Panna Walerya/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Panna Walerya
Podtytuł (epizod z życia pracujących kobiet)
Pochodzenie Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Praca nie hańbi.

Bal studencki zapowiadał się świetnie, raz dla tego, że na gospodynie zaproszono jednę księżną i kilka hrabin. (Dzisiaj ten rodzaj wabiku już został zużyty i nadużyty, dlatego stracił swoją moc; ale wtedy, przed kilkunastu laty, był on jeszcze nowością, która robiła wrażenie). A tembardziej, że na zaproszeniu był podpisany Jakiś hrabia, jako przewodniczący komitetu balowego. Pochlebiało to niemało dumie i próżności naiwnych mieszczan, że sam hrabia własnoręcznie się fatygował zapraszać ich na ten bal, i uważali sobie za obowiązek grzeczności, spełnić życzenie tak dostojnej osoby. Nie iść, zdawało im się uchybieniem, zbrodnią, brakiem wychowania. Do tego jeszcze rozgłoszono po” głoskę po mieście, że ograniczono liczbę zaproszeń, że tylko wybór towarzystwa dopuszczonym będzie do udziału w balu. Każdy więc, kto otrzymał zaproszenie, uważał sobie to za zaszczyt, że go dopuszczono tam, gdzie nie wszystkim wolno będzie się znajdować, i uradowany tem wyszczególnieniem, wybierał się z rodziną, choćby przyszło zastawić się, zapożyczyć. Tych zaś ojców i mężów, którzy, się pokazali nieczułymi na podobnego rodzaj u ponęty, atakowały żony i córki w najrozmaitszy sposób, to prośbami, to łzami, to spazmami, to pochlebstwami i przymilaniem się! aby ich tylko namówić do pójścia na bal, a właściwie do wyliczenia z góry potrzebnych funduszów na toalety. Już na 3 tygodnie przed balem rozpoczęło się między paniami, które miały być na tej zabawie, gorączkowe, ruchliwe życie, bieganiny po bławatnych sklepach, magazynach, narady z modniarkami, wybadywanie się wzajemne, jak która będzie ubrana, skąd sprowadza meterye, gdzie je każe robić? Okłamywano się wzajemnie, aby nie zdradzić tajemnicy kroju, koloru, ktorąby druga zużytkować mogła ze szkodą wynalazczyni. Artyści, ubiegający się o nagrodę, nie zachowują takiego sekretu względem prac i pomysłów swoich, jak panie w kwestyi toalet. Każda sili się na oryginalność, i prawo pierwszeństwa chce zachować wyłącznie dla siebie.
Magazyn panny Waleryi był w tym czasie w formalnem oblężeniu przez strojnisie eleganckiego świata. Niektóre spędzały tam po kilka godzin dziennie, wśród srebrzystych obłoków gazy, różnobarwnych zwojów atłasu, aksamitów, obrzuconych koronkami, które przymierzały, układały na sobie w fantastyczne fałdy, upięcia, kontrolując w lustrze każdą najdrobniejszą zmianę, jak to będzie wyglądało, jaki efekt zrobi. Cza.. sami, gdy była wątpliwość, czy się ta lub owa lllaterya wyda dobrze wieczorem, przy świetle gazowem, zamykano okiennice, zapalano lampy i dopiero odbywano narady, co do krojów, kwiatów, ozdób.
Walery a była umęczona przez te panie, z których każda pragnęła mieć najpierwej i najlepiej zrobioną toaletę, każda chciałaby z nią naj dłużej rozmawiać o każdym szczególe stroju i, aby ująć ją dla siebie, każda zdobywała się na najCzulsze, najpieszczotliwsze przymiotniki, najsłodsze komplementa. Każda nazywała ją swoją najdroższą panną Waleryą, nieocenioną panną Waleryą, brylantową panną Waleryą; głaskały ją po twarzy, klepały po ramieniu, przytulały miłośnie do siebie i nieledwie po rękach całowały, aby pozyskać ją dla siebie, aby jak najwięcej czasu, starania i gustu poświęciła tej, a nie innej sukni.Od rana do samego wieczora gustowny salonik panny Waleryi był pełny dam: jedne wchodziły, drugie wychodziły;. były takie, które tam, jak na egzekucyi siedziały cały dzień prawie. Jakaś hrabina z córką, którą pierwszy raz tego roku miała wyprowadzić na widok publiczny, z obawy, by jej nie popsuto materyi, by nie zrobiono czegokolwiek wbrew jej zachceniom, przez dwa dni mieszkała tam prawie, drzemiąc po całych dniach w fotelu wśród pootwieranych pudeł, pudeł, pudełek, rozrzuconych materyj, wiszących gotowych już sukien i budziła się dopiero do przymierzenia lub robienia uwag córce, żeby się trzymała prosto, ust nie otwierała i nogi stawiała w pozycyi. Co chwila z pracowni, w której zwijało się rączo koło roboty przeszło dwadzieścia panien, przynoszono jakiś stanik do przy mierzania, jakąś suknię do upięcia, materyę do przykrojenia, a wtedy ruch w saloniku się zwiększał, damy, jak kurki zbiegały się do oglądania, krytykowania, i wydawały z siebie takie piekielne głosy w różnych językach, przeważnie francuzkim, że głowa mogła rozboleć od tego ciągłego trajkotania, wykrzykników zachwytu, albo wzdychań, lamentów i desperacyj. Najwięcej atoli kłopotu i zamieszania robiła jedna doktorowa, piękna, okazała blondyna. Ta sprowadzała sobie bez ceremonii całą procesyą znajomych i przyjaciółek a czasem nawet kilku mężczyzn kuzynków i odbywała formalne konsylia nad doborem materyj, krojem sukni, ubraniem jej etc. Była niesłychanie grymaśna i wybredna, że trudno jej było dogodzić. Ponieważ dawniej mieszkała w Wiedniu i była podobno na kilku balach dworskich, przeto miała pretensyą do wyrokowania w kwestyach toaletowych i wydziwiała zawsze tak, że trzeba było anielskiej cierpliwości i łagodności panny Waleryi, aby znosić to wszystko. I teraz na bal akademicki musiano jej coś cztery razy sprowadzać niebieski aksamit z Wiednia a każdy wydawał się jej złym i nieodpowiednim; ten był za jasny, ów za ciemny, inny dobrze wyglądał w dzień, ale fatalnie przy wieczornem oświetleniu. Nareszcie, po wielu namysłach, zgodziła się na jeden, który jej wybrała sama panna Walerya, a w którym, jak sama przyznać w końcu musiała, było jej najlepiej. Ale gdy przyszło do przymierzenia stanika, zaczęły się znowu grymasy, krzywienia i niezadowolenia. Doktorowa bowiem należała do tych piękności, które robią wrażenie bogactwem form cielesnych; z wiekiem wszakże — dawno już bowiem przeszła trzydziestkę — formy te doszły do takiej okazałości, Że trzeba je było raczej ukrywać, niż uwydatniać, co się jednak nie zawsze udawało, bo bywały pewne kolory, pewne materye, w których tusza jej występowała w rażący sposób, a. wszelkie dodatki z koronek lub kwiatów, któremi usiłowano sztucznie zasłonić tę otyłość, jeszcze bardziej ją powiększały, co doktorową doprowadzało do rozpaczy i wściekłości.
Napróżno panna Walerya robiła, co mogła, co się dało, aby ją zadowolnić; rozgrymaszona elegantka była ciągle niezadowolniona, zawsze miała jeszcze coś do zarzucenia, wymagała co chwila jakichś przeróbek, poprawek, i tow sposób tak niegrzeczny i nieprzyzwoity, że panna Walerya musiała jej w końcu, wprawdzie delikatnie, ale stanowczo, oświadczyć, aby sobie innej krawcowej poszukała. Trzeba było widzieć, jaki słowa te cudowny skutek wywarły: rozdrażniona lwica w jednej chwili zmieniła się w pokornego baranka, zaczęła przepraszać za swoje uniesienie, ściskać, całować, pochlebiać, nazywać modniarkę swoją najdroższą, najmilszą przyjaciółką; poniżała się aż do ubliżenia swej godności, dla miłości toalety, bo wiedziała, że w całem mieście nikt innyby nie umiał jej tak zrobić, jak zrobiono w zakładzie panny Waleryi.Suknie wychodzące ztamtad, miały taki gust, elegancyą, że niektóre damy podawały je mniej świadomym, jako sprowadzone prosto z Paryża.Doktorowa znała dobrze wartość tego magazynu i nie chciała z nim zrywać, dlatego obsypywała jego właścicielkę komplementami, czułościami i nie odeszła, dopóki j ej panna Walerya nie oświadczyła, że się na nią nie gniewa, że jéj zapomni to chwilowe uniesienie. Panna Walerya zadość uczyniła jéj żądaniu, odpowiadając na gorące oznaki życzliwości chłodną uprzejmością, i znalazła się w całéj téj sprawie z taką godnością, taktem i umiarkowaniem, że — jak się wyraziły panie, będące świadkami téj sceny — najdystyngowańsza dama z towarzystwa mogłaby jéj pozazdrościć. I tę pochwałę przyjęła panna Walerya z pobłażliwym uśmiechem i zachowała dyskretne milczenie. Gdy po wyjściu doktorowéj zaczęto roztrząsać jéj wady i grzeszki, udała, że nie słyszy tego, zajęta swoją robotą, a gdy jedna z pań wprost do niéj się zwróciła z uwagą, że nie powinna przyjmować w swoim magazynie kobiety z taką reputacyą, odrzekła skromnie, że nie do niéj należy wydawać sąd o moralności swoich klientek. Odpowiedź ta zamknęła usta wszystkim, bo niejedna z pań uważała ją, jako delikatny przytyk do siebie, choć prawdopodobnie nie była daną z tą intencyą. Ale widocznie między obecnemi były takie, które mogły to wziąć za przymówkę do siebie, choć się obrażać o nią nie mogły, bo była zrobiona w formie takiéj, że więcéj wyglądała na obronę, niż na potępienie. Bądź-co-bądź, odezwanie się Waleryi miało ten skutek, że o doktorowéj mówić przestano.
Na drugi dzień zjawiła się ona z elegancką bombonierką, napełnioną cukierkami, które niosła, niby jako dodatek do wczorajszych przeprosin. Napróżno Walerya wymawiała się od przyjęcia tego podarunku pod najrozmaitszemi pozorami; natarczywa doktorowa nie ustąpiła i gwałtem prawie wpakowała jej do rąk pudełko, na przypieczętowanie zgody. Chciała w ten sposób pozyskać sobie względy osoby, od której zależał tryumf jej na akademickim balu, od którego zaledwie dwa dni ją oddzielały. Na drugi dzień wypadał ostateczny termin wy kończenia sukni i generalnej jej próby. Doktorowa z gorączkowem niepokojem wyczekiwała tego wieczoru, wysłuchała nawet mszy na tę intencyą, t. j. na pomyślne wykończenie sukni. Nie wiadomo, czy modlitwy, czy bombonierka ofiarowana, czy też szczęśliwy traf zrobił, że próba sukni wypadła nadspodziewanie świetnie: połączenie niebieskiego aksamitu z różowym atłasem robiło przy gazowem oświetleniu efekt niezmierny; upięcie ogona było mistrzowskie; kwiaty nadzwyczaj gustownie dobrane, nawet ten nieszczęśliwy stanik, o który było tyle kłopotu, w połączeniu z suknią, wydawał się jakoś smuklejszy, zgrabniejszy. Doktorowa nieposiadała się z radości, nie odrywała oczu od lustra; to odchodziła o kilka kroków, to się zbliżała; stawała to bokiem, to przodem, to plecami; wyginała się w najrozmaitszych pozach; a po każdym takim przeglądzie ściskała i całowała Waleryą, jak serdeczniejszą przyjaciółkę i powtarzała uradowana:
— Prześlicznie! cudownie! Panno Walery o, medal się pani należy za tę suknią, to prawdziwe arcydzieło! na wystawę, jak mamę kocham, na paryzką wystawę! Jaka szkoda, że pani nie będziesz mogła podziwiać swojego arcydzieła na sali balowej, porównać z innemi.
— Owszem, zdaje mi się, że będę mogła.
— Będziesz pani na galeryi? Ach, to doskonale!
— Nie, prawdopodobnie będziemy na dole.
— Na sali? — spytała z niedowierzaniem doktorowa, mierząc Waleryą dziwnem jakiemś Spojrzeniem.
—Tak.
—Jakto? między balowemi?
—Tak. Czy to panią dziwi?
—O! nie, bynajmniej. Dlaczegożby mnie miało dziwić? — mówiła, usiłując zachować obojętną minę; ale znać było widocznie po niej, że ją ta wiadomość trochę zaniepokoiła i zepsuła jej humor. Ostygła znacznie w swojej serdecznoŚci dla panny Waleryi, suknią się także mniej już zachwycała i, wydawszy dyspozycyą, kiedy l gdzie ma być jej odesłana, wyszła pożegnawszy się prędko i ozięble.
