Panna Walerya/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Panna Walerya
Podtytuł (epizod z życia pracujących kobiet)
Pochodzenie Nowelle
Wydawca J. K. Żupański & K. J. Heumann
Data wyd. 1887
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Ciepłe gniazdeczko.

— Siódma godzina, to jeszcze zawcześnie mówił sobie Juliusz, spoglądając na zegarek, i położył się napowrót na sofie, na której od godziny oddawał się przyjemnym marzeniom, oczekując chwili, gdy będzie mógł iść z pierwszą wizytą do panny Waleryi. Jak wieczorem, to wieczorem, im później, tem lepiej, tłumaczył sobie i, aby mu prędzej zeszły chwile oczekiwania, uczynił sobie z założonych rąk węzgłowie, przymknął oczy i zapuścił się znowu w rozkoszne myśli o tych przyjemnościach, które czekały go przy pierwszej wizycie. Gdyby panna Walerya była hrabianką, baronówną, szlachcianką, a przynajmniej córką jakiego prezesa sądu lub bogatego bankiera, możeby Juliusz, wybierając się do niej, pomyślał o staranniejszej tualecie, o uporządkowaniu swoich bujnych włosów, wymuskaniu wąsika, a nawet o zaperfumowaniu się jakąś modną wonią; ale dla krawcowej podobne przygotowania wydały lnu się zbytecznemi. Był przekonany, że i bez tego podoba się pannie i będzie jak najlepiej przyjęty, że będą uszczęśliwione wizytą takiego gościa, i naprzód układał już sobie cały programat przyjęcia, do którego wchodziły tylko trzy osoby: on, panna i matka.
Matka zajmowała w tym programacie stanowisko bardzo podrzędne; pojawić się tylko miała dla formy, aby przyjąć gościa, zagadać kilka słów, a potem usunąć się dyskretnie, albo też drzemać gdzie na boku, zostawiając młodym zupełną swobodę. Upajał się myślą o tem słodkiem sam na sam z piękną panną w cichym pokoiku przy mdłem świetle lampy; widział już fiołkowe oczy, zwrócone na niego z miłością; czuł uściski ciepłe jej delikatnej ręki; posunął się nawet dalej w swoich marzeniach, bo wyobrażał sobie jej główkę, spoczywającą na jego piersi i swoje usta, spoczywające na jej pachnących włosach. Wszystko to w marzeniach wydawało mu się tak łatwem, nie przewidywał żadnego powodu, dla którego miałaby nie zgodzić się na to, skoro na zabawie u Skoczkowskiego okazywała mu tyle sympatyi. Według pojęć, jakie miał o pannach z tej sfery, nie widział w tem nic nadzwyczajnego, niepodobnego; a jeżeli doznawał chwilowo niepokoju, to jedynie z niecierpliwości, że skazówka na zegarku wlecze się tak powoli, a on nie umiał i nie lubił czekać. Co chwila zaglądał na zegarek, liczył minuty, sekundy.Wreszcie, gdy już minęły trzy kwandranse na ósmą, wstał, odszukał między papierami zaproszenie na bal, które miało mu otworzyć wstęp do tego raju, co się nazywał Waleryą i zabierał się do wyjścia. Właśnie miał kłaść kapelusz, gdy do mieszkania wpadł Bolesław.
— Wychodzisz?
— Tak, — odrzekł kwaśno Juliusz, niezadowolony z wizyty, która nigdy nie mogła wypaść bardziej nie w porę. — Wychodzę, mam pilny interes.
— Odprowadzę cię. Możemy i przez drogę pogadać.
Juliusz nie życzył sobie odprowadzenia; nie chciał, aby wiedziano, gdzie idzie. Tem więcej bał się, aby się Bolek o tem nie dowiedział, — bo go znał, jako paplę. Położył więc kapelusz i rzekł:
— Mam jeszcze kilka minut czasu. O cóż chodzi?
— Przyszedłem w kwestyi tego zaproszenia na bal, któregoś zażądał dziś w komitecie dla jakiegoś Mulińskiego.
— Więc cóż?
— To podobno introligator?
— Tak, i właściciel sklepu.
— Sklepiku z papierami, poprostu kramarz.Zmiłuj się, takiego przecież niepodobna puszczać na bal.
— Dlaczego? Jeżeli człowiek uczciwy, pracowity.
— E! jak widzę, zaczynasz chorować na demokratę.
— Czy to co złego?
Mój kochany, nie będę się z tobą spierał o kwestye socyalne. Mnie to za mało obchodzi, a ty jak powiadasz, za mało masz czasu. Idzie mi tylko o nasz bal, o jego powodzenie. Wiesz dobrze, jakie zeszłoroczny zrobił fiasco, dlatego tylko, że komitet, złożony z zapalonych demokratów, nie robił różnicy w zaproszeniach i rozesłał je krawcom, szewcom, stolarzom i Bóg wie komu; rozniosło się to po mieście, bo ci sami zaproszeni roztrąbili o tem, chwaląc się przed wszystkimi, i dlatego cała inteligencya cofnęła się, z arystokracyj także nikt nie był, a mieszczańskie sfery dowiedziawszy się o tem, że tamci nie będą, także nie były i bal zrobił kompletne fiasco. Tegoroczny więc komitet postanowił być ostrożniejszym i dobrze przeczyścił listę zaproszeń, aby było samo dystyngowane towarzystwo.
— Więc czegóż właściwie chcesz odemnie?
— Żebyś nam zwrócił zaproszenie tego Mulińskiego.
— Skoro już raz wydane...
— Wydane, wydane, to nie racya. Ten, który je pisał, nie wiedział, dla kogo, bo nie podałeś, że to introligator.
— Stało się. Zaproszenie już odesłane. Nie podobna go przecież teraz odbierać.
— Dlaczego? Niema z kim robić długich ceremonij. Powie się, że zaszła omyłka i rzecz skończona.
— Nie zrobię tego nigdy.
— No, to ja zrobię za ciebie. Pójdę do tego pana.
— Zakazuję ci! — zawołał prędko Juliusz, chwytając Bolka za rękę. — Jeżeli cokolwiek zrobisz w tej sprawie, będziesz miał ze mną do czynienia; rozumiesz? Czynię cię odpowiedzialnym za to.
— Cóż u dyabła tak ci zależy na tym Mulińskim? W tem jakaś nie czysta sprawa! Może ma ładną żonę? co? No, przyznaj się. Przedemną przecież nie potrzebujesz robić żadnych sekretów.
— Nie znam wcale jego żony — odrzekł Juliusz szorstko.
— Może zaciągnąłeś u niego jaki dług? — Nie mam powodu tłumaczyć się przed tobą, ani przed nikim; to ci tylko zapowiadam, że jeżeli ty, albo ktokolwiek inny z komitetu zrobi jakikolwiek krok w tej sprawie, wbrew moim chęciom, to pociągnę go do odpowiedzialności.
— Z mojej strony możesz być zupełnie spokojnym. Skoro ci tak na tem zależy, nie pisnę ani słowa; może to nie zwróci niczyjej uwagi i uda się nam przemycić tego pana Mulińskiego.Tylko żeby z tego nie było jakiej awantury.
— Już po ósmej — zawołał nagle Juliusz, spojrzawszy na zegarek. — Daruj, ale muszę wyjść.
— Pójdziemy razem.
— Ja muszę się spieszyć.
— Dotrzymam ci kroku, nie bój się.
— Ależ ja jadę dorożką — rzekł niecierpliwie Juliusz, nie mogąc się pozbyć natręta.
— I nie życzysz, sobie, abym cię odprowadził? Założyłbym się, że jakieś rendez-vous. Zarumieniłeś się? więc zgadłem. Nie bój się, nie będę ci zazdrościł, ani przeszkadzał, bo i ja mam coś napiętego. Wczoraj Edward przedstawił mnie w teatrze doktorowej, tej twojej, wiesz? prześliczna kobieta, jak honor kocham! warto dla niej się zaawanturować. Jutro wybieram się do niej z pierwszą wizytą.
— Bądź zdrów — rzekł Juliusz, przerywając w ten niegrzeczny sposób gadaninę zarozumiałego żółto-dzióbka, i aby go się pozbyć coprędzej, wsiadł do stojącej opodal domu dorożki, a nie chcąc przed nim zdradzić celu swojej jazdy, powiedział umyślnie głośno dorożkarzowi dla zmylenia śladu: do mostu. Dopiero w połowie drogi kazał mu zboczyć we właściwą ulicę.
Jadąc, miał twarz zachmurzoną i kwaśną.Rozmowa z Bolkiem popsuła mu humor. Nie kontent był z tego, że zaproszenie, które wziął dla owego pana Mulińskiego, zwróciło uwagę komitetu. Nie znał wcale tego pana, zaprosił go tylko dla panny Waleryi. A może to jaka zakazana figura, za którą będzie musiał wstydzić się? Pocieszał się tylko tem, że na balach publicznych na mężczyzn nie wiele zwraca się uwagi, a co do kobiet, spodziewał się, że siostra Waleryi nie będzie się wydawała gorzej od innych. Zresztą nie obędzie przecież w obowiązku ofiarować się w towarzystwie tych pań; co innego salon Skoczkowskiego, a co innego bal publiczny.
