Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To? — powiedział — to jest talerzyk!
— To, powozy i konie — wołał doktor. — Chłopcze! — ciągnął dalej, rozpalając się — oddarłem wielki płat mchu z pomiędzy tych głazów i odkryłem szczelinę; a gdy zajrzałem w głąb, jak myślisz, co zobaczyłem? Zobaczyłem dom w Paryżu z dziedzińcem i ogrodem; zobaczyłem moją żonę jaśniejącą w brylantach; zobaczyłem siebie samego deputowanym; zobaczyłem ciebie, no, tak, zobaczyłem, zobaczyłem twoją przyszłość — zakończył trochę słabszym głosem. — Tak, oto właśnie, odkryłem Amerykę — dodał.
— Ale, cóż to jest? — pytał chłopiec.
— Skarb z Franchard — krzyknął doktor i cisnąwszy na ziemię swój bronzowy kapelusz słomiany, wydał kilka dzikich okrzyków jak Indyanin i porwał chłopca, dusząc go w uściskach i zraszając łzami. Potem rzucił się na ziemię pomiędzy paprocie i raz jeszcze wybuchnął głośnym, przeciągłym śmiechem aż rozbrzmiała nim cała dolina.
Ale chłopiec pragnął zaspokoić teraz własną ciekawość, chłopięcą ciekawość! Skoro tylko poczuł się uwolnionym z objęć doktorskich, pobiegł ku skałom, wskoczył w zagłębienie i wsunąwszy rękę w szczelinę, począł wyciągać stamtąd jeden po drugim, okryte pyłem stuleci, flakony, świeczniki i pateny z pustelni Franchard. Na końcu ukazała się skrzynia szczelnie zamknięta i bardzo ciężka.
— O, jakie to zabawne! — wołał. Ale gdy spojrzał na doktora, który stał tuż za nim i przyglądał się w milczeniu, słowa zamarły mu na ustach. Twarz doktora była znowu szarą jak popiół; usta jego zaciskały się i drżały nerwowo; oczy błyskały zwierzęcą pożądliwością.
— To dzieciństwo — rzekł. — Tracimy drogi czas. Prędko do karczmy, zaprzęż konia do naszego wózka