Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pustce; powinna błyszczeć w towarzystwie. Jan-Marya znajdzie świat u swych nóg. Wszystkie drogi otwarte do karyery, bogactwa, zaszczytów i pośmiertnej sławy. Lecz, o! — zawołał — na miłość Boską, trzymaj język za zębami! Jesteś, to się wie, bardzo milczącym chłopcem, zaleta, którą ci z przyjemnością przyznaję; milczenie, złote milczenie! Ale tym razem rzecz jest poważna. Ani jednem słowem nie powinniśmy się zdradzić. Jednemu tylko Kazimierzowi można zaufać; prawdopodobnie sprzedamy naczynia w Anglii.
— Ale, czyż one do nas należą? — Zapytał chłopiec prawie ze łzami.
Przez cały ten czas odezwał się po raz pierwszy.
— Do nas, w tem znaczeniu, że do nikogo innego nie należą, — odpowiedział doktor. — Ale państwo mogłoby przedstawić pewne pretensye. Gdyby je nam ukradziono, na przykład, nie mielibyśmy żadnego tytułu prawnego, nie moglibyśmy nawet zwrócić się do policyi. Takiem jest potworne orzeczenie prawa[1]. Jest to jeden przykład z pomiędzy wielu innych owych licznych niesprawiedliwości, które mógłby usunąć gorliwy i czynny deputowany-filozof.
Jan-Marya złożył całą swą ufność w pani Desprez, i gdy się posuwali po drodze wiodącej do Bourron, pomiędzy szumiącemi topolami modlił się w duszy i przynaglał konie do niezwykłego pośpiechu. Z pewnością, skoro tylko przybędą, pani wykaże swój charakter i rozprószy tę istną zmorę nocną na jawie.

Wjazd ich do Gretz został obwieszczony i przeprowadzany przez najzacieklejsze ujadanie. Możnaby myśleć, że wszystkie psy w okolicy zwąchały skarb, ukryty pod kozłem. Ale na ulicy nie było nikogo, oprócz trzech angielskich malarzy krajobrazów, którzy gapili się u drzwi

  1. Tak chce moja opowieść.