — prosiła Grusza. I Mitia pochwycił ją na ręce i uniósł skarb swój do przyległej izby, gdzie złożył ją na kanapie, sam zaś ukląkł obok.
— Już czas na mnie, — pomyślał Kałganow, i wyszedł, zostawiając za sobą drzwi szeroko otwarte. Ale w izbie zabawa ciągnęła się dalej, szumna i hałaśliwa.
— Mitia, — mówiła Grusza słabym głosem. — Przyrzekłam ci i będę twoją, ale teraz zostaw mnie samą.
— Bądź spokojna, — szeptał Mitia, — i pozwól, mi zostać przy sobie. Połączymy się już na zawsze, nie teraz, oczywiście nie teraz. — I klęczał wciąż przy niej, nie wypuszczał jej z objęć.
— Ja wiem, ty jesteś zwierz, ale szlachetny człowiek. Teraz będziemy już żyli uczciwie, wszystko musi być uczciwie, — mówiła Grusza, ale słowa plątały się jej na ustach.
— Zabierz mnie Mitia i wywieź, wywieź daleko ztąd, tu żyć nie chcę. A tylko daleko, daleko.
— Tak, tak — potwierdził Mitia, przyciskając ją mocniej do piersi, — zabiorę cię i pojedziemy. Ulecimy ztąd oboje. Życie całe oddam za jeden rok przy tobie. Życie całe. O! gdyby tylko nie ta krew.
— Jaka krew? — Pytała zdziwiona Grusza.
— Nic, nic, — zgrzytnął zębami Mitia.
— Słuchaj! ty chcesz, żeby teraz było wszystko uczciwie, a ja złodziej jestem. Ukradłem pieniądze Kati. Hańba! hańba.
— Kati, tej pannie twojej. Ależ tyś ich nie ukradł. A zresztą, weź odemnie i oddaj jej... i czego krzyczysz? Teraz co moje, to twoje. Na co nam pieniądze? Mamy, to je wnet przepuścimy. Tacyśmy już oboje. Pójdziemy lepiej z tobą ziemię orać. Ja temi oto rękami ziemię kopać będę. Pracować musimy oboje. Słyszysz? Alosza tak kazał. Ja ci nie kochanką będę, a sługą wierną, niewolnicą twoją. Pracować na ciebie będę.
Pójdziemy do tej twojej Kati i pokłonim się jej oboje, prosząc, żeby nam darowała. A jak nie zechce, to się bez tego obejdzie. A ty pieniądze jej odnieś i kochaj mnie. A jej, żebyś się nie ważył kochać, bobym ją zadusiła, oczy bym jej szpilkami wykłuła.
— Ciebie kocham, ciebie jedną i na Sybirze kochać cię będę.
— Czemuż na Sybirze? Niech i na Sybirze, jeśli tak chcesz. I tam pracować będę. Tam śnieg. Lubię jechać sankami po śniegu, i żeby dzwonki dzwoniły dzeń, dzeń. Ot i teraz dzwonią. Ktoś tutaj jedzie. Słyszysz? Słyszysz? Ot i przestało dzwonić.
Bezsilna, zamknęła oczy i usnęła na chwilę. Mitia skłonił głowę na jej piersi i nie zauważył dzwonków, które istotnie zbliżały się co raz bardziej, a teraz nagle zamilkły.
Nie zauważył również, że w chwilę po ucichnięciu dzwonków, ucichły też pieśni i cała pijacka wrzawa w sąsiedniej izbie, i naraz zapanowała tam zadziwiająca, martwa cisza. Grusza otworzyła nagle oczy.
— Co to? — pytała — co to? Czemu tak cicho? Spałam i miałam sen. Jadę niby po śniegu, z człowiekiem kochanym, jadę z tobą niby. A śnieg taki biały i zimno, zimno. Więc tulę się do ciebie i ściskam i całuję. A śnieg błyszczy, wiesz, jak to bywa w noc księżycową, że człowiek prawie jest nie na ziemi. Budzę się, a tu miły przy mnie, jak dobrze.
