Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom IV
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MALEPARTA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
z XVIII. wieku
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
MALEPARTA — DO CZARTA.
Przysłowie polskie.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.

TOM IV.

LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.

WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.





Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.






ROZDZIAŁ I.

Ażeby wytłómaczyć postępowanie Maleparty względem żony i bierne jego dla niej posłuszeństwo, którego nie przypiszem pierwszy raz budzącemu się w sercu przywiązaniu, miłości, musiemy cofnąć czytelnika do opowiedzianych wypadków.
W dniu weselnym, przerażony widokiem przechrzty i Nastazji, która go dostąpić nie mogła, lecz samą przytomnością swoją dobiła; do ostatka obłąkany widzeniem w czasie ślubu; pomięszany, nie wiedząc co czyni, osłupiały, przystąpił wreszcie wytrzeźwiwszy się nieco do łoża. Zuzanna, która pojąć go nie mogła i to pijaństwu, to wspomnieniu pierwszej żony przypisywała stan jego dziwny, cofnęła się przerażona. On stanął nad nią, patrzał smutnie, milczał. Twarz Maleparty zmieniła się w nowy niezwykły sposób, pierwszy raz w życiu na niej wykwitły, odbił się wyraz boleści i smutku szczerego. Najpospolitszym oblicza tego człowieka charakterem, był uśmiech szyderski, albo zamyślenie czarne, głębokie, przerażające. Tak było i w duszy — albo szydził, albo nienawidził i gniewał się — łagodniejsze uczucia udawał tylko. Od wielu a wielu lat, od młodości którą ludzie tak mu bolesną uczynili inna myśl, inne uczucie nie postało w sercu i duszy Maleparty nad miłość siebie, nienawiść, złośliwe szyderstwo. Nie wierzył w nic i w nikogo, nikogo nie kochał, korzystał z każdego, odpychając gdy już nie potrzebował. Litości nie rozumiał, miłości nie pojmował, o przyszłości nie myślał, wiary nie miał, a złe które czynił drugim, wyrządzał zimno, jak dziecię pastwiące się nad zwierzęciem, co je bawi konwulsyjnemi drganiami skonania. Zgryzota nie zajrzała do serca, które czasem tylko strach sprawiedliwości ludzkiej przejmował: jej jednej się lękał, w inną nie wierzył a raczej nigdy o niej nie pomyślał.
Przerażony strachem gdy mu się ukazał ze swoim szatańskim śmiechem i jednem okiem przymrużonem przechrzta, potem u progu kaplicy Nastazja, obłąkany prawie, gdy ujrzał widma ukazujące mu się nad ołtarzem, znajome postacie co nie raz we śnie po mózgu jego błądziły, Rózi, jej matki, Stanisława i Szczuki — gdy ujrzał przed sobą srogie oblicza pokrzywdzonych, zabitych, zelżonych ofiar swoich; pierwszy raz Maleparta zadrżał w swojem sercu, nie strachem ziemskiej sprawiedliwości, ale bojaźnią wiecznej kary, włosy najeżyły mu się na głowie i serce na chwilę bić przestało, a krew krążyć.
Pierwszy raz ujrzał Boga i piekło w tem widzeniu, pierwszy raz zadrżał w duszy o wieczność.
Błyskawicą, w mgnieniu oka, przesunęły się przed nim wspomnienia występków, począwszy od pierwszej niewdzięczności, aż do ostatniej, od zabójstwa na duszy, do zabójstw na ciele, na majątku, na sławie.
Jedna ta chwila stanowcza zmieniła człowieka całego, jakby zasłona która przed nim kryła świat drugi, rozdarła się nagle, spojrzał weń i przestraszył się. Upokorzony, on co dotąd dumny był tylko szczęściem swojem i nieprawością, przerażony został nikczemnością własną.
Jak się to stało? Bóg jeden wie tylko. W izbie sypialnej, padłszy na krzesło rozmyślał już nie jak z rana, o nowych podejściach i oszukaństwach, ale o zmyciu z duszy czarnych i krwawych plam, co na niej kamieńmi ciężyły od chwili dopiero, a już jakby od nich cierpiał wieki. Spojrzał powstawszy na Zuzię, nie z radością człowieka, co dosiągł upragnionego celu, ale z litością, z jaką się spogląda na ofiarę.
Ten wzrok zmieniony postrzegła żona i cofając się zawołała:
— Co ci jest? czego tak patrzysz na mnie? na Boga, co ci jest!
— Co mi jest? — zawołał dziwnym głosem pan młody. — O! nie pytaj o to! nie pojmiesz, nie uczujesz nigdy i bodajbyś nie czuła! Co mi jest? Widzę piekło przed sobą, Boga nad głową moją, a trupy u nóg.
— On obłąkany! — zakrzyczała zrywając się Zuzia: — ratujcie! ratujcie!
— Cicho! na wszystko cię zaklinam, — milcz — porywając ją za rękę zawołał Maleparta. — Nie jestem obłąkany, i jeźli dziś nie oszaleję, to nigdy.
— Cóż ci jest? — szepnęła drżąc cała żona.
— Mówiłem ci, piekło! piekło! I żal mi ciebie zaprzedanej! Komu? mnie! Człowiekowi bez imienia, bez serca, bez sumienia, oblanemu krwią, oplamionemu błotem, na którym nie ma obelgi jakiej byś nie znalazła, nie ma podłości jakiejby nie popełnił.
— Na cóż to mówisz! — zawołała Zuzia.
— Na co! Słuchaj — rzekł Maleparta: — ja nie wiem, może jutro znowu wrócę do dawnej złości, do zatwardziałości w której żyć nawykłem. Dziś niepojęta stała się we mnie zmiana, ty z niej skorzystaj. Poznaj tego, którego ci ojciec dał za męża, wziąwszy okup jak za niewolnicę.
— Nie mów mi nic na ojca!
— Zgoda, będę mówił na siebie. Wiedz kogo masz mężem, abyś wiedziała jak z nim postępować. Niepojęty strach mnie ogarnął, potrzebuję mówić, potrzebuję się spowiadać.
— Więc księdza! — zawołała Zuzanna.
— Księdza? jestże ksiądz coby mnie rozgrzeszył? Posłuchaj! A gdy się dowiesz tego życia strasznego, ukarz mnie za nie, będziesz mnie miała w ręku. Trzeba przecie by się ktoś na świecie pomścił za tyle ofiar, tyle łez i krwi. Ciebie wyznaczono pewnie za mściciela. Czuję to, dziś.... Duch Rozalji, duch Stanisława, i tego i tego — dodał niemogąc wymówić imienia — wskazywali na ciebie.
— Duchy! tyś obłąkany!
— Alboż ich nie widziałaś? Stały nad ołtarzem w czasie ślubu i groziły mi i pokazywały na ciebie, jakby mówiły: — ona się pomści za nas! Daję ci więc oręż w ręce.
— Co mówisz! A! Jezu! — zakrzyczała Zuzanna — to obłąkany.
Maleparta powstał zimny i blady tylko, a powstawszy z łoża, rzekł:
— Słuchaj, nie jestem powiadam ci obłąkany, ale przytomniejszy w tej chwili niż byłem całe życie. Wiedz, kogo ci dali za męża, słuchaj:
Za młodum żebrał, potem podpalał i kradł.
— O! nie mów, miej litość nademną!
— Ciebie ja o litość proszę, nie gardź mną i nie odpychaj, gdy się dowiesz wszystkiego.
— Za młodum (powtórzył) kradł, podpalał i żebrał, włóczyłem się od wsi do wsi, od chaty do chaty, a gdzie mi nie dano chleba, tam go brałem sam lub podkładałem ogień. Pierwszy człowiek co mi podał rękę, co mnie z żebraka głodnego człowiekiem uczynił, zaledwie zamknął powieki, najczarniejszą niewdzięcznością zapłaciłem jego wdowie.
Zuzanna, dziecinną ciekawością i strachem przejęta, obwiniona w kołdrę, siadła na łóżku, i wlepiwszy czarne swe oczy w Malepartę, który stał przed nią, słuchała i drżała.
— Od niewdzięczności począwszy, szedłem dalej z tych wrót nieszczęścia, w drogę zguby. Nie wyliczę ilum zgubił, iłem fałszów popierał, ile złych spraw prowadził, ilu klientów przedał, dowodów sfabrykował, sierotom chleb wydarł, do kija i torby wdów przyprowadził. Nazwano mnie adwokatem djabelskim! Nazwano mnie Malepartą, bo com nabył, wszystko było źle nabyte, jednego grosza nie mam w majątku, coby nie był poplamiony krwią, łzą, lub podłością. Włosy ci wstają na głowie, ale to nic jeszcze, to początki tylko, to drobnostki! Pierwsza żona moja i jej matka, uwiedzione przezemnie, z głodu, w męczarniach, niewoli, przeklinając mnie umarły. Wydarłem im majętność, a żałowałem chleba, i gdy płakały szydziłem, matce nie chciałem dać pogrzebu! Rózia umarła wzywając śmierci: człowiek co ją ratował, umarł w pojedynku zabity przezemnie, a zabity gdy był bezbronny.
Zuzia zakryła twarz rękoma i krzyknęła, zaczynała miarkować, że Maleparta nie obłąkany był, lecz występny, i strach ją coraz okropniejszy przejmował. Chciała uciekać, a sił jej do powstania brakło. On mówił dalej:
— Na tego człowieka jam się zasadzał ze zbójcami, w nocy, wprzódy nimem go zabił szablą, strzelałem do bezbronnej jego piersi. Kula trafiła niewinnego, niewinny upadł zabity.
— Dość, dość! zlituj się nademną — wołała Zuzanna.
— Jeszcze nie wszystko. Przy skonaniu Rozalji, wiesz jaki głos się odzywał? Szyderski śmiech wszetecznicy, co szydziła z konającej, siedząc na moich kolanach! Zdrad, fałszów, podłości nie policzę. Oto ten, którego ci ojciec dał za męża, i dziś przed samym ślubem ten zbójca, co ze mną razem zasiadał na życie człowieka, przyszedł tu był ze żoną; kazał sobie opłacić za milczenie. Dziś ta wszetecznica, co śpiewem swoim głuszyła głos konającej Rózi, stała u progu kaplicy: dziś zbójca, fałszerz, związał się z tobą u ołtarza na wieki!
Zuzannę zimny pot oblał, ale dumna dziewczyna odzyskała prędko przytomność!
— Cicho! — zawołała odważniejszym głosem, zmuszając się do niego — mógłby kto posłyszeć! Między mną a tobą nie ma tajemnic; ale chceszże, aby wszyscy moją, twoją i całego rodu naszego hańbę wiedzieli? Milcz!
— Powiem wszystko twemu ojcu.
— Dla czego? — zakrzyczała Zuzia: — aby cię wypchnął z domu i całe życie gryzł się wspomnieniem chwili, w której zamarzył o swojem nieszczęściu. Nikt nie powinien tego wiedzieć. Twoja kara w twojej duszy.
— Ale to co mam cięży mi, to złe nabycie, to krew, to trupy ludzkie, to wdowie mienie, to sieroce ubóstwo.