Uspokojony temi uwagami, z weselszą już twarzą i lżejszem sercem, zajechał przed dom, w którym mieszkała panna Walerya. Wysiadając z dorożki, spostrzegł pod oknami pierwszego piętra podłużny szyld z napisem: Magazyn strojów damskich Waleryi i Spółki. To imię, wystawione tak na ulicy na widok publiczny, również jak i rozmowa, którą poprzednio miał z Bolkiem, dziwnie go ośmieliły do panny Waleryi; nie uważał za stosowne robić wiele zachodów z kobietą, postawioną tak nizko w hierarchii społecznej, i szedł do niej po schodach, z miną zwycięzką, pewny siebie i pełen nadziei, że go przyjmą z oznakami uniżonej radości, że będą uszczęśliwione jego przybyciem, że nie o będzie wiele potrzeba, aby ją poufale i z protekcyjną miną pogłaskał po twarzy i powiedział jej: « moja droga», a chęć wprowadzenia jej na bal publiczny uważał ze swej strony jako czyn bohaterski, jako dobrodziejstwo, za które powinna mu być wdzięczną niesłychanie.
Takiemi myślami nadęty, śmiało nacisną klamkę u drzwi, a gdy te zastał zamknięte, silnie pociągnął za rękojeść dzwonka. Wszelka delikatność wydawała mu się niepotrzebną w tej chwili; był sobie bez ceremonii.
— Któż tam tak ostro? — odezwał się kobiecy głos z drugiej strony drzwi. — Czy to ty szwagierku?
— Proszę otworzyć — rzekł lekceważąco, prawie rozkazująco Juliusz.
Drzwi się otworzyły i w głębi ciemnego pokoju zabieliła się jasna twarzyczka, w której jednak Juliusz w pierwszej chwili nie poznał swojej znajomej z wieczorku tańcującego, tak ją odmienił codzienny ubiór i ciemny kolor. Nie wyglądało w tem gorzej, ale inaczej w balowym stroju olśniewała, w codziennem ubraniu pociągała. urokiem prostoty i wydawała się nawet młodszą i niższą. Ona go również nie poznała, co nie było nic dziwnego, bo miał połowę twarzy zanurzoną w futrzanym kołnierzu.
— Do kogo to? — spytała.
— Czy tu mieszka panna Walerya?
— Ach to pan! — rzekła, poznawszy go po głosie — proszę, bardzo proszę.
W tonie, jakim wymówiła te słowa, znać było, jaką jej radość sprawiło przybycie niespodziewanego gościa.
— Nie poznałam pana; myślałam, że to szwagier przyjechał — mówiła, podczas gdy Juliusz, zawstydzony trochę swoją niedelikatnością, z jaką szarpnął za dzwonek i odezwał się do niej, począł się usprawiedliwiać, zdejmując prędko futro.
— Nie proszę pana na front do salonu, bo tam nieład straszny. Zginąłbyś pan wśród mnóstwa sukien. W karnawał mamy tyle roboty, iż miejsca nam brakuje. Niech pan będzie łaskaw tu, na drugą stronę — — rzekła, wskazując mu ręką na drzwi, uchylone do drugiego pokoju, a spostrzegłszy, że się cofnął na widok kilku osób, siedzących tam przy stole, dodała prędko: — Można wejść, jesteśmy sami, w kółku familijnem.Proszę pana. — I wyprzedziwszy go weszła pierwsza do pokoju, aby zebranym tam powiedzieć jego nazwisko i przedstawić mu siedzące osoby.
— O! bardzo się cieszymy, że pan taki łaskaw, pamiętał o nas — odezwała się pierwsza staruszka, wstając na jego powitanie.
— To moje siostry — mówiła Walerya, przedstawiając mu siedzące na kanapie dwie kobiety, przypominające ją trochę rysami, ale mniej piękne, znacznie starsze i otylsze — to zaś szwagier Muliński, a to ojciec jego.
Ostatnie słowa odnosiły się do staruszka z białą, dużą brodą i zamkniętemi powiekami, który siedział w głębokiem krześle, trzymając na kolanach dwie dziewczynki, bawiące się splataniem brody w małe warkoczyki.
Juliusz kłaniał się po kolei każdej z przedstawionych osób, a miał przytem minę zakłopotaną i zabawnie zmieszana, bo nie mógł się odrazu połapać w tej niespodziewanej sytuacyi, w jakiej się znalazł. Zamiast słodkiego sam-na sam z panną, ujrzał się w kółku rodzinném, do którego dostał się, jak Piłat w Credo. Nie był mu tak bardzo niemiłym ten zawód; owszem, wzburzone namiętnością myśli jego, doznały pewnego rodzaju uspokojenia w téj ciepłéj atmosferze rodzinnego szczęścia, które malowało się na twarzach wszystkich, siedzących koło stołu. Przypomniał sobie dom swój, rodzinę, wśród któréj spędzał takie wieczory, przy świetle lampy i szurnie samowara. Nie mniéj jednak potrzebował jakiegoś czasu, zanim się oswoił z tą niespodziewaną sytuacyą i z osobami, obcéj mu sfery. Przysłuchując się ich rozmowie, zdziwił się, że znalazł ją treściwszą, cieplejszą i głębszą, niż ją znalazł w salonie. Szczególniéj siostry panny Waleryi nie zdawały się wcale być zakłopotanemi obecnością obcego mężczyzny: rozmawiały ze swobodą, żartobliwie, wesoło o potocznych wypadkach, o teatrze, o tegorocznym karnawale, o nowinkach miejskich, i nierzadko wyrwała się im z ust jakaś trafna uwaga, jakiś zręczny dowcip, nieprzekraczający granic przyzwoitości. Sam Muliński był mniéj rozmowny; ale z zajęciem przysłuchywał się, a okazała twarz jego, wyrażała wielką poczciwość i dobroć serca. Malowało się to w każdém jego spojrzeniu, szczególniej, gdy to spojrzenie zwracało się na żonę i kilkoletnią córeczkę, która udając już dorosłą pannę, siedziała poważnie obok niego, rumieniąc się mocno za każdym razem, gdy do niéj, lub o niéj coś mówiono. Nie potrzeba było być wielkim znawcą ludzi, aby z twarzy tego człowieka wyczytać, jak w tém otoczeniu czuje się szczęśliwym i zadowolnionym. Żona musiała głośno go pochwalić przed gościem, że od czasu, jak się pobrali, nie pamięta, żeby spędził kiedy wieczór za domem bez rodziny. Zażenowała go ta pochwała, ale i ucieszyła zarazem, a szeroka twarz jego zaświeciła się od potu. Dziwne wrażenie robił ten człowiek, o Herkulesowych rozmiarach Z łagodnością baranka, która przebijała się w każdém jego słowie i w zachowaniu się względem sióstr, żony i ich matki.
Ojciec jego, dawny żołnierz Napoleoński, był już zdziecinniałym staruszkiem, nic nie widział, mało co słyszał, nie brał więc udziału w towarzystwie, chyba że jakieś wspomnienie z dawnych czasów napłynęło mu do głowy, opowiadał je wtedy głośno, bez względu, czy go kto słuchał, czy nie; czasem znowu nucił sobie pod nosem jaką pieśń żołnierską, bębniąc nabrzmiałemi palcami po stole. Zresztą siedział milczący, w obłokach dymu, którym kopcił z krótkiéj fajeczki, odkładając ją na bok tylko wtedy, gdy wnuczki chciały się pobawić jego brodą, a to dla tego, aby się nie ksztusiły od dymu, albo téż wtedy, gdy panna Walerya podawała mu do ust łyżeczkę pełną konfitur, które lubił niezmiernie. Naprzeciw niego, w drugim końcu stołu, siedziała matka Waleryi, z nieodstępną pończochą w ręku, której druty migały od światła. Choć siedziała nieco oddalona, ze względu na oczy, które nadto osłaniało ciemnemi okularami, znać było po zachowaniu się wszystkich, że ona tu stanowi główną osobę w rodzinie, takiem wszyscy otaczali ją uszanowaniem, tak że wszystkiem zwracano się ku niej i nią się przeważnie zajmowano. Była przedmiotem szczególnej troskliwości wszystkich córek — i to nie troskliwości formalnej, oficyalnej, ale tej, która pochodzi z wielkiego przywiązania.
