Skarb z Franchard/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Skarb z Franchard
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Treasure of Franchard
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


L. STEVENSON


Skarb
z franchard



Spółka Wydawnicza Polska w Krakowie
========= 1909 =========


Z drukarni »Czasu« w Krakowie, pod zarządem A. Świerzyńskiego.



Rozdział i.

Przy umierającym akrobacie.

Posłano po doktora Bourrou przed szóstą. Około ósmej przyszło kilku wieśniaków z okolicy na przedstawienie i powiedziano im, jak się rzeczy mają. Wydało się to im dziwnem zuchwalstwem, by prosty linoskok pozwolił sobie zachorować, jak zwykli śmiertelnicy, i wieśniacy odeszli bardzo niezadowoleni. Około dziesiątej, pani Tentaillon, seryo zaniepokojona, posłała na drugi koniec ulicy po doktora Desprez. Doktór siedział właśnie przy pracy nad swoim rękopisem w jednym rogu malutkiej jadalni, a jego żona drzemała przy kominku w drugim, gdy nadbiegł posłaniec.
— Sapristi! — rzekł doktór. — Powinniście byli przysłać po mnie wcześniej. To wypadek nagły. — I udał się za posłańcem tak jak stał, w pantoflach i szlafmycy.
Do zajazdu było niecałych trzydzieści yardów, ale posłaniec tu się nie zatrzymał. Wszedł jednemi drzwiami, a wyszedł drugiemi na podwórze, i prowadził doktora po wązkich schodach koło stajni na strych, gdzie leżał chory.
Choćby doktór Desprez miał żyć tysiąc lat, nie zapomniałby nigdy swego przybycia do tego pokoju, gdyż nietylko widok był malowniczy, ale chwila ta stanowiła erę w jego egzystencyi. Liczymy wszyscy, nie wiem doprawdy dlaczego, nasze życie od momentu pierwszego pojawienia się w społeczeństwie ludzkiem, jakby od naszego pierwszego upokorzenia, żaden bowiem aktor nie może się ukazać na scenie w sposób bardziej niezręczny. Nie rozwodząc się nad tem dłużej, zdarzają się w życiu każdego z nas różne wzruszające i decydujące wypadki, które mogłyby równie logicznie stanowić okres, jak wypadek urodzenia. I tak na przykład, doktór Desprez, człowiek liczący już po za czterdziestkę, który, jak to mówią, zmarnował życie i w dodatku był żonatym, znalazł się u progu takiego okresu w chwili, gdy otworzył drzwi strychu ponad stajnią pani Tentaillon.
Była to przestronna komnata, rozjaśniona tylko blaskiem jednej świeczki, stojącej na podłodze. Akrobata leżał na wznak na tapczanie: duży człowiek, z donkiszotowskim nosem, zaognionym ciągłą pijatyką. Madame Tentaillon dreptała około chorego, przykładając mu do nóg okłady z gorącej wody i gorczycy, a na krześle tuż przy łóżku siedział mały chłopczyk, jedenasto czy dwunastoletni, bujając nogami. Tych troje, byli to jedyni lokatorowie pokoju, nie licząc cieni. Ale cienie stanowiły towarzystwo same dla siebie. W rozległej i pustej przestrzeni pokoju przybierały one przesadne, olbrzymie rozmiary, podczas gdy światło, padające od nizko postawionej świecy, kreśliło u góry ich bezkształtne skróty. Profil akrobaty rysował się na ścianie karykaturalnie powiększony i śmiech brał patrząc, jak nos jego wydłużał się i kurczył, w miarę jak płomień rzucał nań dorywcze, krótkie błyski. Co się tyczy pani Tentaillon, jej cień przedstawiał tylko zwartą masę ramion, po nad któremi ukazywała się od czasu do czasu półkula głowy. Nogi krzesła wydłużały się, jak cienkie szczudła, a chłopiec siedział zwieszony po nad niemi, niby obłok, unoszący się po nad węgłem dachu.
Chłopiec ten od pierwszego rzutu oka przykuł uwagę doktora. Miał wielką sklepioną czaszkę, czoło i ręce artysty-muzyka i parę czarujących oczu. Nietylko tem, że były wielkie i niezwykle poważne, o najmiększym, ciemno-brunatnym, aksamitnym połysku, ale było w nich jeszcze spojrzenie, które przeszyło na wskróś doktora i zmieszało go dziwnie. Był pewnym, że widział już gdzieś ten wzrok, a jednak nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Zdawało mu się, jakoby ten chłopiec, zupełnie mu przecie obcy, miał oczy starego przyjaciela, lub starego wroga. I malec ten nie dawał mu spokoju. Siedział, najjawniej głęboko obojętny na wszystko, co się wokoło niego działo, a może pogrążony w wyższej kontemplacyi, bębniąc mile nogami o krzesło, z rękami złożonemi nieruchomo na kolanach. Ale, mimo to oczy jego śledziły pilnie każdy ruch doktora, utkwiwszy weń z wytrwałością spojrzenia pełne głębokiej myśli. Desprez sam nie umiałby powiedzieć, czy to on magnetyzował wzrokiem swym chłopca, czy ten jego. Zajął się pilnie chorym: zadawał pytania, badał puls, żartował, unosił się trochę i klął, lecz zawsze gdziekolwiek spojrzał, spotykał wszędzie ciemne oczy, jakby czekające na jego, zawsze z tem samem pytającem, melancholijnem spojrzeniem.
Nareszcie doktór jednym rzutem wpadł na rozwiązanie zagadki. Przypomniał sobie teraz ten wzrok. Jakkolwiek sam prosty jak strzała, chłopczyk miał oczy, jakie idą zawsze w parze z garbem na plecach: nie był wcale ułomnym, ale miało się wrażenie, jakoby ułomna osoba spoglądała z pod jego nizko opuszczonych rzęs. Doktór odetchnął głęboko. Sprawiło mu to wielką ulgę, że znalazł teoryę (gdyż lubił teorye) i wytłómaczył sobie to nagłe zajęcie, jakie w nim chłopiec obudził.
Mimo to załatwił się z chorym z niezwykłym pośpiechem i ciągle jeszcze klęcząc na jednem kolanie na podłodze, odwrócił się nieco i przyglądał chłopcu od stóp do głów, dowoli. Malec nie zmieszał się tem ani trochę i ze swej strony przypatrywał się spokojnie doktorowi.
— Czy to twój ojciec? — zapytał Desprez.
— Och, nie! — odpowiedział chłopiec — to mój pan.
— Czy kochasz go? — pytał dalej doktór.
— Nie, panie — odparł chłopiec.
Pani Tentaillon i Desprez zamienili z sobą znaczące spojrzenie.
— To źle, mój mały — rzekł doktór z pewnym odcieniem surowości w głosie. — Każdy powinien kochać umierających, lub w przeciwnym razie ukrywać raczej swe uczucia.
— Jeżeli patrzyłem czas niejaki na ptaszka, który kradł moje wiśnie, robi mi się smutno, gdy ptaszek ulatuje przez mur mego ogrodu i widzę jak znika w poblizkim lesie. O ileż więcej zasmucać nas winna śmierć człowieka, tej istoty tak silnej, tak rozumnej, tak bogato obdarzonej. Grdy pomyślę, że za kilka godzin usta jego zamilkną, oddech ustanie i nawet cień zniknie ze ściany... ja, który go nigdy nie widziałem, pani Tentaillon, której był tylko gościem, czujemy się przecie trochę wzruszeni.
Chłopiec milczał przez chwilę i zdawał się namyślać.
— Nie znaliście go — odpowiedział wreszcie. — To był zły człowiek.
— Co za mały poganin! — rzekła gospodyni. — Pod tym względem oni wszyscy są jednakowi ci kuglarze, linoskocy, artyści i tam dalej. Nie mają wnętrza!
Doktor przypatrywał się wciąż małemu poganinowi ze ściągniętemi i zlekka podniesionemi brwiami.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— Jan-Marya — odparł chłopiec.
Desprez podskoczył w miejscu, jak to czynił zwykle w chwilach nagłego wzburzenia, i uczuł, że głowa mu wiruje od nowych etnologicznych kombinacyj.
— Celtyckie, celtyckie! — zawołał.
— Celtyckie? — wykrzyknęła madame Tentaillon, która może być zmieszała to słowo z terminem: hydrocefaliczny. — Biedny mały! Czy to niebezpieczne?
— To zależy — odburknął doktór opryskliwie. A potem zwracając się znowu do chłopca:
— A w jaki sposób zarabiasz na życie, Janie-Maryo? — pytał.
— Wywracam koziołki.
— Tak? wywracasz koziołki? — powtórzył Desprez. — To prawdopodobnie zdrowo. Pozwalam sobie przypuszczać, madame Tentaillon, że wywracanie koziołków jest to wcale zdrowy sposób życia. I czy nigdy nic innego nie robiłeś?
— Zanim się tego nauczyłem, kradłem — odpowiedział Jan-Marya poważnie.
— Na honor! — zawołał doktor — jak na twój wiek miły z ciebie człowieczek!
— Gdy mój kolega przyjedzie z Bourron, zakomunikuje mu pani, madame Tentaillon, moją niepomyślną opinię o stanie chorego. Zostawiam go jego pieczy. Ale naturalnie, gdyby wystąpiły jakie niepokojące symptomata, a zwłaszcza w razie nowego ataku, bez wahania walcie do mnie. Nie jestem już doktorem, dzięki Bogu, ale byłem nim kiedyś. Dobranoc pani, madame Tentaillon. Śpij dobrze, Janie-Maryo.

Rozdział ii.

Poranna rozmowa.

Doktór Desprez wstawał zawsze wcześnie. Zanim się wzbiły pierwsze dymy z kominów, zanim pierwszy wóz zaturkotał po mieście, spiesząc do pracy dziennej w polu, można już było widzieć doktora, jak przechadzał się po ogrodzie. Tu uszczknął grono winne, tam spożył dużą gruszkę pod szpalerami, to kreślił końcem swej laski różne fantastyczne arabeski na ścieżce, to schodził w dół i przyglądał się rzece, płynącej w dal bezbrzeżną około małego drewnianego debarkaderu, gdzie przytwierdzał swą łódkę. Wczesny poranek — mawiał — jest najsposobniejszą porą dla tworzenia teoryi. Wstaję wcześniej, niż kto kolwiekbądź w całej wsi — chełpił się kiedyś. — Dlatego też umiem więcej i staram się mniej szkodzić moją wiedzą.
Doktór był miłośnikiem i znawcą wschodów słońca i lubił barwne, teatralne efekta. Posiadał własną teoryę rosy, na podstawie której zwykł przepowiadać pogodę. Co prawda, wszystko prawie służyło mu po temu: dźwięk dzwonów kościelnych ze wszystkich okolicznych wsi, zapachy idące od lasu, odwiedziny i zachowanie się ptaków i ryb, wygląd roślin w ogrodzie, układ chmur, barwa światła i... last, although not least... arsenał meteorologicznych instrumentów w małej budce po nad łąką. Od czasu swego osiedlenia w Gretz, doktór wykierował się na lokalnego meteorologa, bezinteresownego obrońcę miejscowego klimatu. Sądził zrazu, że jest to najzdrowsza miejscowość w całym okręgu. Przy końcu drugiego roku zaręczał, że niema zdrowszej w całym departamencie, a na jakiś czas przedtem, zanim spotkał Jana-Maryę, gotował się wyzwać całą Francyę oraz znakomitszą część Europy o zakład, że żadna z ich okolic nie może mierzyć się pod względem zdrowotności z jego ukochanym zakątkiem.
— Doktór — mawiał — doktór jest to głupie słowo. Nie powinno się go wymawiać przy paniach. Nasuwa ono myśl o chorobie. Uważam to za skazę naszej cywilizacyi, że nie mamy należytego wstrętu przed chorobą. No, co do mnie, ja umywam ręce; wyrzekłem się mych dyplomów; nie jestem żadnym doktorem; jestem tylko wielbicielem jedynej prawdziwej bogini, Hygiei. Ach, wierzcie mi, to ona dzierży berło! I tu w tej malutkiej wioseczce, wzniosła swój przybytek; tu przebywa i rozlewa swe dary. Tu przechadzam się z nią wczesnym porankiem, a ona pokazuje mi, jak krzepkimi uczyniła chłopów, jaką płodność dała polom, jak drzewa rosną wysokie i kształtne pod jej okiem, a ryby w rzece są czyste i zwinne. Reumatyzm — wykrzykiwał w odpowiedzi na jaką niezręczną uwagę, — o, tak, sądzę w istocie, że mamy tu trochę reumatyzmu. Zaledwie można go uniknąć, jak wiecie w sąsiedztwie rzeki. I ma się rozumieć, miejsce leży trochę nizko, i łąki są nieco bagniste, to nie ulega wątpliwości. Ale mój drogi panie, spojrz pan na Bourron! Bourron stoi wysoko, Bourron dotyka lasu; możnaby przypuszczać, że znajduje się tam moc ozonu. Otóż w porównaniu z Gretz, Bourron jest skończoną jatką.
Nazajutrz po swej bytności u chorego linoskoka, doktor zwiedził przystań w końcu ogrodu i długo patrzył na rzekę. To nazywał modlitwą. Ale czy adoracye jego odnosiły się do bogini Hygiei, czy też do jakiego innego, więcej prawowiernego bóstwa, tego nie można było nigdy z całą pewnością odgadnąć. Doktór bowiem wygłaszał różne niejasne wyrocznie: czasem oświadczał, iż rzeka jest arcywzorem zdrowia ciała; czasem wysławiał ją, jako wielkiego moralnego kaznodzieję, wieszczącego spokój, wytrwałość i pilność znużonym duchom ludzkim. Po niejakim czasie, gdy jaka mila lub więcej przejrzystej wody przesunęła się w wartkim pędzie przed jego oczyma, gdy przyjrzał się paru rybkom, które wypłynąwszy na powierzchnię fal, zabarwiły ją srebrnawym połyskiem; gdy nasycił oczy dowoli widokiem długich cieni, ścielących się od drzew po przez rzekę z drugiego brzegu, z migającemi w pośrodku dróżkami ruchomego światła słonecznego, przebiegł raz jeszcze cały ogród i wyszedł przez dom na ulicę, czując się mile ochłodzonym i orzeżwionym.
Odgłos kroków doktora po bruku rozpoczynał krzątaninę dzienną, gdy wieś cała była jeszcze pogrążoną w głębokim śnie. Wieża kościelna migotała chwiejnie w witającym blasku słońca; ptaki krążące około niej, zdawały się pływać w atmosferze, niezwykle rozrzedzonej; a doktór krocząc w wydłużonym, przejrzystym cieniu, wciągał pełnymi płucami ożywcze ranne powietrze i czuł się zadowolonym z poranku.
Na jednym ze słupków przed wejściem do wozowni pani Tentaillon spostrzegł małą ciemną figurkę, w kontemplacyjnej postawie i natychmiast poznał Jana-Maryę.
— Aha! — rzekł, zatrzymując się przed nim, z rękami na obu kolanach. — A więc wstajemy wcześnie, czy tak? Zdaje mi się, że posiadamy wszystkie wady filozofa?
Chłopiec powstał z miejsca i skłonił się poważnie.
— A jak się ma nasz pacyent? — zapytał Desprez.
Okazało się, że pacyent ma się mniej więcej jednakowo.
— A dlaczego wstajesz tak wcześnie? — ciągnął dalej doktór.
Jan-Marya, po długiem milczeniu oświadczył, że sam nie wie.
— Sam nie wiesz? — powtórzył Desprez. — My zwykle nic nie wiemy, kochanku, póki się nie postaramy dowiedzieć. Zapytaj się swej świadomości? No rozwiąż mi to pytanie. Czy lubisz wstawać wcześnie?
— Tak — odpowiedział chłopiec powoli — tak, lubię.
— A dlaczego to lubisz? — ciągnął dalej doktór. — (Postępujemy teraz metodą sokratyczną). Dlaczego to lubisz?
— Bo jest cicho — odpowiedział Jan-Marya — i niemam nic do roboty i zdaje mi się, że jestem wtedy lepszy...
Doktór Desprez siadł na słupku z przeciwnej strony. Zaczynała go interesować rozmowa, ponieważ chłopiec mówił widocznie z namysłem i starał się odpowiadać szczerze.
— Zdaje się, że miło ci jest czuć się dobrym — rzekł doktór. — Otóż teraz mój chłopcze, zadziwiasz mię niewymownie. Wspomniałeś podobno, iż byłeś złodziejem, a te dwie rzeczy nie zgadzają się z sobą.
— Czy to bardzo źle kraść? — zapytał Jan-Marya.
— Taką przynajmniej jest ogólna opinia, mój mały — odparł doktór.
— Nie, ale tak, jak ja kradłem — tłómaczył tamten. — Nie mogłem inaczej. Myślę, że chyba słuszną jest rzeczą mieć chleb, brak jego daje się uczuć tak dotkliwie. A potem, bito mię zbyt okrutnie, gdy wracałem z niczem — dodał. — Rozumiałem już, co jest dobre, a co złe, gdyż przedtem uczył mię pewien ksiądz, który był bardzo dobrym dla mnie. (Przy słowie »ksiądz« doktór wykrzywił się straszliwie). Ale zdawało mi się, że gdy się niema co jeść i jest się bitym, to zmienia postać rzeczy. Nie byłbym kradł ciastek z pewnością, ale każdy kradłby chleb.
— Tak więc — mówił doktór szyderczo — prosiłeś zapewne Pana Boga o przebaczenie i wyłożyłeś mu całą sprawę szczegółowo.
— Dlaczego, panie? — spytał Jan-Marya. — Nie rozumiem.
— Ale twój ksiądz zrozumiałby niewątpliwie — odrzucił Desprez.
— Przypuszczałbym, że Pan Bóg zrozumie mię sam — odpowiedział tamten. — Pan jesteś innego zdania, jak widzę, ale w takim razie, to sam Pan Bóg sprawiał, że tak myślałem, nieprawdaż?
— Malcze, malcze — rzekł doktór Desprez. — Powiedziałem ci już, że posiadasz wszystkie wady filozofa, jeżeli posiadasz także jego cnoty, odchodzę. Jestem badaczem błogosławionych praw zdrowia, obserwatorem skromnej i umiarkowanej natury i jej zwykłych dróg, i nie umiem zachować równowagi duchowej w obecności potworu. Czy zrozumiałeś?
— Nie, panie — rzekł chłopiec.
— Zaraz ci wytłómaczę — odparł doktór. — Spójrz na niebo, tam, za dzwonnicą najpierw, gdzie jest ono tak przejrzyste, a potem w górę, podnosząc wysoko głowę, wprost aż na szczyt wieży, gdzie jest już tak szafirowe, jak w południe. Czyż to nie piękna barwa? Czy nie raduje serca? Patrzymy na nią przez całe nasze życie, dlatego zrosła się z naszemi najpoufniejszemi myślami. A teraz — zmieniając ton — wyobraź sobie, że niebo przybrało nagle ożywioną i ognistą barwę bursztynu, podobną barwie rozżarzonych węgli, rozpłomieniając się ku górze ciemnym szkarłatem, nie zdaje mi się, by widok ten był mniej pięknym, ale czy podobałby ci się tak samo?
— Nie sądzę — odpowiedział Jan-Marya.
— Ani ty mnie — rzekł doktór opryskliwie. — Niecierpię wszystkich dziwaków, a ty jesteś najdziwniejszym malcem w całym świecie.
Jan-Marya zdawał się rozważać przez chwilę, potem podniósł głowę i mierząc doktora wzrokiem, z minką naiwnie pytającą. — Ale czyliż z pana także nie najdziwniejszy gentleman? — zapytał.
Doktór upuścił kij, pochwycił chłopca w objęcia, przycisnął go do łona i ucałował w oba policzki.
— Cudowny, cudowny bęben! — wołał. — Co za poranek, co za godzina dla czterdziesto-dwuletniego teoretyka! nie! — ciągnął dalej, zwracając się ku niebu — nie wiedziałem, że tacy malcy istnieją; nie wiedziałem, że się tacy chowają; zwątpiłem o moim rodzie! i patrzcie go! Jest to — dodał, podnosząc kij — jakby spotkanie kochanków. Nadszczerbiłem moją najulubieńszą laskę w tej chwili uniesienia. Szczęściem, szkoda nie jest ważną. — Pochwycił wzrok chłopca, patrzącego nań z jawnem podziwem, zakłopotaniem i trwogą. — Hallo! — zawołał — dlaczego tak patrzysz na mnie? Na honor, sądzę, że ten chłopiec pogardza mną!
— Czy pogardzasz mną chłopcze?
— O nie! — odpowiedział Jan-Marya poważnie — tylko nie rozumiem.
— Musisz mi wybaczyć, sir — rzekł doktór z powagą. — Jestem jeszcze tak młody! O! tam do licha! — zaklął na stronie pocichu. I usiadłszy znowu, patrzał na chłopca sardonicznie. — Zakłócił on spokój mego poranku — rozmyślał. — Będę nerwowy cały dzień i nie będę mógł ze wzruszenia trawić należycie. Trzeba się trochę uspokoić. — Odwrócił się więc na chwilę od zaprzątających go myśli wysiłkiem woli dawno praktykowanym i zatopił się całą duszą w kontemplacyi poranku. Wciągał pełną piersią powietrze, smakując je krytycznie, jak znawca próbuje wino, i przedłużał wydychanie z hygienicznem amatorstwem. Liczył drobne plamki chmur na niebie. Śledził okiem ruchy ptaków, krążących wokoło wieży kościelnej, patrzał, jak zataczając malowniczy łuk w długim, posuwistym locie, zwisały nagle nieruchomo, lub wyrzucając w pędzie fantastyczne łamańce, biły powietrze rozpostartemi szeroko skrzydłami. W ten sposób odzyskiwał spokój ducha i obojętność zwierzęcą: pewność swych członków, pewność siły swego wzroku, świadomość, że powietrze posiada smak orzeźwiający i soczysty, jak owoc, rozpływający się w ustach.
Nareszcie, w zupełnem zapomnieniu, zaczął śpiewać. Doktor znał tylko jedną aryę: Malbrough s’en va-t-en guerre, ale z nią nawet utrzymywał tylko stosunki czystej uprzejmości. Swoje muzyczne popisy chował na chwile, gdy był sam i czuł się szczęśliwym.
Wyraz cierpienia, odbijający się na twarzy chłopca, przywołał go nagle na ziemię.
— Co myślisz o moim śpiewie? — zapytał, urywając wpół nuty, a nie otrzymując odpowiedzi: — Co myślisz o moim śpiewie? — powtórzył rozkazująco.
— Nie podoba mi się — wybąkał Jan Marya.
— O, patrzcie go! — zawołał doktor; prawdopodobnie jesteś sam wirtuozem?
Śpiewam lepiej, niż pan — odpowiedział śmiało chłopiec.
Doktor patrzył nań przez kilka minut w osłupieniu. Czuł, że zaczyna wpadać w gniew, rumienił się sam za siebie i to go jeszcze bardziej rozdrażniało. — Czy w taki sposób przemawiasz także do swego pana? — zapytał nareszcie, wzruszając ramionami.
— Nie mówię doń wcale! — odpowiedział chłopiec — nie kocham go.
— A więc kochasz mnie? — wybuchnął doktor Desprez z niezwykłą żywością.
— Nie wiem — odpowiedział Jan-Marya.
Doktór wstał.
— Życzę ci miłego poranku — rzekł. — Dość mam już ciebie. Może w żyłach twoich płynie krew, może niebieski nektar, albo może krąży w nich tylko zwyczajne powietrze, którem oddychamy. Ale jednej rzeczy pewny jestem niezłomnie: że nie jesteś ludzką istotą. Nie, chłopcze — krzyczał, potrząsając przed nim kijem — nie jesteś ludzką istotą! Zapisz to, zapisz sobie w pamięci: »Nie jestem ludzką istotą, niemam żadnej pretensyi być ludzką istotą! Jestem bożkiem, senną zjawą, aniołem, akrostychem, illuzyą, co się komu podoba, ale nie ludzką istotą!« A teraz, moje uniżone służby szanownemu panu i do widzenia.
To mówiąc, doktor oddalił się szybko ulicą, nieco wzburzony, a chłopiec stał, nie ruszając się z miejsca i patrząc przed siebie w niemem zdumieniu.

