Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłopiec ten od pierwszego rzutu oka przykuł uwagę doktora. Miał wielką sklepioną czaszkę, czoło i ręce artysty-muzyka i parę czarujących oczu. Nietylko tem, że były wielkie i niezwykle poważne, o najmiększym, ciemno-brunatnym, aksamitnym połysku, ale było w nich jeszcze spojrzenie, które przeszyło na wskróś doktora i zmieszało go dziwnie. Był pewnym, że widział już gdzieś ten wzrok, a jednak nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Zdawało mu się, jakoby ten chłopiec, zupełnie mu przecie obcy, miał oczy starego przyjaciela, lub starego wroga. I malec ten nie dawał mu spokoju. Siedział, najjawniej głęboko obojętny na wszystko, co się wokoło niego działo, a może pogrążony w wyższej kontemplacyi, bębniąc mile nogami o krzesło, z rękami złożonemi nieruchomo na kolanach. Ale, mimo to oczy jego śledziły pilnie każdy ruch doktora, utkwiwszy weń z wytrwałością spojrzenia pełne głębokiej myśli. Desprez sam nie umiałby powiedzieć, czy to on magnetyzował wzrokiem swym chłopca, czy ten jego. Zajął się pilnie chorym: zadawał pytania, badał puls, żartował, unosił się trochę i klął, lecz zawsze gdziekolwiek spojrzał, spotykał wszędzie ciemne oczy, jakby czekające na jego, zawsze z tem samem pytającem, melancholijnem spojrzeniem.
Nareszcie doktór jednym rzutem wpadł na rozwiązanie zagadki. Przypomniał sobie teraz ten wzrok. Jakkolwiek sam prosty jak strzała, chłopczyk miał oczy, jakie idą zawsze w parze z garbem na plecach: nie był wcale ułomnym, ale miało się wrażenie, jakoby ułomna osoba spoglądała z pod jego nizko opuszczonych rzęs. Doktór odetchnął głęboko. Sprawiło mu to wielką ulgę, że znalazł teoryę (gdyż lubił teorye) i wytłómaczył sobie to nagłe zajęcie, jakie w nim chłopiec obudził.
Mimo to załatwił się z chorym z niezwykłym pośpiechem i ciągle jeszcze klęcząc na jednem kolanie na