Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaczniemy odkopywać jutro — rzekł szyldwach. — Nie należy się już obawiać śniegu.
— Mój przyjacielu — wygłosił Kazimierz sentymentalnie — poczekajcie lepiej, aż wam zapłacą.
Doktor zmarszczył brwi i począł ciągnąć dokuczliwego szwagra ku hotelowi Tentaillon. Tam było mniej słuchaczy i ci już wiedzieli o jego ruinie.
— Hallo! — zawołał Kazimierz. — Oto idzie chłopiec stajenny ze swym tobołkiem. Nie, patrzcie, wnosi go do zajazdu.
I w istocie widać było, jak Jan-Marya, przeszedłszy na drugą stronę ośnieżonej ulicy, wchodził do zajazdu państwa Tentaillon, uginając się pod ciężarem niesionego kosza.
Doktor zatrzymał się z nagłą, gwałtowną nadzieją.
— Co on może nieść? — rzekł. — Pójdźmy zobaczyć — i pobiegł z pośpiechem.
— Swoje manatki z pewnością — odpowiedział Kazimierz. — Wynosi się zawczasu, dzięki swej kupieckiej imaginacyi...
— Nie widziałem tego kosza od... od tak dawna — zauważył doktor.
— I nie zobaczysz więcej — drwił Kazimierz — chyba, że w istocie wmieszamy się w to. W rzeczy samej wymagam, byśmy kosz zrewidowali!
— Nie będziesz tego żądał — odparł Desprez niemal z łkaniem i rzucając wilgotne, tryumfujące spojrzenie na Kazimierza, począł biedz.
— Co go za licho ukąsiło? dziwne — myślał Kazimierz i ulegając ciekawości, poszedł za przykładem doktora i puścił się biegiem.
Kosz był tak ciężki i duży, a Jan-Marya tak znużony, że zabrało mu to wiele czasu, zanim zdołał wciągnąć go na górę do pokoju państwa Desprez. Właśnie złożył swój ciężar na podłodze przed Anastazyą, gdy