Rozdział iii.

Adoptacya.

Madame Desprez, zwiąca się chrześcijańskiem imieniem Anastazyi, przedstawiała nader miły typ kobiecy: tęga brunetka, o nadzwyczaj zdrowym wyglądzie, z chłodnemi, gładkiemi policzkami, spokojnemi ciemnemi oczyma i rękoma, których ani sztuka, ani natura nie zdołałaby poprawić. Należała ona do tego rodzaju osób, po których wszelaka przeciwność prześlizguje się, jak letni obłok, co najwyżej i w najgorszym z wypadków ściągnęłaby przez jedno mgnienie swe gęste brwi w pionową zmarszczkę, ale po chwili jużby to przeszło. Miała w sobie wiele pogody zadowolonej mniszki, choć bardzo mało z jej pobożności, gdyż Anastazya była wysoce światowego usposobienia: lubiła ostrygi i stare wino, a nawet nieco śmiałe żarty, oddaną zaś była mężowi więcej w swoim własnym, aniżeli w jego interesie. Była niewzruszenie dobroduszną, ale nie miała najlżejszego pojęcia o jakiemkolwiek zaparciu i samopoświęceniu. Mieszkać w tym miłym, starym domu, z rozciągającym się po za nim zielonym ogrodem i grządkami ślicznych kwiatów przed oknem, jeść i pić jaknajsmaczniej, pogawędzić od czasu do czasu z sąsiadką maleńki kwadransik, nie nosić nigdy gorsetu, ani wciętej sukni, wyjąwszy gdy jechała za sprawunkami do Fontainebleau, mieć zawsze świeży zasób pieprznych romansów pod ręką, wreszcie być żoną doktora Desprez i nie mieć żadnego powodu do zazdrości, były to rozkosze, wypełniające po brzegi czarę jej życia. Ci, co znali doktora za jego kawalerskich czasów, gdy był (również) naszpikowany tyluż teoryami, co teraz, ale innego rodzaju, przypisywali jego obecną filozofię studyom, jakie miał sposobność czynić nad Anastazyą. Jej to pół-zwierzęcą szczęśliwość starał się on wyrozumować w system racyonalistyczny i może bezwiednie naśladował.
Madame Desprez była prawdziwą artystką w sztuce kuchennej i przyrządzała kawę prawdziwie po mistrzowsku. Miała bzika na punkcie porządku i zaraziła nim doktora. Każda rzecz musiała stać na swem miejscu; wszystko co się dało wyglansować, świeciło się wspaniale; a kurz był rzeczą wygnaną z jej królestwa. Alina, jedyna służąca państwa Desprez, nie miała nic innego do roboty, tylko wycierać i czyścić. Tak więc doktor Desprez żył w swym domu, niby tuczone cielę, w cieple i wygodzie, aż się dusza radowała.
Posiłek południowy był wyborny. Znalazł się zawsze na stole dojrzały melon, jaka ryba rzeczna w niezrównanym sosie bearneńskim, fricassé z tłustej kury i półmisek szparagów, a na deser owoce. Doktor wypijał pół butelki plus jedną szklankę, żona pół butelki minus tę samą ilość, co było małżeńskim przywilejem, doskonałego Côte-rôtic, stojącego już siedm lat w piwnicy. Następnie podawano czarną kawę i flaszkę Chartreuse dla pani, gdyż doktor nie uznawał i nie znosił podobnych dekoktów; poczem Alina oddalała się, pozostawiając zaślubioną parę rozkoszy wspomnień i trawienia.
— Bardzo to szczęśliwa okoliczność, moja ukochana — zauważył doktor — ta kawa jest wyśmienita, bardzo szczęśliwa okoliczność, wogóle biorąc. Anastazyo, błagam cię, obejdź się bez tej trucizny choć dzisiaj, tylko ten jeden dzień, a stawiam w zastaw moją reputacyę, że wnet odczujesz błogie tego skutki.
— Cóż to za szczęśliwa okoliczność, mój przyjacielu? — zapytała Anastazya, nie zwracając uwagi na protest, który się powtarzał codziennie.
— Że nie mamy dzieci, moja piękna — odpowiedział doktor. — Rozmyślam nad tem coraz więcej, w miarę, jak lata płyną i z coraz większą wdzięcznością dla tej władzy, co rozdaje podobne strapienia. Twoje zdrowie, kochanko, mój spokój naukowy, nasze małe przysmaczki kuchenne, jakby to wszystko na tem ucierpiało, jakby niezawodnie musiało zostać poświęconem. I dla kogo? Dzieci są ostatniem słowem ludzkiej niedoskonałości. Zdrowie ucieka przed ich widokiem. Krzyczą one, moja droga; zadają drażliwe pytania; chcą, żeby je karmić, umywać, wychowywać, ucierać im nosy, a potem w odpowiednim czasie łamią nam serca, jak ja łamię ten kawałek cukru. Para takich skończonych egoistów, jak my, powinna strzedz się potomstwa, jak niewierności.
— W istocie — odparła i zaśmiała się. — Jak to podobne do ciebie dworować sobie z tego, na co nie możesz nic poradzić.
— Moja droga — rzekł doktor uroczyście. — Mogliśmy byli adoptować.
— Nigdy! — zawołała pani. — Nigdy, doktorze! przynajmniej za moją zgodą. Gdyby dziecko było mojem własnem ciałem i krwią, to co innego. Ale ładować sobie na ramiona skutki czyjejś nieroztropności? nie, mój drogi przyjacielu, na to mam za wiele rozsądku!
— Właśnie — odpowiedział doktor. — Mamy go oboje. I tem bardziej rad jestem twej roztropności, ponieważ... ponieważ. — Spojrzał na nią bystro.
— Ponieważ co? — spytała z niejasnem przeczuciem niebezpieczeństwa.
— Ponieważ znalazłem odpowiednią osobę — rzekł doktor stanowczo — i chcę ją adoptować dziś po południu.
Anastazya patrzyła nań jak po przez mgłę.
— Straciłeś zmysły — rzekła, a w głosie jej drgnęło coś, niby zapowiedź burzy.
— Bynajmniej — odparł — władam niemi doskonale. A oto dowód: zamiast starać się upozorować moją zmienność, wolałem, aby cię z góry przygotować, uwydatnić ją jeszcze silniej. Poznasz po tem, spodziewam się, filozofa, który ma niewysłowione szczęście nazywać cię swą małżonką. Fakt jest, że w rachubach swoich nie liczyłem się z trafem. Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę mego rodzonego syna. Otóż, przeszłej nocy znalazłem go. Nie trwóż się niepotrzebnie, moja droga. Niema w nim ani kropli mojej krwi, o ile mi wiadomo. To jego umysł, kochanie, jego umysł nazywa mię swym ojcem.
— Jego umysł? — powtórzyła z cichym śmiechem, środkującym pomiędzy szyderstwem, a atakiem hysterycznym. — Jego umysł, doprawdy! Henri, czy to jest idyotyczny żart, czy zwaryowałeś? Jego umysł. A cóż mój umysł?
— Słusznie — odpowiedział doktór, wzruszając ramionami — trafiłaś w samo sedno. Będzie on, niestety, wyjątkowo antypatycznym dla mej zawsze ślicznej Anastazyi. Nigdy go ona nie będzie mogła zrozumieć; nigdy on jej nie zrozumie. Poślubiłaś zwierzęcą stronę mej natury, moja droga, ale to moja duchowa strona czuje swe pokrewieństwo z Janem-Maryą. Tak dalece, że, aby być zupełnie szczerym, ja sam patrzyłem nań z pewną obawą. Pojmiesz łatwo, że oznajmiam ci prawdziwe nieszczęście. Powstrzymaj twe łzy, Anastazyo — przerwał głosem pełnym czułej troskliwości — nie płacz po jedzeniu, zepsujesz sobie na pewno trawienie.
Anastazya opanowała się.
— Wiesz, jak chętnie ustępuję ci zawsze — powiedziała — we wszystkich rozsądnych rzeczach. Ale co do tego punktu...
— Moje drogie kochanie — przerwał doktor z żywością, śpiesząc zapobiedz odmowie — kto życzył sobie opuścić Paryż? Kto kazał mi wyrzec się kart, opery, bulwarów i moich towarzyskich stosunków i tego wszystkiego, co stanowiło moje życie, zanim cię poznałem? Czy byłem wierny? Czy byłem posłuszny? Czy nie znosiłem mego losu wesoło? Mówiąc uczciwie, Anastazyo, czy mam prawo do pewnych zastrzeżeń z mej strony? Mam, i ty wiesz o tem. Zastrzegam sobie syna!
Anastazya spostrzegła swą klęskę, zmieniła natychmiast taktykę.
— Złamiesz me serce! — westchnęła.
— Ani trochę — odparł. — Będziesz się czuć nieco nieswoją w ciągu pierwszego miesiąca, zupełnie tak samo, jak ja, gdy po raz pierwszy przywieziono mię do tej lichej wiosczyny. Potem twój przedziwny rozsądek i niezrównany temperament zwycięży i widzę cię już zadowoloną, jak zawsze, i czyniącą twego męża najszczęsliwszym z ludzi.
— Wiesz, że nie umiem ci nic odmówić — rzekła z ostatniem drgnięciem oporu — nic, coby mogło uczynić cię szczęśliwszym. Ale czyż to cię uszczęśliwi? Czy jestes pewnym tego, mój mężu? Znalazłeś go, powiadasz, zeszłej nocy! Może to być najgorszy z nicponi!
— Nie zdaje mi się — odrzucił doktór. — Ale nie sądź, abym był tak nierozważny i adoptował go na poczekaniu. Jestem, pochlebiam sobie, człowiekiem, znającym wybornie świat. Mam wszelkie możliwości na widoku i plan mój zastosowany jest do wszystkich. Biorę malca, jako chłopca stajennego. Jeżeli będzie urwiszował, szemrał, jeżeli będzie chciał nas porzucić, poznam, że się omyliłem; nie uznam go za syna i przepędzę na cztery wiatry.
— Nigdy nie uczynisz tego — rzekła żona — znam twoje dobre serce.
Wyciągnęła doń rękę z westchnieniem; doktor uśmiechnął się, biorąc ją i podnosząc do ust. Wygrał sprawę daleko łatwiej, niż się spodziewał, gdyż po raz to już może dwudziesty doświadczył skuteczności swego niezawodnego argumentu, wzmianki o powrocie do Paryża. Sześć miesięcy, spędzonych w stolicy, dla człowieka z przeszłością i stosunkami doktora, oznaczało niechybną i zupełną ruinę. Anastazya ocaliła resztki majatku, przytrzymując męża jak najściślej na wsi. Sama nazwa Paryża przejmowała ją strachem, i pozwoliłaby raczej doktorowi założyć menażeryę w tylnej części ogrodu i nawet przyjąć chłopca stajennego, aniżeli dopuścić, aby kwestya powrotu do miasta wróciła pod dyskusyę.
Około czwartej po południu biedny linoskok wydał ostatnie tchnienie; ani razu, od pierwszego ataku, nie wróciwszy do świadomości. Doktor Desprez był obecnym przy jego ostatnich chwilach i oznajmił, że farsa skończona. Potem ujął Jana-Maryę za ramię i wyprowadził go do ogródka przy zajeździe, gdzie znajdowała się wygodna ławka nad rzeką. Tu usiadł sam i posadził go przy sobie po lewej stronie.
— Janie-Maryo — rzekł z wielką powagą — świat ten jest niezmiernie wielki, a nawet Francya, która stanowi tylko malutki jego kącik, jest za przestronnem miejscem dla tak małego chłopca, jak ty. Na nieszczęście pełno tu zabiegliwych, przeciskających się, rojących ze wszech stron ludzi, a niestety! zbyt mało piekarni dla tylu głodnych ust. Twój pan umarł. Nie potrafisz zarobić sam na życie dla siebie. Nie chciałbyś kraść? Położenie twoje zatem nie jest zbyt godnem zazdrości? Jest ono, jak w danej chwili, krytycznem. Z drugiej strony widzisz we mnie człowieka jeszcze nie starego, choć już w pewnym wieku, cieszącego się dotąd młodością serca i umysłu, człowieka nauki, który umiał się nieźle urządzić wśród trosk tego świata, utrzymuje dobry stół, i słowem, ani jako przyjaciel, ani jako wróg nie jest do pogardzenia. Ofiaruję ci wikt i ubranie, i będę ci dawał lekcye wieczorami, co będzie niezrównanie stosowniejszem dla chłopca twego pokroju, niż nauka wszystkich księży w Europie, razem wziętych. Nie obiecuję ci żadnej pensyi, ale skoro tylko zechcesz mię porzucić, znajdziesz drzwi otwarte i dam ci sto franków na drogę. Natomiast, posiadam starego konia i powóz, który nauczysz się bardzo prędko czyścić, oboje utrzymywać w porządku. Nie śpiesz się z odpowiedzią i przyjmij moją propozycyę, lub odrzuć ją, jak ci się podoba. Tylko to jedno pamiętaj, że ja nie jestem żadnym sentymentalistą, ani miłosierną osobą, i jeżeli czynię ci tę propozycyę, to dlatego, że mam w tem swoje własne widoki, że spostrzegam wyraźnie jakąś korzyść dla siebie. A teraz, namyśl się.
— Będę bardzo rad. Nie wiem, co innego mógłbym zrobić. Dziękuję panu z całego serca i będę się starał być użytecznym — powiedział chłopiec.
— Dziękuję ci — rzekł doktor serdecznie, powstając równocześnie i ocierając pot z czoła, gdyż przechodził męki czyścowe, póki rzecz znajdowała się w zawieszeniu. Odmowa po scenie południowej wystawiłaby go w śmiesznem świetle przed Anastazyą.
— Jaki gorący i parny wieczór, (niewątpliwie). Zawsze chciało mi się być rybą w lecie, Janie-Maryo, tu w Loing, niedaleko Gretz. Leżałbym sobie pod lilią wodną i słuchałbym dzwonów, które muszą dźwięczeć bardzo delikatnie tam w głębi. Toby dopiero było miłe życie! Jak sądzisz Janie-Maryo?
— Tak — odpowiedział Jan-Marya.
— Dzięki Bogu, nie brak ci wyobraźni — zawołał doktor, całując chłopca z właściwem sobie wylaniem, pomimo że postępowanie to zdawało się dekoncertować pacyenta prawie tak, jak gdyby był angielskim uczniakiem w tym samym wieku. — A teraz — dodał — zaprowadzę cię do mojej żony.
Madame Desprez siedziała w jadalni, osłonięta lekką szatą. Wszystkie żaluzye były spuszczone, a podłoga tarcicowa dopiero co skropiona wodą. Pani Desprez miała oczy wpół przymknięte, ale udawała, gdy weszli, że czyta jakąś powieść. Jakkolwiek była ona wielce ruchliwą i skrzętną niewiastą, lubiła wypocząć sobie czasami i obdarzoną była niezwykłą skłonnością do snu.
Doktor dokonał prezentacyi z całą uroczystością i dodał na zakończenie, ku wspólnej korzyści stron obu: — Starajcie się polubić, przez wzgląd na mnie.
— Jest bardzo ładny — rzekła Anastazya. — Czy chcesz mię pocałować, mój śliczny, mały chłopczyku?
Doktór, wściekły, odciągnął ją na stronę.
— Czy zwaryowałaś, Anastazyo! — rzekł. — Czy to ma być ów takt kobiecy, o którym słyszę bez końca? Niebiosa mi świadkiem, nie spotkałem się z nim nigdy w życiu! Postępujesz z mym małym filozofem, jak z dzieciakiem. Trzeba doń mówić z większym szacunkiem, powiadam ci. Nie chcę, aby go całowano i cackano się z nim, jak ze zwykłem dzieckiem.
— Zrobiłam to tylko, aby ci uczynić przyjemność, z pewnością — odparła Anastazya — ale będę się starała poprawić.
Doktor przeprosił ją za swe uniesienie.
— Ale pragnąłbym — ciągnął dalej — aby się czuł jak w domu pomiędzy nami. Staraj się, staraj poprawić, jeżeli wogóle kobiety zdolne są zrozumieć młodzież, ale rzecz prosta, nie! i ja tracę napróżno moje słowa. Trzymaj przynajmniej, o ile potrafisz, język za zębami i przypatruj się pilnie, jak ja postępuję; to ci posłuży za wzór.
Anastazya zastosowała się do rozkazu i przypatrywała się bacznie postępowaniu doktora. Zauważyła, że uścisnął chłopca trzy razy w ciągu wieczoru i udało mu się tak dobrze stropić i zawstydzić malca, że ten stracił niemal mowę i apetyt. Ale posiadała ona prawdziwy kobiecy heroizm w drobnostkach. Nietylko wyrzekła się taniej zemsty wykazania mężowi jego własnych błędów, ale starała się jak mogła zatrzeć ich przykre wrażenie wobec Jana-Maryi. Gdy po kolacyi Desprez wyszedł odetchnąć po raz ostatni świeżem powietrzem przed udaniem się na spoczynek, Anastazya podeszła do Jana-Maryi i wzięła go za rękę.
— Niech cię sposób postępowania mego męża nie dziwi i nie przestrasza — rzekła. — Jest on najlepszym z ludzi, ale przytem tak mądrym, że czasem trudno go zrozumieć. Oswoisz się z nim wkrótce, a wtedy pokochasz go, bo każdy musi go kochać. Co do mnie, możesz być pewny, że będę się starała uczynić cię szczęśliwym i nie będę nudzić cię wcale. Zdaje mi się, że będziemy najlepszymi przyjaciółmi, to jest ty i ja. Nie jestem bardzo mądra, ale mam bardzo dobre serce. Czy chcesz mię pocałować? — Nadstawiła mu policzek i wzięła go w ramiona, a potem rozpłakała się.
Doktór zastał ich, wchodząc, splecionymi we wzajemnym uścisku. Wniósł stąd, że żona jego znowu zawiniła, i zaczął właśnie strasznym głosem — Anastazyo — gdy ta ostatnia spojrzała nań z uśmiechem, wznosząc palce do góry. Dał więc pokój ździwiony, a tymczasem Anastazya zaprowadziła chłopca do przygotowanej dlań izdebki na strychu.