Zuzanna spojrzała nań wielkiemi oczyma, pojęła ona, że sprzeciwiać się mu w tej chwili nie było można.
— Czekaj — zawołała — oddamy wszystko klasztorom i ubogim, ale nie masz prawa mnie z sobą bezcześcić. Gdyby pokuta twoja ciebie tylko dotykała, jabym pierwsza ci ją radziła: aleś ty nie sam, a związek nasz nierozerwany.
— Cóż zrobić?
— Milczeć, cierpieć i pokutować! — zawołała Zuzanna.
Maleparta zadrżał.
— A jestże za takie zbrodnie pokuta? A jestże przebaczenie?!
Począł ostygać powoli, siadł i znowu powstał z krzesła, ale już inny, już szyderski, zimny i gniewny. W duszy jego przewróciło się znowu, wracała do dawnego swego łożyska.
— To wszystko przywidzenie — zawołał: — to fałsz! Ze strachu marzyłem o cieniu Rózi, matki i tych ludzi. Wszak ich nie było!
— Dobrze mówisz, uspokój się — odpowiedziała Zuzia — to ci się zdało tylko.
— I Nastazja, to przywidzenie i wszystko, wszystko! Niepotrzebniem się wyląkł. Gdyby mnie czekała kara, dawniejby przyszła, przestroga zapóźna! Gdyby była sprawiedliwość, obroniłaby wdowy i sieroty! To przywidzenie, to fałsze! A ty! słuchaj, ty — zawołał do Zuzi — tyś wielkiego rodu i imienia; ale jeźli słowo powiesz komu coś słyszała, uduszę cię kobieto jak robaka. Słyszysz?
Zuzanna wyskoczyła z łóżka krzycząc okropnie, ale mało kto krzyk słyszał, a ci co słyszeli, w pomoc biedz nie myśleli — śmieli się tylko.
Maleparta rzucił się na łóżko i patrząc, szydził.
— Krew senatorska! Krew pańska, ostatnia jej kropelka, w rękach moich! Ot! do czegom doszedł! I kto mi się oprze i co mnie zastraszy? Wszystko moje. Czegoż się lękałem! Pamiętaj milczeć kobieto! Przysięgnij! Ty musisz wierzyć w świętości przysiąg?
Zuzanna płacząc odpowiedziała mu:
— O! puść mnie, przysięgnę na wszystko.
— Puścić, kiedyś ty moja! puścić! — Patrz, nie obcy, to twój mąż, któregoś uśmiechem swoim sobie kupiła, co cię zapłacił ojcu na wagę złota!
I śmiał się, ale w tej chwili począł blednąć, włos mu się najeżył, jako psu na grzbiecie, oczy stanęły słupem, ręce wyciągnął i cofając wskazał na ciemny kąt pokoju.
— Patrz, — widzisz — zawołał cicho — widzisz kto tam stoi? Widzisz, blada, grozi mi, krew płynie, patrz, to oni przyszli, to oni przyszli! Więc to prawda! więc jest Bóg i kara!
Zuzanna obróciła się struchlała od strachu i ujrzała białe cienie stojące w ciemności; błyskającemi oczyma patrzące na Malepartę, który upadł i zakrył sobie oczy. Po chwili widzenie znikło. Nieśmiało podniósł oczy drżący mecenas, a nic już nie widząc, chwycił Zuzannę za rękę.
— Broń mnie — zawołał — broń mnie, oni przyszli po moją duszę.
— Ich już nie ma — szepnęła Zuzia.
— Nie ma? Oni są! Więc to prawda! — I uderzył się w czoło. — Więc jest sąd i kara! To nie było przywidzenie.
Nie śmiał już zaprzeczać, i nie powtórzył bluźnierstw dawniejszych, cała dusza jego strachem i boleścią przejętą była.
Gdy dzień zaświtał, Zuzanna pierwsza go wyrazy łagodnemi i nalegającemi prośby do przytomności przywiodła.
— Między tobą, mną a Bogiem niech będzie to wszystko. Niepokazuj ludziom rany, bo szydzić z niej będą. Miej litość nademną, nad ojcem, nad sobą! Cierp, ale milcz. Nie wydawaj się z boleścią, nie oskarżaj się o nic. Bóg ci może przebaczyć, ale ja! ja nieszczęśliwa!
I poczęła płakać gorzko. Nadchodzący dzień zmusił ją łzy osuszyć i przybrać zwykłą twarz i pozór spokojności. Jej prośby, nalegania, perswazje, tyle wymogły na Maleparcie, że i on mimo cierpienia, mimo zgryzoty, postanowił nie wydawać się z niemi.
Taka była pierwsza noc weselna Maleparty i łatwo pojąć, jak Zuzia, która korzystała z przewagi nad mężem uzyskanej, z wiadomości jego tajemnic, owładła nim zupełnie. Ona go pocieszała, ona mu radziła, a gardząc nim i lękając się go razem, ściskała cugle, aby jej się nie wyrwał i do dawnego stanu nie wrócił.
Gdy szyderski uśmiech ukazał się na ustach Maleparty, ona wspomnieniem widzenia przerażała go i wtrącała znowu w odrętwiałość z bojaźni pochodzącą. Tymczasem pochwyciła rządy domu, wzięła w ręce wszystko i nauczyła męża do posłuszeństwa. On zgiął kark powolnie i milczał. Pomimo strachu, jaki i w Zuzannie budziło przypomnienie tej okropnej nocy — ona się prawie cieszyła, że nieprzewidziana okoliczność dała jej wyższość i panowanie w domu. Dumna, zalotna, chciwa świata rozkoszy, miłości, oklasków, w okropnym losie męża widziała tylko niczem nie zapartą swobodę w przyszłości dla siebie.
I jak tylko rozjechali się goście, w mgnieniu oka rozkazała wszystko przygotować do podróży. W tydzień już byli w Warszawie i zajęli jeden z najpiękniejszych domów krakowskiego przedmieścia.





ROZDZIAŁ II.

Wesoło było w Warszawie pierwszych lat panowania Stanisława Augusta. Młody, zalotny, lubiący zabawy król ożywiał stolicę swoim nie męzkim uśmiechem, swoją wesołością, tak straszną, gdy wspomnim, jakiemi się skończyła łzami. Ale w ówczas wszyscy byli nadziei pełni, przynajmniej wszyscy w świecie króla otaczającym. Surowi tylko starce, lepiej przewidujący, odzywali się głosem wołającego na puszczy, powtarzając nieustannie w Polsce odbijające się od półtora wieku słowo — Giniemy!! A nikt ichnie słuchał. Strojono się, wymyślano zabawy, skakano nad brzegiem przepaści, w którą nikt spojrzeć nie chciał. I dwa można powiedzieć były na ówczas narody w narodzie.
Jeden co z ślepą zapamiętałością nic nad szczęście obecne nie widział, drugi co głosem proroczym wołał na nową Niniwę, nową Jeruzalem: — Nad głową twoją zaguba i zniszczenie!
Dwór, większa część otaczających króla, większa część magnatów, wszystkie piękne kobiety, wszystka młodzież miejska składały pierwszą cząstkę; szlachta, starzy co wiek cały postrzegali chylącą się Rptą do upadku, zimniejsi lub baczniejsi, którym życie samolubne już nie zawracało głowy — należeli do drugiej. Ale gdy ci wołali — giniemy! drudzy się śmieli i bankietowali, a usłyszawszy wypadkiem surowy głos proroków, szydzili z niego i śmieli się. Bóg pokarał ślepotą i odjął strach, który mógł był zbawić, gdyby nie wola Jego święta i nieodwołane wyroki.
Nad brzegiem przepaści wesoło było jak w raju; przejażdżki, uroczystości, turnieje, uczty, bale na zamku, bale u magnatów, miłostki, gra, zawracały wszystkim głowy. A pod tą złocistą zasłoną brudna intryga szyła się, podkopując gęstemi otwory gmach który miał runąć. Zdało się patrząc na wesołe miasto, że to była najszczęśliwsza dla kraju chwila, że musiały być powody cieszenia się, gdy się tak szczerze i ochoczo weselono. Nikt jednak nie weselił się i nie leciał goręcej z otwartemi rękoma przeciw królowi nad piękne panie, które Stanisław August serdecznie przyjmował. Już w dniu koronacji nie jeden uśmiech zalotny wcześnie go wabił i zamawiał; a w następujących po niej zabawach niektóre z kobiet, straciwszy cierpliwość i skromność, szły same przeciw Stanisławowi, ledwo nie głośno wołając: — Niech będę choć dzień jeden królową!
I było wiele ukoronowanych tą różaną koroną biesiadników starej Grecji i Rzymu, koroną co kwitła dłużej niż miłość, co ją na skronie wkładała. O! wiele było ukoronowanych.
A gdy za natłokiem kobiet cisnących się do jego królewskiej mości, niektórym pragnącym dostąpić docisnąć się nie było można, to łzy potokami lejąc wołały:
— Opanowały go bezwstydnie! szkaradnie! — I płakały gorżko że wstydu nie przedały, że splamić się nie mogły. Nie wiele jednak takich było. Sprawiedliwy król podawał z kolei rękę swą wszystkim co jej żądali, kładł diademata jednodniowe na pochylone przed nim głowy, uśmiechał się w prawo i w lewo, a gdy serce było zajęte odkładał na jutro. I tak wszystkie spragnione miały szczęście być kochanemi od króla dzień jeden, godzinę, miesiąc. Oprócz miłośnic en titre, których panowanie różnie się przeciągało, chwilowe fantazje napadały co chwila. W takiem życiu dziwnoż iż zapomniał o koronie i berle, a pamiętał tylko o sobie?
Przykład królewski, rozszerzając zgorszenie, wszczepiał chęć naśladowania w otaczających. Kobiety, które nie mogły mieć króla kochankiem, brały tymczasem co najznakomitszych dla utulenia się w ciężkim żalu, że korony nie dostąpiły, a panowie naśladowali Stanisława gorliwie. Galanterja, miłostki, stały się obyczajem, suknie francuskiego kroju i zepsucie czasów regencji wdziano razem na barki i serca.
— Sodoma! — wołali starcy, żegnając się krzyżem świętym.
— Sardanapal! — dodawali drudzy.
— Bóg nas za to karać będzie!
A gdy te smutne głosy cicho odzywały się po kraju, huczała Warszawa, którą przebiegały karety, brzmiały muzyki, spijano stary węgrzyn, ściskano rączki wypudrowanym i wyfiokowanym jak pasterki Astrei pięknym paniom, a młodzież dosłyszawszy głosu starych, śmiejąc się, odpowiadała:
— Przesądy! przesądy!
Wszystko na ówczas co niewygodnem było, zaczynano nazywać przesądem, tak jak w czasie rewolucji francuskiej, kto był na zawadzie, tego podejrzanym mianowano. Waliły się więc przesądy, wiara poczciwa ojców, obyczaje święte, skromność, szlachetność! Posuniono wstręt ku przesądom do tego stopnia, że poczciwość i cnotę nazwano przesądem, a biorąc przekupny pieniądz, śmiano się z przesądnych co go odrzucali. Religia przesądem, cnota parafiaństwem ochrzczona — i dziwnoż że ten czas takie wydał owoce?