Juliusz patrzał, słuchał, mocno zdziwiony tem wszystkiem, Nie przypuszczał, że po za sferami, w których żył, można było znaleść podobnych ludzi, podobne stosunki. Znając klasy pracujące powierzchownie, z daleka, przeważnie z ulicy, miał o nich najfałszywsze pojęcie; zdawało mu się, że wszystko tam musi być płytkie, szorstkie, gburowate, lub też śmieszne, z powodu przesadnych pretensyj. Tymczasem tu nie znalazł ani cienia śmiesznej przesady, ani nic takiego, coby go raziło, lub odstręczało; ta mieszczańska ro, dzina, zgromadzona przy wspólnym stole, z matką staruszką, z tym ślepym dziadkiem w granatowej czamarze, miała jakąś patryarchalną po wagę, która przejmowała go uszanowaniem. I sama panna Walerya wydawała mu się całkiem inną, niż w tedy, gdy ją widział na tańcujacym wieczorku. Tam uderzała go tylko swoją pięknością i budziła w nim rozkoszne pragnienia, tu zaś zwracała jego uwagę przedewszystkiem słodyczą charakteru wielką naturalnością w obejściu. W zwyczajnem ubraniu, w czarnej sukience, z haftowanym białym kołnierzykiem, różowa jej twarzyczka, otoczona grubym, jasnym warkoczem, wydawała mu się jeszcze piękniejszą i bardziej sympatyczną, a wesoły jej humorek, zaprawny swojskim dowcipem, nadawał jej wdzięk, który go zachwycał i pociągał. Kiedy tak patrzał na nią, krzątającą się około samowara i podającą wszystkim herbatę, i pomyślał sobie, z jakiemi myślami, w jakich zamiarach tu przyszedł, wstydził się przed samym sobą, bo myśli takie wydawały mu się świętokradztwem w tem cichem, ciepłem, gniazdeczku rodzinnem.To też, chcąc ich przebłagać za ubliżenie, jakiego się względem nich dopuścił, starał się być uprzejmym i serdecznym, ile możności dostrajając się do ogólnego tonu, jaki panował w rodzinie i po godzinnej bytności był rzeczywiście takim, że nie wydawał się obcym, świeżo znajomym, ale jakby członkiem tej rodziny. Śmiał się, żartował, bawił wazystkich opowiadaniami różnych wesołych epizodów z życia wiejskiego i studenckiego; dwom najmłodszym dziewczynkom pokazywał różne sztuczki kuglarskie, czem sobie ujął je do tego stopnia, że usunąwszy się z kolan dziadka, przeniosły się na jego kolana; U starszej ich siostrzyczki. Joasi wywoływał ciągłe rumieńce, dopominając się o całusa i nazywając ją swoją żoną; słowem, tak sobie umiał wszystkich zjednać i zająć, że, gdy zabierał się do odejścia, małe dziewczynki, uczepiwszy się rąk jego, nie chciały go puścić na żaden sposób, a starsi także zapraszali go, aby jeszcze pozostał, Nie bardzo się wymawiał od tego, bo i jemu było tu jakoś dziwnie dobrze, swojsko, przyjemnie; usiadł więc powtórnie i na nowo rozpoczęła się gawędka, jeszcze więcej ożywiona i serdeczniejsza.
Wtem dzwonek zabrzęczał u drzwi wchodowych.
— To Roman pewnie — rzekła jedna z sióstr Waleryi — i radośny uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— Tatuś! — zawołały dziewczynki, siedzące na kolanach Juliusza, i pobiegły do przedpokoju.
— Mój szwagier, ten, co jest maszynistą na kolei — objaśniała go Walerya. — Mnie się zdaje, że wspominałam panu już o nim.
Juliusz kiwnął potakująco, jakkolwiek sobie tego całkiem nie przypomniał, i spojrzał ciekawie ku drzwiom, przez które wszedł mężczyzna młody jeszcze, w czarnej bluzie, z twarzą zasmoloną, okopconą, na której znać było tylko wiśniowe, mięsiste wargi, białka bystro patrzących oczu i zęby także rażącej białości. Wszedł, trzymając jedną dziewczynkę na ręce, a drugą prowadząc za rączkę. Żona wyszła naprzeciw niego, nie zważając na przybyłego, przytuliła się do niego miłośnie, nadstawiając swoje białe lice do pocałunku. Uściskał ją gwałtownie, energicznie, i pocałował, że aż mlasło; ale, spostrzegłszy w kole rodziny nieznajomą twarz, powstrzymał się w wybuchach serdeczności, z pewnem niedowierzaniem, a zarazem zdziwieniem spojrzał na Juliusza.
Walerya śpieszyła poznajomić ich z sobą, wymieniając nazwisko gościa.
— Jeżeli się nie mylę, tośmy koledzy szkolni rzekł przybyły.
— Ja bo doprawdy nie mogę sobie przypomnieć — rzekł zaambarasowany Juliusz, usiłując pod pokładem sadzy, dymu i potu rozpoznać rysy przedstawionego.
— Jakże nazwisko?
— Stanecki.
— Stanecki? — spytał ze zdziwieniem Juliusz, podnosząc prędko oczy na mówiącego. — Roman Stanecki?
— Tak. Przypominasz mnie sobie?
— Jakżeby nie?. Ale z twarzy trudnoby mi było poznać.
— Szczególniej, gdy twarz tak zasmolona, jak moja w tej chwili. Dawniej inaczej wyglądałem, prawda? Nazywaliście mnie paniczykiem, arystokratą, pamiętasz? Dziś ja ordynarny wyrobnik, ale nie mieniałbym się za dawne moje państwo; dziś czuję się człowiekiem, co nie potrzebuje żyć z cudzej łaski i umie zapracować dla siebie i dla swoich.
Mówiąc to z pewnem uczuciem dumy, obrzucił swoją żonę i dzieci serdecznem spojrzeniem.
— Romanie, herbata — rzekła Walery a, stawiając przed nim filiżankę świeżo nalaną i przysuwając talerz z mięsiwem.
— O! napiję się z przyjemnością, bom przeziąbł na wskróś i głodny jestem, jak wilk. Nie macie pojęcia, co się tam działo dzisiaj w polu! Taka zawierucha, że świata widać nie było — mówił, zajadając smacznie i popijając jedzenie sporemi haustami herbaty.
— Pociąg parę razy stawać musiał, bo zaspy takie, że ani rusz jechać. W taki czas na maszynie, to niech Bóg broni, bo z jednej strony ogień pali, że zdaje się usmarzy człowieka, a z drugiej strony wiatr tnie bez litości.
— Biednyś ty — odezwała się żona ze współczuciem, gładząc go po twarzy — musisz tak ciężko pracować!
— A ty to nie pracuj esz moja droga?
— To inna rzecz. My sobie tu siedzimy wygodnie, w ciepłym pokoj u, a ty marznąć musisz biedaku, nie dospać.
— Ciężka służba, to prawda, ale mnie hartuje; czuję, że żyję.
— Nieraz robię sobie wyrzuty, żem cię do tego namówiła.
— To przecież tylko stan przejściowy. Niezadługo zmieni się to na lepsze. Inspektor warsztatów mechanicznych obiecał mi, że wkrótce weźmie mnie na pomocnika. Wypocznę sobie wtedy. — A ty, co robisz? — spytał nagle, Zwracając się do Julka.
— Kończę prawo.
— Będziesz kauzyperdą?
— Nie; po skończeniu kursów wracam na wieś, do gospodarstwa.
— To co innego; bo widzisz, ja mam uprzedzenie do tego krętackiego zawodu, a ty, o ile sobie przypominam, lubiłeś zawsze prostą chodzić drogą, byłeś dobrym koleżką.
Juliusz zarumienił się na tę pochwałę;cieszyła go ona głównie dla tego, że była wypowiedziana wobec Waleryi, która, jak mu się zdawało, życzliwiej jeszcze spojrzała z tego powodu.
— Ale nie wiedziałem nic, że się państwo znacie ze sobą? — zaczął Roman, mierząc Juliusza i Waleryą podejrzliwem spojrzeniem.
— Poznałyśmy pana na wieczorku tańcującym.
— Tak?
— A ja ośmieliłem się przynieść paniom zaproszenie na bal.
— Na jaki bal?
— Na bal akademicki. Oto zaproszenie.
Podał mu papier, który ten, po przeczytaniu zaczął oglądać na wszystkie strony i po chwili Spytał:
I wy myślicie iść na ten bal?.
— Skoro dostałyśmy zaproszenie...
— Może ty masz ochotę? — spytała żona.
— Ja?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, jakby coś nierozsądnego powiedziała, i wzruszył ramionami.
— Ja, wiesz dobrze, nie mam czasu na to, a choćbym i miał, tobym nie poszedł tam, gdzieby na mnie może przez ramię patrzano.
To szorstkie odezwanie się zwarzyło trochę wesoły humor towarzystwa. Walerya próbowała zacząć rozmowę o czem innem, ale jakoś nie szło, rozmowa rwała się co chwila. Wreszcie już i dziadek zaczął pod nosem nucić godzinki, co miało znaczyć, że myśli już o spoczynku, i dziewczynki posnęły także ojcu na kolanach i zwiesiły główki na jego ramiona. Wziął je ostrożnie na ręce i zaniósł na górę do łóżeczka.Rodzina bowiem cała mieszkała w jednym domu: Walerya z matką na pierwszem piętrze, gdzie także mieścił się magazyn strojów i gdzie był punkt zborny dla całej rodziny; Mulińscy mieli dwa pokoiki na drugiem piętrze, a Staneccy obok nich. Gdy i ślepego staruszka odprowadzono już na spoczynek, Juliuszowi wy padało także wstać i pożegnać się, tym razem nikt go, już nie zatrzymywał, bo pora była bardzo późna.Walerya z matką odprowadziły go do drzwi. Był im tak wdzięczny za to, że obiedwie przy pożegnaniu wycałował po rękach. Wydawały mu się w tej chwili tak blizkiemi serca, tak potrzebnemi mu do życia, że z prawdziwym żalem rozstawał się z niemi.