Rozdział iv.

Wychowanie filozofa.

Po odbytej w ten sposób szczęśliwie installacyi adoptowanego chłopca stajennego, życie w domu doktora potoczyło się znowu swoim zwykłym, cichym i jednostajnym trybem. Jan-Marya porał się około powozu i konia w ciągu rana; czasami pomagał w gospodarstwie; czasami spacerował z doktorem, aby czerpać mądrość u samego źródła, a wieczorami wtajemniczanym bywał w tajniki nauki języków martwych. Zachował swoją szczególną pogodę umysłu i obejścia; rzadko kiedy co zbroił; ale czynił tylko bardzo średnie postępy w naukach i czuł się zawsze trochę obcym w domu.
Doktor był wzorem regularności. Całe przedpołudnie pracował nad swą wielką książką: »Farmakopea porównawcza, albo historyczny słownik wszelkich lekarstw«. Dzieło to, jak dotąd, składało się przeważnie ze skrawków papieru i szpilek. Po ukończeniu miało zapełnić wiele szacownych tomów i połączyć rozległą erudycyę starożytniczą z zawodową użytecznością. Ale doktor kochał się w literackim wdzięku i malowniczości; dowcipna anegdota, ciekawy rys obyczajów, moralne określenie, albo dźwięcznie brzmiący epitet miały niezawodne pierwszeństwo przed rzeczywistym naukowym dokumentem. Nie wiele brakowało, a doktor byłby napisał swoją »Farmakopeę porównawczą« wierszem! Artykuł »Mumia« na przykład, był już zupełnie wykończony, mimo że reszta dzieła nie postąpiła jeszcze po za literę A. Artykuł ów był bardzo obszerny i zajmujący, pisany z zacięciem i barwnie, dokładny, pełen erudycyi, słowem artykuł literacki; ale zaledwie mógłby on podać jakie wskazówki praktykującemu doktorowi naszych czasów. Żona ze swoim kobiecym sprytem pochwyciła te braki i wykazywała je z niewzruszoną szczerością; doktor był trochę drażliwym na punkcie swych mumii i odczuwał czasem aluzyę dość dotkliwie.
Po obiedzie i należytej przerwie na trawienie, wychodził na spacer, czasem sam, czasem w towarzystwie Jana-Maryi, gdyż pani wolałaby raczej wszelkie utrapienie, niż pieszą przechadzkę.
Była to, jak już powiedziałem, bardzo czynna osoba, nieustannie zabiegająca koło materyalnych wygód, i gotowa zdrzemnąć się nad książką, skoro tylko nie miała nic do roboty. Nie było w tem zresztą nic złego, ponieważ nigdy nie chrapała i nigdy nie traciła właściwej sobie pogody i miłej cery w czasie snu. Przeciwnie, wyglądała jak prawdziwe uosobienie rozkosznego i apetycznego dobrobytu i budziła się spokojnie, z całą przytomnością swych władz. Obawiam się, że była ona w wysokim stopniu zwierzęciem, ale bardzo miłem zwierzęciem. Tak więc nie wiele zajmywała się Janem-Maryą; ale sympatya, jaka się wywiązała między nimi pierwszego wieczoru, pozostała niezachwianą. Od czasu do czasu ucinali z sobą przypadkową pogawędkę, przeważnie o różnych sprawach gospodarskich, czasami ku wielkiej konsternacyi doktora, wybierali się razem do tej świątyni poniżającego przesądu, jaką był kościół wiejski, a dwa razy na miesiąc jeździli w swych najpiękniejszych odświętnych sukniach do Fontainebleau i wracali obładowani sprawunkami. Słowem, jakkolwiek doktor wciąż był święcie przekonany, że dzieli ich nieprzejednana antypatya, stosunek obojga był tak serdeczny, przyjacielski i poufny, jak tylko pozwalały na to ich odrębne usposobienia. Lękam się wszakże, że w głębi duszy pani pogardzała miłosiernie i litowała się nad chłopcem. Gatunek jego cnót nie imponował jej bynajmniej. Lubiła ona całkiem inny rodzaj chłopców. Ideałem jej był zwinny, ugrzeczniony, śmiały, trochę swawolny młodzian, z czapką w ręku, gotów lecieć na skinienie, zgadujący myśli z oczu. Lubiła trochę gadatliwości, wdzięku, jaką małą słabostkę, zapowiedź drugiego doktora Desprez. Przytem, było to jej niezłomnem przekonaniem, że Jan-Marya jest tępy na umyśle.
— Biedny, kochany chłopiec — rzekła raz — jaka szkoda, że jest taki głupi.
Nie powtórzyła już tego nigdy po raz drugi, albowiem doktor rzucił się, jak dziki byk, oskarżając ją samą o tępość pojęcia, opłakując swój nieszczęsny los, który skojarzył go tak niedobranie z oślicą, i, co wzruszyło Anastazyę niewypowiedzianie więcej, wystawiając na szwank przez swą gestykulacyę całość porcelany stołowej. Ale pocichu pozostała mimo to przy swej opinii i gdy czasami Jan-Marya siedział nieruchomy, blady, ale bynajmniej nie nieszczęśliwy nad jakiem nieskończonem zadaniem, chwytała pierwszą sposobną chwilę w nieobecności doktora, zbliżała się do wychowańca, obejmowała go za szyję i wyrażała mu całe swe współczucie. — Nie trap się — mówiła — ja także nie jestem wcale mądra, ale zaręczam ci, że nie sprawia to najmniejszej różnicy w życiu.
Zapatrywania doktora były naturalnie trochę odmienne. Szanowny ten gentleman nie nużył się nigdy dźwiękiem swego własnego głosu, który, mówiąc szczerze, brzmiał dość mile dla słuchu. Doktor miał teraz słuchacza, który nie był tak cynicznie obojętnym, jak Anastazya, i który czasem dodawał mu bodźca najtrafniejszemi uwagami. A przytem, czyż nie wychowywał on chłopca? Wychowanie zaś, przyznają to wszyscy filozofowie, jest najfilozoficzniejszą z powinności. Cóż może być bardziej niebiańskiem dla biednego rodzaju ludzkiego, jak wykształcić głupiutkie pacholę na świadomego, dzielnego obywatela państwa? Wówczas, w rzeczy samej, drogi życia stają się drogami rozkoszy. Nigdy doktór nie czuł się bardziej uszczęśliwionym ze swych zdolności. Filozofia płynęła gładko i potoczyście z jego warg. Był on tak zręcznym dyalektykiem, że umiał sprowadzić własny nonsens, gdy się czuł wyzwanym, wstecz do jakiego pierwiastku sensownego i dowieść, że był to tylko kwiat, wieńczący jego system. Wyślizgiwał się ze sprzeczności, jak ryba, i pozostawiał ucznia, pogrążonego w bezmiernym podziwie dla niezgłębionej mądrości Rabbi’ego.
Mimo to, na dnie serca doktor był mocno rozczarowanym niezbyt świetnym rezultatem swego najsystematyczniejszego wychowania.
Chłopiec, wybrany przez tak bystrego spostrzegacza dla swoich jawnych zdolności i prowadzony po ścieżkach nauki przez tak filozoficznego kierownika, powinien był z samej natury rzeczy czynić daleko widoczniejsze postępy. Tymczasem Jan-Marya był dość tępym w niektórych rzeczach, nieprzeniknionym w innych, a jego łatwość zapominania była równą jego łatwości wyuczania się. Dlatego doktor wolał swe perypatetyczne prelekcye, których chłopiec słuchał z uwagą, które zdawały się go bawić i z których często korzystał.
Różne i liczne były pogawędki, jakie miewali z sobą; lecz zdrowie i umiarkowanie stanowiły najpospolitszy przedmiot rozpraw doktora. Do tych ostatnich wracał on zawsze z upodobaniem.
— Prowadzę cię — mawiał — po zielonych łąkach. Mój system, moje przekonania, moje lekarstwa zawierają się w jednem zdaniu: unikaj nadużycia. Błogosławiona natura, zdrowa, umiarkowana natura, nie znosi i wyplenia wszelkie nadużycia. Prawo ludzkie naśladuje w tym względzie, acz z wielkiej odległości, jej rozrządzenia; a my powinniśmy starać się wspierać wysiłki prawa. Tak, chłopcze, musimy być prawem dla siebie samych i dla naszych sąsiadów, lex armata, zbrojne, nieubłagane, tyraniczne prawo. Jeżeli ujrzysz jaką cherlającą ludzką ruinę, zażywającą tabakę, wytrąć jej pudełko z ręki! Sędzia, jakkolwiekby się tak wyrazić, jeden z objawów choroby, mniej wydaje mi się szkodliwym, niż doktor. Przedewszystkiem doktor, doktor i smrodliwe pomyje i śmiecie jego apteki. Świeże powietrze w pobliżu lasu sosnowego dla wielkiej obfitości żywicy, czyste, naturalne wino i rozmyślania nie zarażonego sofisteryą umysłu wobec dzieł natury, oto są, mój chłopcze, najskuteczniejsze środki lekarskie i najlepsze pociechy religijne! Ufaj tylko im jednym! Słuchaj! Oto biją dzwony w Bourron (wiatr wieje z północy, będzie pogoda). Jak czystym i powiewnym jest ich dźwięk! Jak harmonijnie koją się nerwy i duch milknie, zniewolony, w cichym zachwycie. I zauważ jak lekko i cicho bije serce! Twój nieoświecony doktor nicby nie dostrzegł w tych wrażeniach, a jednak sam czujesz, że stanowią one część zdrowia. Czy pamiętasz twoją ciuchonię[1] tego poranku? Dobrze, ciuchonia jest także dziełem natury. Jest to w gruncie rzeczy tylko kora drzewa, którą moglibyśmy sami zbierać, gdybyśmy mieszkali, w tej miejscowości, gdzie to drzewo rośnie. Jakiż to cudowny świat! Jakkolwiek jestem skończonym ateistą, z przyjemnością składam moje świadectwo światu! Spojrz na te przeróżne lekarstwa i przyjemności niekosztujące ani grosza, a tak szczodrze rozsiane po naszej drodze! Tam, w końcu ogrodu, płynie rzeka, nasza kąpiel, nasz staw rybny, nasz naturalny system drenowania. Mamy studnię w podwórzu, która szle nam perlącą się wodę z samego jądra ziemi: czysty, chłodny, a zmieszany z małą ilością wina najzdrowszy napój w świecie! Powiat słynie ze swej zdrowotności. Uskarżają się wprawdzie na reumatyzm, ale ja sam nigdy nie doświadczyłem najlżejszej jego przypadłości. Powiadam ci, a sąd mój oparty jest na najchłodniejszym, najjaśniejszym procesie rozumowym, jeżelibyśmy ja lub ty zapragnęli kiedykolwiek opuścić ten przybytek rozkoszy, byłoby obowiązkiem, owszem przywilejem naszego najlepszego przyjaciela przeszkodzić nam w tem, choćby kulą rewolwerową!
Pewnego pięknego dnia czerwcowego siedzieli obaj na wzgórzu po nad wioską. Rzeka o wodach tak błękitnych, jak niebo, połyskiwała tu i tam pomiędzy listowiem. Nieznużone ptaki krążyły nieustannie i migały w locie około wieży kościoła w Gretz. Zdrowy powiew szedł z lasu i szmer niezliczonych tysięcy szczytów drzewnych i niezliczonych milionów i milionów liści zielonych przelatywał powietrze, napełniając ucho subtelnem brzmieniem, pośredniem pomiedzy cichym szeptem a śpiewem. Zdawało się, jakoby w każdem najdrobniejszem źdźble trawy ukrywał się konik polny, a pola rozbrzmiewały wesołą muzyką, brzęcząc w oddali i zbliska, jak dzwoneczki sanne królowej wróżek. Z wyniosłości wzgórza, na którem siedzieli, oko obejmowało daleką przestrzeń równiny, wysadzonej topolami, z jednej strony, słaniające się szczyty leśne z drugiej, a Gretz samo w pośrodku, garść dachów. Pod roztoczonym łukiem błękitu wioseczka wydawała się tak malutką, jak cacko. Nie chciało się wprost wierzyć, aby ludzie mogli tu mieszkać i znajdować dość miejsca, by się poruszać i dość powietrza, by oddychać w tak szczuplutkim kąciku ziemi. Myśl ta nasunęła się chłopcu, może po raz pierwszy, i wyraził ją słowami:
— Jak to się wydaje małem! — westchnął.
— Tak — odparł doktor — małem teraz. A jednak było to niegdyś warowne miasto; kwitnące, rojne od mieszczek w drogich furtrach i ludzi zbrojnych, kipiące życiem; z strzelistemi wieżami, o ile wiem, i obronnemi basztami wzdłuż szańców. Tysiące kominów przestawało się dymić na odgłos dzwonu wieczornego. Szubienice stały u jego bram tak gęste, jak strachy na wróble na polu. Podczas wojny uderzały oń szturmy po zarzucanych drabinach, strzały padały, jak liście, obrońcy przeskakiwali śmiało w zapale bitwy po przez most zwodzony i każda strona wykrzykiwała swe hasło bojowe, składając się bronią. Czy wiesz, że mury grodu rozciągały się aż do Komandoryi? Tak opiewa tradycya. Niestety, jak dawno ta świetność rozpadała się w gruzy i nie pozostało z niej nic, oprócz tych paru spokojnych słów, które obijają się o twe uszy, miasto zaś samo skurczyło się w tę małą wioskę pod nami. Potem przyszły angielskie wojny, posłyszysz jeszcze o tych Anglikach, głupi naród, któremu czasem zdarzy się niechcący uczynić coś dobrego, i Gretz zostało zdobyte, złupione, spalone. Są to dzieje wielu miast, ale Gretz nie podniosło się już nigdy, nie zostało nigdy odbudowanem; gruzy jego stały się materyałem budowlanym, który posłużył wzrostowi jego współzawodników, i kamienie Gretzu wznoszą się teraz wzdłuż ulic miasta Nemours. Cieszy mnie, że nasz stary dom pierwszy podniósł się po klęsce i gdy miasto przestało istnieć, on zapoczątkował wieś.
— Ja także cieszę się z tego — powiedział JanMarya.
— Powinienby on zostać świątynią najskromniejszych cnót — ciągnął dalej doktor, napawając się z rozkoszą własnemi słowami. — Może jedną z przyczyn, dla których kocham tak bardzo moją małą wioskę, jest to, że posiadamy z nią podobne dzieje. Czy mówiłem ci, że byłem niegdyś bogaty?
— Nie przypominam sobie — odpowiedział Jan-Marya. — Nie sądzę, żebym zapomniał. Przykro mi, żeś pan stracił majątek.
— Przykro! — zawołał doktor. — Nie, widzę, że zaledwie rozpocząłem twoje wychowanie. Słuchaj, czy wolałbyś żyć w starem Gretz, czy w nowem, wolnem od niepokojów wojennych, w otoczy zielonych pól, bez hałasu, paszportów, rabunku żołdactwa i brzęku dzwonu wieczornego, któryby kazał nam gasić światła i posyłał do łóżek o zachodzie słońca?
— Sądzę, że wolałbym nowe Gretz — odpowiedział chłopiec.
— Właśnie — rzekł doktor — i ja także. I dlatego też wolę moją obecną średnią zamożność, niż dawne bogactwo. Złota mierności! wołali przedziwni mędrcy starożytni. Podzielam najzupełniej ich zachwyt. Czyż nie mam dobrego wina, smacznego jedzenia, orzeźwiającego powietrza pól i lasów do przechadzki, domu, zachwycającej żony, chłopca, którego kocham, jak syna? Tymczasem, gdybym pozostał bogaty, byłbym z pewnością zamieszkał w Paryżu, znasz Paryż, Paryż i raj[2] nie są to terminy zamienne. Ten miły szmer wiatru, płynącego pomiędzy liśćmi, zmieniony w zgrzytającą Babel ulicy, idyotyczny połysk asfaltu zamiast cichego kobierca zielonych łąk i szarych pól, nerwy rozstrojone, trawienie wadliwe, wyobraź sobie podobne położenie! Spostrzegasz już następstwa; umysł jest podniecony, serce bije nierównomiernie, i człowiek przestaje być sobą. Badałem namiętnie sam siebie, jedyne zajęcie godne filozofa. Znam mój charakter, jak grajek zna otwory swego fletu. Gdybym wrócił do Paryża, zrujnowałbym się przez karty, ba, idę dalej, rozdarłbym serce mojej Anastazyi przez me niewierności.
To było za wiele dla Jana-Maryi. Żeby dane miejsce mogło tak przeistoczyć najdoskonalszego z ludzi, to przechodziło jego wiarę. Paryż, zaręczał, był wcale miłem miejscem pobytu. »Ani też, gdy mieszkałem w tem mieście, nie czułem w sobie żadnej różnicy«, dowodził.
— Jak to — zawołał doktor. — Czyż nie kradłeś, gdy tam byłeś?
Ale chłopiec nie dał sobie nigdy wytłómaczyć, iż czynił co złego, gdy kradł. Nawet doktor nie pochlebiał sobie, aby tego dokazał. Wszakże ów gentleman nie był nigdy zbyt skrupulatnym, gdy mu zabrakło zbijającego argumentu.
— A teraz — kończył — czy zaczynasz rozumieć? Ci, co mnie zrujnowali, oddali mi tylko najprzyjaźniejszą usługę. Gretz stało się moją akademią, mojem sanatoryum, moim rajem niewinnych rozkoszy. Gdyby mi ofiarowano miliony, odrzuciłbym je: Tetro, Sathanas! Złe, przepadnij! Zapamiętaj sobie mój przykład: pogardzaj bogactwami, unikaj poniżającego wpływu miast. Hygiena, hygiena i mierny dostatek, oto niech będzie twoje hasło życiowe.
System hygieniczny doktora dziwnie odpowiadał jego własnym upodobaniom, a obraz doskonałego życia był wiernym opisem tego, jakie doktor sam prowadził w danej chwili. Ale łatwo jest przekonać malca, któremu zwłaszcza dostarczamy sami wszystkich faktów potrzebnych do dyskusyi. A przytem filozofia ta posiadała jedną przedziwną zaletę: entuzyazm samego filozofa. Nigdy jeszcze nie był nikt tak stanowczo zdecydowany czuć się, bądź co bądź, szczęśliwym w życiu. A jeżeli doktor nie był wielkim logikiem i nie mógł mieć pretensyi do wywierania przekonywającego wpływu na umysły, był z pewnością trochę poetą i posiadał czarujący urok, który mu ujarzmiał serca. Czego nie mógł dokazać swym zwykłym humorem pełnym promiennego podziwu dla samego siebie, to udawało mu się czasem w przystępach posępnej melancholii.
— Chłopcze — mawiał — unikaj mnie dzisiaj. Gdybym był przesądnym, prosiłbym cię nawet o wzmiankę w twych pacierzach. Oto czarna rozpacz miota mną. Zły duch króla Saula, czarownica Kupea Abudaha, osobowy dyabeł średniowiecznego mnicha jest przy mnie, jest we mnie — bijąc się w piersi. — Wady mojej natury dosięgają teraz swego szczytu. Niewinne przyjemności nęcą mnie napróżno. Płonę, pożądam, ginę z tęsknoty za Paryżem, za mojem ukochanem błotkiem. Patrz — ciągnął dalej, pokazując mu garść srebra — ogałacam się. Nie można mi powierzyć nawet sumy, jaką kosztuje bilet kolejowy. Weź to, zachowaj dla mnie, wydaj na trujące łakotki, rzuć w najgłębszą toń rzeki, pochwalę wszystko, cobyś mi nie uczynił. Ocal mnie przed tą częścią mnie samego, której się wyrzekam. Jeżeli ujrzysz, że się chwieję, nie wahaj się; jeżeli potrzeba, strzaskaj pociąg. Mówię, ma się rozumieć, pod postacią paraboli. Wszelka ostateczność byłaby lepszą dla mnie, aniżeli wpaść żywym w otchłań Paryża.
Niewątpliwie doktor bawił się temi małemi scenami, jako pewną waryacyą swej roli; przedstawiały one żywioł byroniczny w trochę sztucznej poetyczności jego egzystencyi. Ale dla chłopca, jakkolwiek czuł on w sposób niejasny ich teatralną przesadę, stanowiły one coś więcej. Doktor może trochę nie doceniał, chłopiec zapewne przeceniał rzeczywistą siłę tych pokus.
Pewnego dnia wielkie światło zabłysło w umyśle Jana-Maryi.
— Czy bogactwa nie mogłyby być użyte dobrze? — zapytał.
— W teoryi tak — odpowiedział doktor. — Ale doświadczenie uczy, że nikt tego nie robi. Wszyscy wyobrażają sobie, że będą stanowić wyjątek, jeżeli się przypadkiem wzbogacą. Lecz sam fakt posiadania obniża nasz poziom moralny. Budzą się nowe potrzeby i żądze, a niemądre zamiłowanie w wystawności niszczy samo jądro uciechy.
— A więc mógłbyś pan być lepszym, gdybyś posiadał mniej — rzekł chłopiec.
— Z pewnością nie — odpowiedział doktor, ale głos mu drżał, gdy to mówił.
— Dlaczego? — pytała niemiłosierna naiwność.
Doktor Desprez ujrzał nagle wszystkie kolory tęczy, wirujące mu w oczach, nieruchomy wszechświat zapadał się z nim razem.
— Ponieważ — rzekł po dłuższej przerwie, udając, że się namyśla — ponieważ urządziłem moje życie odpowiednio do mych obecnych dochodów. Nie jest dobrze dla ludzi w moim wieku, gdy się ujrzą nagle wytrąconymi ze swych przywyknień.
Był to mistrzowski wybieg. Doktor odetchnął ciężko i zachowywał przez całe popołudnie ponure milczenie. Co do chłopca był on zachwycony rozwiązaniem dręczącej go wątpliwości; dziwił się nawet, jak sam nie przewidział tak jasnej i rozstrzygającej odpowiedzi. Jego wiara w doktora była sama przez się wielkim skarbem. Desprez bywał czasem podchmielonym odrobinkę przy obiedzie, zwłaszcza po kilku lampkach wina reńskiego, do którego czuł wielką słabość. Rozwodził się wówczas nad gorącością swych uczuć dla Anastazyi i z rozpłomienionemi policzkami i luźnym, trochę niepewnym uśmiechem rozprawiał o najprzeróżniejszych przedmiotach, pozwalając sobie przytem na trochę mdłe i niedyskretne dowcipy. Ale przybrany chłopiec stajenny nie pozwolił sobie nigdy na żadną wątpliwą uwagę, tchnącą najmniejszą niewdzięcznością. Jest to niezaprzeczoną prawdą, że ktoś może być dla nas drugim ojcem, a jednak pić nieco za wiele, ale szlachetniejsze natury są zawsze powolne w uznawaniu takich prawd.
Doktor posiadał najwyłączniej serce chłopca, ale może przesadzał trochę swój wpływ na jego umysł. Zapewne Jan-Marya przyswoił sobie niektóre zapatrywania swego mistrza, ale muszę powiedzieć, że nigdy nie wyrzekł się przytem żadnego ze swoich. Przekonania istniały w nim z łaski Bożej, były one dziewiczym, nieobrobionym, surowym materyałem wewnętrznej decyzyi. Mógł dodać do nich drugie, ale nie mógł wyrzucić raz powziętych z myśli. Nie troszczył się też, czy doskonale zgadzały się pomiędzy sobą i nie znajdował żadnej przyjemności umysłowej w roztrząsaniu ich lub wykazywaniu za pomocą słów. Słowa były dlań równie czczą sztuką, jak taniec. Gdy był sam, uciechy jego były prawie wegetacyjnej natury. Wymykał się do lasu w kierunku Acheres i siadywał w otworze jakiej groty, wśród siwych brzóz. Dusza jego przeglądała wprost z jego oczu. Nie ruszał się, ani myślał. Światło słoneczne, przejrzyste cienie, poruszające się za powiewem wiatru, ostrza świerków, zdające się przebijać niebo, pochłaniały i przykuwały całkiem jego uwagę. Był on czystą jednością, umysłem całkiem abstrakcyjnym. Jeden nastrój przenikał go, nastrój, w którego powstaniu współdziałały wszystkie przedmioty zmysłowe, jak barwy tęczy stapiają się i znikają w białem świetle.
Tak więc, podczas gdy doktor upajał się słowami, adoptowany chłopiec stajenny rozmyślał w milczeniu.