W szale nierozważnym spieszono się pochwycić, wciągnąć przywoźną mądrość francuską, upajano się nią i z zawróconą głową skakano na gruzach potłuczonej przeszłości. Zawsze niestety co cudze i nowe smakowało najlepiej w Polsce, i prawie nigdy nie zastanawiano się nad tem, czy dobre co nowe, czy potrzebne, dość aby nowe było a chwytano łapczywie.
Wesoło więc, powtarzam, było na ówczas w Warszawie dla wszystkich co dalej nic nad chwilowe nasycenie nie widzieli. Właśnie w tej porze przybył Maleparta z żoną i teściem na sejm, na który wyznaczony został posłem. Ale ten człowiek chciwy wzniesienia się, pragnący honorów, dumny przed chwilą, teraz widocznie upadł na odwadze, na sile, i obojętnie na wszystko poglądał. Gdyby nie starosta i żona, co go podtrzymywali i nie dawali mu czasu do namysłu i woli własnej w niczem, byłby powrócił na wieś, zrzekł się swojego poselstwa. Milczący, obojętny, z osłupiałym wzrokiem, usty wpadłemi, dawał się wieść gdzie chciano, robić z sobą co się otaczającym podobało; myśli jego zdawały się być na innym gdzieś świecie. Robak sumienia toczył go powoli.
Jedna żona tylko wiedziała, co się z nim działo, co go do tej odrętwiałości i zobojętnienia przywiodło; ale gdy jej ojciec nawet pytał i zaklinał, aby mu wytłómaczyła co się stało Maleparcie, ona uśmiechając się odpowiadała:
— Alboż ja wiem! albo on mi co mówi? Widać że życiem się zmęczył, może chory?
Starosta zaproponował lekarza, mecenas potrząsł głową.
— Nic mi doktor nie pomoże.
— Ale co ci jest?
— Nic mi nie jest.
— Zkądże ten smutek, który ci na czole od dnia wesela osiadł?
— A znaliście mnie wprzódy?
— Jednakże widzę różnicę. Taicie się z czemś przedemną?
Obarczony pytaniami, mecenas w końcu milczał uparcie i nie chciał na nic odpowiadać.
Życie jego w Warszawie było jednem z najsmutniejszych, przepędzał je na samotnej włóczędze, na dumaniu w małej izdebce, którą mu żona wyznaczyła na końcu domu, wreszcie na nielicznych odwiedzinach u ludzi, którym go teść gwałtem prezentował. Teść bowiem chlubił się ze swych stosunków w Warszawie, i nie darmo, wszyscy go znali prawie, przyjmowali wszyscy, ale z tą zimną, a na pozór nadskakującą grzecznością pańską. Wszyscy po cichu potem śmieli się z niego. Mało kto z serdecznych owych przyjaciół starosty w Warszawie wiedział jego nazwisko, twarz tylko, spotykając ją wszędzie nauczono się witać uśmiechem. Bywał wprawdzie po najpierwszych domach stolicy, na dworze nawet młodego króla, ale wszędzie zarówno, choć nie śmiano mu powiedzieć, że był niepotrzebny, dawano to grzecznie do zrozumienia. Starosta na swoją ekskuzę miał śmierć Augusta III, i zmianę dworu, a gdy Maleparta czasem przebąknął coś o nie wielkiej skuteczności zabiegów starosty, on odpowiadał zawsze:
— Jak chcesz abym co zrobił! Jestem jak w lesie, nowy dwór, nowi ludzie, nikogo nie znam lub mało kogo, całkiem inny skład rzeczy.
I na pozór miał racją. Tymczasem dotrzymywał słowa, wprowadzając zięcia w świat nowy: ale jakież było przyjęcie jego w tym świecie? Zimne, obojętne i zaledwie grzeczne. W niewielu domach, posłyszawszy o bogactwach pana Paprockiego, traktowano go znowu tak widocznie lepiej od teścia, że zmiarkował, iżby z pieniędzmi swemi obszedł się bez kosztownego aliansu z tą familją, która na nim całem swem brzemieniem ciężyła.
Ze wszystkich Zuzannę najwięcej ubodło zimne przyjęcie pań wojewodzin, kasztelanowych, hrabin i księżn, które witając jak znajome z dawna, spotkała twarze obojętne i dosłyszała: — Cóż to za jedna?
W duszy dumnej kobiety odbijało się ciągle to okropne: co to za jedna!
— Poznacie mnie! — zawołała do siebie z gniewem — poznacie!
I powróciwszy z tych odwiedzin, wbiegła do izby, gdzie Maleparta siedział jak zwykle zadumany, posępny. Wbiegła, i z tym tonem pewnej siebie kobiety, co nie zna odmówienia, zawołała:
— Słuchaj, panie Janie, ja potrzebuję pieniędzy, wiele pieniędzy, bardzo wiele pieniędzy! Ja chcę te wielkie panie, żyjące kredytem bez grosza, upokorzyć! Udają że mnie nie znają! Zabiję je swoim zbytkiem!! Dasz mi pieniędzy?
— Weź ile chcesz!
— A nie będziesz ich żałował?
— Bylebyśmy nie wyrzucili ich darmo i dokupili się z niemi, choć lepszego w waszym świecie przyjęcia. Twój ojciec widać, nie wielkie ma stosunki! Zwodził mnie.
— Mój ojciec nikogo nie zwodzi! — zawołała dumnie Zuzanna. — Nie sądź z siebie o nim.
Mecenas się tylko uśmiechnął boleśnie.
— O! moja pani, rzekł, nie obwiniam go wcale, obydwaśmy się oszukali, a on gorzej niż ja!
— Proszę mi więcej nic takiego nie mówić! — powtórzyła kobieta. — Wiesz kto jesteś, nie godzieneś...
— Godzienem tego co mam — odmruknął mecenas — zasłużyłem na wszystko!.
Zuzanna strapiona trochę, pokręciła się po izbie i dodała po chwilce swym głosem:
— Więc pozwalasz, abym użyła pieniędzy?
— Pozwalam.
— Ile ich zechcę?
— Byłem wiedział ile!
— Wiele, wiele, jak najwięcej! Ja muszę upokorzyć je! Jutro sprawiam nową liberję dla sług, dwie nowe karety angielskie, najmuję lokai, kamerdynerów, murzyna, ubieram pokoje, kupuję djamenty —
Mecenas się wciąż uśmiechał, ale nie dawnym swym szyderskim, tylko jakimś bolesnym uśmiechem.
— Dobrze, dobrze, rzekł, wszystko dobrze, na wszystko zgoda.
— Bardzom ci za to wdzięczna!
I trzasnąwszy drzwiami, Zuzanna pobiegła robić sprawunki, przygotowywać zemstę swoją, której myśl wielce pochwalał starosta.
— Ja ci tu sproszę wszystkich, na pierwszy bal jaki dawać będziesz, i wybiorę co najprzedniejszego.
Stało się więc jak chciała młoda pani, urządziła swój dom na zupełnie pańską stopę, miała karetę, konie, murzyna, liberję galonowaną, drogie kamienie, wybornego francuzkiego kucharza i pasztetnika, któremu po kilkanaście dukatów na miesiąc płacono.
Nic tak nie wabi ludzi i nie pojednywa ich łatwo, z najmniej znajomem imieniem, z najantypatyczniejszymi ludźmi, jak piękna twarzyczka, stół dobry i worek pełny. Jak tylko dowiedziano się o tych trzech rzeczach, poczęły się łatwiej kleić znajomości, wdzięczniej uśmiechać twarze, i gładziej wymawiać nazwisko. Zuzia nie była piękną w całem znaczeniu wyrazu, nie wielkiego wzrostu, rysów twarzy regularnych, ale nie idealnych wcale, miała tylko świeżość wiejskiej dziewczyny; rumiane usteczka; białe ząbki, któremi się uśmiechała bardzo wdzięcznie; czarne oczy, któremi doskonale strzelała, albo jakąś melancholję udawała; kibić kształtną a nadewszystko, przytomność, dowcip, pewność siebie, któremi się u ludzi najwięcej wygrywa. Trochę francuzczyzny chwyconej od Madame Robert, trochę galanteryjnej romansowości ówczesnej, na równi ją stawiały tonem z tamtemi co składały lepsze towarzystwo i jak ona szczebiotały po francuzku, marzyły o miłości heroicznej bohaterów ówczesnych romansów. Zuzia miała ten takt rzadki, co stanie za dowcip w potrzebie, za rozum, nawet za wszystko; potrafiła się w mgnieniu oka wcielić w towarzystwo i ton jego przybrać. Jak tylko więc młodzież chciwa miłostek, ujrzała jej świeży buziaczek, zdający się wabić ku sobie uśmiechem, spojrzeniem; jak się dowiedziała, że ta piękna pani, podobna do przebranej wiejskiej dzieweczki, jest niesłychanie bogatą, daje obiady, ma dawać bale i przyjęła kucharza francuza — rzuciła się robić z nią znajomość. Co było zalotnych młodzieńców w haftowanych frakach, krótkich spodeńkach, koronkowych mankietach i atłasowych kamizelkach, pospieszyli wszyscy, nagiąć fryzury przed p. Paprocką. Co godzina robiły się nowe znajomości, i Zuzanna rosła z ukontentowania. Piękny jej ekwipaż zwrócił uwagę wielkich pań, brylanty wzbudziły ciekawość, strój i świeżość trochę zazdrości a przynajmniej niepokoju, rozpytywano się o nią, poczęto ją wciągać do towarzystw, do których i mąż, jako dopełnienie nudne, ale konieczne został wproszony.
Nie mógł się jednak mylić, i widział doskonale, że nie jego ale żony żądano, nie jego ale ją przyjmowano. Bogatym strojem swoim, surową postacią, smutnem wejrzeniem ledwie zwrócił na siebie oczy wytwornisiów, co szeptali wskazując nań:
— Kto to taki?
— Jakiś jurysta zbogacony, który się ożenił z córką tego — ach! tego — nazywają go starostą, wiesz! Co to wszędzie się wścibia, wszystkich za rękę ściska i w gębę całuje.
— A! a! a! Poraj! Je crois?
— Podobno.
— Cóż on to robi?
— Przyjechał z żoną.
— A! to ta czarnobrewka, za którą biegają, jak —
Pozwólmy sobie tej budującej niedokończyć rozmowy.
Tak pani Zuzanna występowała na wielkim świecie i więcej dowcipkiem, śmiałością i renomą bogactwa i otwartego domu, niż wdziękami, wabiła ku sobie.
Jednym z najpierwej zapisanych na spisie wielbicieli był kasztelanic Artur... który już dawniej niezamężną starościankę zawojował był puklami misternie ułożonych włosów i pierścionkami, których niezmierną ilość nosił na palcach. Był to jak mówią, piękny mężczyzna, to jest miał trzy z górą łokcie wysokości, w proporcję grubości, ramiona szerokie, twarz białą i rumianą, zęby białe i pustą głowę. Szczebiotał rzeczy których się wyuczył jak papuga i miał się za dowcipnego; paplał po francuzku, gardził jak najpotężniej przesądami, czytał najnowsze dzieła francuzkie, z których kawałki na pamięć cytował, na ostatek stroił się najwytworniej. Nie wiem jak i dlaczego kasztelanic uczuł sympatyczny pociąg ku Zuzannie, może ją za tak łatwe zwycięztwo uważał, sądząc po wyzywających jej minkach, że wybierając się na tę kampanią, nie długą ją sobie wyobrażał. Ale Zuzanna nie łatwo puszczała, kogo miała w reku i uwiązawszy u swego tryumfalnego woza kasztelanica, jak ptasznik wróbla na nitce, aby się do niego drugie zlatywały; czekała co będzie dalej. Dumne jej oko daleko więcej sięgało, daleko więcej dumne serce żądało.