Walerya nie mogła sobie wytłumaczyć tej nagłej zmiany humoru doktorowej; przypisywała Ją kapryśnemu usposobieniu, dziwactwu, z czego była znaną. Zresztą. nie zastanawiała się długo nad tem, mając o wielu innych rzeczach do myślenia; bo tyle jeszcze robót było niepokończonych, a tu od różnych pań na gwałt przybiegały służące, pokojówki, upominając się każda o swoję, To też w magazynie był rwetes niesłychany; w nocy, przed balem do trzeciej z rana pracowały wszystkie panny, wykończając z pośpiechem pilniejsze roboty; ściany, parawany, pozawieszane były gotowemni sukniami, z których każdą po kolei panna Walerya kładła na manekina, lub na którą z panien, aby jej nadać ostateczne wykończenie, poupinać i ozdobić kwiatami. A oprócz tego, musiała pomyśleć i o własnej tualecie szło zaś jej bardzo o to, żeby wyglądała dobrze, aby nie zrobić wstydu panu Juliuszowi, który ją kilka dni temu zaprosił do pierwszego kadryla. Serce biło jej szybciej, ile razy pomyślała sobie o tym kadrylu, o wejściu na salę balową; doznawała rodzaju niepokoju i zarazem nieopisanej radości, czemu dziwić się nie można, bo to miał być pierwszy publiczny bal w jej życiu. Dotąd bawiła się na prywatnych zebraniach, na wieczorkach tańcujących, parę razy na jakimś balu rzemieślniczym; ale bal publiczny, duży, świetny, był dla niej nowością, która ją pociągała i przestraszała zarazem. Myśli te i zajęcie, jakie miała, tak ją zaabsorbowały całkiem, że nie zauważyła nawet, iż Juliusz, który bywał prawie codziennym gościem w ich domu, w wigilią balu nie pokazał się wcale. Wydawało się jej to bardzo naturalnem, że nie przyszedł, wiedząc, jak wiele miały zajęcia, bo nawet, choćby chciała, nie miałaby czasu z nim porozmawiać.Ani jej przez myśl nie przeszło, że był powód poważniejszy, dla którego nie pokazał się i że pOwód ten tyczył się jej przedewszystkiem.
Rzecz się tak miała, że na drugi dzień po owej próbie sukni balowej, podczas której doktorowa dowiedziała się, że i panna Walerya otrzymała zaproszenie na bal, wpadł Bolek z rana, jak bomba, do mieszkania Juliusza i, nie witając się nawet, mocno zaalterowany, zaczął odrazu od wymówek:
— Patrz — rzekł — coś narobił tym twoim nieszczęśliwym Mulińskim! Doktorowa już się dowiedziała, że ta twoja panna Walerya ma być na balu, narobiła v;’rzawy, zbuntowała kilkanaście pań, które teraz z wymówkami się odniosły do.komitetu balowego i z zapytaniem: co to ma znaczyć, że tak zapowiadano z góry iż bal ten będzie miał wyborowe towarzystwo, sarną śmietankę naszego miasta, a tymczasem dopuszczają do niego szwaczki? Doktorowa, powiadam ci, jest zirytowana tem, oburzona do najwyższego stopnia.
— Ona, oburzona? — rzekł z drwiącym uśmiechem Juliusz. — A ileż osób musiałoby się oburzyć na to, że ona tam będzie? Jeżeli kto, to ona nie ma prawa odzywać się w tym względzie. Kobieta z taką reputacyą...
Ale widzisz, ma firmę, parawan, ma męża, który przed światem bierze odpowiedzialność za jej czyny. Skoro on wprowadza ją sam na salę balową, my nie marny prawa wglądać w ich domowe sprawy; gdy tymczasem ta twoja panna Walerya chce wejść przemycanym sposobem, pod firmą jakiegoś Mulińskiego.
— Wszak to jej szwagier?
— Tak, tylko że ten szwagier mniej jeszcze potrzebny na balu, niż sama panna. W każdym razie wplątałeś się w głupią kabałę i będziesz miał z tego kłopot.
—Wiadomość ta zafrasowała rzeczywiście Juliusza; nie myślał, że sprawa ta nabierze tyle rozgłosu. — Ale kto mógł doktorowej powiedzieć o Waleryi, kiedy zaproszenie brzmiało na nazwisko szwagra?
— Kto? Ona sama. Pilno jej było pochwalić się z tem przed doktorową. Radzę ci zażegnać tę burzę, bo będzie awantura.
— Ale jak?
— Bardzo prostym sposobem. Napiszesz grzeczny list, przeprosisz, że się pomylono w zaproszeniu, zwrócisz pieniądze, jeżeli już dali za bilety, i historya skończona.
Propozycya ta wydawała się Juliuszowi tak haniebną, że oburzyła go do głębi. Jeżeli dotąd w kwestyi tej zachowywał stanowisko niezdecydowane, wahał się, co mu zrobić wypadało; to teraz z całą stanowczością wystąpił w obronie Waleryi — szlachetna strona jego serca oświadczyła się za pokrzywdzoną. Spojrzał na Bolesława ostro, poważnie i spytał:
Czy to twoja propozycya, czy komitetu?
No, niby komitet nie uchwalił jej, bo było wiele głosów przeciwnych; ale kilku osądziło, że to jedyny punkt wyjścia, a ja, jako przyjaciel, radzę ci.
— Więc powiedz tym kilku, że jeżeliby który z nich odważył się zrobić to, co mi proponowałeś przed chwilą, będę to uważał za osobistą obrazę i pociągnę go do odpowiedzialności, choćby to był nawet taki przyjaciel, jak ty — dodał z ironią.
— Pi, pi! jak widzę, toś się ty grubo zaawanturował z tą szwaczką.
— Zakazuję ci mówić o niej w ten sposób!
— No, przecież hrabiną jej nie nazwę, bo nią nie jest. A jeżeli ty sam uważasz za ubliżenie nazywać ją tém, czém jest, to dajesz najlepszy dowód, że podzielasz nasz pogląd na tę sprawę
— Bolku nie drażnij mnie, bo zapomnę, że jesteś moim gościem — zawołał z irytacyą Juliusz, zrywając się ze stołka.
— Ha, ha! ukłółem cię w drażliwe miejsce, Uczułeś słuszność moich uwag — rzekł drwiąco Bolek. — No, no, nie irytuj się, odchodzę już. A pamiętaj, że co tancbuda Skoczkowskiego, to nie bal publiczny; tam nie można się afiszować ze skłonnościami do szwaczek.
To powiedziawszy, wyszedł prędko, zatrzasnąwszy drzwi za sobą. Juliusz, wzburzony, zrobił ruch taki, jakby chciał biedz za nim; ale się zatrzymał, a po chwili siadł, a raczej upadł na krzesło, jakby złamany, zgnębiony. Czuł, że się zaplątał fatalnie, i nie wiedział, jak się wywikłać i z tej sprawy. Uczciwość pchała go do walki z głupotą i przesądem, radziła mu stanąć po stronie Waleryi i bronić jej do ostatniego, bo on, nie kto inny, namawiał ją do pójścia na bal; a z drugiej strony nie miał od wagi wystąpić publicznie, jako rycerz i obrońca kobiety, która była tylko krawcową. Obawiał się, że takie wystąpienie nietylko może go ośmieszyć, ale także obudzić nieuzasadnione pretensye, jeżeli nie w Waleryi, to w jej rodzinie. Nie staje się przecież tak żarliwie w obronie honoru kobiety, całkiem nam obojętnej; tylko starający się o jej rękę byłby uprawniony do podobnego kroku, a on przecież tego zamiaru nie miał. Zresztą któż mu zaręczy, że Walerya będzie zadowolnioną z tego, że prawie siłą pięści wprowadzi ją na salę balową? że z tego powodu nie wyniknie jakaś awantura? Cóż jej z tego przyjdzie, że będzie bronił jej honoru? Dla kobiety uczciwej najlepszą obroną jest — nie potrzebować obrony. Obrona więcej kompromituje, niż oczyszcza w takich razach. Czy nie byłoby lepiej pod jakimkolwiek pozorem odciągnąć te panie od pójścia na bal? Znaczyłoby to wprawdzie tyle, co złożyć broń przed ludźmi takimi, jak Bolek, przyznać im słuszność, coby było niejako upokorzeniem dla niego; ale wolał być sam upokorzonym, niż żeby Walerya miała zostać obrażaną. Nie idąc na bal, nie będzie ona wiedzieć zupełnie o tem, co jéj zagrażało, i w ten sposób oszczędzi się jej przykrości i wstydu. Ten sposób wyjścia z zawikłanej sytuacyi wydawał mu się najlepszym; szło tylko o to, jak wyperswadować Waleryi i jej siostrze pójście na bal? kogo użyć do tego? Odrazu przyszedł mu na myśl Roman. On sam nie życzył sobie, aby poszły na ten bal, przewidywał z góry, na co mogą być narażone; skoro się więc dowie, że jego obawy mają pewną racyą, będzie umiał w sposób delikatny odwieść je od tego zamiaru. Postanowił więc Juliusz iść do niego i zwierzyć mu się ze wszystkiem.
Właśnie rozmyślał nad tem, o jakiejby porze było najdogodniej zobaczyć się z Romanem i pogadać bez świadków, gdy ten, jakby na zawołanie, wszedł do jego mieszkania. Był ożywiony i w wesołym humorze.
— Przyszedłem tu do ciebie szukać schronienia, bo tam u nas rwetes i harmider okropny, z okazyi tego balu. Musiano przyjąć jeszcze kilkanaście panien do roboty, bo moje jejmoście nie mogły sobie dać rady z obstalunkami, a że nie miano ich gdzie pomieścić, więc wpakowano i do Mulińskich, i do naszego mieszkania. Dziś rano wróciłem z drogi i, powiadam ci, nie poznałem się u siebie, tak mi wszystko do góry nogami poprzewracały, tak roztasowały się wszędzie; gdzie spojrzéć, to tiule, aksamity, pudełka ze wstążkami, pudełka z kwiatami, że kącika dla siebie nie miałem. Rad nie rad, musiałem emigrować z własnego domu, a że knajpy nie cierpię, więc odważyłem się szukać u ciebie schronienia. Wszak nie gniewasz się? co? Może masz jakie pilne zajęcie?
— Broń Boże, wybierałem się właśnie do ciebie.
— A, to byłbyś ładnie trafił. Wiesz co — mówił daléj, rozsiadając się z całą swobodą w fotelu — nigdy nie miałem pojęcia, ile te kobiety zachodu mają i kłopotów z temi balami. Gdybyśmy tak musieli robić tyle przygotowań, to chybaby nigdy balów nie było, a ich nietylko to nie odstrasza, ale dodaje więcéj jeszcze ochoty. Naprzykład, taka Mulińska i Walerka, pomimo, że mają tyle roboty dla drugich, iż zdawałoby się, że im się odechce myśléć o własnéj tualecie; gdzie tam! myślą o tém z największą przyjemnością. Dziś rano, kiedym wracał z kolei, była już trzecia. Patrzę, a w magazynie jeszcze się świeci. Zajrzałem tam po drodze, ciekawy, co to być może, i zobaczyłem Walerkę z Mulińską, pracujące zajadle! wyobraź sobie: o trzeciej w nocy, i to dlatego, że chciały wykończyć sobie tualety na ten bal jutrzejszy, bo w dzień nie ma na to czasu! Gdybyś je był widział, z jaką ochotą i ożywieniem to robiły, nie byłbyś przypuścił, że one już tyle godzin przedtem pracowały dla drugich. Co to znaczy zapał! Tyś dobrze wiedział, czem im można zrobić przyjemność, proponując im ten bal; to téż na długo zapisałeś się im w sercu tą kawalerską przysługą. Kobiety nie posiadają się z radości; od kilku dni o niczem innem nie mówią, tylko o tym balu: jak się będą bawiły, kogo ze znajomych tam zobaczą, jak się wydadzą ich toalety, z kim tańczyć będą, słowem, u nich w głowach już od tygodnia trwa bal. Patrząc na tę ich radość, widzę teraz, jakąbym przykrość był im zrobił, odwodząc je od pójścia na ten bal; mnie się zdaje, że nawetbym nie miał odwagi zdobyć się na coś podobnego.
Te ostatnie słowa, jak kamień, spadły na Serce Juliusza i przygniotły jego poprzednie postanowienie. Jeżeli Roman nie miałby odwagi odradzać pójścia na bal, to któż.inny mógłby podjąć się tej drażliwej misyi? Jemu samemu przecież nie wypadało i nawet nie odważyłby się nigdy na to. Pozostawało więc tylko poddać się biernie tokowi wypadków i czekać, co z tego będzie. Plan jego teraz był taki, że będzie czuwał nad Waleryą, aby w danym razie stanć w jej obronie, bo to był obowiązek jego; ale będzie, ile możności, unikać afiszowania się z nią po sali i trzymać się z daleka. Uspokojony tem postanowieniem, z większą swobodą oddał się rozmowie z Romanem, którego dotąd słuchał roztargniony, odpowiadając nieraz rozmyślnie.
—Ale jak przykład jest zaraźliwy — mówił w dalszym ciągu Roman — -: — to widzę po mojej Julci. Babinie ani się śniło nigdy o balu, bo dla niej najmilszą zabawą są dzieci, a jednak teraz, kiedy widzi, że siostry wybierają się na ten bal, uważam, że i ona ma wielką ochotę. Parę razy już wspominała mi, że jej ślubna suknia wygląda jeszcze tak dobrze, iż śmiało możnaby się w niej pokazać między ludźmi, odświeżywszy tylko to i owo; to znowu przypatrując się, jak Walerya przymierzała swoją suknią, mówiła, wzdychając, że okropnie żałuje, że nie będzie mogła widzieć, jak będzie wyglądać na sali balowej, ale ja udaję, że tego wszystkiego nie rozumiem, bo jestem nieprzyjacielem wszelkich balów publicznych — więcej mnie one drażnią, gniewają, niż bawią, Kiedy naprzykład zobaczę jakiegoś dygnitarza, którego zakulisowe sprawki znam doskonale i mo ralną wartoś a widzę, jak ludzie oddają mu honory dla jego stanowiska i wpływ u, oburza mnie to do żywego i napełnia goryczą
—Pesymistą jesteś, jak widzę.
