Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swe manatki. Niema tu już nic do zyskania. — I mrugnął nań znacząco.
— Nigdy! — zawołał Desprez, zrywając się z miejsca. — Janie-Maryo, jeżeli mnie chcesz opuścić teraz, gdy jestem biedny, możesz odejść; dostaniesz twoje sto franków, jeżeli pozostało mi tyle, ale jeżeli zgodzisz się zostać — tu doktor rozpłakał się. — Kazimierz ofiaruje mi posadę pisarza. Pensya niewielka, ale wystarczy dla nas trojga. Dość już, że straciłem majątek, czy mam jeszcze stracić syna?
Jan-Marya płakał gorzko, ale nie przemówił słowa.
— Nie lubię chłopców, którzy płaczą — mruknął Kazimierz — a ten tu ciągle się mazgai. Słuchaj, wynieś się stąd na chwilę. Mam do pomówienia w interesach z twym panem i panią, a te czułości lokajskie mogą się rozegrać potem, gdy odjadę. Marsz! — i otworzył drzwi.
Jan-Marya wysunął się, jak przyłapany złodziej.
O dwunastej w południe siedzieli wszyscy przy stole, oprócz Jana-Maryi.
— Hę? — odezwał się Kazimierz. — Poszedł, widzicie. Zrozumiał w pół słowa.
— Nie myślę, wyznaję — powiedział doktor — nie myślę bronić go, ani usprawiedliwiać jego nieobecności. Dowodzi ona wielkiego braku serca, co martwi mnie niewymownie.
— Braku obyczajów — poprawił Kazimierz. — Serca nie miał nigdy. Cóż chcesz, Desprez, nic łatwiejszego dla sprytnego nicponia, jak wystrychnąć cię na dudka. Twoja nieznajomość ludzkiej natury i ludzkich spraw przechodzi wszelką wiarę. Jesteś oszwabiony przez pogańskich Turków, oszwabiony przez dzieci włóczęgów, oszwabiony na prawo i lewo, z góry i z dołu. Zawdzięczasz to zapewne swej wyobraźni. Dziękuję mym gwiazdom, że nie posiadam jej wcale.