Rozdział v.

Znalezienie skarbu.

Powóz doktora był to dwukołowy kabryolet z budką, rodzaj pojazdu bardzo popularnego pomiędzy doktorami. Na iluż drogach nie widywano go daleko między topolami, lub na ulicach wiejskich, przywiązanego do słupa przy bramie. Ten gatunek powozu podlega, zwłaszcza gdy się jedzie kłusem, pewnemu chwiejnemu obrotowi z góry na dół dokoła osi, co uprawnia go do zaszczytnej nazwy biedki. Buda opisuje znaczny łuk naokoło krajobrazu, co sprawia uroczyście komiczny efekt na kontemplującym przechodniu. Jazda w takim powozie nie może z pewnością być zaliczoną do rzeczy przynoszących chwałę, ale nie wątpię, iż może być skuteczną w cierpieniach wątroby. Stąd może jego szeroka wziętość u doktorów.
Pewnego wczesnego poranku Jan-Marya założył konia do biedki doktora, otworzył bramę i wsiadł na kozioł. Nareszcie ukazał się doktor, przyobleczony od stóp do głowy w nieskazitelnej czystości bieliznę, uzbrojony w olbrzymi, cielistego koloru parasol i przepasany rzemieniem, na którym zwieszała się botaniczna szkatułka. Powóz potoczył się szparko wśród lekkiego powiewu, który wzbudził własnym swym ruchem. Jechali do Franchard zbierać rośliny i zioła, nie bez myśli o »Farmakopei Porównawczej«.
Jakiś czas posuwali się równym gościńcem, potem przybyli na skraj lasu i zawrócili na nieuczęszczaną drogę. Koła pojazdu skrzypiały miękko po piasku z towarzyszeniem chrzęszczących gałęzi. Po nad ich głowami rozpościerał się miękki, zielony, łagodnie szemrzący obłok zrzeszonych liści. W arkadach lasu powietrze zachowało świeżość nocy. Atletyczna postawa drzew, dźwigających, każde swą górę listowia, czarowała umysł, jakby widok tylni posągów, a linie pnia wiodły oko przedziwnie ku górze, gdzie najwynioślejsze liście lśniły się w lazurowej smudze. Wiewiórki przeskakiwały po środkowych gałęziach. Było to bardzo właściwe miejsce dla pobożnego wielbiciela bogini Hygiey.
— Czy byłeś kiedy we Franchard, Janie-Maryo? — zapytał doktor. — Nie zdaje mi się.
— Nigdy — odparł chłopiec.
— Są to ruiny w parowie — ciągnął dalej doktor, przybierając wykładowy ton — ruiny pustelni i kaplicy. Historya opowiada nam wiele o Franchard: jak pustelnik bywał nieraz napadany przez rozbójników; jak zadawalniał się najbardziej niewystarczającą dyetą; jak powinien był spędzać dzień cały na modlitwie. Zachował się list, pisany do jednego z tych samotników przez przełożonego jego zakonu, list pełen przedziwnych wskazówek hygienicznych, polecający mu zwracać się od ksiąg do modlitwy i tak znowu, dla rozmaitości, a gdy się znuży jednem i drugiem, przejść się po ogrodzie i przyglądać pszczołom miodnym. Jest to do dziś dnia mój własny system. Zauważyłeś pewno, że niejednokrotnie rzucam »Farmakopeę«, czasem w połowie zdania i wychodzę na słońce i powietrze. Podziwiam autora tego listu z całej duszy, był to człowiek zastanawiający się głęboko nad najpoważniejszemi rzeczami. Ale w istocie, gdybym był żył w wiekach średnich (serdecznie się cieszę, że to nie miało miejsca), byłbym sam pustelnikiem, jeżeli nie zawodowym błaznem, tak jest, nie inaczej. To były wówczas jedyne dwie perspektywy filozoficznego życia: śmiech lub modlitwa; szyderstwo, możnaby rzec i łzy. Póki nie wzeszło słońce pozytywizmu, mędrzec mógł tylko wybierać pomiędzy tem dwojgiem.
— Ja byłbym błaznem, ma się rozumieć — zauważył Jan-Marya.
— Nie mogę sobie wyobrazić, abyś celował w swym zawodzie — rzekł doktor, podziwiając niezmąconą powagę chłopca. — Czy śmiejesz się też kiedy?
— O, tak! — odpowiedział chłopiec. — Śmieję się często. Bardzo lubię żarty.
— Szczególna istoto! — rzekł Desprez. — Ale odbiegam od przedmiotu. (Spostrzegam po tysiącznych oznakach, że się starzeję). Franchard zostało już dawno zburzone w czasie wojen angielskich, tych samych, co zrównały z ziemią Gretz. Ale co najciekawsze, pustelnicy (gdyż było ich już więcej niż jeden), przewidzieli niebezpieczeństwo i starannie ukryli naczynia kościelne. Naczynia te były potwornej ceny, Janie-Maryo, potwornej ceny, nieoszacowane, powiadam ci; wytwornej roboty, z drogiego materyału. A teraz, uważaj, nie zostały one nigdy znalezione. Za panowania Ludwika XIV kilku młodzieńców rozkopywało głęboko ziemię około ruin. Nagle, tak! łopata natrafiła na jakąś przeszkodę. Wyobraż sobie tych ludzi, spoglądających na siebie wzajemnie; wyobraź sobie, jak serca ich biły, jak mieniły się im twarze. Był to kufer, i to we Franchard, w miejscu zagrzebanego skarbu! Rozwarli gwałtownie wieko, jak zgłodniałe bestye. Niestety, nie był to skarb, tylko kilka ornatów kapłańskich, które za zetknięciem z powietrzem rozpadły się natychmiast w proch. Czoła tych poczciwców oblały się chłodnym potem, Janie-Maryo. Stawiam w zastaw moją sławę doktorską, że gdyby był wiał wówczas jaki mroźny wiatr, jeden albo drugi nabawiłby się z pewnością zapalenia płuc w nagrodę za swoją fatygę.
— Chciałbym był widzieć, jak się ornaty rozpadały w proch — rzekł Jan-Marya. — Zresztą nie żalby mi ich było tak bardzo.
— Nie masz nic imaginacyi — zawołał doktor. — Ale przedstaw sobie tę scenę. Pomyśl tylko: wielki skarb, leżący w ziemi w ciągu stuleci; środki upajającej, zbytkownej, zamożnej egzystencyi nie spożytkowane; stroje i piękne obrazy nigdy nie oglądane; najszybsze konie niezdolne ruszyć ani kopytem, wstrzymane w miejscu jakby zaklęciem; kobiety z prześliczną władzą uśmiechu, nie uśmiechające się; karty, kostki, śpiew operowy, orkiestry, zamki, piękne ogrody i parki, olbrzymie okręty z wieżą masztów żaglowych, wszystko to leży martwe w trumnie, a głupie drzewa rosną sobie po nad tem w blasku słonecznym rok po roku. Można oszaleć na samą myśl.
— To są tylko pieniądze — odpowiedział Jan-Marya. — Przyniosłyby tylko szkodę.
— O, patrzcie go! — zawołał Desprez — to dopiero filozofia; bardzo to piękne, ale nie całkiem trafne, jak w danej chwili. A następnie to nie tylko pieniądze, jak to nazywasz, tu chodzi o dzieła sztuki. Naczynia były rzeźbione. Mówisz jak dziecko. Nużysz mnie niewymownie, przytaczając moje słowa bez żadnego logicznego związku, jak papuga.
— A w każdym razie nic nas to nie obchodzi — odparł chłopiec pojednawczo.
Wjechali właśnie na Toute-ronde i ta nagła zmiana po nierównym gościńcu, wspólnie z irytacyą doktora, spowodowała dłuższe milczenie. Kabryolet toczył się wartko po szosie, drzewa usuwały się im z drogi, spoglądając milcząco, jak gdyby w zadumaniu. Minęli Quadrilateral i niebawem ukazało się Franchard. Pozostawili konia w małej ustronnej karczmie i udali się na zamierzoną wędrówkę botaniczną. Wąwóz był gęsto porosły wrzosem, skały i brzozy stały jaśniejące w słońcu. Głośne brzęczenie pszczół usypiało Jana-Maryę, usiadł więc na ziemi, wsparłszy się o kępkę wrzosu, podczas gdy doktor chodził szybko tam i sam, pochylając się co chwila, by zerwać jaką roślinę lekarską. Głowa chłopca opadła nieco na piersi, oczy przymknęły się, palce zwieszały się luźnie około kolan, gdy wtem nagły krzyk porwał go na nogi. Był to dziwny dźwięk, krótki i przenikliwy. Ucichł i milczenie zapanowało znowu, jak gdyby nigdy nie było przerywane. Jan-Marya nie poznał zrazu głosu doktora, ale ponieważ nikt inny nie znajdował się w dolinie, jasnem było, że to doktor krzyczał. Chłopiec obejrzał się na prawo i na lewo i spostrzegł doktora, który stał opodal w rodzaju niszy pomiędzy dwoma złomami skalnemi i patrzał wielkiemi oczyma na swego przybranego syna, blady jak papier.
— Żmija! — zawołał Jan-Marya, biegnąc ku niemu. — Żmija ukąsiła pana.
Doktor wydobył się z trudnością z rozpadliny, poszedł w milczeniu na spotkanie chłopca i chwycił go szorstko za ramiona.
— Znalazłem — rzekł, chwytając z trudnością oddech.
— Roślinę? — spytał Jan-Marya.
Desprez wybuchnął nienaturalną wesołością, którą skały wnet pochwyciły i poniosły głośnem echem.
— Roślinę — powtórzył pogardliwie. — No, tak, roślinę. I oto — dodał nagle, pokazując prawą rękę, którą ukrywał dotąd po za plecami — oto jedna z cebulek.
Jan-Marya zobaczył brudny, oblepiony ziemią talerzyk.
— To? — powiedział — to jest talerzyk!
— To, powozy i konie — wołał doktor. — Chłopcze! — ciągnął dalej, rozpalając się — oddarłem wielki płat mchu z pomiędzy tych głazów i odkryłem szczelinę; a gdy zajrzałem w głąb, jak myślisz, co zobaczyłem? Zobaczyłem dom w Paryżu z dziedzińcem i ogrodem; zobaczyłem moją żonę jaśniejącą w brylantach; zobaczyłem siebie samego deputowanym; zobaczyłem ciebie, no, tak, zobaczyłem, zobaczyłem twoją przyszłość — zakończył trochę słabszym głosem. — Tak, oto właśnie, odkryłem Amerykę — dodał.
— Ale, cóż to jest? — pytał chłopiec.
— Skarb z Franchard — krzyknął doktor i cisnąwszy na ziemię swój bronzowy kapelusz słomiany, wydał kilka dzikich okrzyków jak Indyanin i porwał chłopca, dusząc go w uściskach i zraszając łzami. Potem rzucił się na ziemię pomiędzy paprocie i raz jeszcze wybuchnął głośnym, przeciągłym śmiechem aż rozbrzmiała nim cała dolina.
Ale chłopiec pragnął zaspokoić teraz własną ciekawość, chłopięcą ciekawość! Skoro tylko poczuł się uwolnionym z objęć doktorskich, pobiegł ku skałom, wskoczył w zagłębienie i wsunąwszy rękę w szczelinę, począł wyciągać stamtąd jeden po drugim, okryte pyłem stuleci, flakony, świeczniki i pateny z pustelni Franchard. Na końcu ukazała się skrzynia szczelnie zamknięta i bardzo ciężka.
— O, jakie to zabawne! — wołał. Ale gdy spojrzał na doktora, który stał tuż za nim i przyglądał się w milczeniu, słowa zamarły mu na ustach. Twarz doktora była znowu szarą jak popiół; usta jego zaciskały się i drżały nerwowo; oczy błyskały zwierzęcą pożądliwością.
— To dzieciństwo — rzekł. — Tracimy drogi czas. Prędko do karczmy, zaprzęż konia do naszego wózka i przyjedź tu. Biegnij, co masz siły w nogach i pamiętaj, nikomu ani słówka. Ja zostanę i będę pilnował,
Jan-Marya uczynił, jak mu rozkazano, choć nie bez pewnego zdumienia. Niebawem stawił się z biedką we wskazanem miejscu; i obaj z doktorem przenieśli powoli skarb z miejsca ukrycia i złożyli go w schowaniu pod kozłem. Gdy wszystko zostało sprzątniętem, doktor odzyskał wesołość.
— Składam dziękczynne modły geniuszowi tej doliny — rzekł. — O, gdyby tak żarzące ognisko, jałówka i dzban wiejskiego wina! Mam ochotę złożyć wspaniałą libacyę. I dlaczegożby nie? Jesteśmy we Franchard. Mają tu pewno blady, angielski ale[3], nie klasyczny, co prawda, ale doskonały. Chłopcze, będziemy pić ale.
— Ależ ja myślałem, że jest to bardzo niezdrowy napój — powiedział Jan-Marya — i przytem bardzo drogi.
— Terefere! — zawołał doktor wesoło. — Do karczmy!
Wsiadł do powozu, potrząsając głową z młodzieńczym, elastycznym ruchem.
Jan-Marya zawrócił konia i w parę sekund stanęli przed sztachetami ogrodu hotelowego.
— Tu — zawołał doktor — tu, blizko stołu, abyśmy mogli mieć oko na rzeczy.
Przywiązali konia i weszli do ogrodu. Doktor nucił wesoło, to biorąc fantastycznie wysokie nuty, to wydobywając głuche dźwięki z głębi swej piersi. Siadał na krześle, bębnił głośno po stole i osypał posługującego chłopca dowcipami, a gdy nareszcie podano butelkę wypełnioną daleko obficiej gazem niż najbardziej odurzający szampan, nalał pełną szklankę piany i podał ją towarzyszowi.
— Wypij — rzekł — wypij duszkiem.
— Wolałbym lepiej nie pić — wybąkał chłopiec, wierny swym przyzwyczajeniom.
— Co? — zagrzmiał Desprez.
— Boję się — powiedział Jan-Marya — mój żołądek...
— Jak sobie chcesz — przerwał mu doktor wyniośle — ale zrozum to raz na zawsze, że nikt nie jest bardziej godnym pogardy, jak drobnostkowy pedant.
To było coś zupełnie nowego!
Chłopiec siedział zamyślony, patrząc na szklankę, ale nie ruszając jej, podczas gdy doktor wciąż wypróżniał i napełniał swoją, zrazu z zachmurzonem czołem, ale rozpogadzając się powoli pod wpływem słońca, odurzającego, musującego trunku i swej własnej skłonności, by się czuć szczęśliwym.
— Raz, wyjątkowo — rzekł wreszcie w formie ustępstwa dla bardziej rygorystycznej wstrzemięźliwości chłopca — raz wyjątkowo i to i w tak krytycznej chwili, jest to nektar godny bogów. Nałóg naturalnie, bywa poniżający. Wino, sok winnej latorośli, jest to jedyny, odpowiedni napój dla Francuza, jak ci to już nieraz wykazywałem; i nie myślę wcale ganić cię, że nie chciałeś pić tego zagranicznego trunku. Możesz dostać trochę wina i ciastek. Co, butelka już próżna? Dobrze, nie będziemy pyszni; zlitujemy się nad twoją szklanką.
Wypiwszy piwo, doktor niecierpliwił się mocno, podczas gdy Jan-Marya kończył jeść ciastka.
— Pilno mi jechać — rzekł, patrząc na zegarek. — Boże miłosierny, jakże ty jesz powoli.