— Przy tobie, ot tak — powtarzał Mitia, całując suknię jej, piersi, ręce. Lecz naraz zrobiło mu się dziwnie. Zdało mu się, że Grusza nie patrzy już na niego, ale prosto przed siebie, gdzieś powyżej jego głowy, a oczy jej wyrażały nagłe zdziwienie i jakby przestrach.
— Mitia! Kto to podgląda nas? — szepnęła. Mitia odwrócił głowę i zobaczył, że istotnie ktoś rozsunął firankę, wiszącą we drzwiach i patrzy na nich badawczo. I to nie jeden człowiek, ba było ich więcej. Skoczył z miejsca i rzucił się ku patrzącym.
— Proszę tu, proszę tu do nas, — przemawiał głos jakiś stanowczo, choć niezbyt głośno.
Mitia przekroczył próg i stanął nieruchomy. Cała izba pełna była ludzi, ale zupełnie nowych, nie tych, co się tu przed chwilą tak głośno zabawiali. Ludzi tych poznał natychmiast i zimny dreszcz przebiegł go od stóp do głów. Oto ten wysoki, sztywny starzec, w palcie i w czapce z czerwoną opaską — to sprawnik. A ten drugi o wyglądzie suchotnika, w tych starannie wyczyszczonych butach, to zastępca prokuratora. „On ma chronometr, — pomyślał Mitia, — wartości czterystu rubli, niedawno mi go pokazywał”.
A ten młody, drobny, w okularach. Mitia nie pamiętał tylko jego nazwiska, ale wiedział doskonale, że to sędzia śledczy, niedawno tu przybyły. A ten oto, to stanowy, Maurycy Markowicz, którego doskonale zna. Dobry znajomy. Dalej jeszcze ci z blachami i jacyś dwaj chłopi. A za nimi wszystkimi w progu Kałganow i Tryfon Borysicz.
— Ponowię! Czego wy, panowie! — Pytał Mitia, jakby nieprzytomny, aż naraz przypomniał sobie coś i krzyknął na cały głos.
— Aa! rozumiem.
Młody człowiek w okularach wystąpił przed innych i stanowczo, chociaż jakby z żalem — przemówił do Miti:
— Myśmy tu przybyli w sprawie... ważnej, bardzo ważnej. Proszę, zechciej pan przystąpić bliżej, tutaj, ot tu.
— To o starca! — krzyknął Mitia do najwyższego stopnia podniecony. — Rozumiem, to o starca i jego krew.
I jak podcięty usiadł, a właściwie opadł na stojące obok krzesło.
— A! rozumiesz! rozumiesz to teraz! ojcobójco ty, potworze. Krew starca woła przeciw tobie! — zawołał stary sprawnik siny z gniewu, i drżąc z oburzenia.
— Ależ panie, tak nie można! — zaprotestował młody sędzia śledczy, hamując oburzenie sprawnika. — Michale Makarowiczu, nie tak trzeba, nie tak. Proszę, pozwól mi pan samemu przeprowadzić pierwsze badanie oskarżonego. Nie przypuszczałem nigdy, abyś się pan mógł do tego stopnia zapominać.
— Ależ to brudy, zgroza, — krzyczał sprawnik, nie umiejąc powściągnąć zgorszenia i gniewu. — Patrzcie na niego. Pijany, w nocy, w karczmie, w towarzystwie rozpustnej dziewki i we krwi ojca.
— Zgroza!
— Zaklinam was na wszystko, pohamujcie się, Michale Makarowiczu, — prosił zastępca prokuratora, — inaczej i ja będę musiał...
Nie skończył jeszcze, gdy młody sędzia przystąpił do Miti, mówiąc poważnie i surowo.
— Kapitanie Dymitrze Karamazow. Jesteś pan obwiniony o zabójstwo własnego ojca, który zamordowany został dzisiejszej nocy. — Mówił coś jeszcze, jak również i prokurator, ale Mitia nic już nie słyszał i nie rozumiał, patrząc dokoła siebie dzikim wzrokiem.

KONIEC CZĘŚCI CZWARTEJ


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.