Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podłodze, odwrócił się nieco i przyglądał chłopcu od stóp do głów, dowoli. Malec nie zmieszał się tem ani trochę i ze swej strony przypatrywał się spokojnie doktorowi.
— Czy to twój ojciec? — zapytał Desprez.
— Och, nie! — odpowiedział chłopiec — to mój pan.
— Czy kochasz go? — pytał dalej doktór.
— Nie, panie — odparł chłopiec.
Pani Tentaillon i Desprez zamienili z sobą znaczące spojrzenie.
— To źle, mój mały — rzekł doktór z pewnym odcieniem surowości w głosie. — Każdy powinien kochać umierających, lub w przeciwnym razie ukrywać raczej swe uczucia.
— Jeżeli patrzyłem czas niejaki na ptaszka, który kradł moje wiśnie, robi mi się smutno, gdy ptaszek ulatuje przez mur mego ogrodu i widzę jak znika w poblizkim lesie. O ileż więcej zasmucać nas winna śmierć człowieka, tej istoty tak silnej, tak rozumnej, tak bogato obdarzonej. Grdy pomyślę, że za kilka godzin usta jego zamilkną, oddech ustanie i nawet cień zniknie ze ściany... ja, który go nigdy nie widziałem, pani Tentaillon, której był tylko gościem, czujemy się przecie trochę wzruszeni.
Chłopiec milczał przez chwilę i zdawał się namyślać.
— Nie znaliście go — odpowiedział wreszcie. — To był zły człowiek.
— Co za mały poganin! — rzekła gospodyni. — Pod tym względem oni wszyscy są jednakowi ci kuglarze, linoskocy, artyści i tam dalej. Nie mają wnętrza!
Doktor przypatrywał się wciąż małemu poganinowi ze ściągniętemi i zlekka podniesionemi brwiami.
— Jak się nazywasz? — zapytał.