I ty nim będziesz może, gdy dojdziesz do tych lat, co ja, bo jestem przecież zawsze o kilka lat starszy od ciebie, a przeżyłem może dziesięć razy więcej, niż ty, bo ciotki w czternastym roku wprowadziły mnie już w świat, aby się mną popisać. W piętnastym roku miałem już frak, skrojony według ostatniej mody, i kochałem się w jednej hrabinie, co była dwa razy starszą odemnie. Była to dobra szkoła dla mnie, poznałem wtedy przez nią tyle skandalicznych historyj tego niby arystokratycznego świata, że nie uwierzyłbyś mi może, gdybym ci chciał opowiadać, co widziałem wtedy i czego się dowiedziałem od owej hrabiny, która, dla usprawiedliwienia siebie, nie oszczędzała wcale swoich najbliższych, najserdeczniejszych przyjaciółek i zdradzała bez skrupułu ich tajemnice przedemną.Nazwisko niejednej z tych dam czytam teraz W gazetach na liście gospodyń balów; służą one tam niejako za dekoracyą, za rodzaj przynęty dla publiczności, która jest do tyla głupią, że się daje łapać na nazwiska, mitry i herby, nie zważając, co się kryje pod niemi. Gdybym taką jednę, drugą damę zobaczył na sali balowej, otoczoną honorami w gronie dawnych jej wielbicieli, którzy publicznie udają dla niej szacunek, możebym się nie mógł pohamować i wykrzyknął: nie wierzcie im! oni kłamią i szacunek, i przyzwoitość, i dobry ton. Jestem gorączka i nie ręczę za siebie, czybym nie zrobił tego, szczególniej, gdyby mi w głowie zaszumiało parę kieliszków wina; bo jestem weredyk i żyję między ludźmi prostymi, którzy nie umieją i nie lubią w bawełnę obwijać tego, co myślą.
— Ale dosyć o tem — rzekł, machnąwszy pogardliwie ręką — bo to mnie tylko rozdrażnia i wprawia w zły humor. Mówmy o czem weselszem, co lepiej odpowiada mojemu dzisiejszemu usposobieniu, naprzykład o twojej Waleryi. No, no, nie rób takich zdziwionych oczu i naiwnej miny; widzę ja dobrze, co się święci; przechodziłem przecież przez to samo, tak samo lubiłem, jak ty, spędzać wieczory w ich domu, wpatrywać się w moją Julcię, jak ty dzisiaj Waleryą ścigasz zakochanemi oczyma.
— Ależ zaręczam ci...
— Nie zaręczaj, bo ci nie wierzę. Przecież nie bywasz dla matki staruszki. O chęć bałamucenia mojej żony albo Mulińskiej także cię posądzać nie mogę; no, więc dla kogóżbyś przychodził tak często, jak nie dla W aleryi? Kochasz się, bratku — mówił, klepiąc go poufale po ramieniu — no a skoro się kochasz, to da Bóg może niezadługo zostaniemy szwagrami, z czego się mocno cieszę, bo cię znam, jako zacnego chłopca.
Juliuszowi aż się gorąco zrobiło, gdy usłyszał, co Roman mówił. Przeląkł się, widząc, jak daleko zaszły rzeczy, skoro go o małżeńskie zamiary posądzano. Należało mu co prędzej wycofać się z tej fałszywej pozycyi, i obiecywał sobie solennie, że zaraz po balu zerwie wszelkie stosunki z tym domem.
— Nie myśl jednak, że ci to tak łatwo przyjdzie — mówił dalej Roman, który dziś był w szczególniejszym humorze gadania i wywnętrzania się — — nie myśl, że ci tak łatwo przyjdzie skłonić Waleryą do małżeństwa. Ho, ho! nie taka ona prędka do tego. Pod tym względem to prawdziwa dziwaczka, Sfinx nieodgadniony. Tak, jak się ją widzi, zdaje się, że nic łatwiejszego, jak zyskać sobie jej wzajemność, bo jest nadzwyczaj łatwa w obejściu, przyjacielska, serdeczna; nie jeden by myślał, wnosząc z tego. że dosyć jest oświadczyć się, ażeby być przyjętym; a tymczasem nieprawda, bo panna, o ile dla wszystkich bliższych znajomych jest nadzwyczaj słodka, uprzejma, o tyle staje się chłodną i nieprzystępną, skoro tylko spostrzega jakieś głębsze afekt a i zamiary. Nie jeden już grubo zawiódł się w tym względzie. Z początku sądziliśmy, że to robi przez wygórowaną ambicyą, że ma jakieś przesadne wymagania, że dotychczasowi konkurenci wydają się jej za małymi figurami; ale pokazało się, że byliśmy w błędzie, bo niedawno oświadczył się o nią jakiś panek, człowiek pod każdym względem kwalifikujący się na męża, to, co się nazywa w języku światowym świetna partya, bo i młody, i przystojny, i bogaty, i z dobrej familii, podobno nawet baron, choć się do tego nie przyznawał, no i w dodatku artysta, i to wcale zdolny artysta, oddający się sztuce z zamiłowania. Poznał Waleryę, malując jej portret, i zakochał się, a wkrótce potem oświadczył się. Zdawało się, że to powinno jej było pochlebiać, że najchętniej zgodzi się na to małżeństwo; a tymczasem odmówiła. Dlaczego? Bo, jak się wyraziła, nie mogłaby iść za mąż za człowieka, któregoby nie kochała z całej duszy; a że baron nie wzbudzał w niej takiego uczucia, więc nie mogłaby z czystem sumieniem przyjąć jego ręki. Napróżno matka perswadowała, siostry namawiały; nic nie pomogło i baron poszedł z kwitkiem. No, ale z tobą rzecz inna. Do ciebie od pierwszej chwili powzięła ona szczególniejszą sympatyę; podobno, jak wróciły od tego Skoczkowskiego, gdzieście się to poznali, to potem coś przez tydzień nagadać się z matką o tobie nie mogły; ciągle tylko ty byłeś na tapecie, — tak mnie przynajmniej Julcia mówiła; a znowu ja z mojej strony zauważyłem, że, jak się zbliża ta godzina, w której zwykle przychodzisz do nas, to Walerka zawsze przedtem pod jakimś pozorem wymknie się z pokoju na drugą stronę do salonu, żeby sobie włosy poprawić, jakąś kokardkę przypiąć, w której wie, że jej do twarzy. To niby mała rzecz, ale wiele mówi. Ja, widzisz, przyzwyczaiłem się uważać na takie drobnostki, bo przez tyle lat siedzę między samemi kobietami, to nauczyłem się odgadywać je i rozumieć. Tak, tak, mój kochany! wszystko to pokazuje, że prawdopodobnie będziemy szwagierkami.
Juliusz chciał coś na to odpowiedzieć, ale mu nie dał przyjść do słowa, zapytując zaraz:
— Ty dużo jeszcze potrzebujesz czasu do ukończenia uniwersytetu?
— Kończę go w tym roku, ale potem wyjadę zagranicę na parę lat do jakiej akademii rolniczej, a następnie zwiedzę Niemcy, Francyą, bo jestto życzeniem ojca, abym pierwej poznał trochę świat, zanim ugrzęznę na wsi.
Umyślnie tak mówił, dodał nawet więcej; niż prawdą było, sądząc, że Roman zrozumie dostatecznie intencyą jego odpowiedzi; ale Roman, nie domyślając się ukrytych myśli, rzekł całkiem spokojnie:
— Bardzo słusznie, bardzo sprawiedliwie. Przez tę parę lat dojrzejesz na męża; jesteście jeszcze dosyć młodzi oboje, możecie śmiało poczekać. My z Julcią czekaliśmy trzy lata blisko, zanim mogliśmy się pobrać.
Juliusza zaczęła już irytować ta pewność, z jaką Roman traktował go jakby już. zdeklarowanego konkurenta, i dlatego przerwał mu trochę nawet za ostro, zniecierpliwiony do najwyższego stopnia:
— Ależ mogę cię upewnić, że się grubo mylisz, posądzając mnie o jakieś zamiary względem panny Waleryi.
— Dobrze już, dobrze! nie chcesz się zdradzać przed czasem z tajemnicą twego serca.Niech i tak będzie. Umiem szanować tę wstydliwość, podobasz mi się jeszcze więcej z tego.No, no, już milczę — rzekł, widząc, że Juliusz chciał mu się znowu tłumaczyć. — Milczę i nie mówmy więcej o tem. — Juliusz nie próbował już przekonywać go słowami, że się mylił w swoich domysłach, wiedząc, że za kilka dni najlepiej czynem o tem go przekona. Byle tylko jak najprędzej ten bal przeszedł i on mógł zbyć się obowiązków, zaciągniętych wględem Waleryi.Bal ten nie wydawał mu się teraz przyjemnością ale złem koniecznem, które będzie musiał przebyć, aby się uczuć swobodnym. Wybierał się na niego, jak na egzekucyą.
Wieczorem, na kilka godzin przed wyjściem, kiedy właśnie zabierał się do przywdziania balowego stroju, otrzymał list z domu, od matki.Zawiadamiała go że z mężem, córką i zięciem przybędą za tydzień do Krakowa, i prosiła o zamówienie dwóch pokoi w hotelu; zarazem zapytywała go, czy nie zna przypadkiem, lub nie słyszał o jakiej pani Dulskiej. Miała to być osoba starsza, w jej wieku, znajomość jeszcze z pensyonarskich czasów, z którą dawniej sąsiadowała a która potem, w skutek strat majątkowych, przeniosła się w inne strony. «Długo bardzo, pisała mu matka, nie wiedziałam, co się z nią dzieje, bo od czasu, jak opuściła nasze strony, nie dawała całkiem znać o sobie; aż oto teraz od jednej z naszych wspólnych znajomych dowiaduję się, że stracili wszystko, że mąż, umierając, zostawił ją w najgorszych interesach. Taż sama osoba, która mi to mówiła, przypuszcza, Że prawdopodobnie mieszka ona teraz w Krakowie, i że jej się musi nieszczególnie powodzić, gdyż raz w którymś kościele słyszała wywoływane zapowiedzi jakiejś Maryi Dulskiej, a takie imię właśnie miała najstarsza jej córka, z jakimś rzemieślnikiem. Wiele mi zależy na tem, aby odszukać tę dawną znajomą i serdeczną przyjaciółkę moją, i liczę bardzo na ciebie, że mi w tem dopomożesz. Mam dla niej nietylko obowiązki przyjaźni, ale i wdzięczności, które chciałabym spłacić jej choć w części teraz, gdy tego potrzebuje. Najłatwiejszy może sposób byłby wezwać ją przez gazety, ogłoszeniem w jakim dzienniku, ale nie mam pewności, czyby się na takie wezwanie zgłosiła, bo miała zawsze dużo ambicyi, a tembardziej teraz, gdy ubóstwo uczyniło ją jeszcze drażliwszą. Sądzę, że dopiero w ostateczności będziemy mogli uciec się do tego środka, jeżeli inną drogą nie potrafimy jej odszukać. Ale ja mam nadzieję, że się to zrobi, że, przy twoich stosunkach i znajomościach, odkryjemy jej mieszkanie. Liczę tu także wiele na szczęśliwy przypadek, na twój spryt i moją gorliwość. Zabawimy parę tygodni w Krakowie i, jeżeli ta nieszczęśliwa tam jest jeszcze, musimy dowiedzieć się o niéj».
List ten odczytał Juliusz pobieżnie, w roztargnieniu, nie wiele interesując się jego treścią, jakąś panią Dulską. Nazwisko to słyszał nieraz, powtarzane w domu; przypomniał sobie, jak przez sen niewyraźnie, że jakaś pani tego nazwiska sąsiadowała z jego rodzicami, że z jej córeczkami bawił się nieraz, będąc małym chłopcem; ale co go to teraz mogło obchodzić, gdy miał myśl zajętą czem innem, Im bliżej było balu, tembardziej był niespokojny. A nuż — myślał sobie — znajdzie się który taki, co zechce sprzeciwić się wpuszczeniu na salę balową? Wy dawało mu się to prawie niepodobnem, a jednak możliwem. Dla zażegnania podobnej burzy, należało mu być wcześnie na sali i czuwać, nie dopuścić do katastrofy. Zajęty takiemi myślami, wrzucił list matki między papiery na biórku, ubrał się coprędzéj i pojechał na bal, może na pół godziny przed jego zaczęciem.
W czasie, kiedy Juliusz z bijącem sercem, z niepokojem, wyczekiwał przy drzwiach sali balowej na przybycie Waleryi, ona, nieświadoma niebezpieczeństwa, które jej zagrażało, nie przypuszczając ani na chwilę nawet możliwości jakiejkolwiek przeszkody, najspokojniej zajmowała się ubieraniem, w czem jej pomagały siostry i panny, pracując w jej zakładzie, oraz blizkie znajome, które zeszły się, aby zobaczyć, jak będzie ubraną.
Wśród całego tego otoczenia ciekawych i życzliwych, stała przed lustrem uśmiechnięta, promieniejąca szczęściem, cudownie piękna w stroju balowym, który potęgował i uwydatniał prześliczne jej kształty. Wszystkie panie przypatrywały się jej z zachwytem, niektóre z ukrytą zazdrością, wydając od czasu do czasu głosy uwielbienia i podziwu. Nawet służąca z kuchni, z zakasanemi rękawami i do połowy obtartym talerzem, wsuneła głowę przez drzwi do pokoju, aby zobaczyć, jak jej panienka wygląda, i zawyrokowała, że wygląda, jak królowa, że chyba piękniejszej niema na całym świecie. Matka staruszka nic się nie odzywała, ale w jej oczach, szklących się łzami radości, łatwo można było wyczytać, jak była uszczęśliwiona, zachwycona.Wpatrywała się w swoją Waleryę, jak w obraz święty.
Mulińska, ukończywszy już dawno swoją toaletę, która jej nie wiele zabrała czasu, bo była bardzo skromna, choć elegancka, zajmowała się teraz przystrajaniem siostry, upinała jej kwiaty We włosach, podawała bransolety, zapinała rękawiczki, a za każdym nowym dodatkiem odsuwała się o parę kroków, jak artysta, modelujący posąg, aby z pewnej odległości objąć całość i ocenić, jaki to efekt wywoła. Mąż jej tymczasem, ubrany już kompletnie we frak ślubny, który dziś wyglądał trochę za kuso na jego herkulesowej postaci, przechadzał się na palcach z kąta w kąt, z ogromnie poważną i uroczystą miną, pocąc się nad wciskaniem białych rękawiczek na grube palce. Julia zaś, z igłą i nitką w ręce, obchodziła dokoła jednę i drugą siostrę, pilnie się przyglądając, czy gdzie nie potrzeba zrobić jakiej poprawki, coś przypiąć, przyszyć, a równocześnie spoglądała co chwila na zegar, pilnując, aby się nie spóźniono z wyjazdem.
