Strona:PL Robert Louis Stevenson - Skarb z Franchard.pdf/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bardzo szczęśliwa okoliczność, wogóle biorąc. Anastazyo, błagam cię, obejdź się bez tej trucizny choć dzisiaj, tylko ten jeden dzień, a stawiam w zastaw moją reputacyę, że wnet odczujesz błogie tego skutki.
— Cóż to za szczęśliwa okoliczność, mój przyjacielu? — zapytała Anastazya, nie zwracając uwagi na protest, który się powtarzał codziennie.
— Że nie mamy dzieci, moja piękna — odpowiedział doktor. — Rozmyślam nad tem coraz więcej, w miarę, jak lata płyną i z coraz większą wdzięcznością dla tej władzy, co rozdaje podobne strapienia. Twoje zdrowie, kochanko, mój spokój naukowy, nasze małe przysmaczki kuchenne, jakby to wszystko na tem ucierpiało, jakby niezawodnie musiało zostać poświęconem. I dla kogo? Dzieci są ostatniem słowem ludzkiej niedoskonałości. Zdrowie ucieka przed ich widokiem. Krzyczą one, moja droga; zadają drażliwe pytania; chcą, żeby je karmić, umywać, wychowywać, ucierać im nosy, a potem w odpowiednim czasie łamią nam serca, jak ja łamię ten kawałek cukru. Para takich skończonych egoistów, jak my, powinna strzedz się potomstwa, jak niewierności.
— W istocie — odparła i zaśmiała się. — Jak to podobne do ciebie dworować sobie z tego, na co nie możesz nic poradzić.
— Moja droga — rzekł doktor uroczyście. — Mogliśmy byli adoptować.
— Nigdy! — zawołała pani. — Nigdy, doktorze! przynajmniej za moją zgodą. Gdyby dziecko było mojem własnem ciałem i krwią, to co innego. Ale ładować sobie na ramiona skutki czyjejś nieroztropności? nie, mój drogi przyjacielu, na to mam za wiele rozsądku!
— Właśnie — odpowiedział doktor. — Mamy go oboje. I tem bardziej rad jestem twej roztropności, ponieważ... ponieważ. — Spojrzał na nią bystro.