— Wracając do domu, dziwnie jakoś uszczęśliwiony, rozmyślał przez drogę nad tem, jak odmiennem było uczucie, z jakiem wchodził do mieszkania Waleryi, od tego, jakiego teraz doznawał. Ta przemiana uczuć sprawiła mu jakieś błogie zadowolnienie. Nie był on bowiem z gruntu zły, ani zepsuty; z domu wyniósł moralne i piękne zasady, a lubo hulaszcze życie w gronie lekkiej młodzieży zagłuszyło trochę szlachetne poglądy i rozbudziło brzydkie namiętności, jeden wieczór, jeden krótki pobyt w uczciwej rodzinie wystarczył, aby to, co szlachetnego drzemało w jego duszy, obudziło się znowu. Czuł się dzisiaj lepszym, czystszym i dziwna pogoda panowała w jego myślach. Tak mu było jakoś lekko, wesoło, jakby mu kto przypiął skrzydła do ramion.
Na jednej z ulic, usłyszał gwarne towarzystwo męzkie, idące z cukierni. Zdawało mu się, że, między głosami, które go dochodziły, usłyszał dyszkantowy głosik Bolka i chrypliwy bas Edwarda. Co tchu skręcił w inną stronę, aby się z nimi nie spotkać. Zdawało mu się, że zbrudziliby mu i zamącili te pogodne myśli, z jakiemi wracał do siebie. Bał się uronić choćby cząsteczkę owego miłego uczucia, jakiego doznawał w tej chwili, i chciał je nienaruszone donieść do domu, jak zapaloną gromnicę z kościoła, w dzień Matki Boskiej. Rodzina panny Waleryi była wyłącznym przedmiotem jego myśli. Zastanawiał go szczególniej Roman: nie mógł sobie wytłumaczyć, co mogło tego paniczyka delikatnego popchnąć do tak ciężkiej pracy, do ożenienia się z krawczynią, do przerzucenia się w całkiem inną sferę, w inne stosunki. Wprawdzie nie miał on majątku żadnego, rodzice odumarli go wcześnie; ale miał bogatych krewnych, należących do wyższych sfer towarzyskich, u których się on wychował, i którzy zajmowali się jego wykształceniem. W szkołach przyjaźnił się tylko z arystokratyczną młodzieżą, patrząc z pogardą i lekceważeniem na niższych od siebie.Jakaż katastrofa mogła go nagle wyrzucić na odwrotny biegun i zmienić tak nie dopoznania? Trudno to było wytłumaczyć miłością, bo żona jego nie wydawała się Julianowi ani tak piękną, ani tak sprytną, aby dla niej mógł zrobić takie salto mortale. Zresztą gdzież miał sposobność zbliżyć się do niej, poznać, rozmiłować się do tego stopnia, że dla niej zaparł się swoich przyzwyczajeń, stosunków, całej przeszłości swojej? Wydawało mu się to wszystko zagadką, nad której rozwiązaniem napróżno sobie łamał głowę.
Zagadka jednak rozwiązała się o wiele wcześniej, niż sądził, bo zaraz na drugi dzień rano zjawił się niespodziewanie Roman w jego mieszkaniu. Nie byłby go może poznał, bo był teraz umyty i starannie ubrany, gdyby nie te jego błyszczące, przenikliwe oczy, które sobie Juliusz zapamiętał dobrze z wczorajszego wieczoru, bo nieraz oczy te zatrzymywały się na nim podejrzliwie, badawczo, jakby chciały przeniknąć go do głębi i wybadać, co myśli.
— Dziwisz się zapewne, co mię tu sprowadza — rzekł, wszedłszy do mieszkania leżącego jeszcze w łóżku Juliusza i siadając obok niego bez ceremonii — rzecz na pozór mało ważna, ale dla mnie, dla nas, wielkiego znaczenia.
— Przedewszystkiem może zapalisz papierosa.
— Dziękuję ci.
— Może cygaro? —
— Nie palę całkiem. Przy moim zawodzie, nałykałem się tyle dymu z maszyny, że mi odeszła ochota od obkurzania się czemkolwiek. Zresztą było z początku tak cienko ze mną, że na jedzenie nie wystarczyło, a cóż dopiero na palenie. Ale do rzeczy. Przyszedłem tu do ciebie w sprawie owego za proszenia na bal.
— Cóż ono cię tak niepokoi, to zaproszenie? Już wczoraj to uważałem,
— Chciałbym wiedzieć, czy Walercia przymówiła ci się o nie, czy też..
— Jak możesz ubliżać pannie Waleryi takiem przypuszczeniem?
— A więc sam ofiarowałeś się zrobić im tę przysługę. To było bardzo grzecznie z twojej strony, ale nie obrachowałeś się, co z tego wyniknąć może.
— Cóż mogłoby wyniknąć? Co najwyżej, ze się panie pomęczą tańcem, bo ochocza młodzież nie da im spokoju; ale pocóż się na bal idzie, jak nie po to, aby tańczyć.
— Nie obracajno w żart, bo ja mówię na seryo. Patrz mi w oczy i powiedz, ale tak szczerze, bez wykrętów: czy łatwo ci przyszło wydobyć od kolegów to zaproszenie?
— Dlaczegóżby miało być trudno? — spytał Juliusz, mieszając się pod badawczym wzrokiem Romana, bo mu się przypomniała wczorajsza rozmowa z Bolkiem.
— Dlaczego? Bo u nas praca nie ma jeszcze obywatelstwa; bo u nas lada szurgot z herbowym znaczkiem więcej ma znaczenia, niż uczciwy wyrobnik; bo eleganckiego próżniaka z uprzejmą uniżonością przyjmują tam, gdzieby nie wpuszczono człowieka, który pracuje od rana do nocy. Znam trochę ten świat, tych ludzi, bo się dosyć długo między nimi obracałem, i wiem, jak jest. W teoryi troszeczkę postąpiliśmy; pisze się dużo o zacności rzemiosł, o poszanowaniu pracy; ale w praktyce idzie jeszcze po dawnemu; stare przesądy mają swój walor, jak stare numizmaty, choć już niby wycofane z kursu. Dlatego, widzisz, boję się, żeby Walercia i jej siostra nie miały z tego powodu jakiej przykrości, gdy się pokażą na tym balu.
— Jakążby mogły mieć przykrość?
— Jaką, jaką! wybuchnął niecierpliwie Roman — czyż trzeba ci wykładać łopatą, co się stać może? Byle jaka lafirynda, która nie warta jednej lub drugiej rzemyka rozwiązać, może na balu zrobić im afront, dmąc w swoje urodzenie, lub stanowisko, lada młokos, dowiedziawszy się, Że to tylko krawczynie, gotów się dopuścić jakiegoś lekceważenia, jakiegoś ubliżającego żartu, a wtedy co? Gdybym tam był, umiałbym je bronić od zniewagi, choćby przyszło awanturę zrobić; ale ja po balach nie chodzę, bom zanadto dumny, zanadto cenię moją pracę, abym się wciskał tam, gdzieby jej szanować nie umiano.Będzie wprawdzie Muliński, ale Muliński poczciwy chłop i nic więcej; on by stracił głowę; przy tem za miękki i nieśmiały.
— Przypuszczasz rzeczy niepodobne. Gdzieżby śmiał kto ubliżać w ten sposób kobietom, i to jeszcze takim, jak panna Walerya i jej siostra, których całe zachowanie się, powierzchowność, są pełne dystynkcyi, że niktby ich na wet nie pOsądził o to, czem są.
— A więc chcesz je przemycić na salę balową w charakterze dam innej sfery; masz nadzieję, że ich nikt nie pozna jak na maskaradzie. Widzisz, w tem odezwaniu się twojem zdradzasz, Że i ty hołdujesz starym przesądom, że kobiety pracy mają u ciebie o tyle wartości, o ile po nich nie poznać, czem są właściwie. A jeżeli poznają, co wtedy?
— E! dziwak z ciebie. Uprzedziłeś się do ludzi dlatego, że zanadto odsunąłeś się od nich, i widzisz wszystko w czarnych kolorach. Ja ci zaręczyć mogę słowem, że twoje obawy są próżne, urojone.
— Tak, może być, że nikt nie zdobędzie się na wyraźny afront z obawy odpowiedzialności.
— Jeżeli ci o to idzie, to ja biorę na siebie, że twoje panie nie będą narzekać na brak tancerzy. Ja sam, zamawiam się z góry na pierwszego kadryla i pierwszego mazura u obydwóch, nie mówiąc o wirowych tańcach, jeżeli tylko inni dopuszczą mnie do nich.
— Więc myślisz, że się ubawią na tym balu? Bo widzisz, jestem może zbyt skrupulatny na tym punkcie, bo mi chodzi bardzo o te kobiety, bo mam dla nich szacunek wielki i przywiązanie.Gdybyś ty znał je tak, jak ja, jakie są zacne, uczciwe i pracowite, wiedziałbyś dopiero, co są warte, i pojąłbyś moje obawy o ich godność i dobre imię. Każde ubliżenie, najmniejszy cień ubliżenia, jakieby je spotkać mogło, mnieby bolało stokroć więcej i dałbym się w kawałki porąbać, aby im oszczędzić takiej przykrości; bo ja, widzisz, tym kobietom wiele winien jestem, one zrobiły ze mnie człowieka. Dziwiłeś się pewnie wczoraj, jakeś mnie zobaczył w ich gronie, mężem jednej z nich i do tego w charakterze maszynisty kolejowego. Przeszłość moja nie zapowiadała wcale, że pójdę tą drogą? Ja sam, gdyby mi kto był o tem powiedział lat kilka przedtem, roześmiałbym się i uważałbym go za Waryata. Jedna katastrofa wystarczyła, aby mnie wyrzucić z tej kolei, po której byłbym wyszedł na pasożyta społecznego, blagiera, pieczeniarza, albo na męża, utrzymywanego kosztem żony.Nieszczęście, które ja nazywam szczęściem wielkiem, ocaliło mnie od tego. Ale ja cię nudzę gadaniną, która cię nic obchodzić nie może — rzekł, wstając nagle i biorąc czapkę ze stołu.