— Dziewczęta, kwadrans na dziesiątą; już pół — odzywała się od czasu do czasu. a gdy skazówka dochodziła do trzech kwadransów, rzekła:
— Możeby już posłać po dorożkę?
Na samym końcu jednak pokazało się tyle jeszcze do zrobienia, że było już po dziesiątej, kiedy Walerya z siostrą, odziane w atłasowe białe zarzutki, obszyte puszkiem, trzymając w rękach powłóczyste ogony, zabierały się do wyjścia. Walerya na pożegnanie pocałowała matkę w rękę, a staruszka ją w czoło i drzącą od wzruszenia dłonią zrobiła krzyżyk nad nią.
— Niech wam Pan Bóg da najlepszą zabawę — rzekła stłumionym głosem i odprowadziła je wzrokiem pełnym miłości aż na schody, gdzie czekała na nie kucharka z podniesioną do góry lampą, aby im poświecić. Julia z pannami wyszła za niemi do sieni, przechylone przez poręcz spoglądały za schodzące mi i, kiwając głowami, życzyły im szczęśliwej zabawy. Walerya z dołu jeszcze podniosła ku nim twarz uśmiechnięta, dziękując za życzenia i żegnając je przyjaźnemi spojrzeniami. Wzruszyła ją i radowała ta sympatya, jaką jej okazywano; odprowadzana życzliwemi spojrzeniami tylu osób, czuła się bardzo szczęśliwą. Ale kiedy znalazła się w ciemnym powozie, usłyszała turkot kół po bruku, ogarnął ją jakiś dziwny niepokój, jakiś dreszcz. Może dlatego, że była lekko okryta; może do wywołania tego wrażenia przyczyniła się poważna, sztywna mina szwagra, milczenie siostry, zajętej tylko tem, aby się suknie nie pomięły, lub bransoletka nie odpięła. Jechali w tak ponurem milczeniu, jakby nie na bal, ale na pogrzeb, To musiało źle oddziałać na humor Waleryi i zasępić jej myśli. Rozjaśniła się dopiero, gdy wjechali w sień, jasno oświeconą gazem, bogato ubraną kwiatami i dywanami. Z góry dolatywały dźwięki muzy ki. Uczuła się weselszą w tem otoczeniu; jeszcze jednak serduszko jej drzało jakąś tajemną trwogą, gdy wstępowała po schodach, wybitych dywanami. Gdy w jednem z luster, które pozawieszano na zakrętach schodów, zobaczyła twarz swoją w cieniu białego kapturka, nie poznała się w pierwszej chwili, tak była bladą i zmienioną.
Juliusz, który we drzwiach sali balowej już od godziny przeszło oczekiwał jej przybycia, dostrzegł ją pierwszy wśród osób tłoczących się W garderobie; nie pośpieszył jednak ku niej, bo chciał, aby kto inny, nie on, wprowadził ją do sali. I on w tej chwili był blady zmieniony, nie pewny, co się stać może.
Kilku młodych członków komitetu, którzy mieli obowiązek wprowadzania pań do sali, wnet ją spostrzegło, bo piękność jej niezwykła wyszczególniała ją od innych i zwracała uwagę.
— Kto to? kto to? — pytano po cichu. — Nie znacie jej?
— O którą pytacie? — spytał Bolek, — zbliżając się.
— O tę w białym kapturku.
— A! — rzekł, skrzywiwszy się — to ta...
—Co za jedna?
Ta, o którą tyle było kłopotu. Nie warto się fatygować, może wejść sobie sama — i, to mówiąc, odwrócił się plecami.
Juliusz czuł, jak mu krew zbiegła z twarzy do serca, które zakipiało oburzeniem. Widział, że awantura będzie nie uniknioną i postanowił stanąć śmiało w obronie Waleryi. Przecisnął się przez tych, co mu zastępowali drogę, ab si co prędzej dostać do niej i podać jej ramię. Ale na szczęście, nie wszyscy słyszeli lekceważące odezwanie się Bolka, i dwóch komitetowych wprowadziło już na salą Waleryą i jej siostrę, zanim Juliusz mógł dostać się do nich. Wnet gromadka tancerzy otoczyła je kółkiem i poczęła zapisywać do książeczki swoje nazwiska, angażując do wszystkich tańców. Za chwilę Juliusz spostrzegł w wirze tańczących walca seledynową sukienkę Waleryi.
Odetchnął; pierwsze lody zostały przełamane nie było już żadnej obawy. Teraz mógł już zbliżyć się do niej. Przywitała go tak serdecznie i szczerze, że aż się zarumienił, bo czuł, że nie zasłużył na to. Z wdzięcznością uścisnął jej za to delikatną rączkę i usiadł przy niej,
— Myślałam, żeś pan zapomniał o naszym kadrylu, nie widząc pana nigdzie.
— Nie mogłem w pierwszej chwili dostać się do pań, tak byłyście oblężone. Pani ma wszystkie tańce zajęte? —:
— Zdaje się, że wszystkie.
Podała mu książeczkę z porządkiem tańców rzekła.
— Może pan ją będzie łaskaw zatrzymać, bo ja nie mam gdzie. Będziesz mi pan przypominał, z kim mam tańczyć; dobrze?
Juliusz, który tu przyszedł z myślą unikania jej, był teraz nad wyraz uszczęśliwiony tym drobnym dowodem jej zaufania, którym go niejako uprawniła do opiekowania się nią przez cały wieczór.Widział, jak inni, przypatrując się z daleka, zazdrościli mu jego pozycyi i z adoracyą przyglądali się Waleryi. To mu pochlebiało i robiło go dumnym. Za nic w świecie nie byłby odstąpił miejsca — przy niej nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi.
— Jakże pani znajduje ten pierwszy bal? Jakież na pani zrobił wrażenie?
— Z początku doznawałam jakiejś dziwnej trwogi, rodzaju rozkosznego bólu; ale teraz to już przeszło. Oswoiłam się trochę i jest mi dobrze, szczególniej, gdy pan jest przy nas. Zdaje mi się, że jestem w swejem kółku.
Podziękował jej spojrzeniem pełnem wdzięczności za zaliczenie go do kółka najbliższych. I on przy niej doznawał takiego uczucia, jakby w gronie najbliższych mu osób, najdroższych jego sercu.Dziwił się sam sobie, że ten tłum różnobarwny, który się przesuwał zwolna naokoło sali, tak go nic nie obchodził; patrzał na niego obojętnym wzrokiem, nie mając wcale chęci przysunąć się do kogokolwiek, rozmawiać z kim. Nie ruszał się z miejsca, bo mu było tak najlepiej. Nic zważał nawet na ciekawe i złośliwe spojrzenia, jakiemi obserwowano go z galeryi, zajęty będąc wyłącznie Waleryą, Wszystkie postanowienia, z jakiemi tu przyszedł, w niwecz się rozpłynęły wobec tego uroku, jaki na niego wywierała jej piękność i dobroć. Wydawała mu się nierównie piękniejszą, niż wtedy, gdy ją pierwszy raz zobaczył na wieczorku tańcującym; wyglądała dziś jakoś inaczej, więcej majestatycznie, i nie zginęła wcale wśród dam wielkiego świata. Juliusz nie mógł się jej dosyć napatrzeć i siedział przy niej, jak przykuty. Dopiero, gdy muzyka dała hasło do kadryla, zerwał się, aby poszukać sobie vis á vis, o czem zupełnie zapomniał, zająwszy się Waleryą.
— No, cóż? znalazłeś pan? — spytała, gdy, wróciwszy, podawał jej ramię.
— Na szczęście, chwyciłem jakiegoś faceta który także szukał sobie vis-á-vis.
— Nieznajomy?
— Wiem, że z piątego roku medycyny, ale jak się nazywa, zapomniałem.
— Proszę stawać! — — zawołał olbrzymim głosem, prowadzący tańce.
Wnet środkiem sali, wśród zbitego tłumu utworzyła się rozpadlina, próżnia, umajona po brzegach różnobarwnemi sukniami i czarnymi frakami na przemiany. Juliusz znalazł się naprzeciw owego medyka z piątego roku, z krótko przystrzyżoną brodą i gęstemi włosami, które, jak lwia grzywa, spadały mu na kołnierz. Trzymał pod ręka jakąś damę. w błękitnej sukni, na którą Juliusz wcale nie uważał, zajęty wyłącznie swoją tancerką.
— A, to moja dobra znajoma — rzekła Walerya ucieszona, patrząc na damę vis-a-vis, i ukłoniła się — uprzejmie, czego jednak owa dama nie zauważyła, prawdopodobnie dla krótkiego wzroku.
— Tak? znajoma pani? — spytał Juliusz, nie Patrząc na vis-á-vis — Któż to taki?
— Doktorowa N.
— O! ona? — rzekł, krzywiąc się. — Przyznam się pani, że nie kontent jestem z tego vis á-vis.
— Dlaczego?
—Dla dwudziestu kilku powodów, z których najgłówniejszy jest ten, że ta dama nie szczególniejszej używa reputacyi.
— Fe! to nie ładnie, panie, tak mówić o kobiecie i to do tego zamężnej.
— Masz pani słuszność — odrzekł Juliusz, zreflektowawszy się odrazu, że jeżeli komu, to jemu nie wypadało mówić źle o doktorowej, szczególniej przed Waleryą, gdy ta przyznała się do jej znajomości. — Dziękuję pani za nauczkę. — Uścisnął jej rękę i dodał: — Pani jesteś aniołem dobroci.
Równocześnie tancerz doktorowej usiłował ją bawić rozmową, co mu się jakoś nie bardzo udawało, bo doktorowa była dziś nie w humorze.Dużo się na to składało powodów: najpierw fryzyer zirytował ją w domu, nie mogąc utrafić w jej gust przy układaniu fryzury; powtóre, przed samem wyjściem na bal, złota jej lornetka, zahaczywszy się o toaletkę, złamała się, przez co doktorowa, będąc krótkowidząca, zmuszona była iść na bal prawie jak bez oczu, wyrzec się szczegółowych — obserwacyj, co dla. niej było wielką przykrością. Miała wprawdzie drugą lornetkę, ale byłaby jej za nic w świecie nie wzięła na bal publiczny, bo była tylko szyldkretowa i nie było jej z nią do twarzy. Wolała więc mniej widzieć, niż być gorzej widzianą. Pomimo jednak krótkiego wzroku, zauważyła, że toaleta jej nie zrobiła takiego wrażenia, jak się spodziewała, a co gorsza, że parę podobnych sukien pojawiło się na sali balowej; to jej znacznie popsuło humor, a więcej jeszcze to, że widziała się zaniedbywaną przez mężczyzn. Przyzwyczajona była zawsze, że ją otaczał rój wielbicieli, że najlepsi tancerze ubiegali się o zaszczyt tańczenia z nią; tymczasem dzisiaj zmuszona była poprzestawać na jakichś figurach mniej znanych i niepokaźnych, w książeczkę jej do drugiego mazura nikt się jeszcze nie zapisał. Była to nie praktykowana rzecz u niej, i dlatego była zła, zirytowana, rozdrażniona, co można było poznać łatwo po nerwowych ruchach jej rąk i niespokojnem, roztargnionem zachowaniu się.
— Kogo mamy za vis-a-vis? — spytała swego tancerza, bawiąc się niecierpliwie wachlarzem.
— Pan Nabielowski.
— A! on. Nie raczył się jeszcze nawet przywitać ze mną.
— Owszem, właśnie kłania się.
— O! ileż grzeczności — rzekła półgłosem skinęła obojętnie głową. — A któż ta dama, z którą tańczy?
— Nie znam, ale jest prześliczna.
— Żałuję, że nie mam szkieł; muszę na ślepo wierzyć w gust pański.
— To nie tylko moje zdanie. Zwraca ona powszechną uwagę. Pan Nabielowski zdaje się nią być mocno zajęty, bo jej ani na chwilę nie odstępuje, odkąd weszła.
— Tak, on lubi zapalać się, jak słoma.
W tej chwili muzyka zagrała. Pary skrzyżowały się w chaine anglaise. Juliusz ukłonił się powtórnie doktorowej, przechodząc mimo niej. Walerya zrobiła to samo, ale doktorowa nie spostrzegła tego, odwzajemniając się skinieniem głowy na ukłon Juliusza. Dopiero przy chaine des dames, gdy Walerya, podając jej z uprzejmym ukłonem i serdeczną życzliwością rękę, odezwała się przyjaźnie.
— Witam panią! — doktorowa zmrużyła oczy, aby się przypatrzeć lepiej, kto ją wita, i w jednej chwili twarz jej zmieniła się, brwi ściągnęły i prędko cofnęła wyciągniętą już rękę.
— Pani mnie nie poznaje? To ja, Walerya odezwała się przy powtórnem spotkaniu w chaine.
Doktorowa nie odpowiedziała nic, nie spojrzała nawet na nią i, zbliżywszy się do swego tancerza, — rzekła głosem stłumionym od gniewu.
— Odprowadź mnie pan na miejsce.
— Dlaczego? — spytał zdziwiony.
— Nie będę tańczyć.
— Czy pani może słabo się zrobiło?
— Nie, ale ja nie zwykłam tańczyć ze szwaczkami. Podaj mi pan rękę i odprowadź na miejsce. A! to impertynencya, bezczelność!
mówiła, siadając pod lustrem i chłodząc się silnie wachlarzem to skandal, puszczać podobne kobiety na bal.
— Co się stało doktorowej? — spytała Walerya Juliusza, nie domyślając się wcale powodu odejścia; ale on zrozumiał to odrazu. — Widział, że stało się to, czego się obawiał; ale nie przypuszczał nigdy, że doktorowa odważy się na coś podobnego, kobieta, którą cenił tak nizko! Krew zakipiała w nim z oburzenia i poszedł prędko do niej.
— Dlaczego pani nie tańczysz? — spytał przyciszonym, ale ostrym głosem, przeszywając ją surowem, i groźnem spojrzeniem.
— Bo nie chcę i nie mam powodu tłumaczyć się przed panem, jeżeli sam nie zrozumiałeś tego.