A jak to zwykle bywa, gdy jeden się zakocha, drudzy w tropy za nim i na wyprzódki, zaczynają palić się wielkim płomieniem dla tej samej kobiety, przybiegli zaraz i inni za kasztelanicem. Zuzanna nie odpychała nikogo! Wszyscy jej byli potrzebni.
Wkrótce ten dwór kochanków, poprowadził za sobą do domu Zuzanny, która tego żądała, matki, siostry i żony swoje. Otwarły się szeroko wrota, i szczęśliwa pani młoda klasnęła w dłonie, widząc już że zwycięży.
Mówiono o niej po całej Warszawie, rankami nawet, na pokojach JKMości. Zuzia nie spała, nie jadła, nie spoczęła, póki dla męża nie wyrobiła przez nowych przyjaciół jakiegoś tam tytularnego starostwa wakującego i orderu, dla siebie zaś, prezentacji u dworu. Na ówczas cel już był dopięty, ona i mąż przyjęci wszędzie, znajomi, wprowadzeni w towarzystwo najlepsze. Obiady, wieczory, bale, francuzki kucharz i piwnica, do reszty serca podbiły i ustaliły wziętość.
— Będziemy mieszkać w Warszawie — mówiła Zuzia Maleparcie. — Masz tytuł, masz order, mamy związki, znajomości, znaczenie, jesteśmy bogaci, po co jechać na wieś?
— Siedzimy w mieście — odpowiedział Maleparta posłuszny.
— Kupim dom.
— Kupmy dom.
— A majątki puścim dzierżawą?
— Puścim dzierżawą.
Zuzanna tak zawsze obchodziła się z mężem, i takie w nim bierne posłuszeństwo, człowieka bez charakteru i woli znajdowała. Niepytała go o zdanie, ale narzucała mu swoje: nie prosiła o nie, rozkazywała, on słuchał. Ona się uzuchwalała uległością i codzień śmielszą, codzień pewniejszą siebie się stawała.
Nawet odwiedziny zbyt częste kasztelanica, jego bezwstydna i nie kryjąca się zalotność, nie zdawały się zwracać oczów Maleparty. Ponury, zamyślony, siedział większą część dnia u siebie i żona po kilko godzinnej przejażdżce, często zastawała go na tem samem miejscu, na którem go porzuciła; w tej samej nieruchomej postaci. Niekiedy słyszała go mówiącego do siebie po cichu, śmiejącego do siebie — i to ją przestraszało. Melancholia, mogła się co chwila przerodzić w obłąkanie. Postrzegała pilnie każdy ruch jego, ale wyraźnych dowodów pomięszania nie było.
Przed światem, humor, obyczaje, smutek, odludność męża, tłómaczyła Zuzanna, to nawyknieniem do pracy umysłowej, to nałogiem samotności, to stanem zdrowia. A że wszystkim motylom co koło tej różyczki latały, wielce było wygodnie, nie spotykać nigdy męża, niebardzo się o niego dopytywano.
Kasztelanic najczęstszy gość w domu pp. starostów, niezmiernie go chwalił.
— O! to najwyśmienitszy z mężów! Perła! Brylant! Nigdy się nie pokazuje, żonie dozwala robić co chce! Najlepszy, najpoczciwszy z ludzi! Choć go do rany przyłożyć!
A upewniwszy się, że istotnie Maleparta był najpotulniejszym z mężów, kasztelanic nie wystrzegał się go wcale i prawie w oczy jemu, ściskał rękę żony, prawił jej do ucha swoje miłosne koncepta.
I gdy Zuzia zwracała jego uwagę na męża:
— Powiesz mu — szeptał — że na wielkim świecie naszym, jest to zwyczajem, iż mężowie najcierpliwiej patrzą, na umizgi żon.
Nie raz po balu, on jeden zostawał i bez względu na nic, wciskał się jako przyjaciel domu, aż do bocznego pokoju Zuzanny, gdzie jej po stokroć dawał dobranoc!
Maleparta słyszał to, włosy mu się czasem jeżyły na głowie, a po chwili, wpadał znów w odrętwiałość swoją zwyczajną. Nie przypuszczał on, aby go żona zdradzić mogła; w jej charakterze śmiałym, znajdując rękojmią: zapewniając się że nie zdradzi, ta co zna zdradę, i podejść się nie da, przewidująca podejścia.
Niestety, mylił się często — i cnota żony jego na włosku bojaźni lub rachuby zawieszona, może przypadkiem krwi wierna tylko była egzystencją swoją.
Kasztelanic, najzawziętszy z wielbicieli, był dla niej zawsze tylko tym wróblem wyzywającym większe ptaszki; czekała, na kogoś znakomitszego, bo bez serca, zimna kobieta, chciała się przedać kochankowi, za świetne imie jego, za skandal coby ją okrył płaszczem złocistym bezecnej sławy.
Ale w tych czasach, wielka była trudność o najlepszej rassy kochanka, panie nie dawały im odpoczynku i chwili opamiętania. Te które poczynały od króla jego mości schodziły potem stopniami, do coraz niższych kategoryj społeczeństwa, w miarę wieku i pełznącej urody. Zuzanna nie była pierwszą pięknością, i trudno pokazywało się zwabić kogoś, coby ją okrył niesławą wielkiego imienia. Cóż jednak niepodobnego kobiecie, która wolę całą, upór chęci, zwróci ku jednemu celowi? Zuzanna codzień piękniała, chcąc się podobać, co dzień umiejętniej strzelała oczyma, co dzień dystyngowańszego nabierała tonu, a raz nawet w teatrze, sam król jegomość, raczył spytać generała K... stojącego obok w loży: kto była piękna pani, siedząca naprzeciw?
— Jestto starościna... W. K. M. — odpowiedział generał — musiałeś ją widzieć na dworze, była prezentowaną.
— Nie pamiętam. Ale nieszpetna wcale.
— Taki przy świecach — odpowiedział generał — ale w dzień i zblizka widziana, ma minę przystojnej wiejskiej dzieweczki, przebranej w pańskie suknie.
— To właśnie czynić ją musi piękną? — odpowiedział król jegomość.
I na tem się rozmowa przerwała.
Ale generał rozpowiedział ją potem i ci co nigdy nie zwrócili uwagi na starościnę, teraz poczęli do niej się zbliżać. Miała bowiem szczęście wpaść w oko królowi, a królewska jego mość nie darmo za znawcę uchodził.





ROZDZIAŁ III.

— Mój kochany Arturze — rzekł wychodząc z teatru książę Kazimierz L..... — zaprezentuj że mnie kiedy swojej pani starościnie, jestto moja dawna znajomość. Widywałem ją, panną jeszcze: wypiękniała poszedłszy za mąż.
— Książe mi chcesz zdmuchnąć kochankę! — zawołał śmiejąc się Artur.
— O! nie! zostawię ci ją całą i nienaruszoną; ale mówią że miła w towarzystwie kobieta, dobrzeby było czasem wieczór u niej przepędzić!
— Nadzwyczaj dowcipna!
— Nie słyszałem nic o mężu. Powiedzże mi co o nim. Wdowa? nie?
— O! nie! ma doskonałego męża, co się nie pokazuje nigdy, kłania nizko i nie wdaje w interessa żony!
— Ach! to wyśmienity człowiek!
— Jak powiadam księciu, anielski człowiek, jak lukrecja!
I dwaj młodzi do rozpuku śmiać się zaczęli.
— Jakże ty tam jesteś? — spytał książę.
— Jak w domu. —
— Winszuję ci! Co za mną to nieszczęście chodzi, wystaw sobie, od tej nieznośnej mojej hrabiny odkupić się nie mogę. Nie daje mi pokoju, a przyznam ci się że mój mąż, wcale do twego niepodobny. Tygrys! I muszę go znosić dla niej.
— Cóż książe chcesz! Tacy mężowie jako mój, niespotykają się tuzinami, fenomen, a to tylko zwyczajny mąż!
— Ale mi kością w gardle siadł!
— Rozumiem — zawołał Artur: — i chcielibyście się ze mną pomieniać.
— A! gdzież tam! po prostu, ciekawy jestem twoją starościnę poznać! Szczebiotliwa, wesoła?
— Jak czeczotka.
— A dom u niej?
— Przewybornie urządzony.
— Zapewne staroświecki, bo mąż starego etatu?
— A! gdzie tam! Alboż myślicie, on tam co znaczy? Daje tylko pieniędzy, a ona niemi dysponuje.
— Otóż to, to dobrze. Pamiętaj, jutro mnie tam zaprezentować.
— Ale słowo, że mi jej nie zdmuchniesz książe.
— A! gdzież zaś! mój kasztelanicu! o co też mnie posądzasz!
— Do widzenia!
— Do widzenia.
Nazajutrz, karetka żółta jego książęcej mości, stała w bramie domu pp. starostów i kasztelanic prezentował przyjaciela Zuzannie.
— Książe Kazimierz L........ podobno starościnie dawniej znajomy.
— Miałam szczęście widywać waszą książęcą mość przed rokiem, w domu jego ciotki kasztelanowej.
— Pani nadto łaskawa, że o tem pamięta.
Zaczęła się rozmowa, w której Zuzia jak żołnierz w końcu zrozpaczonego boju, wysypała się co miała dowcipu, wesołości, wejrzeń, uśmiechów, westchnień nawet. A ani jedno nie poszło pod adresem kasztelanica, wszystkie w stronę księcia jegomości, który uczuł się jakby opanowany, oczarowany tą tak miłą, tak przyzwoicie zalotną, pełną życia kobietą. Żywość, dowcip Zuzanny, tem bardziej go uderzyły, że tragiczny humor hrabiny, której był kochankiem, (trochę już za długo, bo całe pół roku); zaczynał go nudzić niemiłosiernie, a mąż zawsze na szpadzie oparty, podlegający i podsłuchujący jak Hiszpan, straszył go nie pomału. Kasztelanic po niewczasie postrzegł, że wprowadził nieprzyjaciela do obozu. Napróżno udawał zły humor, targał pukle włosów, rwał koronkowe mankiety, szastał nogami, wzdychał: Zuzanna ani się na niego obejrzała.
Wychodząc z pierwszych odwiedzin, książe prosił o pozwolenie bywania częstego i liczenia się w rzędzie przyjaciół domu; najusilniejszemi na to naleganiami odpowiedziano. Kasztelanic grał rolę najsmutniejszą w świecie, gdyż asystował pogrzebowi swoich nadziei. W najgorszym humorze wsiadł do karety księcia, który się nie krył ze swojem ukontentowaniem.