— Ale owszem, owszem, proszę cię, mów — odezwał się Juliusz, przytrzymując go za rękę i sadzając napowrót koło siebie. Sam nawet miałem się zapytać o przyczynę tak nagłej zmiany w twem życiu, bo to musi być bardzo ciekawa historya.
— Ciekawa, ale nie zabawna, bo w niej odkryły mi się zaparawanikowe brudy dewotek, które w oczach świata uchodzą za wzór pobożności i dobrego tonu. Nie z wielką przyjemnoscią mówię o tem, bo moje ciotki, u których się chowałem po śmierci rodziców, odgrywają tu główną rolę. Były to trzy stare panny, hrabianki, które dlatego nie powychodziły za mąż, Że im się nie trafił nikt z tej sfery, do jakiej należały, a zejść niżej, choćby nawet za popędem serca, uważały sobie za ubliżenie. Majątku miały za mało, aby się mogły wydać za mąż, ale dosyć, aby żyć przyzwoicie, dostatnio, przyjmować księży, wychowywać mnie odpowiednio do mego urodzenia, na wydelikaconego paniczyka, któryby umiał paplać po francuzku, kłaniać się ładnie, ruszać się zgrabnie w salonie, posiadał szyk i dobre maniery. Oprócz mnie, jedna z nich wychowywała pieska, kto wie, czy me więcej jeszcze pieszczonego odemnie, druga kotkę angorską, a trzecia kanarki, przeto przychodziło nieraz do kłótni między ciotkami, stajacemi żarliwie w obronie swoich ulubieńców.Oprócz tego, haftowały ornaty i antypedya do kościołów, całowały nabożnie młodych księży po rękach, bieliły sobie twarze, czerniły bliźnich, zwłaszcza rodzaju żeńskiego, i bywały na wszystkich kazaniach i nabożeństwach, będących w modzie w sferach arystokratycznych. Mnie, jak ci wspomniałem, pieściły bardzo, współzawodnicząc w tym względzie z sobą, która też więcej popsuje mnie swoją pobłażliwością, dobrocią i dogadzaniem.mi we wszystkiem, Jak mnie wychowały, wiesz o tem najlepiej, bo kolegowałeś ze mną lat kilka. Niecierpieliście mnie wszyscy w klasie, że nie żyłem z wami, że traktowałem was z góry, z lekceważeniem i przyjaźniłem się tylko z dwoma hrabiątkami i tym tłuściutkim baronikiem o przymróżonych oczkach. Pamiętasz go?
— Doskonale! Zawsze po lekcyach szkolnych chodził do biblioteki wertować Niesieckiego i Paprockiego, odszukując w nich przodków swoich i swoich kolegów, aby wiedział, z kim mu żyć wypada, a z kim nie.
— A my głupcy.naśladowaliśmy go w tym Względzie i wbijali się w coraz większą dumę, Czytając o wielkich czynach naszych przodków. Pamiętamy, że na podstawie tych badań heraldycznych chcieliśmy cię przypuścić do naszego towarzystwa, jakkolwiek nie hrabiego, ze względu na dawność twoich przodków; ale nie przyjąłeś tego zaszczytu i trzymałeś się z daleka od nas, razem z całą klasą.
— Nazywaliśmy was legitymistami i dokuczali tak, jak to chłopcy w tym wieku umieją dokuczać tym, których nie cierpią.
— Ja to widziałem, bolało mnie to i gniewało, ale nie umiałem być innym, bo zdawało mi się ubliżeniem, żyć z synami krawców, szewców i innych rzemieślników. Tak mnie nauczyły ciotki. W kościele przyrzekały Panu Bogu, kochać wszystkich bliźnich, a w domu uczyły mnie, Że prawdziwy bliźni zaczyna się dopiero od barona, albo przynajmniej od szlachcica starej daty. Nauki ich przyjęły się w mej głowie, bo byłem bardzo pojętny chłopiec. Do języków miałem szczególniejsze zdolności, paplałem jak sroka i po angielsku, i po francusku, i po włosku, i po niemiecku, czem ciotki moje zachwycały się i musiałem popisywać się przed ich gośćmi z mojemi talentami. A że oprócz tego brząkałem jako tako na fortepianie, rysowałem poprawnie nosy, oczy, uszy, a na wet całe głowy umiałem od biedy przerysować z modelu gipsowego, tańczyłem jak baletnik i fechtowałem się na rapiry, przeto ciotki uważały edukacyę za skończoną i wcześnie odebrały mnie ze szkół, z obawy, bym tam nie zordynarniał w pospolitem towarzystwie i nie nabrał złych manier. W dwudziestym więc roku uważano mnie już za skończonego młodzieńca, tembardziéj, że wzrost mój i tusza okazała robiły mnie o wiele starszym.
Zapisałem się, niby dla szyku, na uniwersytet, ale się tam rzadko kiedy pokazywałem, mając cały czas zajęty reunionami, nabożeństwami, na które uczęszczałem w towarzystwie ciotek, dumnych z takiego siostrzeńca. Za ich staraniem zostałem sekretarzem dam dobroczynnych, wiceprezesem Towarzystwa Ś— go Wincentego a Paulo, a oprócz tego po wyrobieniu mi pełnoletności, którą uzyskałem w 21 roku życia, zrobiono mnie pełnomocnikiem i zastępcą prawnym jednej z przyjaciółek ciotek moich, wdowy, kobiety bardzo bogatej, bardzo podobno dobroczynnej i pobożnej. Mówiono mi, że liczyła dopiero lat trzydzieści kilka, ale wyglądała znacznie starzej, bo miała twarz zwiędłą, pomarszczoną. Z tyłu prezentowała się korzystniej, gdyż będąc niedużego wzrostu i szczupłą, wyglądała jak młodziutka panienka, i dlatego to zapewne moje ciotki nazywały ją pieszczotliwie »naszą panienką« bo mogła rzeczywiście, w porównaniu z niemi, nazwać się jeszcze śmiało młodziutką. Co miała ładnego, to oczy, które zachowały jeszcze dosyć świeżości, to też zawracała temi oczyma na wszystkich: i na ludzi, i na rana Boga, i na wszystkich świętych, jakby sobie wszystkich chciała ująć słodyczą i łagodnością swego spojrzenia. Mnie także niemała porcya spojrzeń dostawała się w udziale, nawet wtedy, gdy najmniej stosowna była pora do tego, t. j. przy obrachunkach kwartałowych, gdy jej zdawałem sprawę z proWadzenia interesów. Interesa te nie wymagały wielkiej znajomości buchalteryi. Majątek bogobojnej wdówki składał się przeważnie z gotówki i dwóch kamienic; odbieranie więc czynszów od lokatorów i obcinanie kuponów, czasem jakaś odnowa domów, czasem operacyjka finansowa papierami, lub zastępstwo w sądzie, stanowiły całą moją czynność, za którą brałem wcale ładną pensyjkę, nie licząc prezentów, któremi mnie obdarowywała na każde większe święto lub imieniny. Ponieważ pensyjka dawała mi pewną niezależność w obec ciotek, a zarazem przeświadczenie, że umiem i mogę już zapracować na siebie, na tym punkcie zaś byłem bardzo ambitny; przeto nic dziwnego, że kobiecinie, która rui dała sposobność zapracowania na siebie, byłmu niesłychanie wdzięczny za to, a widząc, jak małe zajęcia dają mi jej interesa, starałem się wynagrodzić jej to dotrzymując jej towarzystwa, bawiąc rozmową, grając z nią w pikietę, odprowadzając ją do domu. Uważałem to, jako dodatek konieczny, do mych czynności obowiązkowych, nie przypuszczając ani na chwilę, że sobie to inaczej wytłumaczy, zwłaszcza, że zbyt często, przy lada sposobności, ze łzami w oczach wspominała nieboszczyka męża. Zdawało mi się, że oprócz prędkiego połączenia się z nim na łonie Abrahama, kobiecina nie ma żadnych innych pragnień na tym świecie; tymczasem, jak się pokazało, w tem zawiędłem, mizernem ciałku, kryły się jeszcze czysto ziemskie pragnienia, których przedmiotem byłem ja. Krótko mówiąc, kobiecinie zachciało się wziąć mnie, podług wszystkich form cywilnych i kościelnych, na następcę nieboszczyka męża. Dowiedziałem się o tej niespodziance za pośrednictwem ciotek moich, które mi tę wiadomość udzieliły z nieopisaną radością, jakby jakieś największe szczęście, wyliczając mi wszystkie duchowe zalety, zachwalanej przez nie kandydatki na żonę. Z początku myślałem, że to żart ze mnie, bo nie przypuszczałem, żeby na seryo myślały o połączuniu mnie z kobietą, która prędzej na matkę moją wyglądała, niż na żonę, jakoteż nie przypuszczałem, żeby ona sama była tak nierozsądną i myślała o czemś podobnem; gdy jednak ujrzałem, że ciotki traktowały tę sprawę całkiem na seryo, i codzień natarczywiej namawiały mnie do małżeństwa, oświadczyłem z całą stanowczością, że nigdy nie popełniłbym podobnej niedorzeczności, że dziwię się, iż w ich głowach mógł powstać taki śmieszny pomysł, skojarzenia mnie ze starą babą. Ta wzmianka. o starości dotknęła je i oburzyła najwięcej; czuły się tem osobiście urażone, że kobietę znacznie młodszą od nich, odważyłem się nazwać starą, skoro one same jeszcze miały pewne pretensye, jeżeli nie do pierwszej, to do drugiej młodości. Nazwały mnie z powodu