A wszakże powolne jedzenie należało do szczególniejszych zaleceń doktora, jako główny sekret długiego życia.
Ale męki jego skończyły się nareszcie. Zajęli obaj swe miejsca w kabryolecie i Desprez, rozwalając się rozkosznie, oznajmił uroczyście, że pojadą teraz do Fontainebleau.
— Do Fontainebleau? — powtórzył Jan-Marya.
— Wiem zawsze, co mówię — odparł doktor. — Jazda.
Doktor był w siódmem niebie: powietrze, blask słońca, lśniące się migotliwie liście, same poruszenia powozu zdawały się dostrajać przedziwnie do jego złotych rozmyślań. Z głową odrzuconą w tył snuł cały szereg słonecznych wizyi, piwo i radość krążyły mu rozkosznie w żyłach. Wreszcie rzekł:
— Zatelegrafuję po Kazimierza. Poczciwy Kazimierz! chłopiec niezbyt wysokiej inteligencyi. Janie-Maryo, wcale nie twórczej, nie poetycznej. A jednak opłaci się nam ten trud. Kazimierz posiada znaczny majątek, który zawdzięcza własnej tylko pracy. Nikt lepiej nie potrafi nam pomódz rozporządzić naszymi skarbami, znaleźć odpowiedni dom w Paryżu i załatwić wszystkie szczegóły naszej instalacyi. Kochany Kazimierz! Jeden z mych najstarszych kolegów. Za jego to radą, mogę powiedzieć, umieściłem moją małą fortunkę w tureckich papierach. Jeżeli dodamy te resztki średniowiecznego kościoła do naszego kapitału w muzułmańskiem państwie, o mój chłopczyku, będziemy literalnie tarzać się wpośród dukatów, literalnie tarzać! Piękny lesie — zawołał — do widzenia! Jakkolwiek przywołują mnie inne widoki, nie zapomnę cię! Imię twoje wyryte jest w mojem sercu. Pod wpływem pomyślności staję się dytyrambicznym, Janie-Maryo. Takim jest naturalny impuls duszy prymitywnej, taką była duchowa organizacya pierwotnego człowieka. Ja zaś, tak, mogę się pochwalić, przechowałem moją młodzieńczość, jak dziewictwo. Ktoś inny, ktoby pędził podobnie senne, wiejskie życie, jak ja w ciągu tych ostatnich lat, zardzewiałby, skostniał. Ale ja, dzięki mej szczęśliwej konstytucyi, zachowałem całą świeżość mych sił. Nowa zamożność i nowy zakres obowiązków znajdą mnie pełnym równie młodzieńczego zapału, i tylko dojrzalszym w wiedzy. Ta zmiana w naszem położeniu, jaką przewiduję w przyszłości, gorszy cię prawdopodobnie, Janie-Maryo. Powiedz mi teraz, czy nie wydaje ci się to płochością z mojej strony? Wyznaj szczerze, niema co udawać, to cię zasmuciło?
— Tak — powiedział chłopiec.
— Widzisz — odparł doktor z niezrównaną pewnością siebie. — Czytam w twych myślach. I nie dziwi mnie to bynajmniej. Wychowanie twoje nie jest jeszcze zupełnem. Wyższe obowiązki człowieka nie były ci jeszcze przedstawione w całej pełni. Mała wzmianka, póki nie znajdziemy swobodniejszej chwili, musi ci tymczasem wystarczyć. Teraz, gdy ponownie jestem w posiadaniu skromnego fundusiku; teraz, gdy przygotowywałem się tak długo w milczących rozmyślaniach, pierwszym moim obowiązkiem jest udać się do Paryża. Moje naukowe wykształcenie, moja niewątpliwa umiejętność władania językiem, przeznaczają mnie przed innymi do służenia memu krajowi. Skromność w podobnym wypadku byłaby głupotą. Jeżeliby grzech był wyrażeniem filozoficznem, nazwałbym ją grzeszną. Człowiek nie powinien zapierać się swych najjawniejszych uzdolnień, gdyż byłoby to usuwaniem się od spełnienia obowiązków. Muszę powstać i działać; nie wolno mi być tchórzem w walce życiowej.
Tak paplał wciąż, ubierając swą niestałość w szumne słowa, a chłopiec słuchał w milczeniu, z oczami wpatrzonemi nieruchomo w konia, z umysłem wzburzonym. Lecz była to wymowa stracona. Żaden szyk zbrojnych słów nie zdołałby obalić przekonania Jana-Maryi. Biedak wjechał do Fontainebleau, pełen litości i zgrozy.
W mieście Jan-Marya pozostał na koźle, na straży skarbu, podczas gdy doktor ze szczególną, nieco zbyt swobodną żywością ruchów latał po kawiarniach, gdzie ściskał ręce oficerom załogi i przyrządzał absynt ze znawstwem wytrawnego amatora; obiegał sklepy, skąd powracał obładowany drogimi owocami, wspaniałą sztuką jedwabiu dla żony, potwornych rozmiarów laską dla siebie i kepi najnowszego fasonu dla chłopca; wpadał i wypadał z urzędu telegraficznego, skąd wyprawił telegram i w trzy godziny potem otrzymał odpowiedź, zapowiadającą mu wizytę nazajutrz, i przepajał całe Fontainebleau najpyszniejszym aromatem swego boskiego humoru!
Słońce pochylało się już bardzo nizko, gdy nareszcie wyjechali z powrotem. Drzewa lasu ścieliły się wydłużonym cieniem, po szerokiej, bielejącej drodze, która wiodła ich do domu, przenikliwy zapach wieczorny lasu unosił się jak chmura kadzidła, z po nad tego rozległego pola szczytów leśnych, i nawet po ulicach miasta, gdzie powietrze prażyło się przez cały dzień pomiędzy białymi murami, przebiegał w podmuchach i falach, jak odległa muzyka. Na pół drogi do domu ostatni złoty błysk rozwiał się po nad wysokim dębem, stojącym po lewej stronie drogi, a gdy wydostali się po za obręb lasu, równina już była pogrążoną w perłowo-szarym zmroku, i wielki blady księżyc spuszczał się srebrną, przerywaną smugą po przez rozłożyste topole.
Doktor śpiewał, doktor gwizdał, doktor gadał. Mówił o lasach i wojnach i o spadaniu rosy; promieniał i prawił o Paryżu; unosił się w mglistym, bombastycznym stylu nad wspaniałością politycznej areny. Wszystko musi się zmienić; zanikający dzień uniesie z sobą istotnie resztki zmarnowanego życia, a słońce jutrzejsze rozpocznie nowe.
— Dosyć — wołał — dosyć tego życia nieustannych umartwień! Jego żona (zawsze jeszcze piękna, chyba że był stronniczym), nie będzie dłużej zagrzebaną w tej pustce; powinna błyszczeć w towarzystwie. Jan-Marya znajdzie świat u swych nóg. Wszystkie drogi otwarte do karyery, bogactwa, zaszczytów i pośmiertnej sławy. Lecz, o! — zawołał — na miłość Boską, trzymaj język za zębami! Jesteś, to się wie, bardzo milczącym chłopcem, zaleta, którą ci z przyjemnością przyznaję; milczenie, złote milczenie! Ale tym razem rzecz jest poważna. Ani jednem słowem nie powinniśmy się zdradzić. Jednemu tylko Kazimierzowi można zaufać; prawdopodobnie sprzedamy naczynia w Anglii.
— Ale, czyż one do nas należą? — Zapytał chłopiec prawie ze łzami.
Przez cały ten czas odezwał się po raz pierwszy.
— Do nas, w tem znaczeniu, że do nikogo innego nie należą, — odpowiedział doktor. — Ale państwo mogłoby przedstawić pewne pretensye. Gdyby je nam ukradziono, na przykład, nie mielibyśmy żadnego tytułu prawnego, nie moglibyśmy nawet zwrócić się do policyi. Takiem jest potworne orzeczenie prawa[4]. Jest to jeden przykład z pomiędzy wielu innych owych licznych niesprawiedliwości, które mógłby usunąć gorliwy i czynny deputowany-filozof.
Jan-Marya złożył całą swą ufność w pani Desprez, i gdy się posuwali po drodze wiodącej do Bourron, pomiędzy szumiącemi topolami modlił się w duszy i przynaglał konie do niezwykłego pośpiechu. Z pewnością, skoro tylko przybędą, pani wykaże swój charakter i rozprószy tę istną zmorę nocną na jawie.
Wjazd ich do Gretz został obwieszczony i przeprowadzany przez najzacieklejsze ujadanie. Możnaby myśleć, że wszystkie psy w okolicy zwąchały skarb, ukryty pod kozłem. Ale na ulicy nie było nikogo, oprócz trzech angielskich malarzy krajobrazów, którzy gapili się u drzwi zajazdu pani Tentaillon. Jan-Marya otworzył zieloną bramę i wprowadził konia i powóz, a prawie w tej samej chwili pani Desprez ukazała się na progu kuchni z zapaloną latarnią w ręku, gdyż księżyc nie wzniósł się jeszcze dość wysoko, aby oświecić mury ogrodu.
— Zamykaj bramę Janie-Maryo — wołał doktor, wysiadając trochę chwiejnie. — Anastazyo, gdzie jest Alina?
— Poszła do Montereau odwiedzić rodziców — powiedziała pani.
— Wszystko się składa jak najlepiej — zawołał doktor żywo. — Chodź tu, prędko, chodź tu do mnie; nie chciałbym mówić zbyt głośno — ciągnął dalej. — Kochanie, jesteśmy bogaci!
— Bogaci! — powtórzyła żona.
— Znalazłem skarb we Franchard — opowiedział jej mąż. — Patrz, tu są pierwsze owoce: ananas, suknia dla mej zawsze pięknej, będzie ci w niej do twarzy, wierz gustowi małżonka, duszko! Uściśnij mnie, kochanie! Ten smutny epizod skończył się, motyl rozwija swe barwne skrzydła. Jutro przyjedzie Kazimierz, za tydzień możemy być w Paryżu, szczęliwi nareszcie! Będziesz mieć dyamenty. Janie-Maryo, wyjmij skarb z pod kozła z religijną czcią i przynieś sztuka po sztuce do pokoju jadalnego. Będziemy mieć srebrną zastawę przy stole. Kochanie, pospiesz się i przyrządź tego żółwia, będzie to apetyczny przydatek do naszego skromnego menu. Ja sam zejdę do piwnicy. Dostaniemy butelkę tego Beaujolais, które tak lubisz, a zakończymy Hermitażem[5], pozostały go jeszcze trzy butelki. Grodne wino dla godnej okazyi.
— Ależ, mój mężu, w głowie mi się kręci, nic nie rozumiem — zawołała.
— Żółw, moja najmilsza, żółw! — krzyczał doktor, popychając ją zlekka ku drzwiom razem z latarnią i sprawunkami.
Jan-Marya stał osłupiały. Wyobrażał sobie zgoła odmienną scenę, bardziej doraźny i stanowczy protest, i nadzieje jego zaczęły się rozwiewać na miejscu.
Doktor był wszędzie. Chwiał się trochę na nogach, być może, i od czasu do czasu podpierał ramionami ścianę, gdyż bardzo dawno już nie pił absyntu i nawet przyznawał, że absynt był nieporozumieniem. Niby żałował, że pozwolił sobie na małe nadużycie w dniu tak chwalebnym, ale w myśli zastrzegał sobie stanowczo: nie powinien na drugi raz paść ofiarą poniżającego nałogu. Dostał wino z piwnicy w mgnieniu oka; ustawił naczynia mszalne, jedne na białym obrusie stołowym, inne na bufecie, wciąż okryte pleśnią historycznej ziemi. Co chwila wbiegał do kuchni osypując Anastazyę coraz nowemi obietnicami, upajając ją widokami przyszłości, szacując nowe swoje bogactwo na coraz szerszą skalę, i zanim zasiedli do kolacyi, cnota pani roztopiła się w ogniu jego entuzyazmu, nieśmiałość jej znikła. Ona także zaczęła się wyrażać z przekąsem o życiu w Gretz, a gdy usiadła, aby rozlać zupę, oczy jej lśniły blaskiem spodziewanych dyamentów.
Podczas całej wieczerzy ona i doktor snuli i rozsnuwali przepiękne plany, podniecając się, prześcigając i upewniając wzajemnie. Twarze ich rumieniły się uśmiechami, oczy rzucały iskry, gdy projektowali przyszłe polityczne tryumfy doktora i salonowe owacye wielmożnej pani.
— Ale nie będziesz czerwonym — rzekła Anastazya.
— Należę do lewego centrum duszą i ciałem — odpowiedział doktor.
— Pani Gastein wprowadzi nas w świat. Prawdopodobnie zapomniano już o nas — rzekła pani.
— Nigdy — zaprzeczył doktor. — Piękność i talent pozostawiają ślad niezatarty.
— Zapomniałam się już ubierać — westchnęła.
— Kochanie, rumienię się za ciebie — wołał. — Nasze małżeństwo było prawdziwie tragiczne.
— Ale twoje tryumfy, widzieć cię ocenionym, szanowanym, czytać imię twoje w dziennikach, będzie to więcej niż przyjemność, to będzie raj! — unosiła się.
— I raz na tydzień — rzekł doktor, skandując sylaby — raz na tydzień, maleńka partya bakarata?
— Tylko raz na tydzień? — zapytała, grożąc mu palcem.
— Przysięgam na mój polityczny honor! — zawołał.
— Psuję cię — rzekła i podała mu rękę.
Pokrył ją pocałunkami.
Jan-Marya wymknął się niepostrzeżenie z pokoju. Wolał samotność nocy. Księżyc płynął wysoko po nad Gretz. Jan-Marya zeszedł w dół ogrodu i usiadł na ławeczce. Rzeka płynęła mimo, tocząc srebrne wiry. Lekkie przesłony mgły poruszały się pomiędzy topolami w oddali. Trzciny rzeczne chwiały się cicho w miesięcznej poświacie. Może ze sto razy siadywał tu takiemiż nocami, przyglądajac się płynącej rzece z myślą spokojną. A teraz byłżeby to już ostatni raz? Miał opuścić tę znajomą wioskę, te zielone, szemrzące niwy, tę jasną i cichą wodę. Miał się przenieść do wielkiego miasta. Jego dobra pani, wystrojona wspaniale, będzie królować w salonach; jego dobry, gadatliwy, dobroduszny pan zostanie krzykliwym deputowanym, i oboje będą straceni na zawsze dla Jana-Maryi i dla swego własnego lepszego ja. Znał swoje niedostatki. Wiedział, że z konieczności będzie musiał stracić na znaczeniu w wirze wielkiego miasta i opadnie powoli ze stanowiska dziecka domu do stanowiska sługi. I poczęła się w nim budzić mglista wiara w przepowiednie doktora o nieszczęściach, jakie pociąga za sobą bogactwo. Mógł już widzieć zmianę w obojgu. Jego szlachetna łatwowierność opuściła go tym razem: dziecko mogłoby spostrzedz, że Hermitaż dokończył to, co absynt zaczął. Jeżeli taki był dzień pierwszy, jakiż będzie ostatni? »W razie potrzeby strzaskaj pociąg«! przypomniał sobie przypowieść doktora. Spojrzał wokoło siebie na prześliczny widok, odetchnął głęboko cudownem powietrzem nocnem, przesiąkniętem zapachem siana. »W razie potrzeby strzaskaj pociąg«, powtórzył. Wstał i wrócił do domu.

