Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stawiam w zastaw moją sławę doktorską, że gdyby był wiał wówczas jaki mroźny wiatr, jeden albo drugi nabawiłby się z pewnością zapalenia płuc w nagrodę za swoją fatygę.
— Chciałbym był widzieć, jak się ornaty rozpadały w proch — rzekł Jan-Marya. — Zresztą nie żalby mi ich było tak bardzo.
— Nie masz nic imaginacyi — zawołał doktor. — Ale przedstaw sobie tę scenę. Pomyśl tylko: wielki skarb, leżący w ziemi w ciągu stuleci; środki upajającej, zbytkownej, zamożnej egzystencyi nie spożytkowane; stroje i piękne obrazy nigdy nie oglądane; najszybsze konie niezdolne ruszyć ani kopytem, wstrzymane w miejscu jakby zaklęciem; kobiety z prześliczną władzą uśmiechu, nie uśmiechające się; karty, kostki, śpiew operowy, orkiestry, zamki, piękne ogrody i parki, olbrzymie okręty z wieżą masztów żaglowych, wszystko to leży martwe w trumnie, a głupie drzewa rosną sobie po nad tem w blasku słonecznym rok po roku. Można oszaleć na samą myśl.
— To są tylko pieniądze — odpowiedział Jan-Marya. — Przyniosłyby tylko szkodę.
— O, patrzcie go! — zawołał Desprez — to dopiero filozofia; bardzo to piękne, ale nie całkiem trafne, jak w danej chwili. A następnie to nie tylko pieniądze, jak to nazywasz, tu chodzi o dzieła sztuki. Naczynia były rzeźbione. Mówisz jak dziecko. Nużysz mnie niewymownie, przytaczając moje słowa bez żadnego logicznego związku, jak papuga.
— A w każdym razie nic nas to nie obchodzi — odparł chłopiec pojednawczo.
Wjechali właśnie na Toute-ronde i ta nagła zmiana po nierównym gościńcu, wspólnie z irytacyą doktora, spowodowała dłuższe milczenie. Kabryolet toczył się wartko po szosie, drzewa usuwały się im z drogi, spo-