tego niewdzięcznikiem, człowiekiem bez żadnej delikatności dla kobiet, co przypisywały mojemu pobytowi w szkołach, gdzie uległem złym przykładom, i zaczęły desperować i łzy wylewać nad moją zatwardziałością i uporem. Gdy ten pierwszy atak, wymierzony na moje serce nie udał się, próbowały przemawiać do mego rozumu, wyliczając mi wszystkie możliwe korzyści tego małżeństwa: przedstawiły mi, że mając tak bogatą żonę, będę mógł zaspokajać najwybredniejsze zachcenia, że będę mógł odbywać podróże, żyć na świetnej stopie, błyszczeć w świecie i wyrobić sobie pierwszorzędne stanowisko.Apelowały tym razem do mego rozsądku, to też całkiem rozsądnie oświadczyłem im, że życie takie przyjemne, jak mi je przedstawiały, odpowiadałoby całkiem mojemu upodobaniu, gdyby nie potrzeba go opłacać niewolą dozgonną, udawaniem miłości dla kobiety, do której nie czułem żadnego pociągu, i że na takie kłamstwo nie zdobyłbym się, choćby nawet dla stokroć większych korzyści. Czy sądzisz, że je tem przekonałem? Broń Boże! nazwały mnie człowiekiem przewrotnym i bez zasad, który samochcąc depce swe szczęście i zatruwa życie ciotek, od których doznawał tyle dobrodziejstw. Nie chciały uwierzyć w szczerość argumentów i przypuszczały, że po za tem kryje się coś innego, jakiś nierozsądny romans, dla którego poświęcam istotne korzyści. Jedna z ciotek okazała się do tego stopnia praktyczną, że mi wytłumaczyła, iż to jedno drugiemu nie przeszkadza, że przy należytym takcie, będę mógł pogodzić obowiązki męża z ubocznemi skłonnościami serca.
Argumenta takie, z ust kobiety, do tego panny, mającej pretensye do świątobliwości, wstrętem mnie przejęły i oburzeniem, które wypowiedziałem w sposób może zbyt szorstki, zapytując ją, z jakiego katechizmu „nauczyła się takiej moralności? Nazwała mnie za to bezbożnikiem, niedowiarkiem, dla którego nie ma nic świętego i nasłała mi jakiegoś księdza, aby ten radami swoimi i upomnieniami zmiękczył zatwardziałego grzesznika i sprowadził na dobrą drogę.Podobno nawet na tę intencyą zakupiono mszy parę, aby Pan Bóg oświecił mój obłąkany umysł i dał mi poznać istotną wartość tego szczęścia, które sobie tak lekceważyłem. Traktowano mnie, jak zbrodniarza, że nie chciałem sprzedać się i udawać miłości dla starej baby. Ona sama zachowała się względem mnie neutralnie, nie występowała czynnie w tej sprawie, zostawiając całą działalność ciotkom; jednak widziałem, że znacznie ostygła jej życzliwość dla mnie, w skutek prawdopodobnie mego uporu. O prezentach już nie było mowy, (jakkolwiek był-bym ich i tak nie przyjmował, znając teraz pobudki właściwe jej uprzejmości); odcinanie kuponów zarezerwowała dla siebie, utrzymując, że ją to bawi; administracyą kamienicy oddała jednemu z lokatorów, jakiemuś urzędnikowi, coraz mniej zachowując dla mnie czynności, aby mi pokazać, że nie jestem jej wcale potrzebny, i tem samem doprowadzić do zrzeczenia się pensyi. Próbowałem zrobić to — i przyjęła. Zdaje się, że W ten sposób ona i ciotki, przez odjęcie mi ’szelkich dochodów chciały zmusić mnie do kapitulacyi. Ale pomyliły się, bo ten sposób postępowania oburzył mnie i zraził jeszcze więcej.Na nalegania ciotek odpowiadałem coraz ostrzej, Coraz niegrzeczniej; ale i one nie oszczędzały runie wcale i walka między nami rozpoczęła się na dobre, szczególniej, gdy się dowiedziały, że o względy wdów ki, zaczyna się starać jakiś zrujnowany hrabia, który poprzednio służył w żuawach papiezkich, a teraz wrócił spocząć na laurach, a raczej na papierkach wartościowych jakiej poczciwej, choć brzydkiej panny, albo ciepłej wdówki. Obawa, że wdówka może uledz pokusom papiezkiego żuawa, i że przez to one będą Pozbawione wszystkich korzyści, jakich się spodziewały z małżeństwa tej wddówki ze mną, przemieniła te świątobliwe niewiasty w prawdziwe furye, gwałtowne, mściwe, i rozjątrzone do najwyższego stopnia. Już nie prosiły, nie perswadowały; ale groziły teraz. Oburzone były moją niewdzięcznością, że za tyle dobrodziejstw, jakiemi mnie obsypywały, tak im się odpłaciłem; że bez ich pomocy skonałbym marnie, zeszedł na dziada; że nie powinienem zapominać, jako żyję tylko z ich łaski; i w końcu w zaciekłości swojej doszły do tego, że zagroziły mi odjęciem wszelkich dobrodziejstw, jeżeli nie spełnię ich żądań. Tego już mi było za wiele. Nie potrzeba było być tak ambitnym, jak ja byłem, aby się oburzyć. Dotąd nie czułem mego upokarzającego stanowiska, bo nie zastanawiałem się nad tem nigdy; zdawało mi się całkiem naturalnem, że mieszkam przy ciotkach, że pobieram od nich utrzymanie; nigdy mi na myśl nie przyszło, że nie miały względem mnie żadnego obowiązku; że to, co od nich dostawałem, było tylko jałmużną, jakkolwiek w przyzwoitej formie podaną; że ja nie byłem nicżem więcej, tylko dziadem.Potrzeba było, żeby mi to aż same powiedziały, żebym mógł uczuć całą hańbę mego położenia.Rozumie się, że nie chciałem ani chwili dłużej zostawać pod ich dachem, żyć na ich koszcie, i tego samego dnia, w którym wypowiedziały mi głośno swoje dobrodziejstwa i pogróżki, opuściłem ich dom z szaloną chęcią i mocnem postanowieniem, aby stanąć o własnych siłach pracować.
Ale łatwiej było powziąć takie postanowienie, niż je wykonać. Umiałem — wszystkiego po trosze, ale nie dokładnie, bo nawet języki znałem więcej z praktyki, niż gramatycznie. Od biedy mógłbym był uczyć paplać innych, jak sam umiałem; ale wtedy musiałbym się ocierać o ludzi, którzy mnie dawniej znali, a na to nie pozwalała moja ambicya. Chciałem zniknąć tym ludziom wcale z oczu, przenieść się tam, gdzieby mnie całkiem nie znano, gdziebym nie potrzebował wstydzić się żadnej roboty. choćby najcięższej. Szło tylko o zdecydowanie się ostateczne, gdzie jechać i co robić. Za mało miałem silnej woli i jasnego poglądu, aby powziąć jakie stanowcze postanowienie, a nie miałem nikogo, kogoby się poradzić. A tu tymczasem skromne fundusze moje, z któremi opuściłem dom ciotek, wyczerpały się prawie zupełnie. Zostało mi tylko tyle, że mogłem z góry opłacić na cały kwartał pokoik jakiś na trzeciem piętrze i starą babę posługaczkę; szło mi bowiem głównie o to, żeby nikomu nie być winnym. o sobie najmniej myślałem wtedy, z czego będę żył, to też żyłem byle czem. Bywały dnie, w których bocheneczek chleba za parę centów stanowił całe moje pożywienie, ale nikt nie wiedział o tem; na wet stróżka, która mnie obsługiwała, nie przypuszczała, że służy takiemu nędzarzowi, bo nadrabiałem miną i kryłem się z mojem ubóstwem.Oszukiwałem ludzi, jak mogłem, ale własnego żołądka oszukiwać długo nie mogłem i nadeszła chwila, w której nie żywione dostatecznie, ciało uległo z braku sił ciężkiej chorobie, i gorączka głodowa, rodzaj tyfusu położyła mnie na dłuższy czas do łóżka.. Jak się później dowiedziałem, trwał trzy tygodnie przeszło taki stan zupełnej bezprzytomności, w której nie wiedziałem nic, co się działo. Dowiedziałem się także od stróżki, że jakieś panie z pierwszego piętra miały o mnie staranie w czasie choroby, i że ich troskliwości i pieczy zawdzięczam, iż mnie nie potrzebowano odesełać do szpitala. Panie te, jak mi mówiono, utrzymywały się z robót damskich sukien. Były to, jak się już zapewne domyśliłeś, dzisiejsza moja żona i jej siostry. Nie znały mnie przedtem wcale, ale dowiedziawszy się, że na górze jakiś biedny student zachorował ciężko, tknięte litością ku nieszczęśliwemu, opuszczonemu, zajęły się mną tak troskliwie, jakbym był ich bratem, lub krewnym. Opieka ich nie ustała z przyjściem mojem do zdrowia. Widząc, że sam jestem, że się mną nikt nie zajmuje, że nie mam żadnych środków do życia, i nadal w czasie mojej rekonwalescencyi przysyłały mi jedzenie i zaspokajały z własnej kieszeni wszystkie moje potrzeby. Upokarzało mnie to bardzo, ale cóż było robić? Trzeba było albo umrzeć, albo przyjmować ich pomoc. Wybrałem to ostatnie, zwłaszcza, że czyniły to w sposób, nieubliżający mej godności. Nazywało się niby, że się stołuję u nich za zapłatę, którą uiszczę, jak tylko będę mógł.
