Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przepraszam — odpowiedział Desprez, zawsze pokornie, ale ożywiając się na myśl teoretycznego rozróżnienia, które mu się nasuwało — przepraszam cię Kazimierzu. Posiadasz, nawet w wysokim stopniu, wyobraźnię kupiecką. Brak to właśnie tej ostatniej we mnie, zdaje się, że jest to słaba moja strona, spowodował te wszystkie powtarzające się ciosy. Dzięki swej kupieckiej wyobraźni finansista przewiduje los swych papierów, poznaje mający się zapaść dom...
— Właśnie — przerwał Kazimierz — nasz przyjaciel, chłopiec stajenny, zdaje się, nie jest jej także pozbawionym.
Doktor zamilkł, i śniadanie ciągnęło się dalej i skończyło głównie przy akompaniamencie niezbyt pocieszającej rozmowy szwagra. Ignorował on najzupełniej obu angielskich malarzy, udając, że nie spostrzega ich ukłonów, i rozprawiając swobodnie, jak gdyby się znajdował sam na łonie rodziny. A za każdem prawie słowem wypruwał ścieg po ściegu z wydętego balonu próżności doktora Desprez. Gdy sprzątnięto kawę, biedny doktor był tak gibkim i płaskim, jak obrus.
— Chodźmy zobaczyć ruiny — rzekł Kazimierz.
Wyszli na ulicę. Upadek domu, na kształt straty przedniego zęba, przeistoczył zupełnie widok wioski. Przez utworzony wyłom oko obejmowało wielką przestrzeń zasłanych śniegiem pól, wobec której miejsce samo zdawało się kurczyć i niknąć. Był to jakby pokój z otwartemi drzwiami. Szyldwach stał przy zielonej bramie, był czerwony z zimna, ale przywitał uprzejmie doktora i jego bogatego kuzyna.
Kazimierz oglądał rumowisko, próbował gatunek brezentów.
— Hm! — rzekł — mam nadzieję, że sklepienie piwnicy utrzymało się. Jeżeli tak jest w istocie, mój kochany bracie, zapłacę ci dobrze za twoje wina.