— Pani musisz tańczyć — nalegał gwałtownie i gorączkowo.
— Kto mnie może zmusić? — spytała, mierząc go chłodnem, śmiałem spojrzeniem.
— Ja. Radzę pani nie wywoływać skandalu, bo ten skandal tylko panią okryje niesławą.
— O! nie wiedziałam, żeś pan zeszedł na obrońcę szwaczek — rzekła z drwiącym uśmiechem.
— Jestem obrońcą każdej uczciwej kobiety, która zasługuje na szacunek.
— Winszuję, ale nie zazdroszczę panu tej roli, w jakiej dzisiaj występujesz. Powinieneś pan był wystąpić w barwie swojej damy, było-by ci do twarzy, a u niej znalazłoby się dosyć skrawków materyi dla udekorowania swego rycerza.
Drwiła sobie z niego, a on nie miał sposobu poskromienia jéj, zemszczenia się za obelgę, którą wyrządziła Waleryi. Mężczyznę mógł wyzwać; ale co zrobić z kobietą? Ta niemoc moralna przyprowadzała go do rozpaczy.
— To podłość, co pani robisz — zawołał z oburzeniem.
— Proszę się miarkować i uwolnić mnie od siebie — rzekła z dumą — bo zawołam męża, aby mnie uwolnił od pańskiej niegrzeczności.
— Mąż odpowie mi za panią.
Podczas kiedy ta szybka wymiana słów odbywała się pod lustrem, Walery a, nie świadoma całkiem burzy, która jej zagrażała, stała najspokojniej, oczekując powrotu Juliusza. Była przekonaną, że doktorowej może słabo się zrobiło, lub miała coś do poprawienia w toalecie. Ale, gdy widziała, że już druga figura się rozpoczęła, a Juliusz nie wracał, zaczęło ją to niepokoić. Dziwne spojrzenia, jakie na nią rzucały inne pary, żenowały ją; nie wiedziała, co z sobą zrobić? czy czekać, czy odejść? Ogarnęło ją dziwnie niemiłe uczucie, które na tle wesołych dźwięków muzyki tém przykrzejszém jéj się wydawało. Druga figura już się skończyła, a Juliusza nie było widać. Już chciała odejść z pośród tańczących, gdy spostrzegła go wracającego.
Była tak ucieszona jego powrotem, który ją wybawiał z niemiłego położenia, że nie spostrzegła wcale bladości i pomieszania na jego twarzy.
— No, cóż tam się stało? — spytała zainteresowana.
— Służę pani, odprowadzę panią do garderoby — rzekł zmienionym głosem, siląc się na spokój, choć drzał cały z oburzenia i irytacyi.
— Do garderoby? dlaczego? Czy doktorowa nie wróci więcej?
— Nie.
— Z jakiegoż powodu? — Zasłabła nagle.
Jakby umyślnie, dla zaprzeczenia jego słowom, doktorowa, wsparta na ramieniu męża, przeszła niedaleko od nich, spoglądając z tryumfem i urąganiem w stronę, gdzie stała para zakłopotana, wystawiona na złośliwe uwagi, szepty i dwuznaczne spojrzenia blizko. Walerya dostrzegła te spojrzenia, te śmiechy i szepty; zobaczyła doktorowę i zaczęła się czegoś niedobrego domyślać. Chwyciła żywo Juliusza za rękę i spytała wpatrując się w niego z niepokojem:
— Dlaczego doktorowa nie chce tańczyć z nami?
Nie miał odwagi powiedzieć jej prawdy, ale milczenie jego, twarz blada i zmieniona, powiedziały jej wszystko, i ból straszny, dotkliwy ścisnął jej serce.
— A! domyślam się — szepnęła, chwytając się ręką za głowę, w której w tej chwili uczuła ogień straszny i zamęt. Zaćmiło się jej nagle w oczach, siły ją opuściły i nieprzytomna osunęła się na ziemię.
Juliusz rzucił się przerażony na ratunek, podniósł ją prędko z ziemi i z pomocą kilku panów zaniósł do garderoby. Zaczęto ją trzeźwić środkami, jakie były pod ręką — wodą kolońską, studzienną... Niezadługo zjawił się jakiś doktor, kazał garderobianej co prędzej rozsznurować zemdlałą, wyprosiwszy pierwej mężczyzn z pokoju i przymknąwszy drzwi, prowadzące do sali balowej. Został tylko Juliusz, bo nie chciał w tej chwili odstępować jej choćby na minutę! nie zważał na żadne względy, nic go nie obchodziło, jak to ludzie będą uważać, co powiedzą, szło mu tylko o nią.
— Doktorze, na Boga, ratuj ją! — mówił, wpatrując się z przestrachem w jej twarz gipsowej bladości, zesztywniałą i zimną — mów pan, co jej jest?
— Uspokój się pan, proste zemdlenie; to przejdzie — i począł nacierać jej skronie. Juliusza oczy niespokojne szły w ślad za ruchem ręki doktora; chwile wyczekiwania wydawały mu się długiemi, jak wieczność. Nagle zadrżał z radości, bo chora odetchnęła ciężko, powieki jej zadrgały, a na usta poczęły występować niewyraźne kolory. Zdawało mu się, że to jemu życie powraca, że z tem życiem wraca jego szczęście; chciało mu się płakać z radości, łzy dławiły go. Teraz dopiero się przekonał, jak drogą była jego sercu; boleśne wstrząśnienie wydobyło na jaw uczucie, które bezwiednie zakorzeniło się w nim. Wstrzymywał płacz i oddech, aby nie spłoszyć tych słabych oznak życia, które występowały na jej twarz.
Po chwili otworzyła oczy i spojrzała niemi do koła zdziwiona. Widok Juliusza i dźwięki muzyki, dochodzące z sali balowej, przypomniały jej, gdzie jest, co się stało; przymknęła znowu oczy i rysy twarzy zostały z wyrazem przykrego cierpienia. Widać było, jak boleść szarpała jej serce; przygryzła więc wargi, jakby chciała zatrzymać skargę, co się jej dobywała na usta, i dwie duże łzy wystąpiły jej z pod zamkniętych powiek.
— Panno Walery o! — odezwał się do niej łagodnie Juliusz, tonem głębokiego współczucia — uspokój się pani.
Chwyciła jego rękę mocnym uściskiem, jakby dziękując mu za współczucie i, zasłoniwszy twarz drugą ręką, mówiła urywanym głosem:
— Taki wstyd! takie upokorzenie!.. ach, to okropne! Gdzie jest Ksawera?
Pytała się o siostrę, o Mulińską, która, nie Wiedząc o niczem, bawiła się wesoło w sali. Ta zabawa ochocza, te skoczne dźwięki ostatniej figury kadryla, były strasznem urągowiskiem dla cierpiących. Walerya pragnęła uciec jak najdalej od tej wesołości, schować się w ciemności, by ukryć tam swój wstyd. I
— Do domu, do domu! — powtarzała co chwila.
— Zaraz pojedziemy — uspokajał ją Juliusz — kadryl się wnet skończy, pójdę odszukać szwagra i żonę.
Nie chciał zatrzymywać jej, bo wiedział, ileby ją to kosztowało u osób, w obec których doznała takiego upokorzenia. Wprawdzie przychodziło mu na myśl, czy nie lepiejby było zostać, pokazać ludziom, że nie wiele sobie robi z afrontu takiej kobiety, jak doktorowa, lekceważyć opinią podobnych jej osób; a gdyby potrzeba było dla obrony Waleryi, wyzwać choćby cały świat do walki. Takie męztwo czuł w sobie w tej chwili, taką chęć poświęcenia się dla niej i pokazania jej publicznie swego szacunku i przywiązania, Ale gdy widział, jak była zmęczoną i osłabioną tem zajściem, ile cierpiała z tego powodu, nie miał odwagi doradzać jej, by została i owszem sam przyśpieszał odjazd, gdy spostrzegł, jak, po ukończonym kadrylu, wielu ciekawych zaglądało nie dyskretnie przez uchylone drzwi, a niektóre panie, pod pozorem niby poprawienia toalety, weszły do garderoby, aby się lepiej przypatrzeć siedzącej tam Waleryi.
Sam poszedł do przedpokoju po rzeczy, ubrał i ją, otulił i wyprowadził do powozu. Była mu posłuszną, jak dziecko, szła za nim, jak automat bezmyślny, ścierpnięta cała cierpieniem. Dopiero kiedy dorożka ruszyła z miejsca, kiedy czuła, jak z każdym obrotem kół oddalała się coraz więcej od tych miejsc, gdzie ją tak zhańbiono, Odetchnęła swobodniej, wzięła w milczeniu rękę Juliusza uścisnęła ją na znak podzięki, i nie puszczała jej aż do mieszkania. Trzymała się go jak rozbitek deski, która mu życie ocala.
W domu jeszcze nie spali, ani matka, ani dzieci. Małe dziewczynki, siedząc koło lampy, bawiły się odbijankami, które wytłaczały na pudełkach od zapałek; Joasia szyła dla lalki nową sukienkę; Julcia przeglądała dzienniki mód, a matka robiła pończochę, jak zwykle, wspominając o balujących, jak się tam bawią, co teraz tańczą, kiedy wrócą. Poczciwa staruszka myślą chociaż towarzyszyła dzieciom na zabawie i cieszyło ją, że się rozerwą trochę, a duma matczyna podszeptywała jej w sekrecie, jaką Walercia zrobi furorę, jak się podobać będzie.
Naraz marzenia te przerwał jej jakiś ruch na schodach; słychać było chód kilku osób, które zatrzymały się koło ich drzwi. Któżby to mógł być o tej porze? Ani jej przez myśl nie przeszło, żeby jej dzieci. Dopiero szarpnięcie dzwonka zbudziło w niej jakieś złe przeczucie; zdawało się, że ją ktoś za serce szarpnął. Julcia pobiegła Co tchu otworzyć i ze zdziwieniem ujrzała Walerkę, wchodzącą z Juliuszem i Mulińskimi. Biedna dziewczyna nie szła, ale biegła resztą sił i rzuciła się na szyję matce. Ból stłumiony, który dotąd ściskał jej serce, wybuchnął teraz głośnym serdecznym płaczem.
— Walerciu, cóż się stało? — Dlaczegoście już wrócili tak prędko? Mówcie na Boga! — rzekła, zwracając się do Mulińskich, którzy jednak nie umieli jej objaśnić dokładnie, co się stało, a córki nie mogła dopytać się, bo płacz nie pozwalał jej mówić.
— Walerciu, niechże się dowiem, co ci kto zrobił, dopytywała staruszka przestraszona, tuląc córkę w ramiona i uspokajając.
— Zelżono mię, zhańbiono — skarżyła się, zanosząc się od płaczu — i za co? za co? że żyję uczciwie, że ciężko pracuję... czyż to zbrodnia?
Więcej nie była zdolna mówić. Juliusz musiał matce wyjaśnić, co się stało. Wysłuchała go z poważną, surową twarzą, a gdy skończył, pokiwała boleśnie głową i rzekła:
— Mój Boże! mówią, że praca nie hańbi!
Juliusz uczuł całą gorycz tych słów i przypomniał sobie, że winni nie zostali jeszcze ukarani. Tak był dotąd zajęty Waleryą, że całkiem o nich za pomniał. Teraz dopiero wspomniał na swój obowiązek i zerwał się prędko.
— Dokąd pan idziesz? — spytała żywo Walerya, zatrzymując go. — Nie odchodź pan, proszę. Domyślam się, co pan zamierzasz, ale ja nie chcę tego, abyś pan się narażał dla mnie; ja już przebaczyłam tym ludziom.
— Ale ja nie przebaczyłem, a ci ludzie obrazili nas oboje.
— O! nie, pana się to wcale nie tyczyło.
— Kto obraża osobę mnie droższą nad życie, ten mnie obraża i odpokutuje za to — odpowiedział z uniesieniem, i wybiegł szybko, nic nie zważając na słowa Waleryi, która go zatrzymać usiłowała. Wskoczył do dorożki, czekającej przed bramą i powrócił na bal. Pilno mu było odszukać winnych.
— W sali była temperatura rozgrzanego pieca; grano właśnie mazura, wszystko było rozbawione, roztańczone; tancerki miały ogień na twarzach, płomienie w oczach, które studziły wachlarzami; mężczyźni powiewali chustkami mokremi od potu, a na galeryi była formalna łaźnia.Na dole tańczono zapamiętale, na galeryi obmawiano zajadle. Scena między doktorową a Waleryą obiegała tam z najrozmaitszemi komentarzami już coś w szóstej odmianie. Zrobiono z tego coś potwornego, przy czem powychodziły na wierzch, jak plamy przy kurzu, najrozmaitsze sprawki doktorowej, i większa część kobiet przypisywała tę awanturę widocznie powodom zazdrości. Komponowano sobie niestworzone baśnie na ten temat i... dziwna rzecz, sympatya była przeważnie po stronie doktorowej; nad Waleryą użalano się o tyle, te tak mało miała ambicyi i zastanowienia i pchała się tam, gdzie nie powinna była się znajdować. Jeżeli to miało być towarzystwo wyborowe, prawie zamknięte kółko, to po co wcisnęła się w nie gwałtem? Słusznie należała się jej ta nauczka, bo czyż nie ma zabaw i tańców w jej sferze, gdzie znalazłaby właściwsze i odpowiedniejsze dla siebie towarzystwo? Doktorowa wprawdzie nie wiele warta; ale zawsze przecież nie można jej równać z taką krawcową: pochodzi z pięknej familii, ma męża ze stanowiskiem, prowadzi dom na wielką skalę, gdzie się pysznie bawią. A — że tam ma swoje grzeszki, to któż jest bez ale?
Takie zdania kursowały po galeryi, połykane chciwie wraz z ciastkami, przekąskami i porcyami lodów, któremi chłodzono sobie rozpalone usta. Kiedy Juliusz zjawił się powtórnie na sali, wszystkie oczy i lornetki skierowały się tam na niego.