Rozdział vi.

Kryminalne śledztwo, w dwóch częściach.

Następnego poranku powstał niezwykły rumor w domu doktora. Udając się na spoczynek, doktor zamknął najcenniejsze kosztowności w bufecie w pokoju jadalnym; i oto, gdy jak zwykle, wstał około godziny czwartej rano, bufet był otwarty, a kosztowności znikły. Pani, Jan-Marya zostali wywołani ze swych pokojów i ukazali się w pospiesznych toaletach. Doktor wściekał się, wzywał niebiosa na świadka i mściciela swej krzywdy, mierząc pokój bosemi nogami, z powiewającemi połami nocnej koszuli przy każdym zwrocie.
— Przepadły! — wołał — przepadły skarby, majatek, wszystko przepadło! Jesteśmy znowu nędzarzami. Chłopcze, czy wiesz co? Gadaj, sir, gadaj? Czy wiesz, gdzie skarby? gdzie się podziały?
Chwycił malca za ramię, potrząsając nim jak workiem, lecz biedak, oniemiały z przerażenia, zaledwie zdolny był wyksztusić parę niewyraźnych dźwięków. Doktor, przerażony własnem uniesieniem, posadził go znowu. Spostrzegł Anastazyę we łzach.
— Anastazyo — rzekł — hamując się i zmieniając ton — uspokój się, panuj nad swemi uczuciami. Nie chciałbym, abyś pozwalała sobie unosić się namiętnościom, jak tłum pospolity. Trzeba wznieść się po nad tę drobnostkę. Janie-Maryo, przynieś mi moją mniejszą szkatułkę z lekarstwami. Lekki środek przeczyszczający będzie bardzo stosowny.
I zmusił do zażycia go całą rodzinę, przyjmując sam, dla przykładu, podwójną dozę. Nieszczęśliwa Anastazya, która nigdy w ciągu całego swego życia nie była chorą i której dusza wzdrygała się na widok lekarstw, wylewała potoki łez nad swą porcyą, trzęsła się i zaklinała na wszystkie świętości, ale przynaglana i zburczona, musiała wychylić wszystko do ostatniej kropelki. Co do Jana-Maryi, ten wypił przeznaczoną sobie dozę z niewzruszonym stoicyzmem.
— Dałem mu mniejszą ilość — rzekł doktor — albowiem jego młodość chroni go przed wzruszeniami. A teraz, gdyśmy już zapobiegli wszelkim chorobliwym następstwom, zastanówmy się.
— Tak mi zimno! — jęczała Anastazya.
— Zimno! — zawołał doktor. — Dzięki Bogu, ja jestem stworzony z ognistego żywiołu. Jakto, pani, wobec podobnego ciosu żababy się spociła. Jeżeli ci zimno, możesz odejść. Ale, ale, rzuć mi tam moje spodnie. Jest nieco za chłodno w nogi.
— O, nie! — protestowała Anastazya — pozostanę z tobą.
— Nie, pani, nie powinnaś cierpieć z powodu swego poświęcenia — rzekł doktor. — Ja sam przyniosę ci szal.
To mówiąc, poszedł na górę i niebawem wrócił w trochę zupełniejszym stroju, trzymając na ręce parę ciepłych chustek i okryć dla Anastazyi.
— A teraz — kończył — trzeba zbadać tę zbrodnię. Postępujmy drogą indukcyi. Anastazyo, czy nie wiesz, coby nas mogło naprowadzić na trop?
Anastazya nie wiedziała nic.
— Albo ty, Janie-Maryo?
— Ja, nie — odpowiedział chłopiec pewnym głosem.
— A zatem — odparł doktor — zwróćmy się teraz ku dowodom materyalnym. (Urodziłem się na detektywa, posiadam oko i systematyczny umysł). Po pierwsze: użyto siły. Drzwi zostały wyłamane. Mówiąc nawiasem, zamek nie był wart tej ceny, jaką zań dałem. Porachujemy się jeszcze o to z sobą, panie Geguelat! Powtóre: oto narzędzie, którem się posłużono: jeden z naszych noży stołowych i jeden z najlepszych, moja droga, co zdaje się wskazywać brak wszelkiego przygotowania ze strony szajki, jeżeli była to szajka. Po trzecie: uważam, że nic nie zostało ruszone, oprócz półmisków z Franchard i szkatułki; nasze własne srebra zostały najskrupulatniej uszanowane. To sprytnie; to dowodzi intelligencyi, znajomości kodeksu, chęci uniknięcia legalnych następstw. Wnoszę z tego faktu, że szajka liczy osoby ze sfer wykształconych i zapewne nietutejsze, jak tego sama grabież dowodzi. Ale wnoszę stąd, powtóre, że musieliśmy być podpatrzeni w samem Franchard przez jakiegoś tajnego świadka i śledzeni cały dzień ze zręcznością i cierpliwością, którą pozwalam sobie nazwać mistrzowską. Żaden pospolity człowiek, żaden okolicznościowy zbrodniarz nie okazałby się zdolnym do takich kombinacyj. Mamy w naszem sąsiedztwie, co nie jest wcale nieprawdopodobnem, ukrywającego się bandytę o niepospolicie wysokiej intelligencyi.
— Łaskawe nieba! — jęknęła przerażona Anastazya. — Henryku, jak możesz!
— Moja najdroższa, to jest proces indukcyjny — rzekł doktor. — Jeżeli który z mych kroków jest błędny, sprostuj go. Milczysz? A zatem, błagam cię, nie bądź tak wulgarnie nielogiczną i nie burz się przeciwko moim wnioskom. Wytworzyliśmy więc sobie — kończył — pewne ogólne pojęcie o składzie szajki, gdyż przychylam się ku hypotezie, że złodziei było kilku. Opuśćmy zatem ten pokój, który nie może nam już nic więcej wyjawić i skierujmy uwagę w stronę podwórza i ogrodu. Janie-Maryo, ufam, że śledzisz bacznie moje przeróżne wnioski (jest to wyśmienita lekcya dla ciebie). Chodź ze mną do drzwi. Ani śladu kroków na podwórzu! Prawdziwe nieszczęście, że nasze podwórze jest brukowane! Od jak nieznacznych drobnostek zależy czasem los tych subtelnych poszukiwań. Ha! Co widzę?! Przywiodłem cię na samo miejsce — dodał, zadzierając wysoko głowę i wskazując zieloną bramę. — Eskalada, jak to widzisz na własne oczy, miała miejsce.
Niewątpliwie zielona farba była w kilku miejscach zdrapaną i startą, a jedna z belek zachowała ślad okutego buta. Noga wszakże poślizgnęła się i trudno było oznaczyć wielkość obcasa, a niepodobna rozróżnić kształtu gwoździ.
— Odtworzyliśmy więc — zakończył doktor — całą grabież, krok za krokiem. Nauka indukcyjna nie może iść dalej.
— Cudownie — rzekła pani Desprez. — Doprawdy, Henryku, powinieneś był zostać detektywem. Nie miałam wyobrażenia o twych zdolnościach.
— Moja droga — odpowiedział jej małżonek pobłażliwie — człowiek z wyobraźnią naukową łączy w sobie wszelkie, i najpośledniejsze zdolności. Jest on detektywem zupełnie tak samo, jak bywa publicystą lub jenerałem, są to tylko lokalne zastosowania jego talentów. Ale teraz — ciągnął — czy chcesz, żebym szedł dalej? Czy chcesz, żebym położył palec mój na winnych, albo raczej, gdyż nie mogę obiecywać aż tak wiele, wskazał ci dom, w którym przebywają? Będzie to zawsze pewna satysfakcya, przynajmniej wszystko to, co możemy osiągnąć, ponieważ pozbawieni jesteśmy pomocy prawa. Posuwam się o stopień dalej po tej drodze. Ażeby wypełnić szkic grabieży, potrzebuję człowieka, któryby właśnie zwykł błąkać się bezczynnie po lesie, potrzebuję człowieka wykształcenia, potrzebuję człowieka wyższego po nad względy moralności. Wszyscy trzej znajdują się w zajeździe pani Tentaillon. Są to malarze, a więc nieustannie włóczą się po lesie. Są to malarze, a więc posiadają prawdopodobnie pewien pokost wykształcenia. Nareszcie, ponieważ są malarzami, muszą być niemoralni. A tego ostatniego dowodzę dwoma sposobami. Po pierwsze, malarstwo jest sztuką, przemawiającą tylko do oka; nie wywiera żadnego moralnego wpływu. A powtóre, malarstwo, podobnie jak i wszystkie inne sztuki, przypuszcza niebezpieczny dar imaginacyi. Człowiek wyobraźni nie bywa nigdy moralnym: wznosi się on po nad ściśle zakreślone granice, a życie przedstawia mu się w zbyt rozmaitem i zmiennem świetle, aby go zadowolniły zawistne kategorye prawne.
— Ale mówiłeś przecie zawsze, przynajmniej tak cię rozumiałam — rzekła pani — że ludzie ci nie posiadają wcale wyobraźni.
— Moja droga, owszem, przejawiali oni wyobraźnię, i bardzo fantastycznego rodzaju w dodatku — odrzekł doktor — gdy rozpoczynali swój nędzny zawód. Po za tem, a jest to argument najdoskonalej dostosowany do twego umysłowego poziomu, po większej części są to Anglicy, lub Amerykanie. Któż inny, jak myślisz, może się okazać złodziejem? A teraz podaj lepiej kawę. Prawda, straciliśmy skarb, ale to nie racya, żebyśmy marli z głodu. Co do mnie, przerwę swój post szklanką białego wina. Czuję się dziś niezwykle zgrzanym i spragnionym. Mogę to tylko przypisać wstrząśnieniu, jakie wywarło na mnie to odkrycie. A jednak, przyznasz mi chyba, że zniosłem ten cios godnie.
Doktor wmówił w siebie znowu przepyszny humor. Siedział w altanie, racząc się powoli potężną szklanicą białego wina i zagryzając kromką chleba z serem z niemniejszym apetytem, niż gdyby trzecia część jego medytacyi nie tyczyła się straconego skarbu, podczas gdy pozostałe dwie-trzecie zabawiały się daleko milej rozpamiętywaniem jego śledczej zręczności.
Około jedenastej zjawił się Kazimierz. Złapał ranny pociąg idący do Fontainebleau i przyjechał natychmiast, by nie tracić czasu. Zostawił dorożkę w stajni u pani Tentaillon i spojrzawszy na zegarek, znalazł, że może poświęcić półtorej godziny. Był on, właściwie mówiąc, człowiekiem praktycznym, człowiekiem od interesów, aferzystą, mało bawiącym się w abstrakcyjne spekulacye. Rodzony brat Anastazyi nie trwonił wobec niej zbyt wiele sentymentu i przywitawszy ją na sposób angielski braterskim pocałunkiem, poprosił zaraz o śniadanie.
— Możecie mi opowiedzieć całą historyę podczas jedzenia — rzekł. — Masz co smacznego dzisiaj, Stasiu?
Obiecano mu coś smacznego. Szanowne trio zasiadło przy stole w altanie. Jan-Marya usługiwał i jadł równocześnie, a doktor opowiadał całe zajście w swym najbarwniejszym stylu. Kazimierz słuchał z wybuchami śmiechu.
— Jak to szczęśliwie dla ciebie, mój kochany bracie — zauważył, gdy doktor skończył mówić. — Gdybyś był wrócił do Paryża, byłbyś zgrał się do szeląga i przetrwonił cały skarb w ciągu trzech miesięcy, poczem twoje własne mienie poszłoby tą samą drogą i przyszedłbyś znowu do mnie w błagalnej procesyi, jak ostatnim razem, pamiętasz? Ale ostrzegam: niech sobie Stasia płacze, a Henryk męrdkuje, ile chce, nie uda się to wam po raz drugi. Wszak powiedziałem ci to Stasiu? Hę?
Doktor mrugnął i spojrzał ukradkiem na Jana-Maryę, ale chłopiec wydawał się najzupełniej apatycznym.
— A potem — zaczął znowu Kazimierz — jakie z was dzieci, zepsute dzieci, coprawda. Jak mogliście określić wartość tych rupieci. Mogły one być nic warte, albo mało co więcej.
— Przepraszam cię — rzekł doktor — jesteś równie wymownym, widzę to, ale trochę mniej przenikliwym niż zwykle. Znam się nieco na tych rzeczach.
— Znasz się nieco na wszystkiem, o czem tylko zdarzyło mi się słyszeć — przerwał Kazimierz, kłaniając się i podnosząc swą szklankę z pewną impertynencką uprzejmością.
— Zresztą — rzekł doktor — zwróciłem na to pilną uwagę, chciej mi wierzyć i wyrachowałem, że kapitał nasz zostałby zdwojonym.
I opisał rodzaj i właściwości znalezionych rzeczy.
— Słowo honoru — powiedział Kazimierz. — Prawie, że ci wierzę. Ale wiele zależało także od gatunku złota.
— Gatunek, mój drogi Kazimierzu, był...
I doktor w braku słów, ucałował końce swych palców.
— Nie brałbym cię za słowo w tym względzie, mój kochany przyjacielu — odrzucił człowiek od interesów. — Posiadasz wogóle bardzo różowe zapatrywania. Ale ta kradzież — ciągnął dalej — ta kradzież, to doprawdy dziwna rzecz, ma się rozumieć, pomijam twe brednie o szajkach i malarzach krajobrazów. Dla mnie jest to mrzonka. Kto był w domu ostatniej nocy?
— Tylko my sami — odpowiedział doktor.
— A ten młodzieniec? — zapytał Kazimierz, kiwnąwszy w stronę Jana-Maryi.
— On także — skłonił się doktor.
— Dobrze, a jeżeli wolno się zapytać, kto zacz on jest? — badał szwagier.
— Jan-Marya — odpowiedział doktor — łączy funkcye syna i chłopca stajennego. Zaczął, jako ten ostatni, ale zajął szybko bardziej zaszczytne miejsce w naszych uczuciach. Jest on, mogę rzec, naszą największą pociechą.
— Tak — mruknął Kazimierz. — A zanim stał się członkiem rodziny?
— Jan-Marya pędził przedziwną egzystencyę, doświadczenie jego życiowe miało sposobność wykształcić się wszechstronnie — odpowiedział Desprez. — Gdybym miał wybierać rodzaj wychowania dla mego syna, nie wybrałbym innego. Zacząwszy życie z wędrownymi aktorami i złodziejami, Jan-Marya wzniósł się do przyjaźni i towarzystwa filozofów i można powiedzieć, że przebiegł całą skalę życia ludzkiego.
— Ze złodziejami? — powtórzył szwagier z miną zamyśloną.
Doktor byłby chętnie odgryzł sobie język. Przewidywał już na co się zanosi i gotował się w myśli do energicznej obrony.
— Czy kradłeś kiedykolwiek sam? — zapytał Kazimierz, zwracając się nagle ku Janowi-Maryi i przykładając po raz pierwszy do oka szkiełko monokla, zawieszonego u szyi.
— Tak, panie — odpowiedział chłopak, rumieniąc się gwałtownie.
Kazimierz odwrócił się ku obecnym, gryząc usta i kiwając znacząco.
— Hę? — rzekł — jak się to wam podoba?
— Jan-Marya jest prawdą chodzącą — odparł doktor, wypinając się chełpliwie.
— Nigdy jeszcze nie skłamał — dodała pani. — To najpoczciwszy chłopiec.
— Nigdy nie skłamał, czyż tak? — zastanawiał się Kazimierz. — Dziwne, bardzo dziwne. Uważaj-no, mój młody przyjacielu — mówił dalej — wiedziałeś o tym skarbie?
— Pomagał wnosić go do domu — wmieszał się doktor.
— Desprez, proszę cię, trzymaj język za zębami — odrzucił Kazimierz. — Chcę wypytać się tego chłopca stajennego, i jeżeli jesteś tak pewnym jego niewinności, pozwól mu odpowiadać samemu. — A więc, panie — kończył, kierując swój ćwikier na Jana-Maryę — wiedziałeś, że skarb mógł być skradziony bezkarnie? Wiedziałeś, że nie mógłbyś być o to ściganym sądownie? Gadaj. Wiedziałeś, czy nie?
— Wiedziałem — odpowiedział Jan-Marya żałośliwym szeptem.
Siedział, mieniąc się na twarzy, jak światło latarni morskiej, zaciskając histerycznie palce, istne uosobienie winy.
— Wiedziałeś gdzie skarb złożono? — badał inkwizytor.
— Tak — szepnął Jan-Marya.
— Powiadasz, że byłeś przedtem złodziejem — ciągnął dalej Kazimierz. — Któż mi zaręczy, że nie jesteś nim dotąd? Sądzę, że potrafiłbyś wdrapać się na zieloną bramę?
— Tak — odrzekł jeszcze ciszej winowajca.
— A więc to ty ukradłeś te rzeczy. Wiesz o tem i nie śmiesz się wypierać. Spojrz mi w oczy. No, podnieś twe ślimacze ślepia i odpowiadaj.
Ale zamiast tego Jan-Marya wybuchnął przeraźliwym rykiem i zerwawszy się z miejsca, uciekł z altany. Anastazya za nim pobiegła, aby złapać i uspokoić ofiarę, zdążyła wprzód jednak wypuścić partyjską strzałę:
— Kazimierzu, jesteś bydlę!
— Mój bracie — rzekł Desprez z najwyższą godnością — doprawdy, pozwalasz sobie.
— Desprez — przerwał Kazimierz — na miłość Boską, bądź rozsądnym. Telegrafujesz mi, abym rzucił moje interesa i przyjeżdżał tu załatwiać twoje. Przyjeżdżam, pytam w czem rzecz? powiadasz: »znajdź mi tego złodzieja.« Dobrze, znajduję go, mówię: »oto on!« Może ci się to nie podobać, ale nie masz prawa obrażać się.
— Dobrze — odrzucił doktor — przyznaję; gotów jestem nawet podziękować ci za twą źle skierowaną gorliwość. Ale przypuszczenie twoje było tak dziwacznie monstrualnem.
— Odpowiadaj — przerwał Kazimierz — więc to ty, czy Stasia.
— Z pewnością nie — odpowiedział doktor.
— Dobrze, a więc musiał skraść chłopiec. Nie mówmy już o tem — rzekł szwagier i wyjął cygarnicę.
— Powiem jeszcze jedno — odparł Desprez — gdyby ów chłopiec przyszedł i powiedział mi to sam, nie uwierzyłbym mu, a gdybym mu uwierzył, tak wielką jest ufność, którą w nim pokładam, iż wniósłbym stąd, że w każdym razie miał jak najlepsze zamiary.
— Dobrze, dobrze — mówił Kazimierz pobłażliwie. — Masz ogień? Muszę już jechać. Ale, ale chciałbym, abyś pozwolił mi sprzedać twoje papiery tureckie. Zawsze ci mówiłem, że mogą spaść. Powtarzam to znowu. Właściwie to mnie tu po części sprowadziło. Nigdy nie przyjmujesz do wiadomości moich listów, jest to zwyczaj nie do wybaczenia.
— Mój kochany bracie — odpowiedział doktor przychlebiająco — nigdy nie zaprzeczałem ci zręczności w prowadzeniu interesów. Mogę wszakże mieć również własne kombinacye.
— Z miłą chęcią, mój przyjacielu, mogę odwzajemnić komplement — rzekł człowiek od interesów. — Twoje kombinacye są najoczywiściej niedorzeczne.
— Zważ, na czem polega przeciwieństwo między nami — odparł doktor z uśmiechem. — Masz zwyczaj ufać na ślepo sądowi jedynego człowieka na świecie: twemu własnemu. Podzielam tę opinię, ale krytycznie, z otwartemi oczyma. Co jest bardziej nierozsądne? rozstrzygaj sam.
— O, mój drogi chłopcze! — zawołał Kazimierz — pozostań przy twych tureckich papierach, pozostań przy twym chłopcu stajennym, idź wreszcie do dyabła, jeżeli chcesz i skończmy już raz z tem wszystkiem. Ale nie rezonuj ze mną, nie znoszę tego. A więc ta-ta-ta! Jeżeli miałem tylko tyle dobrego zrobić, mogłem się był wcale nie fatygować. Pożegnaj odemnie Stasię, i tego nadąsanego nicponia, waszego chłopca stajennego, jeżeli ci na tem zależy. Ja uciekam.
I Kazimierz odjechał. Doktor rozbierał tej nocy jego charakter przed Anastazyą.
— Jednego tylko, moja piękna — mówił — jednego tylko nauczył się w ciągu swej długoletniej znajomości z twym małżonkiem, a mianowicie słowa: rezonować. Lśni się ono w jego słowniku, jak brylant w kupie gnoju. A nawet używa go wciąż najopaczniej. Musiałaś bowiem zauważyć, że posługuje się niem w sposób pogardliwy dla oznaczenia jałowej sprzeczki, nadając mu niejako, biedny, kochany chłopiec, pewien odcień sofisteryi. Co zaś do jego okrutnego postępku wobec Jana-Maryi, trzeba to Kazimierzowi wybaczyć: nie jest to jego wina, ale raczej wina życia, jakie prowadzi. Człowiek, mający wciąż do czynienia z pieniądzmi, moja droga, jest człowiekiem straconym.
Proces pogodzenia się z Janem-Maryą był natomiast trochę powolniejszym. Zrazu chłopiec był niepocieszonym, chciał koniecznie opuścić przybranych rodziców, wpadał z jednego paroksyzmu łez w drugi, zresztą Anastazya zamknęła się z nim sama na godzinę w pokoju, potem wyszła, zawołała doktora i ze łzami w oczach powiadomiła tego zacnego gentelmana o tem, co zaszło.
— Zrazu, mój mężu, nie chciał słyszeć o niczem — mówiła. — Wyobraź sobie, gdyby też nas opuścił! Co znaczy cały skarb wobec tego? Straszny skarb! on to wszystko narobił! Lecz wreszcie, gdy biedaczek wypłakał całą swą duszę, zgodził się pozostać, ale pod jednym warunkiem: że nie wspomnimy nigdy ani słowem o całej tej sprawie, o haniebnem posądzeniu, a nawet o samej kradzieży. Pod tym warunkiem tylko biedny, okrutny chłopiec zgadza się pozostać z nami.
— Ale to zastrzeżenie — rzekł doktor — nie stosuje się zapewne do mnie?
— Do nas wszystkich — zapewniała go Anastazya.
— Moja kochana — protestował Desprez — musiałaś źle zrozumieć. To nie może stosować się do mnie. W przeciwnym razie, niewątpliwie powiedziałby mi to sam.
— Henryku — rzekła — stosuje się. Przysięgam, że się stosuje.
— Bolesna to, bardzo bolesna okoliczność — mówił doktor, patrząc trochę ponuro. — Nie będę ukrywał, Anastazyo, że jestem słusznie urażony. Czuję to, czuję, moja żono, dotkliwie.
— Wiedziałam o tem — odparła. — Ale gdybyś był widział jego rozpacz! Musimy uczynić to ustępstwo, musimy poświęcić nasze uczucia.
— Spodziewam się, moja droga, że nigdy jeszcze nie znalazłaś mnie niechętnym do ofiar — odrzucił doktor bardzo sztywnie.
— A więc pozwalasz mi pójść i powiedzieć mu, że się zgadzasz? Będzie to godnem twej szlachetnej duszy! — zawołała.
Tak, będzie wiedział, że będzie to godnem jego szlachetnej duszy! Duch jego zapłonął radosnym tryumfem na tę myśl.
— Idź, kochanie — rzekł z godnością — uspokój go. Rzecz jest pogrzebana, nie, więcej... czynię wysiłek, przyzwyczaiłem moją wolę do takich zmagań się... i zapomniana.
Wkrótce potem, ale wciąż jeszcze z zapuchłemi oczyma, śmiertelnie onieśmielony, Jan-Marya ukazał się na nowo i począł krzątać ostentacyjnie około zwykłych swych zajęć. Był on jedynym nieszczęśliwym członkiem towarzystwa, które zasiadło tego wieczoru do wieczerzy. Doktor promieniał i w następny sposób odśpiewał requiem po »straconym skarbie«.
— Był to, wogóle biorąc, najzabawniejszy epizod — mówił. — Nie jesteśmy ani o grosz biedniejsi, przeciwnie, zyskaliśmy ogromnie wiele. Mieliśmy sposobność wyćwiczyć się w naszej filozofii; trochę żółwia pozostało jeszcze, najzdrowszy z delikatesów; ja mam mój kij, Anastazya swoją nową suknię, Jan-Marya jest dumnym posiadaczem modnego kepi. Oprócz tego wypiliśmy po szklance Hermitażu zeszłej nocy, żar jego przenika mnie jeszcze. Stałem się niemożliwym skąpcem, gdy chodziło o Hermitaż, tak, istnym sknerą! Niechże nauka nie idzie w las. Wypiliśmy jedną butelkę, obchodząc zjawienie się naszej ułudnej fortuny, uraczmyż się teraz drugą na pocieszenie po jej stracie. Trzecią wychylimy przy śniadaniu, w dzień ślubu Jana-Maryi.