— Ale wiesz — zawołał gdy wyjeżdżali — to prześliczna i przedowcipna kobieta! Z serca ci jej zazdroszczę.
Kasztelanic nic nie odpowiedział, dąsał się.
— Cóż ci to? zły jesteś, czy już zazdrosny? — spytał książe ze śmiechem. — A to byłoby paradnie! Toś ty doprawdy zakochany w niej?
Artur poprawił włosów.
— Daj mi pokój, rzekł, głowa mnie boli!
— A! wstydźże się kochany kasztelanicu, już w tobie gra zazdrość: cóż to będzie dalej? Toś ty gotów, za drugą wizytą się pojedynkować! Patrzajże na przykład tego poczciwego męża — C’est édifiant! Jużciż nie myślisz sądzę bić się ze mną?
— Nie spodziewam się, żebyś mi do tego dał powód!
— A gdyby? — spytał książe. — Jakiż to powód być może?
— Jeżeli mi zechcesz ją wydrzeć.
— Dodaj — przerwał książe — dodajże heroicznie. To mi ją wydrzesz chyba z życiem cha! cha! Żeń się kochany kasztelanicu, masz już zupełne poświęcenie na męża, jesteś zazdrosny. Ale pozwól zrobić uwagę: że bić się o kobietę, jest to wielkie głupstwo.
— Jak to?
— Oto tak, mój kasztelanicu. Powiedz mi, czy można bić się o to, co nie jest twoje? Ona ma wolę, ma serce; oddaje, i cóż ty możesz na to powiedzieć? Pojmuję bić się za kobietę, bo sama się nie obroni; ale o kobietę! Absurdum!
— Zapewne — odpowiedział sucho kasztelanic: — w życiu też nigdy nie biłem się o kobiety i bić się nie będę. Odwieź mnie do domu, bo mnie głowa boli.
— Nie wstąpisz do mnie?
— Nie mogę, muszę się położyć.
— A więc do zobaczenia. Kiedyż się zobaczym? Dziś na balu u kasztelanowej, ja sądzę?
— Zapewne.
— A ona, będzie na nim?
— Nie wiem.
— Bądź zdrów.
Zamknęły się drzwiczki karety, a książe z drwiącym uśmiechem, poglądał na odchodzącego kasztelanica, mówiąc w duchu:
— Poczciwe Arturzysko. I niewiedziało to do tej pory, że go trzymano tylko z biedy.
Na balu kasztelanowej, książe Kazimierz, przeszedłszy mimo swojej melancholicznej hrabiny, której męża wyściskał naprzód najserdeczniej, aż mu poczerwieniała twarz od pocałunków, szukał nowej swej znajomości. Znalazł ją w gronie wielbicieli szczebioczącą, uśmiechającą się, wystrojoną i nie poglądającą nawet na nieszczęśliwego kasztelanica, który sparty na jej krześle, gryzł żaboty ze złości.
— Bardzom głupi, strasznie głupi — mówił do siebie kasztelanic: — ma prawo mną gardzić. Tyle czasu prawić jej o miłości, podkraść się w poufałość, być o włos od zwycięztwa i nakoniec, jak ostatnie ciele, nic nie zrobiwszy, zarekomendować księcia jegomości, który w dziesięć dni dojdzie dalej, niż ja za dziesięć tygodni. Wartem, żeby mi w skórę dano!
Gdy to mówił, podniósł głowę i postrzegł na przeciw siebie, księcia Kazimierza, schylonego wpół, uśmiechniętego i zmrużonemi oczkami patrzącego na Zuzannę, która wszystkie swe białe ząbki mu pokazała z radości. Porwał się, aż krzesło posunął sobą; obejrzała się starościna, surowem wejrzeniem rzuciła i nic więcej. Kasztelanic odszedł do hrabiny.
— Poczekaj, rzekł, prędko do niej powrócisz, jak tylko mnie tam postrzeżesz.
Ale nadto sobie pochlebił, hrabina przyjęła go kwaśno, a książe ani spojrzał. On obrał sobie miejsce przy starościnie, tańcował z nią cały bal, i oboje tak się uśmieli, że wszystkich oczy zwrócili na siebie. Zuzannie tego było potrzeba. Kasztelanic pękał ze złości.
— Nie pozostaje mi nic — rzekł do siebie — tylko szukać nowej pary, bo ta stracona!
Jednakże nazajutrz rano, stawił się u starościny, chciał robić wymówki, udawać rozpacz i t. d. — odpowiedziała mu sucho i zimno:
— Ale cóż panu daje do tego prawo?
Artur skonwinkowany, że ściśnienie ręki i kradziony w ciemnościach pocałunek do niczego prawa nie daje, ukłonił się i wyszedł.
Tegoż samego wieczora, książe przyjechał przed wszystkiemi gośćmi.
Obaczywszy go nie umiała radości swojej pohamować Zuzanna. Spójrzeli na siebie, zrozumieli się. On mówił:
— Będziesz moją.
Ona odpowiedziała wzrokiem wyzywającym. — Staraj się o mnie.
I nim się goście zaproszeni zjechali, jego książęca mość, wiele ciekawych, nauczających i dających do myślenia rzeczy, powiedział Zuzannie; wiele nawzajem od niej usłyszał.
Cały wieczór mówili do siebie to usty, to wejrzeniem, a przy pożegnaniu, ona mu rękę uścisnęła.
— Wyśmienicie — rzekł książe — to się nazywa mówić wyraźnie i jasno; taką miłość to lubię. Hrabina mnie nudzi!
Wkrótce na miejscu kasztelanica, ujrzano nieustannym gościem księcia Kazimierza, który ranki i wieczory spędzał u starościny, z nią jeździł na przechadzki, na teatr, wprowadzał ją na bale, zapraszał do niej gości. Był już co się nazywa, przyjacielem domu.
Maleparta zawsze mu się ślicznie kłaniał, a on serdecznie za rękę go ściskał. Kasztelanic zaś długo bardzo nadąsawszy się na księcia, nakoniec spojony i wycałowany po pijanemu, dał pokój gniewowi i zaczął znowu bywać u starościny oczekując cierpliwie kolei.
Zuzanna codzień była śmielszą. Nic jej nie wstrzymywało, nic nie stawało na zawadzie. Ojciec niby nie widział a przynajmniej nie rozumiał, mąż patrzał, jakby go to wcale nie obchodziło! Szła więc dalej a dalej, i teraz mając już w klatce mitrę książęcą, postanowiła nie wypuścić jej.
— Książe, nie żonaty — powiedziała sobie — mąż mój stary, ja bogata, kto wie co z tego być może?
Księciu Kazimierzowi, ani się śniło, żeby można na jego rachunek tak marzyć. Może nawet odstręczyło by go to, gdyby się domyślał. Ale on cały był zachwycony Zuzanną, która mu się po melancholicznej hrabinie, wydawała nieporównaną. Daleko bieglejszy w sprawach miłosnych od kasztelanica, który wiele zaczynał, ale zawsze mu się ku końcowi urywało: książe prowadził intrygę na zimno, a z wyrachowaniem strategicznem.
Przyszła chwila w której Zuzanna poddać się musiała, sądząc że najwyższej miłości dowodem na wieki do siebie księcia przywiąże. Dla niego zaś ten najwyższy dowód, był zwykle ostatnim terminem miłości, po którym, otarłszy usta, wstawał od stołu. Tu jednak dowcipem, wesołością, szczebiotliwością swoją, dłużej go potrafiła zatrzymać u nóg Zuzanna. Nie kochał jej, ale go bawiła: nie kochała go, ale się chlubiła podbiciem, i tak żyli z sobą jak para wesołych gołębi. Maleparta kłaniał im się zawsze bardzo grzecznie, ale od niejakiego czasu, poczynał wcale niepotrzebnie ich schodzić, gdy przytomność jego najmniej pożądana była: kiedy wzrok jego dziki, obłąkany spotkała żona, kochanek, to mimowolnie zimno im się robiło i straszno. Nie wiem czy okoliczność jaka obudziła jego zazdrość, czy podsłuchał co, czy zobaczył, czy znudziła mu się obojętność dla żony; ale widocznie stał się nieprzyzwoicie natrętnym.
Zuzanna i książe oboje to spostrzegli, ale mając to za niewytłomaczony kaprys, w człowieku, który tyle dał dowodów obojętności, cierpliwości, rozsądku mężowskiego, nie uważali.
Nie raz wśród poufałej rozmowy o szarej godzinie, gdy Zuzia sparła się na ramieniu księcia i wlepiła w niego iskrzących dwoje czarnych oczu, a on ściskając jej rękę, wpół objąwszy, ustami szukał białego czoła — drzwi skrzypnęły, zaszemrało, a oni nic nie słyszeli, nie widzieli, nie domyślali się, nie przeczuwali?
Nie raz otwarty list księcia zginął z szkatułki Zuzanny, której zapominała zamykać spiesząc na bal, na przejażdżkę — i to ją nie obeszło.
Nie raz zmieniła się twarz Maleparty, gdy książe wchodził i czule go witał; wargi mu drżały, oczy krwią zabiegły. Mówili sobie. — On chory.
Nie raz od furmanów, od sług, od przekupionej pokojowej, dowiadywał się czegoś po cichu mąż; a ona nie postrzegła badań, nie domyślała zdrady.
Tymczasem miłość szalona, wesoła, bez jutra, bez wiary, pijana sobą, niosła dwoje kochanków, których głowy wrzały, a serca zimne były jak lód. I byli szczęśliwi, jak umieją i mogą być szczęśliwymi ludzie bez serca, co kochają głową, żyją głową, a nienawidzą tylko sercem i duszą całą.
Książe swojemi nieustannemi odwiedzinami, przebywaniem, wolnem wejściem o wszystkich dnia godzinach, w oczach świata kompromitował starościnę. Jej tego było potrzeba, wszystko to były węzły, co jego z nią wiązały, wszystko to wkładało obowiązki. A świat ówczesny tak był wyrozumiały dla kobiet, tak im umiał przebaczać, to co z francuzka nazywano już słodkim grzechem miłości! (doux péché d’amour)[1].
Jednego wieczora, książe z starościną powracali z teatru, jak zwyczajnie w jednej karecie, książęca szła za niemi. Przybyli do domu i Kazimierz, miał pożegnać wstępującą już na wschody Zuzię, gdy maleńka rączka wstrzymała go konwulsyjnie, i jakby ciągnęła z sobą.
— Niepodobna! — szepnął. — Północ.
— Chodź! na chwilkę!
Posłuszny książe, podał jej rękę i tak weszli do salonu, jedną tylko oświeconego lampą i prawie ciemnego.
— Dobranoc — rzekł książe całując ją w rękę.
— A! odprowadźże mnie choć do mego pokoju.
— A mąż! — szepnął książe.
On nigdy do mnie nie wchodzi!
— Ale kareta moja stoi u wrót.
— Większy jesteś tchórz od kobiety, wszak to mnie nie ciebie obchodzić powinno, a ja cię tak kocham, że o wszystkiem zapominam.
