Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

glądając milcząco, jak gdyby w zadumaniu. Minęli Quadrilateral i niebawem ukazało się Franchard. Pozostawili konia w małej ustronnej karczmie i udali się na zamierzoną wędrówkę botaniczną. Wąwóz był gęsto porosły wrzosem, skały i brzozy stały jaśniejące w słońcu. Głośne brzęczenie pszczół usypiało Jana-Maryę, usiadł więc na ziemi, wsparłszy się o kępkę wrzosu, podczas gdy doktor chodził szybko tam i sam, pochylając się co chwila, by zerwać jaką roślinę lekarską. Głowa chłopca opadła nieco na piersi, oczy przymknęły się, palce zwieszały się luźnie około kolan, gdy wtem nagły krzyk porwał go na nogi. Był to dziwny dźwięk, krótki i przenikliwy. Ucichł i milczenie zapanowało znowu, jak gdyby nigdy nie było przerywane. Jan-Marya nie poznał zrazu głosu doktora, ale ponieważ nikt inny nie znajdował się w dolinie, jasnem było, że to doktor krzyczał. Chłopiec obejrzał się na prawo i na lewo i spostrzegł doktora, który stał opodal w rodzaju niszy pomiędzy dwoma złomami skalnemi i patrzał wielkiemi oczyma na swego przybranego syna, blady jak papier.
— Żmija! — zawołał Jan-Marya, biegnąc ku niemu. — Żmija ukąsiła pana.
Doktor wydobył się z trudnością z rozpadliny, poszedł w milczeniu na spotkanie chłopca i chwycił go szorstko za ramiona.
— Znalazłem — rzekł, chwytając z trudnością oddech.
— Roślinę? — spytał Jan-Marya.
Desprez wybuchnął nienaturalną wesołością, którą skały wnet pochwyciły i poniosły głośnem echem.
— Roślinę — powtórzył pogardliwie. — No, tak, roślinę. I oto — dodał nagle, pokazując prawą rękę, którą ukrywał dotąd po za plecami — oto jedna z cebulek.
Jan-Marya zobaczył brudny, oblepiony ziemią talerzyk.