Rozdział vii.

Upadek domu doktorstwa Desprez.

Ddoktora nie został jeszcze zaszczycony opisem, a jest już wielki czas uzupełnić ten brak, ponieważ dom sam jest jednym z aktorów w naszem opowiadaniu i przytem takim, którego rola ma się już ku końcowi. Dwupiętrowy, o ścianach barwy gorąco-żółtej, pokryty wyblakłemi, o czerwonawym odcieniu dachówkami, na przemian z warstwami mchu, wychodził jedną ścianą na ulicę i stał w rogu posiadłości doktora. Był obszerny, przewiewny i niewygodny. Duże, grube belki rzeźbione były tu i owdzie w niewybrednej roboty desenie; poręcz schodów rżnięta w sztuczne arabeski; gruby filar drewniany, którego zadaniem było podtrzymywać sufit nad pokojem jadalnym, nosił jakieś tajemnicze znaki po swej ciemniejszej stronie. Były to runy, jak twierdził doktor. Nie omieszkiwał on nigdy, kreśląc legendową historyę domu i jego właścicieli, wspomnieć szeroko o skandynawskim szkolarzu, który je pozostawił. Podłoga, drzwi i belki tworzyły wielką rozmaitość kątów, każdy pokój pochylał się pod innym. Szczyt dachu skłaniał się ku ogrodowi, na kształt wieży pochyłej, a jeden z poprzednich właścicieli podparł budynek z tej strony grubym filarem z drzewa, niby dźwignią u żórawia. Z tem wszystkiem dom zdradzał liczne oznaki upadku: z takich domów szczury zwykły się wynosić przed katastrofą, i tylko jego niezrównana jasność, szyby okien wyczyszczone i lśniące, nieskazitelnej czystości ściany, błyszczący mosiądz klamek, ganek uwoniony girlandą pachnących kwiatów; tylko wygląd, przypominający czyściutkiego, uśmiechniętego weterana, siedzącego ze swemi szczudłami w słonecznym kąciku ogrodu, czyniły go domem mieszkalnym dla ludzi, lubiących wygodne życie i komfort. Przy mniej troskliwym lub niedbałym doglądzie, spadłby szybko na ostatni szczebel ruiny. Takim, jakim był, lubiła go cała rodzina i doktor nie czuł się nigdy bardziej natchnionym, niż gdy opowiadał jego zmyślone dzieje i kreślił charakterystyczne postacie jego kolejnych właścicieli, poczynając od kupca hebrajskiego, który odbudował jego ściany po zburzeniu miasta, i tajemniczego rytownika run, aż do długo-głowego i brudno-rękiego Boera, od którego nabył go sam za bardzo drogą cenę. Żeby trwałości jego mogło cośkolwiek zagrażać, to doktorowi nigdy nie przyszło na myśl. Co stało przez stulecia, mogło przetrwać jeszcze trochę dłużej.
W istocie zaś tej szczególnej zimy, po znalezieniu i straceniu skarbu, państwo Desprez mieli troskę zgoła innego rodzaju na sercu. Jan-Marya najwidoczniej nie był sobą. Miewał napady gwałtownej ruchliwości, czynił wówczas nadzwyczajne wysiłki dla przypodobania się swym przybranym rodzicom, mówił więcej i szybciej i podwajał pilność w naukach. Ale w przerwach między tymi okresami pozornego ożywienia ulegał przystępom melancholii i cichego zadumania, i wtedy bywał wprost nieznośnym.
— Milczenie — moralizował doktor — widzisz, Anastazyo, do czego prowadzi milczenie? Gdyby chłopiec był należycie ulżył swemu sercu, małe rozczarowanie z powodu straty skarbu, drobna przykrość, jakiej doznał wskutek nieuprzejmości Kazimierza, byłaby już dawno zapomniana. A tymczasem dręczy go to, jak choroba. Chudnie, apetyt ma zmienny i wogóle mizernieje. Poddaję go najściślejszej dyecie, używam najbardziej podniecających środków, wszystko daremnie.
— Czy nie zdaje ci się, że go za nadto opychasz lekarstwami? — zapytała Anastazya z mimowolnem drżeniem.
— Ja?! — zawołał doktor. — Ja przeładowuję go lekarstwami? Anastazyo, zwaryowałaś!
Czas mijał, a zdrowie chłopca pogarszało się widocznie. Doktor narzekał na pogodę chłodną i burzliwą. Przyzwał zresztą kolegę z Bourron, powziął doń nagłą sympatyę, wysławiał jego zdolności i niebawem sam znalazł się w kuracyi; w razie najlżejszej niedyspozycyi on i Jan-Marya mieli obaj swoje lekarstwa i musieli je zażywać w różnych porach dnia. Doktor pilnował ściśle godziny z zegarkiem w ręku.
— Przedewszystkiem akuratność — mawiał, odmierzając dozy i rozpływając się nad zaletami mikstury, a jeżeli chłopiec się nie poprawiał, doktor nie miał się wcale gorzej.
W »Dzień prochowy«[6] Jan-Marya był wyjątkowo przygnębiony. Pogoda była ponura i wietrzna, olbrzymie, postrzępione płaty chmur żeglowały szybko po nad głowami, nagłe, oślepiające błyski słońca zatapiały całą wieś, a po nich rozpościerały się na przemian gęste ciemności, lub mżył biały, drobny deszcz. Od czasu do czasu wicher podnosił głos i wył. Drzewa kładły się, kurcząc, po łąkach, a ostatnie ich liście rozwiewały się wokoło, jak pył.
Doktor dzielił czas pomiędzy chłopca i pogodę i czuł się w swym żywiole: miał bowiem teoryę do wykazania. Siedział z zegarkiem w ręku i barometrem przed sobą, oczekując na szturmy orkanu i notując ich wpływ na puls ludzki.
— Dla prawdziwego filozofa — dowodził z rozkoszą — każde zjawisko w naturze jest zabawką.
Przyniesiono mu list z poczty, ale ponieważ właśnie wtedy zerwał się ponownie wicher, doktor wsunął list niefrasobliwie do kieszeni, podał takt Janowi-Maryi i za chwilę obaj na wyścigi liczyli uderzenia swych pulsów, jak gdyby szło o zakład. Z nadejściem nocy wiatr przeszedł w huragan. Szturmował do wioski ze wszystkich stron, jakby z bateryj armatnich. Domy drżały w posadach, trzeszcząc głucho. Gorejące głownie z ogniska spadały na podłogę. Ludzie nie mogli spać z przerażenia i hałasu i siedzieli z pobielałemi twarzami, nasłuchując.
Dopiero około północy rodzina doktora Desprez udała się na spoczynek. Po wpół do pierwszej, gdy burza dosięgła szczytu, doktor ocknął się nagle z niespokojnego snu i siadł na łóżku. Jakiś łoskot brzmiał mu ciągle w uszach, ale czy pochodził on z tego świata, czy też ze świata snów, nie umiał sobie zdać sprawy. Rozległ się nowy ryk wichru. Towarzyszył mu chwiejny, zataczający się ruch całego domu i wnet potem doktor usłyszał suchy szczęk dachówek, spadających, jak katarakta, do strychu po nad jego głową. Nie namyślając się chwili, ściągnął Anastazyę przemocą z łóżka.
— Biegnij! — krzyknął, wciskając jej w ręce jakieś okrycie. — Dom się wali! do ogrodu!
Nie dała sobie tego dwa razy powtarzać, w mig znalazła się na dole. Nigdy przedtem nie posądzała siebie o taką zwinność. Doktor tymczasem z szybkością wprawnego skoczka, nie zważając na strzykanie w goleniach, wziął się energicznie du budzenia Jana-Maryi, wyrwał Alinę z jej dziewiczych snów, chwycił ją za rękę i zleciał po schodach do ogrodu, wlokąc za sobą dziewczynę, jeszcze niezupełnie rozbudzoną.
Jakby wiedzeni wspólnym instynktem zbiegowie, spotkali się w ogrodowej altanie. Właśnie blada twarz księżyca, przedarłszy się przez chmury, oświetliła ich cztery postacie, stojące bezładnie i osłonięte przed wiatrem w strzępy powiewnej draperyi, nie bez dotkliwej potrzeby więcej zupełnego przykrycia. Na ten upokarzający widok, Anastazya otuliła się szczelniej w fałdy nocnego negliżu i wybuchła głośnem łkaniem. Doktor pobiegł pocieszyć ją, ale odtrąciła go z przestrachem. Widziała w każdym świadku całą niejako uosobioną publiczność i zdawało jej się, że ciemności spoglądają na nią tysiącem żywych, czujnych oczu.
Nowe błyski, nowy trzask! Dom zadrżał w posadach i właśnie w chwili, gdy księżyc śćmiły ponownie ciężkie, czarne chmury, przeraźliwy huk, tryumfujący zwycięzko po nad ogłuszającym wyciem wichru, obwieścił upadek budynku. Za chwilę cały ogród rozbrzmiał odłosem rozlatujących się na wszystkie strony dachówek.
Jeden z tych pocisków otarł się o ucho doktora, drugi ugodził bosą nogę Aliny, która natychmiast przeraziła noc wrzawą swych jęków i krzyków.
Tymczasem cała wioska została zaalarmowaną: światła błysnęły w oknach, rozległy się okrzyki i nawoływania, na które doktor odpowiadał, walcząc godnie z wiatrem i Aliną. Ale ta perspektywa pomocy przejęła Anastazyę jeszcze gwałtowniejszym strachem.
— Henryku, ludzie idą! — wrzasnęła w samo ucho mężowi.
— Spodziewam się — odpowiedział.
— Za nic w świecie! Wolałabym raczej umrzeć! — jęczała.
— Moja droga — rzekł doktor z naganą — jesteś wzburzona. Dałem ci kilka sztuk ubrania. Co z niemi zrobiłaś?
— Och! nie wiem. Musiałam je gdzieś rzucić, Gdzież one są? — łkała.
Desprez począł macać w ciemności.
— Przepysznie! — mruknął. — Moje szare welwetowe spodnie. To doskonale zaradzi twej biedzie.
— Daj mi je! — wrzasnęła dziko, ale skoro je tylko wzięła do rąk, wahanie ją ogarnęło. Stała chwilę w milczeniu, a potem cisnęła odzież na powrót doktorowi. — Daj je Alinie — rzekła — biedna dziewczyna!
— Nonsens — powiedział doktor. — Alina sama nie wie, co się z nią dzieje. Alina odchodzi od przytomności ze strachu, bądź co bądź, jest ona tylko chłopką. Otóż ja także zaczynam obawiać się o następstwa takiego przeziębienia dla osoby twych domowych obyczajów. Moja troskliwość i twoja dziwaczna skromność wskazują obie ten sam środek zaradczy, pantalony.
Trzymał je w pogotowiu.
— To niemożliwe! Niepodobna! Nie rozumiesz — mówiła z godnością.
Tymczasem pomoc była tuż.
Okazało się niepodobnem wejść od ulicy, gdyż brama zarzuconą była gruzami i chwiejąca się rudera groziła wciąż zawaleniem. Ale pomiędzy ogrodem doktora i sąsiednim po prawej stronie znajdowało się to bardzo malownicze i pomysłowe urządzenie, wspólna studnia. Drzwi od ogrodu doktora były przypadkowo niezasunięte i teraz przez ten sklepiony otwór brodata twarz mężczyzny i ręka, trzymająca zapaloną latarnię, przeniknęły do świata wietrznej ciemności, gdzie Anastazya ukrywała swe strapienia. Światło latarni padło na nią i ześliznęło się po trawie pomiędzy opadłemi gałęziami jabłoni, ale latarnia i pałająca w jej świetle twarz, stały się środkowym punktem światła. Anastazya rzuciła się gwałtownie w tył, uciekając przed światłem.
— Tędy! — krzyczał człowiek. — Czy jesteście wszyscy cali?
Alina, wiszcząc, biegła ku przybyszowi, i została natychmiast przerzuconą głową naprzód po za mur.
— Teraz, chodź ty, Anastazyo, na ciebie kolej — wołał mąż.
— Nie mogę — odpowiedziała.
— Czy mamy wszyscy umierać z przeziębienia, pani? — zagrzmiał doktor Desprez.
— Możesz iść! zawołała. — O, idź, idź sobie! Ja tu pozostanę; nie jest mi wcale zimno.
Doktor wiął ją za ramię z westchnieniem.
— Czekaj! — wrzasnęła. — Nałożę je.
Wzięła znowu nienawistne pantalony do rąk, ale odraza, jaką w niej wzbudzały, przemogła wstyd.
— Nigdy! — zawołała, drżąc, i rzuciła je daleko w ciemną przestrzeń.
W mgnieniu oka doktor porwał małżonkę i uniósł ją ku studni. Tam stał człowiek z latarnią. Anastazya zamknęła oczy. Zdawało jej się, że wybiła ostatnia godzina. Jak została przeniesioną, tego sama nie wiedziała, ale gdy raz już znalazła się po drugiej stronie, zajęła się nią uprzejmie żona sąsiada i otuliła w ciepłą kołdrę.
Przygotowano łóżka dla obu kobiet, odzież rozmaitej wielkości dla doktora i Jana-Maryi. Przez resztę nocy, podczas gdy pani drzemała pomiędzy jednym a drugim atakiem histerycznym, małżonek grzał się przy ogniu i rozprawiał przed podziwiającymi go sąsiadami. Wykazywał im szeroko przyczyny wypadku.
— Latami całemi — tłómaczył — katastrofa wisiała w powietrzu. Jedna oznaka następowała po drugiej: wiązania się rozluźniły, cement pękł, stare ściany się pochyliły z wewnątrz; nareszcie, zaledwie trzy tygodnie temu, drzwi od piwnicy zaczęły się poruszać z trudnością w zawiasach. Piwnica — mówił, potrząsając poważnie głową po nad szklanką grzanego wina z korzeniami — to przypomina mi moje biedne winnice. Jawnem zrządzeniem Opatrzności Hermitaż był już prawie wypity. Jedną butelkę straciłem, jedną butelkę tego niezrównanego wina. Odłożyłem ją był osobno na ślub Jana-Maryi. Stało się, muszę zebrać znowu kilka takich butelek, będzie to zawsze pewien cel w życiu. Jestem już co prawda trochę posunięty w latach. Moje wielkie dzieło zostało zagrzebane pod gruzami mego skromnego dachu, nigdy go nie skończę, imię moje wiatr rozwieje. A jednakże widzicie mnie spokojnym, powiedziałbym, wesołym. Czy ksiądz wasz potrafi uczynić więcej?
O pierwszym brzasku świtającego dnia, całe towarzystwo powstało od ogniska i wyszło na ulicę. Wiatr opadł, ale pędził jeszcze przed sobą całą armię skłębionych chmur, powietrze kłuło, jak mróz i wszyscy obstąpiwszy ruiny w dżdżystym półświetle poranku, uderzali się w piersi i chuchali w ręce dla ogrzania. Dom zawalił się zupełnie, ścianami na zewnątrz, dachem ku środkowi, była to już tylko niekształtna kupa gruzów, z pośród których wystawało gdzieniegdzie samotne ostrze złamanej belki. Postawiono straż przy ruinach dla ochrony własności i cała kompania udała się do zajazdu Tentaillon, aby przekąsić nieco na koszt doktora. Butelka krążyła dość swobodnie, a zanim wstali od stołu, zaczął padać śnieg.
Padał przez trzy dni, a rumowisko, pokryte brezentami i strażowane przez szyldwachów, leżało nieruszane. Państwo Desprez zamieszkali tymczasem w hotelu państwa Tentaillon. Pani Desprez spędzała czas w kuchni, przyrządzając różne przysmaczki, z cudowną pomocą pani Tentaillon, lub siedziała przy kominku, pogrążona w głębokich medytacyach. Upadek domu obszedł ją zdumiewająco mało: cios ten odparował inny, i w myśli swej biedna kobieta toczyła na nowo bój spodni. Czy postąpiła dobrze? czy źle? Raz była już gotową pochwalić swą stanowczość, lecz za chwilę, z palącym rumieńcem daremnej skruchy odżałować nie mogła, że nie włożyła spodni. Żadna konjuktura w życiu nie kosztowała jej tyle wysiłku myśli. Wśród tego doktor rozmiłował się mocno w swojem nowem położeniu. Dwóch zapóźnionych letników przebywało dotąd w hotelu Tentaillon, niewolni więźniowie braku gotówki, niezbędnej dla załatwienia rachunku hotelowego. Byli obaj Anglikami, ale jeden z nich mówił dość płynnie po francusku. Był to wesoły, bystry chłopiec, z którym doktor mógł rozprawiać całemi godzinami, pewien, że zostanie zrozumianym. Niejedną też szklankę wysuszyli z sobą i niejedną przedyskutowali kwestyę.
— Anastazyo — rzekł doktor trzeciego rana — bierz przykład z twego męża i z Jana-Maryi. Wzruszenie podziałało skuteczniej na tego chłopca, niż wszystkie moje medykamenta; odbywa swą kolej stróżowania z widocznem upodobaniem. Co do mnie, widzisz mnie. Zaprzyjaźniłem się z Egipcyanami i mój Faraon jest, przysięgam, najmilszym z towarzyszy. Ty jedna tylko nie możesz przyjść do siebie z powodu domu, kilku sukni? Czemże to jest w porównaniu z »Farmakopeą«, pracą tylu długich lat, leżącą teraz głęboko pod kamieniami, zagrzebaną na zawsze w tej nędznej wiosce? Śnieg pada; otrząsam go z mego płaszcza! Naśladuj mnie. Dochody nasze będą naturalnie zmniejszone, przyznaję, ponieważ musimy odbudować dom; ale umiarkowanie, cierpliwość i filozofia zasiądą u naszego ogniska. Tymczasem oboje Tentaillon są uprzejmi i usłużni; stół, z twoimi dodatkami, ujdzie, tylko wino obrzydliwe; prawda, poszlę dziś po lepsze. Mój Faraon wypije z przyjemnością uczciwą szklaneczkę; aha! i przekonam się, czy posiada ten szczyt ludzkiej organizacyi: podniebienie! Jeżeli ma podniebienie, jest skończoną doskonałością?
— Henryku — rzekła, potrząsając głową — jesteś mężczyzną, nie możesz pojąć moich uczuć; żadna kobieta niezdołałaby wyrzucić z pamięci podobnego upokorzenia.
Doktor nie mógł powstrzymać drwiącego uśmieszku.
— Wybacz mi, kochanie — rzekł — ale prawdziwie dla filozoficznego umysłu wypadek ten wydaje się tak nieznaczną drobnostką. Wyglądałaś bardzo ładnie...
— Henryku! — zawołała.
— Dobrze, dobrze, nie powiem nic więcej — odparł. — Chociaż z pewnością, jeżelibyś się była zgodziła. Ale, ale — przerwał — a moje spodnie! Leżą pod śniegiem, moje ulubione spodnie!
I pobiegł szukać Jana-Maryi.
W parę godzin potem chłopiec wrócił do zajazdu z łopatą pod jedną pachą i dziwnym węzełkiem odzieży pod drugą.
Doktor wziął go żałośnie do rąk.
— Były — rzekł. — Czas ich minął. Wyborne pantalony, niema już was! Czekaj, coś jest w kieszeni — i wyjął ćwiartkę papieru. — List! aj, teraz przypominam sobie. Otrzymałem go owego poranku burzy, kiedy byłem zajęty subtelnemi badaniami. Jeszcze jest czytelny. Od tego biednego, kochanego Kazimierza. Jak to dobrze — zaśmiał się — że przyuczyłem go do cierpliwości. Biedny Kazimierz z tą swoją korespondencyą, swoją nieskończoną, tchórzliwą, bezrozumną idyotyczną korespondencyą!
To mówiąc, rozwinął starannie list, ale gdy się pochylił po nad nim, by odcyfrować pismo, nagła chmura zasępiłą mu czoło.
Bigre! — krzyknął, jakby tknięty iskrą elektryczną.
Potem list został ciśnięty w ogień, a czapka doktora w mig znalazła się na jego głowie.
— Dziesięć minut! Mogę jeszcze go złapać, jeżeli będę szybko biegł — krzyczał. — Nie, wszystko jedno, już za późno. Jadę do Paryża. Będę telegrafował.
— Henryku, co się stało? — wołała żona.
— Obligacye tureckie! — doleciało od znikającego doktora, i Anastazya i Jan-Marya pozostali naprzeciw siebie z mokremi spodniami.
Desprez pojechał do Paryża w drewnianych sabotach, krótkim spencerku, czarnej bluzie, w wiejskiej szlafmycy na głowie, z dwudziestoma frankami w kieszeni. Upadek domu było to głupstwo. Cały świat mógł się zawalić, a rodzina doktora nie byłaby pewnie bardziej osłupiałą ze zdumienia i zgrozy, niż w tej chwili.