I westchnęła. Wolnym krokiem przeszli kilka prawie ciemnych pokoi, i niedochodząc sypialnego, przez którego drzwi świeciło się, Zuzanna nie puszczając ręki księcia, usiadła, opuściła głowę na jego ramię, objęła go, przytrzymała. Pomimo uczucia nieprzyzwoitości tej sceny, a nadewszystko niebezpieczeństwa swego położenia, gdyż lada chwila mógł ktoś nadejść — książe Kazimierz, uczuwszy pod ręką bijące żywo serce kobiety, nie miał siły wyrywać się z rozkosznego jej objęcia. Długi to był uścisk, a wśród niego szeptali coś do siebie, cicho, niewyraźnie, stłumionym głosem i nie posłyszeli, jak otwarły się drzwi boczne, jak Maleparta ze świecą w jednej, z szablą w drugiej ręce, wszedł i stanął nad niemi.
Padające na głowy ich światło, obudziło dopiero zapamiętałych: oboje zerwali się i krzyknęli.
Straszny z najeżonym włosem, szczękającemi jak w febrze zębami, blady, żółty i siny naprzemiany, z czołem potu kroplami oblanem, stał nad niemi, z szyderskim śmiechem Maleparta.
Spojrzał na niego książe i osłupiał, tak go widział w tej chwili okropnym, tak niepodobnym do tego którego codziennie, pokornie kłaniającego się spotykał.
Zuzanna nie straciła przytomności jednakże i zasłaniając sobą księcia, postąpiła zuchwale ku mężowi, namarszczywszy brwi, nasrożywszy oczy:
— Idź precz — zawołała. — Co tu robisz?
Maleparta osłupiał na te niespodziane groźnie wyrzeczone słowa.
— Idź precz mówię ci — powtórzyła kobieta. — Wiesz kto jesteś, wiesz że jeźli cierpisz, to dla tego żeś zasłużył, że powinieneś. Idź ztąd!
Maleparta stał jak słup.
Ona tupnęła nogą i zawołała jeszcze: — Idź precz! — A usta jej zsiniały, a oczy paliły się, a ręka którą wskazywała na drzwi, trzęsła się.
— To ja mam iść precz! — zawołał po djabelsku ryknąwszy śmiechem Maleparta. — A czemu nie ty wszetecznico! czemu nie ty zwodzicielu podły?
Książe odepchnął Zuzannę i stanął naprzeciw Maleparty, dobywając oręża. O! oręż to był śmiechu godny, oręż nie męzki, Stanisławowskich godzien czasów, misterna cieniuchna szpadka, z rękojeścią kameryzowaną, wielka jak trzcinka i nie wychodząca z pochew nigdy, chyba na karuzelu.
Spojrzawszy na nią mecenas wzniósł szablę swoją i krzyknął:
— Czy nie tym nożem, myślisz się bronić, przeciw szabli, co łeb już nie jednemu i karabellę skruszyła?
Ale w tem Zuzanna, odtrącając księcia, poczęła wołać i krzyczeć:
— Uciekaj! on oszalał, on szalony! Obłąkany! Ratujcie! Ratujcie!
Mecenas nie ruszył się z miejsca, już zewsząd kroki szybkie dawały się słyszeć, hałas powstawał w całym domu, ludzie biegli na krzyk, gdy opamiętawszy się, uderzył żonę płazem po białych plecach, i rozkrwawił je. Książe za późno nadbiegł zasłonić ją sobą, a Maleparta ciął go jeszcze kilka razy po ramionach i rękach.
Zuzanna mimo bolu i widoku krwi która po niej płynęła, nie utraciła przytomności, i wołała ciągle:
— Ratujcie! szalony! Mąż mój oszalał! Ratujcie!
Na głos jej zbiegli się wszyscy starosta w szlafmycy, jak wstał z łóżka, słudzy, kobiety.
— Co to jest, co się stało?
— Ojcze, ratuj! Każ go związać! Biedny Jan oszalał! Wracałam z teatru, książe mnie przeprowadzał, on napadł nas i skaleczył. Szalony!
— Wiążcież go! — zakrzyczał starosta!
— Chwytajcie! — powtórzyła żona.
Maleparta napróżno w prawo i lewo wywijał szablą, klął, zgrzytał zębami, pienił się, ludzie podbiegłszy z tyłu uchwycili go za ręce i tak przytrzymawszy, gdy jeden z nich wyrwał szablę, skrępowali szamoczącego się.
— Po doktora! po doktora! — zawołała Zuzanna łamiąc ręce.
— Ale ty jeszcze zbroczona — zawołał ojciec.
— To nic, to nic! Po doktora dla niego. Zwarjował! Ja nieszczęśliwa! zwarjował!
— Dawno już postrzegałem — rzekł starosta okładając chustkami lekką ranę Zuzanny — że miał melancholją. Zawsze się tego lękałem!
— Gdzie książe? — spytała odwracając się starościna.
— Nie ma go.
Książe wśród zamięszania wymknął się, siadł do karety, i już po bruku daleko turkotał powóz jego, w czwał lecący do lekarza, bo i książe był ranny, a raczej posiekany; i choć rany nie były niebezpieczne, krew jednak płynęła, potrzeba było spiesznego ratunku.
Tymczasem przeniesiono Malepartę, w istocie już z gniewu i rozpaczy prawie obłąkanego, na łóżko do jego izby, niezdejmując mu krępujących go więzów.
Karetę posłano po lekarza i w pół godziny, czarno ubrany, z laską o złocistej gałce w ręku, upudrowany, doktor Julius, stawił się we drzwiach. Zuzanna która go dawniej znała, biegła uprzedzić. Załamała ręce, i z strapioną twarzą, leciała ku niemu.
— Wiecie o mojem nieszczęściu! Mój biedny mąż, ze swej melancholji obłąkania zupełnego dostał.
— Pan starosta?
— Tak! na nieszczęście! Obłąkany zupełnie, mówi od rzeczy, porwał się nawet na mnie, pokaleczył!
Furiosus! — zawołał doktor cofając się: — ale jakże do niego przystąpić?
— Związali biednego! Na Boga, ratuj go doktorze!.
— Gdzież jest?
— Tu! tu!
I przywiązana żona, z pełnym troskliwości pospiechem, prowadziła doktora. — Chodźcie! Ratujcie! Litujcie się nademną! A co to za nieszczęście! Ja tego nie przeżyję.
Maleparta związany, spieniony, z siną twarzą nabrzękłą od gniewu, krwawemi oczy, roztwartemi usty, leżał na łóżku, i klął.
— Wszetecznica! Będę ją miał w ręku i zabiję, zgniotę! na miazgę roztłukę, zębami rozszarpię!
— Słyszycie! słyszycie! — zawołała Zuzanna — co za okropne obłąkanie.
— Krew mu puścić! — rzekł doktor.
— Krwi! krwi! — powtórzył Maleparta: napić się jej krwi! Z serca jej dobyć! krwi! krwi!
Doktor się zbliżył.
— Nie przystępuj, zakrzyczał, bo cię rozedrę zębami, pokąsam! Jam nie szalony, jam przytomny, czego odemnie chcecie? Ona mnie zdradza od roku, chciałem się pomścić.
— On zawsze tak gadał — pochwyciła Zuzanna: — ma tę manię, że w każdym widzi zdrajcę!
— Milcz! milcz! przemierzła — siniejąc na całe gardło zawołał mecenas.
— Doktorze, ratuj go! płacząc wołała Zuzanna.
Doktor spojrzał na niego, na nią i nie wiedział co począć, w tem starosta się zbliżyły
— Zmiłuj się konsyljarzu, pospieszaj z ratunkiem, apopleksja może go ubić. Od dawna się już nam to nieszczęście gotowało. Biedny! od niejakiego czasu miał wszystkie symptomata łagodnego obłąkania, aż przyszło i do furji! Mój Boże, tak światły i rozsądny człowiek: ktoby się tego spodziewał.
— Po felczera! — szepnął doktor — ja sam krwi puścić nie mogę, a tu potrzeba koniecznie!
Chcą mnie zabić! Ratujcie! — zakrzyczał mecenas na ludzi. — Rozwiążcie mnie na Boga, zapłacę, dam co chcecie, uwolnijcie!
Ludzie stali w milczeniu, doktor zażywał tabakę ze złotej tabakierki, a Zuzanna zachodziła się od płaczu.





ROZDZIAŁ IV.

Nazajutrz cała prawie Warszawa rozprawiała o wypadkach zeszłej nocy, w domu starostwa... Rozmaicie je i coraz inaczej opowiadano, dodając dla wytłomaczenia szczegóły, których się jeden tylko domyślał, a drugi już od niego posłyszawszy, zapewne podawał. Powiadano, że pan Paprocki rzucił się z mieczem na teścia, żonę i domowników, że kilku ludzi zabił, innych ciężko poranił: powiadano że od dawna zbierało mu się na szaleństwo. Nie wielka liczba lepiej uwiadomionych osób, raczej domyślała się, niż wiedziała zupełną prawdę. Książe umknął prędko i bytność jego mało uważano, potem łzy żony, jej troskliwość o męża, krzątanie się teścia, wzięto za dowód, że Maleparta był istotnie obłąkany. Ale prawda nigdy się doskonale utaić nie potrafi, są zawsze tacy co ją wypatrzą. I tu się znaleźli. Kasztelanic pierwszy począł głosić historją, wystawując w blizkiem prawdy świetle.
Tymczasem starosta teść, szczerze, nie domyślając się niczego i nie posądzając córki o tak śmiałe podejście, płakał prawie nad nieszczęściem zięcia, którego wywiódłszy na starostwo, ozdobiwszy orderem, spodziewał się widzieć wkrótce osiągającego senatorskie krzesło. Marzenia jego runęły na widok tego wypadku. Pani Zuzanna nie bez bojaźni, nie bez wewnętrznej walki i niepokoju, chwyciła się ostatniego sposobu, jaki jej rozpacz na myśl przywiodła. Probowała — udało się — musiała iść dalej, bo cofnąć się było niepodobna. Walka raz rozpoczęta, ukończyć się nie mogła, bo zemsta Maleparty była straszną i nieuchronną, gdyby ją tylko mógł spełnić. Potrzeba więc było trwać w raz poczętem i męża od wszystkich usunąć, zamknąć, aby nawet podejrzenia nie zwrócić na siebie. Doktor Julius nadto był interesowany, aby raz dawszy się uwieść, wyszedł z błędu łatwo. Zuzanna powiedziała mu z cicha, odprowadzając go:
— Ach! doktorze, nie wiesz jak to stopniami i powoli przychodziło! Dawnom się spodziewała tego, patrzałam na przychodzące nieszczęście i uparcie wierzyć mu nie chciałam. Nie daj się uwodzić pozorom! On może na chwilę, na czas nawet długi odzyskać przytomność, ale to nic nie dowodzi, potem go nagle, niespodzianie opanowuje furja.
— To wielkie nieszczęście!
— Ale powiedz doktorze co zrobić? wszak go tak związanego ciągle trzymać niepodobna!
— A! nie, ale ja jutro przyślę mu kaftan, jakiego w takich razach dla furjatów używają — kaftan — kamizolę.
— Zmiłujcie się, ratujcie jego i nas!
— To mój obowiązek, piękna starościno.
— I dowiadujcie się codzień.
— Będę posłuszny.
Doktor Juljus nadto lubił dukaty, aby się odważył na nieposłuszeństwo.