— Jest — przyszedł — co też zrobi? — kogo się będzie czepiał o satysfakcyą? czy męża, czy tancerza, czy doktorowej? Ależ tancerz Bogu ducha winien, mąż także nie zawinił nic w tej sprawie, no, a z doktorową pojedynkować się nie będzie, chyba żeby jej chciał zrobić jaki afront i odpłacić się pięknem za nadobne. A może też z tej wielkiej chmury nie będzie nic, może ten pan Nabielowski, pozbywszy się kłopotu, wrócił do sali, aby się zabawić. Prawdopodobnie nic z tego nie będzie, bo zobaczył doktorową tańczącą, spojrzał na nią i, nie zatrzymując się, poszedł dalej. Dobrzeby zrobił, żeby ignorował takie zajście, bo szkodaby było takiego ładnego i dystyngowanego kawalera, żeby się zaawanturował dla jakiejś tam szwaczki.
W czasie kiedy galerya tak zajmowała się Juliuszem, który był dla niej poniekąd bohaterem wieczoru, on, przeciskając się przez gęste szeregi tych, co przypatrywali się tańczącym, kogoś szukał niespokojnie oczyma. Patrząc dokoła, spostrzegł rzeczywiście doktorową między tańcującymi i odwrócił się od niej z pogardą i oburzeniem, bo nie mógł patrzeć spokojnie, że ta kobieta bawiła się w najlepsze, kiedy Walerya z jej powodu łzy wylewała w tej chwili. Zacisnął zęby i poszedł dalej. Przy drzwiach, prowadzących do bufetu, ktoś zatrzymał go za rękę. Juliusz podniósł głowę i zobaczył Seweryna.
— A, to ty — rzekł takim tonem, jakby go się chciał pozbyć coprędzej.
— Szukasz kogo? — spytał Seweryn.
— Tak.
— Masz takie oczy w tej chwili, że nie trudno ci w nich wyczytać, że wkrótce będziesz potrzebować sekundantów.
— Być może.
— Postarałem ci się o jednego, na drugiego ja ci służę.
Juliusz spojrzał na niego z wdzięcznością i uścisnął mu rękę.
— Dziękuję ci — rzekł — za ten dowód przyjaźni. A więc przyznajesz, że postąpiono sobie podle — prawda? — Ubliżać kobiecie, której całą winą jest to tylko, że pracuje..
— A, przepraszam cię, toby była jeszcze najmniejsza wina, ktorąby jej może przebaczono łatwiej.
— Czy możesz pannę Waleryą posądzić o coś gorszego?
— O stokroć gorszą winę.
— Sewerynie! — upomniał go surowo Juliusz.
— Tak, stokroć gorszą, bo jest piękną, piękniejszą, niż wszystkie tu zebrane lafiryndy, a takiej winy kobieta kobiecie nie przebaczy nigdy i nie pominie sposobności upokorzenia jej, jeżeli tylko może.
— A, tak, to prawda — odezwał się z rozjaśnioną twarzą Juliusz, kontent, że tylko taką winę odkrył Seweryn w kobiecie, która teraz była wyłącznym przedmiotem jego myśli i uczuć.Czy nie wiesz, gdzie jest mąż tej nędznicy?
— Przed chwilą widziałem go w restauracyi. Prawdopodobnie jeszcze tam będzie.
— Chodź ze mną.
— Z ochotą.
Weszli do restauracyi, gdzie w gronie kilku biesiadników, zastali doktora dokonywającego operacyi na jakimś kapłonie, którego zalewał obficie szampanem. Był to u niego zwyczajny sposób zabijania czasu na wszystkich balach, na które musiał towarzyszyć żonie.
Juliusz zbliżył się do niego i poprosił go na stronę, na krótką rozmowę.
— Pan zapewne wiesz o aferze, wywołanej przez pańską żonę,
— A tak, pochwaliła się z tem przedemną.
— Właściwie pan nie jesteś nic winien w tej sprawie, ale ponieważ u nas kobiety zdolne są tylko popełniać podobne czyny, ale za nie nie odpowiadają,..
— Więc my biedacy musimy za nie karku nadstawiać — dokończył żartobliwie doktór. — Więc pan na seryo żądasz satysfakcyi? Ha! rad nie rad, muszę się zgodzić; tylko uprzedzam pana, że będziesz pan musiał zatrzymać się z chęcią obcięcia mi nosa, lub uszu, lub przedziurawienia czaszki, bo jutro rannym pociągiem wyjeżdżam w Poznańskie do jednej z moich pacyentek. Obowiązki przedewszystkiem, Za powrotem służę panu.
Romana nie było w domu w dzień balu akademickiego. Obowiązki służbowe powołały go były wtedy do Lwowa. Kiedy wrócił, dziwiło go, że nic jakoś o tym bal u w domu nie mówiono, a kiedy zapytywał, czy były, jak się bawiły, zbywano go ogólnikowemi odpowiedziami, unikając widocznie rozmowy o tym przedmiocie.Zauważył także, że w stosunku między Waleryą a Juliuszem zaszła nagła zmiana, której sobie wytłumaczyć nie umiał; bo najprzód Juliusz, który przed kilku dniami jeszcze wypierał się przed nim serdecznej skłonności do Waleryi, okazywał jej teraz tyle uczucia, i to w tak wyraźny sposób, tak jawnie, że robiło to wrażenie, jakby już był narzeczonym; również i Walerya nie kryła się ze swoją wzajemnością dla niego: w każdem jej słowie, w każdem spojrzeniu, które zwracała na niego, a zwracała teraz bardzo często, znać było, jak jej miłym jest widok jego, jaką czuje dla niego wdzięczność za okazywaną jej życzliwość, za takie troskliwe zajmowanie się Jej osobą. A jednak, mimo to, nie widać było wesołości na jej twarzy; wydawała się Romanowi jakoś smutną, zamyśloną, parę razy nawet zastał ją płaczącą, choć, spostrzegłszy go wchodzącego starała się ukryć to przed nim, a pytana o powód zmartwienia, wydajdywała zawsze takie jakieś błahe i nieprawdopodobne przyczyny, że trudno mu było w nie uwierzyć. Juliusz także nie miał miny szczęśliwego narzeczonego: w stosunku jego do Waleryi przeważała jakaś smutna, poważna tkliwość; robił wrażenie człowieka, który dogląda chorego i troskliwie, na palcach, ostrożnie chodzi koło niego, jakby się obawiał czemś go urazić, dotknąć, a chciał go pocieszać i uspokajać. Wydawało mu się to wszystko bardzo jakoś dziwnem i zagadkowem.Zapytywał się parę razy żony, co to wszystko ma znaczyć? ale i ona tak niejasno mu się tłumaczyła, że nie wiele z tego zrozumiał. Mówiła mu, że Walercia zasłabła na balu, że musiała z tego powodu opuścić wcześnie salę, że Juliusz okazał dla niej wtedy tyle troskliwości, iż nic dziwnego, że ona jest teraz dla niego taką serdeczną, że ten wypadek zbliżył oboje do siebie.
Romana nie zadawalniały te tłumaczenia; czuł instynktowo, że coś się stało, że coś kryją przed nim chciał koniecznie dowiedzieć się, co właściwie jest powodem tego smutnego, poważnego usposobienia, które nagle zapanowało w domu tak dotąd wesołym i przyjemnym.
Przypadek naprowadził go na ślad tej tajemnicy. Jednego dnia wsątąpił na szklankę piwa do którejś z piwiarni; usiadłszy sobie na boku,mimowoli słuchać musiał rozmowy, którą jacyś młodzi panowie głośno prowadzili przy drugim stole. Mówiono o balu akademickim,a w czasie tego wspomniano także o w wyproszeniu z sali jakiejś szwaczki, która się tam dostała, niewiadomo w jaki sposób. Coś go tknęło w serce, czy to przypadkiem nie tyczyło się Waleryi. Przypomniał sobie obawy, jakie miał pod tym względem przed balem, i wydawało mu się to bardzo możebnem. Aż się zagotowało wszystko w nim, gdy pomyślał, że to rzeczywiście Waleryą spotkać mogło. Lekceważący ton, z jakim młodzi panowie mówili o tej całej awanturze, obrażał go do żywego i oburzał, że śmieli w taki sposób wyrażać się o osobie, która mu była tak blizką i drogą. Idąc za popędem swojej gwałtownej natury, miał ochotę pierwszemu lepszemu, który się jeszcze poważy powiedzieć o niej coś ubliżająco, rozbić o łeb swój kufel z piwem; ale wnet przyszła refleksya: zkąd pewność, że to o niej mówiono? Trzeba było pierwej dowiedzieć się prawdy, a nikt nie mógł mu jej powiedzieć tak dokładnie, jak Juliusz. Do niego więc poszedł co prędzej, powiedział mu wręcz, co słyszał w knajpie, i żądał, aby mu wyznał prawdę, czy się to nie odnosiło przypadkiem do Waleryi.
Juliusz, widząc jego wzburzenie, starał się go przedewszystkiem uspokoić. Nie zaprzeczał, że Walerya doznała w istocie pewnej nieprzyjemności na balu, ale nie w takim stopniu, jak on słyszał, i opowiedział mu całe zajście z doktorową, łagodząc ile możności w opowiadaniu niektóre drażliwsze miejsca. Roman słuchał go z wytężoną uwagą, a na twarzy jego znać było gwałtowne wzruszenie, jakie opowiadanie to w nim budziło; chwytał słowa z przerażającą chciwością, w oczach bystrych przelatywały co chwila błyskawice gniewu i oburzenia, a nozdrza drgały mu namiętnie. Zaledwie Juliusz skończył opowiadać, chwycił go silnie za rękę.
— I cóż? — zapytał — co zrobiłeś za to tamtej nędznicy?
— Jej nic. Cóż miałem zrobić kobiecie? Wyzwałem męża.
— Paradnyś sobie! — zawołał z gorzką ironią. — Zrobiłeś tak, jak dawniej robiono u wielkich panów: gdy synek nie chciał się uczyć, albo coś zbroił, to brano niewinnego sługę i ćwiczono rózgami dla dania paniczowi nauczki. Cóż tu mąż winien?
— Ależ na miłość Boską, miał- żem się bić z kobietą?
— Nie, ale ją zbić, za obelgę sto obelg.
— Romanie, gniew cię zaślepia i robi niesprawiedliwym względem mnie. Powiedz sam, czy to możliwe, co ty mówisz?
— Dla ciebie nie, bo ciebie krępują względy światowe, prawidła przyzwoitości; ale ja nie mam takich skrupułów. Między ludźmi, z którymi ja żyję nie ma różnicy płci; tam każdy bierze odpowiedzialność za to, co zrobi, czy to mężczyzna, czy kobieta. Kobieta zawiniła, niech kobieta cierpi. Skoro miała odwagę zelżyć, niech ją znajdzie także do walki.
— Więc cóżbyś ty zrobił był na mojem miejscu?
— Poszedłbym do tej nędznicy i powiedział jej: obraziłaś pani istotę zacną i uczciwą, której nie warta jesteś może w twarz spojrzeć; musisz ją publicznie przeprosić i błagać o przebaczenie.
— A gdyby ci się w twarz roześmiała na taką propozycyą? —
— Wypoliczkowałbym ją wtedy bez litości, aby ją zmusić do tego, a gdyby i to nie pomogło, znalazłbym dla niej inne tortury. Niepodobna; żeby ta kobieta nie miała jakich grzechów, jakich skandalicznych tajemnic, (bo czysta i uczciwa kobieta nie zdobyłaby się na ubliżenie drugiej kobiecie w ten sposób, jak to ona zrobiła); otóż jeżeli ona ma takie tajemnicze grzechy na sumieniu, to postaram się o to, abym się o nich dowiedział i wywlokę je na widok publiczny, i będę prześladował ją niemi, gdzie się da, gdzie ją spotkam; zatruję jej każdą chwilę przyjemną, aż ją doprowadzę do tego, że zrobi, co zechcę, albo będzie musiała kryć się ze wstydu przed ludźmi.
— Albo też odda cię w ręce sądu za napaść.
— To przyjdzie do publicznej rozprawy, a tam z pewnością nie będę jej także oszczędzał i hańbę jej uczynię jeszcze głośniejszą.
— I skażą cię za oszczerstwo na więzienie, gdy nie będziesz mógł dostarczyć dowodów.
— No, to i cóż? odsiedzę karę, ale ją zniesławię,
— I zarazem zniesławisz pannę Waleryą, wywlekając jej nazwisko przed kratki sądowe.
— Alboż już nie została zniesławioną, gdy młodzi ludzie wycierają sobie nią usta po knajpach? Wtedy przynajmniej będą wiedzieć, że bezkarnie nie wolno uchybiać uczciwym kobietom, a to zamknie gębę potwarcom.
Chciał jeszcze dalej mówić, ale wejście trzeciej osoby przerwało wezbrany potok jego ognistej wymowy.
Świeżo przybyłym był Seweryn. Przyszedł on w sprawie pojedynku. Juliusz prosił go był, aby pilnował, kiedy doktór wróci, i niezwłocznie ułożył się z jego sekundantami.
To też, ujrzawszy go wchodzącego, spytał zaraz:
— A cóż? przyjechał? Widziałeś się z nim?
— Później pomówimy o tem .
— Nie mam sekretu przed tym panem. To mój kolega szkolny, a do tego szwagier panny Waleryi.
— A to co innego — rzekł Seweryn, podając rękę przedstawionemu.
— Więc cóż? Na kiedyż pojedynek ułożony?
— Prawdopodobnie do pojedynku nie przyjdzie.
— A to dlaczego? Czy doktór się cofa? Czy może chce przeprosić?
— Ani jedno, ani drugie; ale coś trzeciego, czegoś się pewnie nie spodziewał, a co całkiem zmienia postać rzeczy. Doktorowa uciekła. Skorzystała z nieobecności męża, zabrała, co mogła, i uciekła, i wyobraź sobie z kim? — z Bolkiem.
— Cóż ją skłonić mogło do ucieczki? Przecież mąż nie przeszkadzał jej w niczem, on był ślepy na wszystko.