Rozdział viii.

Zapłata filozofa.

Następnego poranku doktor, widmo samego siebie, powrócił z Paryża pod opieką Kazimierza. Zastali Anastazyę i Jana-Maryę, siedzących razem przy kominku. Desprez, który zmienił strój, w jakim był wyjechał, na gotowy garnitur z lichego materyału, potrząsnął ręką, wchodząc i opuścił się w milczeniu na najbliższy fotel. Pani zwróciła się wprost do Kazimierza.
— Co się stało? — zawołała.
— A cóż — odpowiedział ten ostatni. — To, co wam wciąż powtarzałem. Tym razem jesteście oskubani na czysto. Musicie się z tem pogodzić i radzić sobie, jak umiecie. Dom także? ech! co? macie pecha, na honor!
— Czyżbyśmy byli, czyżbyśmy byli zrujnowani? — wyjąknęła.
Doktor wyciągnął ku niej ramiona.
— Zrujnowani! — zawołał. — Jesteś zrujnowaną przez twego nieszczęsnego małżonka.
Kazimierz przyglądał się uściskowi, jaki potem nastąpił, przez swój monokl, następnie obrócił się do Jana Maryi:
— Słyszysz? — rzekł — zrujnowani! Żegnajcie smaczne kąski, wygodny domie i tłuste kotlety! Przychodzi mi na myśl, przyjacielu, że najlepiejbyś uczynił, pakując swe manatki. Niema tu już nic do zyskania. — I mrugnął nań znacząco.
— Nigdy! — zawołał Desprez, zrywając się z miejsca. — Janie-Maryo, jeżeli mnie chcesz opuścić teraz, gdy jestem biedny, możesz odejść; dostaniesz twoje sto franków, jeżeli pozostało mi tyle, ale jeżeli zgodzisz się zostać — tu doktor rozpłakał się — Kazimierz ofiaruje mi posadę pisarza. Pensya niewielka, ale wystarczy dla nas trojga. Dość już, że straciłem majątek, czy mam jeszcze stracić syna?
Jan-Marya płakał gorzko, ale nie przemówił słowa.
— Nie lubię chłopców, którzy płaczą — mruknął Kazimierz — a ten tu ciągle się mazgai. Słuchaj, wynieś się stąd na chwilę. Mam do pomówienia w interesach z twym panem i panią, a te czułości lokajskie mogą się rozegrać potem, gdy odjadę. Marsz! — i otworzył drzwi.
Jan-Marya wysunął się, jak przyłapany złodziej.
O dwunastej w południe siedzieli wszyscy przy stole, oprócz Jana-Maryi.
— Hę? — odezwał się Kazimierz. — Poszedł, widzicie. Zrozumiał w pół słowa.
— Nie myślę, wyznaję — powiedział doktor — nie myślę bronić go, ani usprawiedliwiać jego nieobecności. Dowodzi ona wielkiego braku serca, co martwi mnie niewymownie.
— Braku obyczajów — poprawił Kazimierz. — Serca nie miał nigdy. Cóż chcesz, Desprez, nic łatwiejszego dla sprytnego nicponia, jak wystrychnąć cię na dudka. Twoja nieznajomość ludzkiej natury i ludzkich spraw przechodzi wszelką wiarę. Jesteś oszwabiony przez pogańskich Turków, oszwabiony przez dzieci włóczęgów, oszwabiony na prawo i lewo, z góry i z dołu. Zawdzięczasz to zapewne swej wyobraźni. Dziękuję mym gwiazdom, że nie posiadam jej wcale.
— Przepraszam — odpowiedział Desprez, zawsze pokornie, ale ożywiając się na myśl teoretycznego rozróżnienia, które mu się nasuwało — przepraszam cię Kazimierzu. Posiadasz, nawet w wysokim stopniu, wyobraźnię kupiecką. Brak to właśnie tej ostatniej we mnie, zdaje się, że jest to słaba moja strona, spowodował te wszystkie powtarzające się ciosy. Dzięki swej kupieckiej wyobraźni finansista przewiduje los swych papierów, poznaje mający się zapaść dom...
— Właśnie — przerwał Kazimierz — nasz przyjaciel, chłopiec stajenny, zdaje się, nie jest jej także pozbawionym.
Doktor zamilkł, i śniadanie ciągnęło się dalej i skończyło głównie przy akompaniamencie niezbyt pocieszającej rozmowy szwagra. Ignorował on najzupełniej obu angielskich malarzy, udając, że nie spostrzega ich ukłonów, i rozprawiając swobodnie, jak gdyby się znajdował sam na łonie rodziny. A za każdem prawie słowem wypruwał ścieg po ściegu z wydętego balonu próżności doktora Desprez. Gdy sprzątnięto kawę, biedny doktor był tak gibkim i płaskim, jak obrus.
— Chodźmy zobaczyć ruiny — rzekł Kazimierz.
Wyszli na ulicę. Upadek domu, na kształt straty przedniego zęba, przeistoczył zupełnie widok wioski. Przez utworzony wyłom oko obejmowało wielką przestrzeń zasłanych śniegiem pól, wobec której miejsce samo zdawało się kurczyć i niknąć. Był to jakby pokój z otwartemi drzwiami. Szyldwach stał przy zielonej bramie, był czerwony z zimna, ale przywitał uprzejmie doktora i jego bogatego kuzyna.
Kazimierz oglądał rumowisko, próbował gatunek brezentów.
— Hm! — rzekł — mam nadzieję, że sklepienie piwnicy utrzymało się. Jeżeli tak jest w istocie, mój kochany bracie, zapłacę ci dobrze za twoje wina.
— Zaczniemy odkopywać jutro — rzekł szyldwach. — Nie należy się już obawiać śniegu.
— Mój przyjacielu — wygłosił Kazimierz sentymentalnie — poczekajcie lepiej, aż wam zapłacą.
Doktor zmarszczył brwi i począł ciągnąć dokuczliwego szwagra ku hotelowi Tentaillon. Tam było mniej słuchaczy i ci już wiedzieli o jego ruinie.
— Hallo! — zawołał Kazimierz. — Oto idzie chłopiec stajenny ze swym tobołkiem. Nie, patrzcie, wnosi go do zajazdu.
I w istocie widać było, jak Jan-Marya, przeszedłszy na drugą stronę ośnieżonej ulicy, wchodził do zajazdu państwa Tentaillon, uginając się pod ciężarem niesionego kosza.
Doktor zatrzymał się z nagłą, gwałtowną nadzieją.
— Co on może nieść? — rzekł. — Pójdźmy zobaczyć — i pobiegł z pośpiechem.
— Swoje manatki z pewnością — odpowiedział Kazimierz. — Wynosi się zawczasu, dzięki swej kupieckiej imaginacyi...
— Nie widziałem tego kosza od... od tak dawna — zauważył doktor.
— I nie zobaczysz więcej — drwił Kazimierz — chyba, że w istocie wmieszamy się w to. W rzeczy samej wymagam, byśmy kosz zrewidowali!
— Nie będziesz tego żądał — odparł Desprez niemal z łkaniem i rzucając wilgotne, tryumfujące spojrzenie na Kazimierza, począł biedz.
— Co go za licho ukąsiło? dziwne — myślał Kazimierz i ulegając ciekawości, poszedł za przykładem doktora i puścił się biegiem.
Kosz był tak ciężki i duży, a Jan-Marya tak znużony, że zabrało mu to wiele czasu, zanim zdołał wciągnąć go na górę do pokoju państwa Desprez. Właśnie złożył swój ciężar na podłodze przed Anastazyą, gdy przybiegł doktor, a tuż za nim podążał człowiek od interesów. Chłopiec i kosz przedstawiali oboje bardzo smutny widok, gdyż jeden przebył cztery miesiące pod ziemią w pewnej grocie po drodze do Achères, a drugi przebiegł około pięciu mil tak szybko, ile tylko miał siły w nogach, przytem połowę tej odległości pod przytłaczającem go brzemieniem.
— Janie-Maryo! — zawołał doktor głosem, który brzmiał zbyt seraficznie, aby go można było nazwać hysterycznym — to jest? to jest! — wołał. — O, mój synu, mój synu!
I usiadłszy na koszu rozpłakał się, jak małe dziecko.
— Nie pojedziecie teraz do Paryża — rzekł Jan-Marya nieśmiało.
— Kazimierzu — powiedział Desprez, podnosząc zalaną łzami twarz — czy widzisz tego chłopca, tego anielskiego chłopca? To on jest złodziejem. Ukrył on skarb przed człowiekiem, który nie był wart, by mu powierzono jego użycie; wraca mi go teraz, gdy jestem wytrzeźwiony i upokorzony. Takie są, Kazimierzu, owoce mojej nauki, a ta chwila jest nagrodą mego życia.
Tiens — rzekł Kazimierz.




  1. Roślina południowo-amerykańska.
  2. Gra słów »Paris and Paradise«, »Paryż i raj«.
  3. Rodzaj mocnego piwa angielskiego.
  4. Tak chce moja opowieść.
  5. Gatunek wina.
  6. »Dzień prochowy«, Gunpowder-day, 6 listopada, rocznica spisku prochowego, uknutego przez katolików angielskich przeciwko parlamentowi angielskiemu, który zamierzano wysadzić w powietrze za panowania króla Jakóba I, Stuarta, 1610 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.