Książe siadłszy do karety, pojechał wprost do zaufanego chirurga, który w największej tajemnicy rany jego opatrzył. Nie było niebezpiecznej, choć niektóre głębokie, gorączka nocą przeszła. Nazajutrz aby zamknąć usta ludziom, którzy jak książę Kazimierz niepłonnie utrzymywał, na rachunek wypadku bredzić mogli — musiał przemódz się i zaraz z rana, obandażowawszy rany, z miną wesołą oddawać wizyty. Ukazanie się jego na balu do reszty zapewniło wszystkich o niewinności Kazimierza i kłamstwie tych, co utrzymywali że był ranny. Książe pierwszy raz oddawna przysiadłszy się do hrabiny, tańcował z nią nawet. Dowiedzionem więc było, że złośliwi zmyślili na niego, iż grał rolę w tym wypadku tajemniczym. Książe sam opowiadał z największą serją, że był przytomny furji, ale dodawał: byliśmy tam razem ze starostą Porajem. — Mina księcia, jego zimna krew, nadewszystko zupełne zdrowie zabezpieczyły go od szyderstw. Sam kasztelanic, który chciał pomścić się trochę i był dość dobrze uwiadomiony, zachwiał się w przekonaniu i nie wiedział co mówić. Jednogłośnie więc poczęto się użalać nad nieszczęściem pani starościny, biednej, młodej kobiety, w rękach męża starego i warjata.
Maleparta tymczasem siedział w swojej izdebce, do której okna wmurowano kratę dla bezpieczeństwa. Drzwi jej strzegli słudzy, a jeden zaufany podawał mu jedzenie, lekarstwo i wprowadzał doktora. Z początku wrzeszczał, narzekał, krzyczał, łajał, taczał się i rzucał Maleparta, ale postrzegłszy że tem sprawę swoją pogorsza, wpadł rychło potem w osłupiałość i odrętwienie rozpaczliwe. Twarz tylko zmieniona okropnie świadczyła o stanie duszy, a doktor gniew brał za szaleństwo, burzenie się złości za furją obłąkanego, każde słowo za dowód nowej fiksacji. Żona niepokazując się nigdzie, siedziała w drugim końcu domu i płakała. Starosta Poraj stękał i wzdychał.
Długie osamotnienie i rozmysły naprowadziły zamkniętego i strzeżonego ściśle Malepartę na rozpoznanie swego położenia i upatrzenie sposobów wyrwania się z niego. Począł od namawiania służącego; ale ten przelękniony, wierzący najmocniej w obłąkanie pana, a co więcej przypominający sobie, jak dawniej mało znaczył w domu, nie ufał obietnicom żadnym i na wszystko głową potrząsał. Ciągłe jednak obcowanie z tym którego uznano za warjata, a co się warjatem nie okazywał wcale, napędzać już zaczynało myśli do głowy stróża. Szczęściem sam Maleparta znużony naleganiami próżnemi i rozmyśliwszy się nad tem, że uciekłszy z niewoli nie znajdzie nikogo coby mu dopomógł, a schwytany wysłany gdzie być może i zamknięty jeszcze ostrzej — sam Maleparta przestał wkrótce tentować o uwolnienie u stróża. Inne miał już zamiary, chciał się widzieć ze starostą, z żoną, jednego wywieść z błędu, drugą zastraszyć. A tymczasem dnie mijały, — doktor Julius codzień przychodził kiwać głową nad chorym i nic się nie zmieniało. Doktor zamiast rozpoznać stan prawdziwy mecenasa, dziwił się tylko odmianom charakteru obłąkania, nie wychodząc z myśli że egzystowało. W tej utrzymywała go starannie Zuzanna, opowiadając codzień nowe jakieś wymyślane na męża dowody szaleństwa. Ona szła prosto do swego celu, niedopuszczając starosty, (który lękał się teraz zięcia i niebardzo widzieć go pragnął), namawiała aby dla interesów legalnie uznać Malepartę za obłąkanego i cywilnie zmarłego. Tym sposobem ona z dobranemi opiekunami przychodziła do rządu całego majątku. Uznać jednak za warjata nie inaczej można było, jak wybadawszy go przed świadkami, bo zeznanie doktora nie wystarczało. Lękała się Zuzanna, aby mąż nadto przytomnym i zbyt widocznie nie okazał się przy zdrowych zmysłach.
Sama więc nie wiedząc na co czekała i zwlekała.
Po niejakim czasie, gdy się zatarło wspomnienie wypadku tego i nieco zapomniały domysły, pani Zuzanna znowu spróbowała pokazać się w świecie z miną smutną, jakby przeciw woli idąc między ludzi, przyjęto ją jak zwykle przyjmują tych o których wiele źle czy dobrze mówiono, z zajęciem, z nadskakiwaniem; każdy się interesował nieszczęśliwą kobietą. Książe zbyt widocznie i nagle nie chcąc zrywać stosunków, zbliżał się znowu do Zuzanny, i bywać nawet u niej zaczął.
Powoli dom, na czas jakiś zamknięty, otwarto znowu, dawne życie do niego wracało, nikt już nie myślał o nieszczęśliwym, zamkniętym w tym samym domu warjacie, którego ucha dochodził turkot zajeżdżających karet, wołanie ludzi, muzyka balowa, wrzawa, rozmowy i śmiechy.
Całe tak wieczory do późnej nocy, siedząc na łożu Maleparta z rozczochranym włosem, sinemi usty, obłąkanym wzrokiem, słuchał tych tysiąca pomięszanych głosów, sam jeden naprzeciw sługi, który struchlały patrzał w niego jak w tęczę, i napróżno ciągle wyglądał objawień się warjacji.
Często Zuzanna, która zapomniała o Maleparcie po szumnej zabawie, z księciem Kazimierzem uchodziła odpocząć do pokoju, o ścianę tylko będącego od izdebki męża; tam śmiech jej, głos towarzysza donośny, dochodził uszów nieszczęśliwego i burzył w nim krew. Nie raz wśród ciszy słyszał rozmowę, łapał palące go jak ogień wyrazy i zębami zgrzytał. Każdy okrzyk żony ściskał mu głowę obręczem żelaznym, serce nożem przebijał; sługa na ówczas chwytał za drzwi i sposobił się już wołać o pomoc, gdyby się pan z łóżka ruszył.
A mecenas obłąkany prawie, słysząc rozmowę o sobie, śmiech z siebie, lub czułe zaklęcia kochanków — gdy się zmieniając w szepty przestawały ucha jego dochodzić, palił żądzą słyszenia, wytężał uszy i darł odzienie na sobie z niecierpliwości. Okropne jego położenie doprowadzać go wreszcie zaczynało do szaleństwa, o które dotąd zdradą był tylko obwiniony, dla łatwiejszego pozbycia. Były chwile prawdziwego już obłąkania, chwile furji. Śpiew Zuzanny, co uszu jego dolatywali, głos księcia, nie raz Maleparta przerywał ogromnym piekielnym śmiechem, jaki chyba z drugiego świata słyszeć można. Śmiech to był potępieńca, co sam sobie urąga i siebie dręcząc, szydzi z siebie.
A kiedy śmiech ten doszedł uszów Zuzanny, bladła jakby słyszała groźbę, uciekała z pokoju, zatykając uszy. Często w nocy przerywał on jej sen spokojny i budził niepojętym przestrachem, zdawało jej się, że ją przychodzi zabijać, marzyła że cisnąc za gardło, dopomina się swobody i zemsty.
Położenie Zuzanny, jakie utworzyła w chwili rozpaczy i nie wiedząc co począć, było także postrachów pełne i dręczące. Nie widywała wprawdzie męża, ale nieustannie lękając się go, marzyła że ją ściga ciągle. Straszna twarz Maleparty, taka, jaką widziała w chwili gdy się na nią porwał z mieczem, stała jej ciągle przed oczyma. Napróżno, po kilkakroć wzywał i prosił żony przez sługi mecenas, nie chciała pójść do niego, lękała się być z nim sam na sam, a gorzej jeszcze bała się wymówek przy świadkach. Nareszcie gdy codziennie prawie, to do niej, to do starosty posyłać zaczął, żądając ich widzieć, gdy i doktor Julius, dając świadectwo o polepszeniu zdrowia jego, zachęcał aby go odwiedzić, musiała się Zuzanna zdecydować na przerażający ją następstwy, ale nieuchronny prawie, krok ostatni. Z bijącem sercem zbliżyła się do drzwi izdebki i rozkazawszy na zawołanie być sługom, sama weszła śmiałości sobie i ducha dodając.
Ujrzawszy ją mąż, chciał się porwać z łóżka, ale kaftan go wstrzymał, wyciągnął ręce wychudłe, przez których pożółkłą, pomarszczoną skórę, sterczały kości, i ukazał je Zuzannie, pokrwawione prawie więzami.
— Patrz, patrz! zawołał, czy nie dosyć ci jeszcze, czy nie dosyć! Puść mnie na Boga, puść wolno! Weź co chcesz! weź wszystko, a puść mnie ztąd!
— Uspokój się — odpowiedziała Zuzanna udając sama spokojność — to cośmy uczynili, musieliśmy dla ciebie samego.
— Dla mnie! — przerwał mąż rzucając do koła wzrokiem obłąkanym. — Prawda! to dla mnie! Ale jużem zdrów, puśćcież mnie.
— Nie jesteś jeszcze zdrów zupełnie, mogło by ci powrócić obłąkanie.
— I mógłbym znowu chcieć was zabić? szydząc już zaryczał mecenas. — Tak! tak, nie puszczajcie bo was zabiję! — Potem zmierzył wzrokiem żonę i tuląc w twarz dłonie dodał:
— O! zapłaciłaś mi, za męki tej nieszczęśliwej! zapłaciłaś za moje występki!
— Milcz więc i cierp, kiedy sprawiedliwie cierpisz, dodała żona — nie myśl nadewszystko o swobodzie, bo tej mieć nie możesz.
— Jakto! nigdy? — podchwycił podnosząc głowę mąż — nigdy! Ale ja się zrzeknę majątku!
— Cóż warto zrzeczenie się warjata! — mruknęła Zuzanna.
— Obeszliście się bez zrzeczenia! — stłumionym głosem, rzekł mecenas. — Wiecznie mnie tak trzymać będziecie?
Zuzanna nic nie odpowiedziała na to, w tej chwili ukazała się we drzwiach głowa starosty, który dowiedziawszy się, że córka poszła do męża, pobiegł za nią i niespokojny, ośmielił się zajrzeć. Na widok jego, schwycił się Maleparta i błagającym głosem zawołał:
— Starosto, na Boga cię zaklinam! Chodź tu! chodź tu na chwilę.
— Nie idź ojcze, nie idź! — odpychając go krzyczała córka.
— Na wszystko cię zaklinam, chodź — wołał rzucając się Maleparta — chodź nie bój się, stój z daleka, ale pozwól pomówić z sobą.
Starosta usłyszawszy głos, choć niespokojny został w przemkniętych drzwiach. — Córka go odpychała, zięć wołał, on w pół przelękniony, w pół ciekawy i chciał wejść i wahał się. Nareszcie błagające wołanie mecenasa, mimo perswazji Zuzanny, zwabiło go. Wszedł, stanął cały drżący i jedną rękę trzymając na klamce, odezwał się głosem nieśmiałym:
— Cóż chcesz? co chcesz odemnie!