Muliński, W imieniu, tych pań, zaproponował mi taki układ i nawet ofiarował się z pożyczką, także pod warunkiem spłaty w nieoznaczonym terminie. Przyjąłem jedno i drugie, bo miałem niezłomne postanowienie zabrać się na seryo do roboty, skoro tylko przyjdę do sił jakich takich.
Rozumie się, że pierwszą rzeczą po wyjściu z choroby było: iść podziękować moim opiekunkom za pieczołowitość, jakiej doświadczałem z ich strony. Przyjęły mnie tak serdecznie, życzliwie, poczciwie, że dla mnie, przyzwyczajonego do chłodnej, oficyalnej, salonowej grzeczności,. ciepła atmosfera tego rodzinnego kółka, była czemś tak nowem, niezwykłem, iż nacieszyć się tem dosyć nie mogłem. Stałem się odtąd prawie codziennym gościem tych pań, mając czas po temu, bo rekonwalescencya moja trwała dosyć długo, i wtedy miałem sposobność, poznać je bliżej i pokochać. Z zajęciem obserwowałem tą całą rodzinę, ich wzajemną miłość dla siebie, Uszanowanie dla matki staruszki, pracowitość i energią, z jaką zajmowały się interesami. Był to zachęcający przy kład dla mnie. Jeżeli — myślałem sobie — kobiety dają sobie same radę i mogą zapracować na siebie i matkę, dlaczegóż ja nie miałbym zdobyć się na coś podobnego? Szło tylko o to, co wybrać? radziliśmy wspólnie, bo nawet poczciwy Muliński brał udział w tych naradach; ale trudno było zrobić wybór; do jednych zajęć, proponowanych mi przez te panie, ja nie czułem sił i zdolności, na drugie znowu zdecydować było mi się trudno. I tak, naprzykład, nie mogłem się w żaden sposób zgodzić na to, co mi Muliński radził, ażeby objąć czynności w sklepie jakim, czy to bławatnym, czy korzennym. Zginanie karku przed każdym, grzeczność kupiecka nie leżały w moim charakterze; nie umiałbym się nagląc do tego, a wszystkie inne zawody wymagają jakiego takiego fachowego uzdolnienia, przygotowawczych studyów, których mi brakło. Zresztą, zawód taki, któryby wymagał afiszowania się przed ludźmi, na występowanie na widok publiczny, był mi wstrętnym. Wolałbym był najcięższą pracę, byle bym mógł pracować w ukryciu nieznany, zapomniany. Przypadek pomógł nam w tym względzie, mówię nam, bo w przeciągu kilku tygodni mojej rekonwalescencyi, tak zżyłem się z mojemi opiekunkami, one tak zajmowały się moim losem, że wspólnie myśleliśmy i układali plany na przyszłość. Otóż Julcia, dzisiaj moja żona, dowiedziała się od jednej ze swoich przyjaciółek, że na kolei zawakowała posada maszynisty. Byliśmy tak naiwni, i ja, i Julcia, że zdawało się nam, iż posadę tą będę mógł objąć bez żadnych studyów przygotowawczych. Podobnie, jak ludzie nieznający się na muzyce, sądzą, że nic łatwiejszego, jak zostać kapelmistrzem, bo trzeba umieć tylko pałeczką wywijać do taktu, tak i mnie się zdawało, że stanie na maszynie i obracanie korbą, aby maszynę w. ruch puścić, lub zatrzymać, jest jedyną czynnością maszynisty. Takie powierzchowne miałem pojęcia o pracy, nic dziwnego, bo nigdy się z nią nie stykałem blizko, ani się głębiej nad tem nie zastanawiałem. Rozumie się, że urzędnik, do którego się zgłosiłem o tą posadę, wyśmiał się ze mnie, gdy się dowiedział, że ja nie technik wcale z zawodu, nie mający żadnej praktyki w tym względzie, nie Obznajomiony z konstrukcyą maszyn, chciałem Zostać maszynistą, od którego uzdolnienia zależy tylu ludzi. Gdy sobie dziś przypomnę tę chwilę, to dziwię się pobłażliwości i dobroci tego człowieka, że mnie odrazu nie wyrzucił za drzwi, albo nie kazał zamknąć do szpitala waryatów, bo tylko szaleniec mógł przyjść z taką propozycyą do niego. Ale to był widocznie człowiek bardzo wyrozumiały, który zrozumiał moją gorączkę do pracy i wytłumaczył mi dobrotliwie, Że w tym zawodzie najlepsze chęci nie wystarczą, że nawet skończeni technicy, chcąc dostać się na posadę, muszą praktykować czas jakiś i zacząć od prostej funkcyi palacza; że to praca ciężka, ordynarna, nie na moje siły; i radził mi na końcu, abym jeżeli chcę koniecznie przy kolei pracować, starał się o miejsce konduktora, daleko odpowiedniejsze dla mnie.
Ta rada jednak nie trafiała mi wcale do prze konania, bo posada konduktora narażała mnie na styczność ciągłą z ludźmi, czego właśnie unikałem, zresztą wydawało mi się to służbą lokajską, do której nie czułem najmniejszego pociągu, i oświadczyłem owemu urzędnikowi, że jeżeli tak potrzeba koniecznie, to chętnie rozpocznę od palacza, że chcę najciężej pracować, byle zostać kiedyś maszynistą. On, widząc takie niezłomne moje postanowienie, spojrzał mi bystro w oczy, popatrzył się uważnie, potem poklepał mnie po ramieniu i rzekł: podobasz mi się zuchu! jeżeli masz taką ochotę, to spróbuj — zobaczymy. I zostałem palaczem, prostym palaczem, którego jedyną czynnością z początku, było nakładanie węgli do pieca i czyszczenie go.Julcia i jej siostry, gdy się o tem dowiedziały, odradzały mi wszelkiemi sposobami, obiecywały, że wystarają mi się innej odpowiedniejszej pracy; ale ja cofnąć się nie. chciałem, ambicya nie pozwalała mi na to, bo mi pilno było zacząć już raz pracować na siebie, zresztą już samo zajęcie odpowiadało memu burzliwemu, gwałtownemu usposobieniu; szalony bieg pociągu przyjemnie oddziaływał na mój umysł; cieszyło mnie, że każda dorzucona przezemnie łopata węgli dodaje nowego życia, nowych sił temu żelaznemu potworowi, który, sapiąc, parskając iskrami, przerzynał z szurnem powietrze; pęd jego udzielał się mojej duszy, zdawało mi się, że to ja tak pędzę rozmachany, i z pewną dumą, lekceważeniem, poglądałem z wysokości mojego stanowiska na ludzi, wlokących się leniwo po ziemi, pracujących w polu. Kiedy patrzałem na maszynistę, kierującego korbą, i pomyślałem sobie, że w jednej jego ręce spoczywają losy tylu ludzi, że j ednem złem przekręceniem może zdruzgotać, zmiażdżyć cały pociąg; wydawał mi się tak wielką, tak ważną osobą, że z respektem uchylałem przed nim czapkę i wzdychałem w sekrecie, aby jak najprędzej dojść do takiego stanowiska. W tym celu uważnie obserwowałem wszystkie czynności jego, pilnie zapoznałem się z maszyną i jej składowemi częściami, a w chwilach wolnych od jazdy, uczyłem się po nocach przedmiotów, potrzebnych do egzaminu. Pokoik, w którym się uczyłem, maszyna, na której jeździłem, i mieszkanie sióstr Julii, to były trzy punkta, w których koncentrowało się moje życie; po za niemi, nic mnie nie obchodziło, wszystkie dawne stosunki zerwały się, wskutek takiej zmiany w mojem życiu. Zasmolona twarz moja i bluza Wyrobnika ułatwiały mi odsunięcie się od ludzi.Bawiło mnie to, jak nieraz, na ulicy, przechodziłem koło najlepszych znajomych moich, nie poznany przez nich. Nie przyszło im na myśl, Że ten sadzami i węglem powalany wyrobnik, którego zbliżenia się unikali. by się nie zbrukać, żył z nimi niegdyś tak blisko, że obejmował w tańcu wiotką kibić owej hrabianki, śpieszącej do kościoła, był na ty z owymi paniczykami, stojącymi przed cukiernią, i zaczepiającymi śmiałemi spojrzeniami przechodzące kobiety.