— To też nikt zrozumieć tego nie może. Powiadają — nie wiem, ile w tem prawdy — że Bolek zaawanturował się z nią do tego stopnia, że obiecał żenić się z nią i w tym celu pojechali do Rumunii, gdzie spodziewają się łatwiej uzyskać rozwód.
— I dla tak wątpliwych nadziei porzuciła męża, wyrzekła się majątku jego i pozycyi!
— Palnęła wielkie głupstwo, ale kobieta piękna, gdy przestaje już być piękną, zdolną jest do najszaleńszych wybryków, gdy idzie o zdobycie sobie ostatniego kochanka.
— No, ale ja nie widzę powodu, dlaczegoby jej ucieczka miała wpłynąć na umorzenie pojedynku.
— Przecież to bardzo jasne. Wyzywając męża, chciałeś od niego satysfakcyi za czyn, którego się dopuściła jego żona. A czyż może być świetniejsza satysfakcya, jak, gdy ta, która zacnej osobie uchybiła, pokazała się sama jako istota bez najmniejszej wartości moralnej, na którą się nie zważa, która nie jest zdolna nikomu ubliżyć, bo się taką tylko pogardza. Nie masz pojęcia, jaką konsternacyą zrobiła ta ucieczka doktorowej między jej znajomymi! Najserdeczniejsze jej przyjaciółki, nawet takie, które, z okazyi tego zajścia na balu, przyznawały jej słuszność, teraz wstydzą się przyznać do jej znajomości, potępiają w czambuł, i ją, i jej postępowanie, prawdopodobnie z obawy, aby ich świat nie potępił; wszystkie wyprzysięgają się jej, jak złego ducha, i oddają należne uznanie pokrzywdzonej przez nią. I ta kobieta, mówią, śmiała potępić kogokolwiek, uważać siebie za lepszą! No, przyznasz, mój kochany, że panna Walerya lepiej nie mogła być pomszczoną
— I ja zgadzam się z panem — odezwał się Roman — że takie publiczne zniesławienie się tej nędznicy większą daje satysfakcyą pokrzywdzonej, niżby to uczynić mogło dziesięć pojedynków.
— No, ale w każdym razie doktór został wyzwany. Mnie przecież nie wypada się cofnąć.
— Daj pokój nieborakowi! on teraz o Bożym świecie nie wie. Cios ten spadł na niego całkiem nieprzygotowanie, bo on nawet nie przypuszczał nigdy tego, o czem wszyscy, prócz niego, na pewno wiedzieli. Uważał ją tylko za lekką, płochą i miał ojcowskie pobłażanie na te słabości; nie sądził nigdy, że może być złą i zepsutą. To też na wiadomość o jej ucieczce, dostał rodzaju ataku apoplektycznego, z którego nie wiem, czy wyjdzie szczęśliwie.
Po takiem wyjaśnieniu, rozumie się, że o pojedynku mowy na razie być nie mogło i całkiem do niego nie przyszło, gdy choroba doktora przeciągnęła się na czas dłuższy. Mimo to, rozpowiadano sobie po mieście, że pojedynek rzeczywiście się odbył, że obaj przeciwnicy w tym celu wyjeżdżali gdzieś na granicę pruską, (co było w samej rzeczy prawdą o tyle, o ile tyczyło się doktora), że doktór został ciężko ranny, a lekarze przed światem upozorowali to jakąś inną chorobą. Bajki te kursowały między ludźmi ze wszelkiemi pozorami prawdy, urozmaicone przez miejscowych plotkarzy różnemi dodatkami, i znajdowały wiarę wszędzie tak dalece, że kiedy rodzina Juliusza przyjechała do Krakowa, jakiś przyjaciel jego ojca nie omieszkał zaraz ostrzedz go, aby syna co tchu zabrał z miasta, bo popadł tutaj w bardzo jakieś niedobre towarzystwo, utrzymuje gorszące stosunki ze szwaczkami, afiszuje się z niemi po balach i nawet kompromituje się do tego stopnia, że, nie szanując ani wieku, ani stanowiska poważnych osobistości, robi z nimi z powodu owych damulek awantury i wyzywa na pojedynki. Jako oczywisty dowód tego, podał ów przyjaciel scenę na balu, tak głośną w całem mieście, i chorobę doktora, która była także publiczną tajemnicą. Ojciec, usłyszawszy to, uważał sobie za obowiązek sumienia rozmówić się z synem w tej materyi, Nie chciał jej brać na seryo, bo był pobłażliwy dla tego rodzaju wykroczeń. Wiedział, że młody człowiek potrzebuje wyszumieć, wyburzyć się, ale szło o to, by takie młodzieńcze wybryki nie odbywały się kosztem dobrej sławy i honoru obywatelskiego. Była to praktyczna moralność, której on trzymając się, uważany był za porządnego człowieka i miał poszanowanie między okoliczną szlachtą. Z tego też punktu widzenia czynił uwagi synowi, kładąc nacisk na to, że można sobie niekiedy pozwolić na jakiś wybryczek, ale nie należy się z tem afiszować i kompromitować.Gdy jednak syn wyjaśnił mu, że się mylił, że osoba, w której obronie on wystąpił, jakkolwiek należy do klasy pracującej, jest ze wszech miar godna szacunku, i że uczucie, jakie on powziął dla niej, nie jest przelotną miłostką, z którąby się kryć potrzebował przed ludźmi, ale głębszej, poważniejszej natury; ojciec na seryo zaniepokoił się o syna, sytuacya wydawała mu się groźniejszą, niż sądził. Zona podzielała w zupełności jego obawy. Poczciwa kobiecina aż ręce załamała z desperacyi, gdy się dowiedziała, że jej syn, którego uważała zawsze za najlepsze dziecko, mógł się zapomnieć do tego stopnia. Nie próbowała przemawiać do jego rozsądku, jak to uczynił ojciec, chcąc go odwieść od tego nierozsądnego zamiaru, ale zaklinała go, w imię religii, w imię honoru rodziny i tych zasad uczciwych, które wyssał z piersi matki, które wyniósł z domu, aby nie robił im tego wstydu, żeniąc się z jakąś tam szwaczką.
Napróżno syn przedstawiał jej, że ta szwaczka nie uczyniła nic takiego, coby ją robiło niegodną wejść w uczciwy dom obywatelski, jako jego Żona, że to, iż pracuje na utrzymanie swoje i swojej rodziny uczciwym sposobem, tylko za zaletę poczytać jej można, że skoro ją matka bliżej pozna, przekona się sama, iż będzie mogła szczycić się tylko taką synową; matka nie chciała ani słyszeć o tem, na sarnę myśl, że jej syn mógłby upaść tak nizko, zalewała się rzewnemi łzami, utrzymując, że onaby takiego wstydu nie przeżyła.
Słuchając tych lamentów matki, surowych upomnień ojca, Juliusz naprawdę zaczął niepokoić się, czy to, co on uczynić zamierza, jest dobrem, skoro rodzice sami, którzy przecież go kochają i chcą jego szczęścia, są tak przeciwni jego zamiarom. Byłażby to rzeczywiście tylko lekkomyślność młodego wieku, to, co on uważał za dojrzałe postanowienie mężczyzny? Nachodziły go obawy, wątpliwości, czy skłonność, jaką uczuwał do Waleryi, nie unosi go zbyt daleko, nie zaślepia na dalsze następstwa. Czy kiedykolwiek nie pożałuje tego kroku, na który dziś chce się odważyć, wbrew woli rodziców. Takie myśli niepokoiły go i osłabiały chwilowo jego postanowienie; ale przypomniał sobie Romana, że i on podobne przechodził koleje, że i on walczyć musiał z przesądnemi pojęciami rodziny, iść wbrew jej woli, a jednak teraz nie żałuje tego i jest szczęśliwy. To porównanie dodało mu energii i nowych sił do walki z przeciwnościami. Rozumie się, że ta walka, miarkowana uszanowaniem winnem rodzicom i miłością, jaką miał dla nich, ograniczała się biernym oporem, milczącem znoszeniem ich uwag, lub tkliwemi błaganiami, któremi usiłował zmiękczyć i zjednać dla siebie serce matki. W obec ojca próbował nieraz bronić swego postępowania, powołując się na to, co lnu on sam mawiał o wartości pracy, o równości stanów. Ojciec nie wypierał się tych zasad; może na ich pochwałę, gdyby mu przy szło naprzykład w tym czasie ubiegać się o mandat poselski, — umiałby przed swymi wyborcami powiedzieć więcej i lepiej, niż syn jego był zdolen, może, gdyby jaki magnat lekceważącem postępowaniem dotknął jego godności osobistej, umiałby palnąć mu kazanie w obronie zasad równości i przeciw dumie arystokratycznej, jako też wywyższaniu się nad innych; ale, gdy szło o stwierdzenie tych zasad w praktyce, o poświęcenie im widoków osobistych i własnej ambicyi, był im najmocniej przeciwnym i postanowił użyć wszelkich sposobów, aby syna od wieść od podobnego szaleństwa.
Cała rodzina pomagała w tym względzie ojcu o ile mogła i umiała: matka modliła się żarliwie po kościołach do Przemienienia Pańskiego, aby syn jej z błędnej drogi się nawrócił; siostra upominała Juliusza, żeby nie robił głupstwa, które go narazi na zerwanie wszelkich stosunków z rodziną, bo przynajmniej, co się jej tyczy, nie mogłaby nigdy jakiejś tam szwaczki nazwać bratową swoją i przyjmować ją u siebie. Szwagier zaś, traktując tę rzecz ze swojego stanowiska, Zwierzył mu się poufnie, że i on miewał nieraz, Za kawalerskich czasów, podobne stosunki z modniarkami, ale nigdy, ani mu przez myśl nie przeszło kończyć je małżeństwem; bo tu jest nonsens myśleć o czémś podobnem człowiekowi z jego imieniem i stanowiskiem.
Na wszystkie te rady i uwagi Juliusz okazał się głuchym i nie czułym, i trwał niezmiennie przy swojem postanowieniu, które nazywano uporem.
— Zabrnął chłopak po uszy — zawyrokował ojciec — i niema co z nim gadać; trzeba się chwycić innego środka dla ratowania jego i honoru rodziny. — Mianowicie, uradził z żoną, że trzeba będzie udać się do tej panny, która ich syna tak opętała w swoje sieci, odwołać się do jej uczciwości, o której Juliusz tyle mówił, wyperswadować jej, ażeby nie gubiła chłopca, nie wprowadzała w zacną rodzinę zamieszanie i nieszczęścia, i dobrowolnie zrzekła się wszelkich pretensyj. Zdecydowano się nawet dać jej jakie pieniężne wynagrodzenie, aby ją prędzej skłonić do zgody. I dopiero, gdyby to nie skutkowało, użyć pogróżek, a nawet interwencyi władzy, gdyby się tego potrzeba okazała.
Spełnienie tej misyi ojciec Juliusza wziął na siebie. Był najmocniej przekonany, że jego okazała postawa, poważna mina, zaimponuje biednej szwaczce i zrobi ją skłonniejszą do uszanowania jego woli. Zaraz na drugi dzień miał udać się do niej. Żona zaś jego tymczasem miała zamiar zająć się odszukaniem swojej przyjaciółki, owej Dulskiej, na której ślad szczęśliwie trafiła przypadkiem.
Przechodząc raz ulicą, wyczytała na jednym z szyldów nazwisko Mulińskiego, które zdawało się jej nie obcem. Córka, która właśnie wtedy chodziła z nią razem po sprawunkach, przypomniała jej, że nazwisko to wymówiła im owa pani, która ich zawiadomiła była o ślubie jednej z córek Dulskiej. Ponieważ, jak im mówiła ta pani, miał to być rzemieślnik, a na szyldzie wypisane było introligator, więc można było przypuścić, że to będzie albo ten sam, albo krewny jego, od którego będzie można dowiedzieć się o pobycie samej Dulskiej. W tej myśli wstąpiła do sklepu i z wielką radością dowiedziała się, Że przypuszczenia jej nie były mylne. Muliński ów był rzeczywiście zięciem Dulskiej i udzielił matce Juliusza jej adresu. Mieszkała, jak jej powiedział, w tym samym domu, co i on, tylko o piętro niżej ze swoją najmłodszą córką. Mając numer domu, pani Nabielowska wybrała się zaraz następnego dnia z córką swoją na tę wizytę.
Przywitanie dwóch dawnych przyjaciółek było nadzwyczaj serdeczne, obiedwie nacieszyć się nie mogły dosyć sobą i nagadać dowoli.Rozmowa składała się z samych urywkowych przypomnień, mnóstwa zapytań, z których połowa została bez odpowiedzi, bo nie było na to czasu, tak szybko wspomnienia jedne po drugich tłoczyły się na usta. — A pamiętasz moja kochana, to a to, co się stało z tą a z tą, a ten czy żyje, a ta czy umarła, a jakże się powodzi tobie, a jak wam? — oto była treść rozmowy, prowadzonéj bezładnie, z pewnym gorączkowym pośpiechem, bo się nagadać chciały za wszystkie czasy, wypełnić opowiadaniem przestrzeń tylu lat, w których się nie widziały ze sobą.
Ponieważ rozmowa ta odbywała się w saloniku od frontu, który, jako przeznaczony na przyjmowanie klientek, urządzony był z gustem i elegancyą, przeto Nabielowska, która, mimo ożywionéj rozmowy, miała czas to zauważyć, czuła się w duszy uradowaną, że im się musi nie źle powodzić, skoro mogą trzymać takie mieszkanie. Przypuszczenia te nabrały jeszcze więcéj pewności, skoro stara Dulska przywołała córki, aby je swojéj przyjaciółce zaprezentować. Ubranie tych pań, skromne, ale eleganckie, nie znamionowało wcale niedostatku, a zachowanie się ich, szczególniéj najmłodszéj, miało tyle wdzięku, piękność jéj sprawiła takie wrażenie, że pani Nabielowska była nią formalnie zachwycona, a po głowie jéj przeleciała zaraz myśl, o ileby czuła się szczęśliwszą, gdyby jéj syn, zamiast jakiéjś tam szwaczki, tę wybrał sobie na żonę. A że nie chciała miéć przed dawną swoją przyjaciółką żadnych sekretów, więc od razu zaczęła się jéj spowiadać, że ma zmartwienie z synem, bo zaplątał się w romans z jakąś szwaczką nie daje sobie tego na żaden sposób wybić z głowy.
