Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który był bardzo dobrym dla mnie. (Przy słowie »ksiądz« doktór wykrzywił się straszliwie). Ale zdawało mi się, że gdy się niema co jeść i jest się bitym, to zmienia postać rzeczy. Nie byłbym kradł ciastek z pewnością, ale każdy kradłby chleb.
— Tak więc — mówił doktór szyderczo — prosiłeś zapewne Pana Boga o przebaczenie i wyłożyłeś mu całą sprawę szczegółowo.
— Dlaczego, panie? — spytał Jan-Marya. — Nie rozumiem.
— Ale twój ksiądz zrozumiałby niewątpliwie — odrzucił Desprez.
— Przypuszczałbym, że Pan Bóg zrozumie mię sam — odpowiedział tamten. — Pan jesteś innego zdania, jak widzę, ale w takim razie, to sam Pan Bóg sprawiał, że tak myślałem, nieprawdaż?
— Malcze, malcze — rzekł doktór Desprez. — Powiedziałem ci już, że posiadasz wszystkie wady filozofa, jeżeli posiadasz także jego cnoty, odchodzę. Jestem badaczem błogosławionych praw zdrowia, obserwatorem skromnej i umiarkowanej natury i jej zwykłych dróg, i nie umiem zachować równowagi duchowej w obecności potworu. Czy zrozumiałeś?
— Nie, panie — rzekł chłopiec.
— Zaraz ci wytłómaczę — odparł doktór. — Spójrz na niebo, tam, za dzwonnicą najpierw, gdzie jest ono tak przejrzyste, a potem w górę, podnosząc wysoko głowę, wprost aż na szczyt wieży, gdzie jest już tak szafirowe, jak w południe. Czyż to nie piękna barwa? Czy nie raduje serca? Patrzymy na nią przez całe nasze życie, dlatego zrosła się z naszemi najpoufniejszemi myślami. A teraz — zmieniając ton — wyobraź sobie, że niebo przybrało nagle ożywioną i ognistą barwę bursztynu, podobną barwie rozżarzonych węgli, rozpłomieniając się ku górze ciemnym szkarłatem, nie zdaje mi