Nieraz, stojąc na maszynie, widywałem moich dawnych przyjaciół, przechadzających się na stacyi z damami, z któremi robili sekretne wycieczki, nie przypuszczając, że ich tu kto zna, pozna; nieraz, prosząc mnie o ogień do cygara, nazywali poufale (mój przyjacielu), nie domyślając się, że w tym utartym frazesie było tyle prawdy, że kiedyś rzeczywiście byłem ich przyjacielem. Żyłem na świecie całkiem incognito, zapomniany przez wszystkich, znany zaledwie przez kilka osób.
Wszelakoż jeden człowiek zwracał na mnie szczególniejszą uwagę, choć o tem nie wiedziałem, mianowicie ów urzędnik, do którego się zgłosiłem o posadę, a który był, jak się później dowiedziałem, inspektorem warstatów. Z zajęciem śledził on moje czynności. Zdawało mu się z początku, że tylko kaprys chwilowy mógł popchnąć człowieka, takiego jak ja, do tak ciężkiej pracy, i był przekonany, że to nie potrwa długo. Gdy jednak widział wytrwałość moją, pilność i pracę, zajął się mną z wielką życzliwością.Jego to wpływom zawdzięczam, że zaraz po złożeniu egzaminów, dostałem miejsce maszynisty, a teraz mam nadzieję awansować i dalej. Nie potrzebuję ci zapewne mówić, że, jak tylko dostałem tę upragnioną posadę, pierwszą czynnością moją było ożenić się z Julią. Nietylko wdzięczność sama popchnęła mnie do tego małżeństwa, bo przywiązałem się prawdziwie do niej i do pokochałem ją dla jej pięknych przymiotów, no, i powiedzmy prawdę, dlatego, że mi się podobała. Dziś jeszcze, jak widziałeś, wygląda powabnie, a cóż dopiero przed kilku laty? Mówię ci to wszystko, żebyś nie myślał, że robiłem jakieś poświęcenie, żeniąc się; owszem, z nas dwojga prędzej ona poświęcała się, decydując się wyjść za człowieka z tak skromną pensyą, jaką miałem, która wystarczała zaledwie na moje utrzymanie, i musiała po ślubie pracować dalej i pracuje do dziś dnia wspólnie z siostrami, żeby módz wychować dziewczynki przyzwoicie i uzbierać jaki taki fundusik zapasowy. Mimo to, miała dużo przykrości ze strony moich kochanych ciotek, które stawiały niesłychane przeszkody naszemu małżeństwu.
— Byłeś przecie pełnoletnim — odezwał się Juliusz.
—Tak, i nie potrzebowałem się ich wcale Pytać o pozwolenie; ale Julcia, przed ślubem, zanim poszedłem do spowiedzi, życzyła sobie koniecznie, abym się z niemi pojednał. Umiała Ona delikatnie namówić mnie do tego, przedstawiając, że bądź, co bądź, mam dla nich pewne obowiązki wdzięczności, że one mnie wychowały, zastępowały miejsca rodziców. Dałem się namówić i poszedłem, czego potem mocno żałowałem; bo ciotki, dowiedziawszy się, czem teraz jestem i że zamyślam ożenić się z ubogą dziewczyną, traktowały mnie, jakbym się jakiej ciężkiej zbrodni dopuścił, i jedna drugiej pokazywały mnie.. jako odstraszający przykład, do czego może dojść człowiek, bez religii i moralności. Słuchając ich, doprawdy można było myśleć, iż jestem w ostatnim stopniu zepsucia i spodlenia. Kiedy już wyszafowały cały zapas skal g i lamentów, zaczęły potem odzywać się do mojej ambicyi, przedstawiając mi świetności rodu, z którego pochodzę, i zaklinając mnie w imieniu całego szeregu mych przodków, żebym nie kalał ich pamięci, pracując, jak prosty wyrobnik, i żeniąc się z jakąś tam szwaczką. I jedno, i drugie, według ich wyobrażeń, było w wysokim stopniu hańbiącem człowieka dobrze urodzonego.Obiecywały mi w nagrodę za poprawę życia, a pod poprawą rozumiały wyrzeczenie się małżeństwa i pracy, powrót do łaski, utrzymanie i w dodatku ową wdowę, którą hrabia żuaw, znalazłszy sobie inną, lepszą partyę, zostawił na koszu, zabrawszy jej tytułem pożyczki na wieczne oddanie 30.000 florenów. Nie potrzebuję ci mówić, co im na to odpowiedziałem. Oburzenie uczyniło mnie wymownym, a w gniewie nie dobierałem słów. Nie mogąc dobrocią nakłonić mnie do swojej woli, zaczęły używać najrozmaitszych intryg i sposobów, aby nie dopuścić, jak się wyrażały, do shańbienia zacnego rodu. Nasyłały i mnie i Julii anonimowe listy, pełne najobrzydliwszych paszkwilów, udawały się do biskupa Z prośbą, aby odmówił pozwolenia na to małżeństwo, próbowały nawet pozbawić mnie posady, jedynego sposobu utrzymania; zaciekłość ich wysilała się na najrozmaitszego rodzaju prześladowania i przeszkody, które jednak przezwyciężyłem, i zamiar swój przyprowadziłem do skutku. Zabiegi niecne ciotek odniosły tylko ten skutek, że odsłoniły mi jeszcze więcej brudnych stron tej klasy ludzi, do której przedtem z upodobaniem się zaliczałem, że odstręczyły mnie od niej raz na — zawsze. Może z tego powodu Właśnie wpadłem w drugą ostateczność, w przesadę: lekceważę sobie wszelkie formy i drwię z elegancyi, nie wierzę w piękne frazesy i nie cierpię arystokracyi; ale to, czegom doznał, od tych ludzi, usprawiedliwia moją odrazę. My, ulica, może nie jesteśmy lepsi, ale szczersi, nazywamy występek — po imieniu, — wytykamy palcem zbrodniarza, a na nasze moralne piegi i liszaje nie kładziemy pudru ani tynku; mniej u nas fałszu, mniej obłudy, i to właśnie stanowi naszą moralność.
Oto masz mniej więcej obraz przemiany moralnej i fizycznej. Zrzuciłem dawną skórę bez żalu, nową zaś, choć szorstką i grubszą, noszę z pewnym rodzajem dumy, bo nie farbowana i własna; pracuję ciężko, ale to przeświadczenie, że umiem i mogę pracować, daje mi stokroć więcej zadowolenia, niż dawniej wygodne Próżniactwo; a tę przemianę moralną i szczęście obecne zawdzięczam mojej ukochanej Julii i jej siostrom, więc nie dziw się, że. mi tak chodzi o honor i spokój tej rodziny. Obawa, żeby jaki śmiałek, niedowarzony młokos, nie poważył się obrazić lekceważeniem tych, których ja tak szanuję i kocham, przypędziła mnie tutaj; ale ty uspokoiłeś moje obawy i przyrzekłeś mi czuwać nad niemi. Dziękuję ci za to i powierzam je twojej opiece: Tylko przed niemi ani słowa o tem, że tu byłem i w jakim celu. Nie powinny na wet domyślać się, o co mi chodziło, boby to mogło popsuć im zabawę.
To powiedziawszy, wziął czapkę ze stołu i wyszedł, zostawiając Juliusza mocno zakłopotanego tem, co mu na ostatku powiedział, powierzając mu z takiem zaufaniem Waleryą i jej siostrę. Przeląkł się, czy nie za wielki ciężar przyjął na siebie, czy nie za wielką odpowiedzialność. Nie obawiał się żadnej awantury na balu, bo był przekonany, że do tego nie przyjdzie; ale nie chciał występować publicznie, jako stały towarzysz Julii i Waleryi, by nie dać powodu ludziom do różnych domysłów, ani też tych pań nie wprowadzać w błąd co do swoich względem nich zamiarów, które nie wychodziły po za granicę zwyczajnej znajomości. Obawy te nasunęły mu się z powodu opowieści Romana.Słuchając go, widział pewne podobieństwo między nim a sobą, a pod względem owego wpływu moralnego, przyjemnego wrażenia, jakie rodzina Waleryi robiła na obudwóch. Ta wspólność doznawanych wrażeń, to podobieństwo stosunków, przestraszało go właśnie i odstręczało od częstego bywania w tym domu, aby nie posądzono go, że ma zamiar zakończyć swoją znajomość tak, jak Roman, bo o tém ani myślał. Im więcej zastanawiał się nad tém, tém bardziej uważał Za konieczne zachować owa ostrożność i umiarkowanie w postępowaniu...

A jednak, wbrew tym postanowieniom, gdy przyszedł wieczór, nie mógł się oprzéć pokusie pójścia tam, nie miał siły wyrzec się tych przyjemnych chwil, jakie go czekały w ciepłem gniazdku rodzinnem — i poszedł.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.