— Możesz sobie wyobrazić, moja droga — mówiła — co Się dzieje mnie, ojcu, jak bolejemy nad tem zaślepieniem Julka, bo tego przecież inaczej nazwać nie można. Syn obywatelski z jakąś tam szwaczką! bój się Boga! do czegoby to było podobne? coby świat na to powiedział? To też mój mąż dokłada wszelkich starań, aby uniemożliwić nierozsądne zamiary Julka, choćby przyszło użyć najostrzejszych środków, bo nie mogę przecież wpuszczać szwaczki do naszego domu w charakterze synowej.
— Ani ja nazywać jej bratową moją — dodała córka.
Obie te panie były tak zajęte opowiadaniem sprawy, która ich tak mocno obchodziła, że nie zważały wcale na wrażenie, jakie ono wywarło na słuchających. Walerya była blada, jak posąg i jak posąg nieruchoma, jakby skamieniała, lub ścierpnięta pod wrażeniem tego, co słyszała; a siostra jej i matka z niepokojem poglądały na nią i rzucały sobie trwożne i bezładne spojrzenia. Siedziały jakby pod pręgierzem, policzkowane moralnie przez najserdeczniejszą przyjaciółkę matki mimowiednie, nie mogąc nic odpowiedzieć, nie mając odwagi bronić się.
Na szczęście odgłos dzwonka u drzwi wchodowych wyrwał je z tego przykrego położenia.Julia poszła prędko otworzyć. Każdy gość w tej chwili był pożądanym, bo uwalniał je od dalszych zwierzeń Nabielowskiej, które je torturowały. Przybyły życzył sobie widzieć się z panną Waleryą. Julia poprosiła go więc do salonu.
Zaledwie tam wszedł, pani Nabielowska, ujrzawszy go, odezwała się ucieszona:
— A, znalazłeś nas! więc domyśliłeś się, że tu jesteśmy. Maryniu, nie poznajesz? — odezwała się do starej Dulskiej — mój mąż, a to Dulska.Prawda, że się zmieniła bardzo. Ale bo też to już kawał czasu, jak nie widzieliśmy jej. O! jak to córki powyrastały, spoważniały. Najmłodsza, Walercia, już taka pannica! a to był taki dzieciak, gdyśmy ją znały. No, siadajże; cóż tak patrzysz?
Rzeczywiście Nabielowski miał niesłychanie zdziwioną i zmieszaną minę. Nie wiedział, co powiedzieć, jak się znaleść. Przyszedł tu nastrojony groźnie i poważnie do rozmowy z tą jakąś panną Waleryą, która mu syna zbałamuciła, a trafił na dobrych znajomych. Ta nagła zmiana sytuacyi zakłopotała go, nie wiedział, jak się witać, co mówić? czy żona jego poruszyła już drażliwą kwestyę, dla której tu przyszedł? Także sama panna Walerya nie mało się przyczyniła do zbicia go z tonu. Spodziewał się zastać lichego gatunku panienkę, co najwyżej kokietkę z ordynarnemi manierami, a zobaczył przed sobą damę, której piękność go olśniła, a powaga zmieszała.Zapomniał wobec niej języka; kłaniał się tylko, chrząkał, przestępował z nogi na nogę i nie wiedział, jak wybrnąć z tego dwuznacznego położenia, gdy wejście jeszcze jednej osoby nadało niespodziewany obrót tej sprawie.
Był to Juliusz. Wiedział on o zamiarze ojca, bo szwagier niebacznie wygadał się z tem przed nim, i przybiegł tu co tchu, z mocnem postanowieniem bronienia swojej najdroższej przeciw niegrzeczności ojca. Był przekonany, że sama jego obecność powstrzyma ojca od uchybienia jakiegokolwiek Waleryi. Wpadł jak bomba i — zamiast jakiej nieprzyjemnej sceny — zobaczył matkę swoją wesołą, uśmiechniętą, trzymającą przyjaźnie za rękę matkę Waleryi, a siostrę, siedzącą pomiędzy jej siostrami, jak między dobremi znajomemi. Radość rozjaśniła w jednej chwili Jego twarz wzburzoną; rzucił się uszczęśliwiony do nóg ojcu, matce; całował po rękach wszystkie panie, zdziwione tym nagłym wybuchem jego radości, i mówił przerywanym głosem:
— A więc nastąpiło porozumienie... o! byłem tego pewny, że skoro ją poznacie, będziecie musieli pokochać ją, jak ja.
Teraz z kolei matka i siostra zrobiły zdziwioną minę, nie rozumiejąc, co znaczyły jego słowa, ta wielka poufałość do osób, których nic znał wcale. Były pewne, że mu się coś stało, że to jaki napad obłędu.
— Julku, bój się Boga! upamiętaj się, zastanów się, gdzie jesteś? to pani Dulska, o której ci pisałem.
— Więc ona była matką mojej Waleryi! a mnie to ani przez myśl nie przeszło — zawołał, całując ręce staruszki, trzęsącej się od wzruszenia.
— Jakto? Więc panna Walerya?..
— Jest tą nieszczęśliwą szwaczką, która wam tak spokój zamąciła — odezwała się stara Dulska ze łzami w oczach.
—Ach! daruj, moja kochana, że pozwoliłam sobie ubliżyć jej, dotknąć was — tak boleśnie!... Gdybym była wiedziała, że to twoja córka, czyż bylibyśmy stawiali jakiekolwiek przeszkody?
— O, matko moja! — zawołał uradowany Juliusz, rzucając się do nóg matce.
— Będę dumną z takiej synowej — rzekła, wyciągając ramiona do Waleryi, przekonana, że się w nie rzuci z podziękowaniem.
Ale Walerya cofnęła się o parę kroków przed tą oznaką serdeczności i rzekła:
— Daruj pani, że nie mogę przyjąć tego zaszczytu. Sama pani powiedziałaś przed chwilą, że nie mogłabyś wpuścić szwaczki do waszego domu w charakterze synowej.
— Jesteś córką obywatelską — przerwała jej Nabielowska.
— To nie moja zasługa. Jestem szwaczką, jak się pani podobało mnie nazwać, i dumną jestem z tego. tytułu, bo sobie zapracowałam na niego ciężko, w bezsennych nieraz nocach, bo praca uratowała mnie od hańby, a moją matkę od nędzy, i nie pozwoliłabym nigdy, aby ktokolwiek lekceważył i poniewierał to, co ja szanuję.
Powiedziała te słowa z godnością i powagą, i ukłoniwszy się, chciała odejść. Juliusz rzucił się ku niej z rozpaczą, błaganiem, i chciał ją zatrzymać, ale rozkazującym ruchem odsunęła go od siebie i rzekła:
— Panie Juliuszu, zostaw mnie pan w spokoju. Pomimo syrnpatyi, jaką miałam dla pana, nie mogłabym bez ubliżenia sobie widywać pana więcej u nas. My nie stworzeni dla siebie. Pan należysz do, towarzystwa, któreby ci nie przebaczyło i nie zapomniało nigdy, żeś ożenił się ze szwaczką, i może sam kiedyś żałowałbyś tego kroku. Żegnam pana.
Postąpiła ku drzwiom, ale siły ją opuściły.Nieprzytomna już, chwyciła się za klamkę, aby nie upaść, ale nie dosięgła ręką i upadła w tył na dywan. Wszyscy pośpieszyli jej na ratunek.Zemdlenie to było dowodem, że nie tak łatwo przyszło jej wyrzeczenie się widoku Juliusza, i on nie tracił nadziei, że ją uprosi, przebłaga; ale nadzieja ta go zawiodła. Walery a nie chciała już więcej widzieć się z nim, ani z jego rodzicami. Napróżno ci ostatni usiłowali nakłonić ją do próśb Juliusza. Trwała niezmiennie — przy swejem postanowieniu. Co prawda, to ojciec Juliusza nie bardzo się tem martwił. Był to, w całem tego słowa znaczeniu, szlachcic starej daty, wychowany w dawnych pojęciach; więc jakkolwiek, od biedy, ulegając żonie, byłby się zgodził na to małżeństwo syna z Waleryą, to jednak wolał, że ono nie przyjdzie do skutku, bo mu jakoś dziwnie było oswoić się z tą myślą, że tę, która brała miary byle komu i szyła suknie, musiałby nazwać swoją synową, tembardziej, gdy widział, że i zięć jego i córka nie bardzo życzyli sobie tego. Najwięcej bolała nad tem matka, która instynktownie czuła, że żona taka, jak Walerya, zapewniłaby szczęście jej synowi. Matka Waleryi także zmartwiła się takim obrotem rzeczy, gdyż ona w głębi duszy cieszyła się myślą o tem małżeństwie, bo i pan młody przypadł jej do serca, i radaby była, aby Walercia odpoczęła sobie przecież po tylu latach ciężkiej pracy i zrobiła los. W niej także pokutowały jeszcze szlacheckie nawyczki i przesądy, i żona obywatela wiejskiego wydawała się jej, bądź co bądź, nierównie lepszą, niż jakiego urzędnika, lub kupca. Związek więc jej z Juliuszem uważała za rodzaj podniesienia się do tej sfery, z której ich bieda strąciła, i dlatego życzyła go sobie bardzo. Nie odzywała się jednak z tem głośno, nie próbowała nawet namawiać Waleryi, robić jej jakiekolwiek uwagi — i przedstawienia, bo — znała jej stanowczość i z góry już uważała za najlepsze to, co ona robi.
Jeden tylko Roman głośno pochwalał postępowanie Waleryi i cieszył się prawdziwie z tego.
— Dobrześ zrobiła — mawiał nieraz — że dałaś nauczkę tym durniom, którzy myślą, że nam łaskę robią, uznając nas za równych sobie.Ja wiem, że cię to wiele kosztować musiało, bo widziałem, żeś się przywiązała do chłopaka; ale wierzaj mi, że potem stokroć więcej byłabyś musiała znosić i cierpieć. To słaby charakter, niewolnik przyzwyczajeń i przesądów; miałabyś niejednę gorzką chwilę, bo znam cię i wiem, jak jesteś draźliwą na punkcie godności twojej i jak łatwo mogliby cię dotknąć ci ludzie. Pal ich i licho! Dopóki ludzie tacy, jak oni uważać sobie będą zbliżenie się do klas pracujących jako dobrodziejstwo, dotąd nie będzie kompromisu między nimi, a nami. Łączyć się możemy tylko jako równi z równymi.
Takiemi mowami podtrzymywał on zmęczoną i unużoną walką z ludźmi i z własnem sercem. Dzięki jemu i sile własnego charakteru, przetrzymała ona mężnie swoje pokusy i wytrwała w postanowieniu. Juliusz z początku bardzo desperował; utrzymywał, że nie przeżyje tego ciosu, że bez Waleryi żyć nie może. Dla uspokojenia i rozerwania, wysłał go ojciec za zagranicę, co rzeczywiście skutkowało, bo po roku pocieszył się już o tyle, że w Paryżu zawiązał bliższą znajomość z jakąś tancerką, na którą wydał nie mało pieniędzy.Później tancerkę zamienił na śpiewaczkę, z którą jeździł po różnych miasteczkach niemieckich, gdzie na mniejszych scenach chciała sobie resztkami głosu zdobywać laury, za które on drogo opłacać musiał klakierów i recenzentów. W końcu awanturował się z jakąś kelnerką z Monachium, która go umiała tak urobić sobie, że, gdy po śmierci ojca wrócił do kraju dla objęcia gospodarstwa, zabrał ją ze sobą i umieścił w charakterze gospodyni w swym domu, wskutek czego matka przeniosła się do córki, gdzie nieraz z ubolewaniem rozmawiają sobie o Julku, nie mgąc odżałować, że małżeństwo z Waleryą nie przyszło do skutku. Juliusz dotąd jest kawalerem, ale nikt z jego dawnych znajomych, którzy go widzieli kwitnącym młodzieńcem, nie poznałby go teraz, tak się zmienił, zwiądł przed wcześnie i wyłysiał.
Walerya także dotąd jest panną, pomimo, że jej się nieraz trafiały wcale dobre partye. Odrzuciła je wszystkie bez wyjątku, dając za przyczynę, że nie czuje najmniejszej skłonności do małżeństwa i chce być niezależną. Zakład swój, który w ciągu lat kilku rozwinęła była na wielką skalę, odstąpiła przed dwoma laty jednej ze swoich pracownic, pod bardzo korzystnemi warunkami, a sama oddała się z zapałem wychowaniu swoich siostrzeniczek i pielęgnowaniu ociemniałej matki. Wygląda jeszcze prześlicznie, tylko na jasnych jej włosach, srebrzyste pasemka wczesnej siwizny zostały jako ślad przebytych walk i cierpień wewnętrznych.
Jest ona opiekuńczym duchem swojej rodziny, ogniskiem, około którego w zimowych wieczorach grupują się wszyscy jej członkowie, a Roman nie ma słów na wyrażenie jej swego uwielbienia i czci prawdziwie bałwochwalczej.
A doktorowa? Doktorowa, po śmierci męża, który, umierając, nie miał czasu, czy też odwagi wydziedziczyć jej, powróciła z awanturniczej wycieczki, ale już bez Bolka i ograniczywszy się do skromnego kółka znajomych, którzy z chrześciańską pobłażliwością przebaczyli jej chwile zapomnienia, prowadziła dalej mniej głośne, ale równie przyjemne życie, jak przedtem. Z wiekiem stała się niesłychanie nabożną i dziś spotykać ją można w różnych kościołach, na wszystkich wybitniejszych nabożeństwach, otoczoną tomami książek modlitewnych. Nie mogąc już używać wszystkich przyjemności i rozkoszy tego świata, przezorna niewiasta, stara się o zabezpieczenie sobie szczęścia wiekuistego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.