— Na Boga, jeźli jest w sercu twojem odrobina litości! — krzyknął Maleparta. — Ty nic nie wiesz, co się tu ze mną dzieje, tyś uwiedziony, a mnie niegodnie więżą! Ja nie jestem obłąkany! Posłuchaj, posłuchaj!
— Idź ojcze, idź ztąd — wołała Zuzanna — napada go szał.
— Ale on mówi przytomnie — rzekł starosta, który poczynał się domyślać nieco. — Doktor Julius, nie darmo mi powiadał, że ma się znacznie lepiej i spodziewa się go wyleczyć.
— Ja nigdy nie byłem obłąkany — zaryczał Maleparta. — Posłuchaj, na Boga starosto. Twojej córce potrzeba było bezkarnie broić i zamknęła mnie, abym na nic nie patrzał, niczemu nie przeszkadzał. Tego dnia nieszczęśliwego kiedym się porwał na nią i na księcia, znalazłem ich sam na sam, w ciemnym pokoju, bezwstydnie.
Głos stłumił się oburzeniem i gniewem, starosta spojrzał na córkę. Zuzanna czerwona, z oczyma zapalonemi, ściśnionemi usty, straszna była, tak w niej wrzał niepokój i złość.
— Uderzyłem przytomny i żonę niewierną i człowieka co ją uwiódł! Obwołaliście mnie szalonym! zamknęli! ale prędzej, później, drżyjcie, bo się pomszczę. Tyś nie winien starosto, ratuj mnie, proszę cię, ratuj! wybaw!
— Ten człowiek gada przytomnie — rzekł starosta, cicho do córki — twoje pomięszanie, jego słowa przekonywają mnie, że tak być może jak on mówi.
Zuzanna odstąpiła od ojca i zbliżyła się ku Maleparcie.
— Słuchaj — rzekła — czy wolisz więzienie za zbrodnie, czy więzienie tutaj; więzienie co cię na rusztowanie poprowadzić może! Powiedz wolisz je? Pójdziesz do niego, ja cię sama wydam i znajdę świadków przeciw tobie gdy zechcę. Nie przywodź mnie do ostateczności.
Maleparta ukrył twarz i rzucił się pieniąc na łóżko.
— Słuchaj, ojcze — zawołała córka obracając się do starosty. — On nie jest obłąkany, ale go obłąkanie ratuje od śmierci z ręki kata, na którą zasłużył.
Starosta pobladł i ręce załamał.
— Co to jest?!
— Ty nic nie wiesz — zakrzyczała Zuzanna — ty nic nie wiesz! To zbrodzień! Na jego głowie nie ma tyle włosów, ile popełnił występków! Nie żałuj go i nie broń: ma to, na co zasłużył.
To mówiąc i słowy temi przybiwszy męża, podeszła ku drzwiom; ale on się porwał i zawołał:
— Zuzanno! na Boga, puść mnie! Pójdę i więcej mnie nie zobaczysz. Pójdę i zostawię cię samą, wolną, nie pokażę się więcej.
— Pójdziesz — rzekła odwracając się żona — aby cie złapali twoi wspólnicy i wydali w ręce sprawiedliwości, abym ja wstydziła się za ciebie i splamiona na wieki, dla siebie i twego dziecięcia.
— Mojego dziecięcia! — zakrzyczał Maleparta chwytając się za głowę. — Mojego!
— Wkrótce na świat przyjdzie!
Szalonym śmiechem na te słowa odpowiedział mecenas, który się zapienił, zacisnął pięść i oczy wywrócił.
— Mojego dziecięcia! Bądź przeklęta i z tem dziecięciem! bądź przeklęta z niem razem i z ojcem jego! Bądź przeklęta! Bodajbyś skończyła jak ja zacząłem, na nędzy! na tułactwie! na rozpaczy! Bądź przeklęta!
Powtarzał przekleństwa, ale już nikogo w izbie prócz sługi u drzwi nie było.
Opamiętał się wreszcie i rykiem niezrozumiałym skończył ten potok przekleństw. Tymczasem starosta z córką uchodził, pomięszany i strwożony; wiódł ją, aby się od niej dowiedzieć wszystkiego i chwytał się za siwą głowę, wołając:
— Otóż do czego mnie doprowadziła chęć zbogacenia ciebie! Jam winien, jam srodze winien! O! imię Porajów, w co się obróci, imię nasze, splamione, shańbione!
Córka powiedziała mu wszystko co słyszała od męża, pierwszej nocy weselnej, kiedy obłąkany widzeniem, spowiadał się jej z swego życia. Na opowiadanie to włosy mu na głowie powstały.
— Nie potrzebaż go było zamknąć? — spytała Zuzanna.
Starosta milczał.
— Tak, dodał, ale nie potrzeba było go zdradzać.
Zuzanna uśmiechnęła się — ojciec nie widział uśmiechu, pogrążony w rozpaczy, siedział z głową zwieszoną, nieruchomy, nie umiejąc znaleźć rady.
— Ale cóż dalej będzie? — spytał po chwili wychodząc z zadumania — tak zawsze być nie może! Ludzie się dowiedzą. Zwróci to oczy! On się wyrwać może!
— Gdyby się nawet wyrwał — rzekła Zuzanna — mam go w ręku zeznaniem własnem, nic mi zrobić nie może.
— Mogłaż byś zeznanie to na hańbę swoją wydać?
Zuzanna zmilkła — potem dodała:
— Nie wymknie się! Pilnujemy go dobrze. Ludzie oczów na to nie zwrócą, bo już mówić przestali.
— Ależ tak zawsze być nie może! — powtórzył starosta.
— Radźcież co począć?
— Radź sobie sama, kiedyś raz w to nieszczęśliwe położenie wpadła.
— Ja? — zawołała Zuzanna — nie ja w nie wpadłam, wybaczcie ojcze, wyście mnie wprowadzili.
Starosta powstał.
— Przynajmniej nie powiecie że przeciw woli waszej.
Oboje zamilkli po tych słowach. Starosta Poraj przechodził się po izbie w ponurem zamyśleniu.
— Wiesz co — rzekł nareszcie — nie ma sposobu pozostać tutaj dłużej w mieście, zjedźmy na wieś.
— Na wsi, to na nowo zwróci wejrzenia — zawołała czerwieniejąc Zuzanna — to być nie może, tu już mówić przestają, tu nikt na to uwagi nie zwraca, tam...
— Masz słuszność! — rzekł starosta, trąc czoło — ale cóż począć?
— Zostawić wszystko jak jest!
— Rób więc co chcesz!
Rozeszli się i wypadek ten żadnych za sobą skutków nie pociągnął, prócz że starosta Poraj stracił wesołość i odwagę, stał się bojaźliwym, zamyślonym i poddał się zupełniej jeszcze niż kiedy córce.
Zuzanna panowała w domu, niezmieniając trybu życia. Zręczna jak mało kobiet potrafiła utrzymać przy sobie księcia Kazimierza, mimo że ten nic już więcej nad to co miał, spodziewać się nie mógł i poczynał poznawać się na kobiecie, której nigdy nie kochał, a teraz poczynał się lękać. Przywiązanie jego czy nałóg, było jednym z tych niewytłumaczonych pociągów, co się miłością nazwać nie mogą, a najpodobniejsze są do niej. Posłuszny Zuzannie, książe, przed całym światem wydał się wreszcie, w jak ścisłych z nią zostawał stosunkach; ale nikogo to naówczas najmniej nie dziwiło, miano to za rzecz tem naturalniejszą, że mąż starościny uważał się za cywilnie umarłego. Gdy się to dzieje, Zuzanna została matką; starosta ze łzami uściskał wnuka, któremu na pamiątkę najsławniejszego z antenatów, dano imię Alberta. Chrzciny odbyły się z wielką wystawą, wspaniałością i zakończyły świetnym balem. Maleparta, który już się od sług dowiedział o dziecięciu, słyszał całą wrzawę balową i włosy sobie rwał na głowie.
Ani teść, ani żona, nie przyszli więcej do niego i doktor Julius tylko, który codziennie przychodził po swojego dukata, pokiwawszy głową, zażywszy kilkakroć tabaki, wracał nazad jak przyszedł,
Maleparta, któremu nie zostawało nadziei wyrwania się z więzów innym sposobem, wahając się chwycenia ostatniego środka, (bo lękał się utracić nadziei, co go utrzymywała) nareszcie odważył się próbować przeciągnąć na swoją stronę dr. Juliusa.
Niepodobna było lekarzowi nie widzieć że obłąkanie chorego, jeźli było kiedy to przeszło. Kilkakroć oznajmował żonie, iż mu się zdaje że starosta przyszedł do zupełnego zdrowia, ale zawsze Zuzanna uparcie go przekonywała, cytując to wczorajsze to dzisiejsze słowa i uczynki, że mąż jej cierpi zawsze przystępy pomięszania. Dr. Julius na to milczał, dziwił się tylko, że nigdy sam nie postrzegł najmniejszej oznaki obłąkania w pacjencie.
Maleparta ze swojej strony starał się dla doktora okazywać jak najprzytomniejszym, wstrzymując nawet od gniewu i rozpytując umyślnie o żonę, o dziecko z udaną czułością i troskliwością. Lekarz codzień mocniej się przekonywał, iż wykurował go. Ale ile razy z tą szczęśliwą nowiną zaszedł do starościny; ona z widocznem nieukontentowaniem odpowiadała mu:
— Wczoraj jeszcze, doktorze, miał akces furji wieczorem, wszyscy śmiech jego słyszeli.
Nie dodawała tylko, że śmiech ten wyrywał się z piersi więźnia, na głos księcia i Zuzanny, rozmawiających w sypialni o północy. Było się z czego śmiać i ryczeć szatańskim śmiechem i rykiem.
Doktor tracił głowę zupełnie i nakoniec milczał; obserwował tylko Malepartę uważniej, podwajał wizyty, a nic dojść nie mógł. Mniemany szaleniec odważył się nareszcie otworzyć przed doktorem.
— Słuchajcie — rzekł mu — wy nie wiecie i jesteście tylko narzędziem żony mojej, która chce mnie więzić, aby się pozbyć przytomności natrętnej świadka, a może zemsty człowieka mającego do niej prawo.
— Hm! co? — spytał przysuwając się doktor i składając ręce na gałce złoconej laski — co mówicie?
— Nie prawdaż doktorze — rzekł Maleparta — że trudno wam dostrzedz we mnie obłąkanie, które żona tylko wmawia w ciebie?
— Hm! hm! — I doktor potrząsł głową podsłuchując ciekawie.
— Wiedzcie, że nigdy obłąkanym nie byłem, chyba w tej chwili, kiedym się mścić porwał mojej zniewagi!
— Jakiej zniewagi? — spytał doktor.
— Żona mnie zdradzała z tym łotrem księciem Kazimierzem, któregom dobrze po plecach poznaczył, a jednak wylizał się i znowu tu chodzi.
W pół wierząc, w pół nie wierząc, doktor Julius słuchał, biorąc po troszę tabakę, otrząsając ją z mankietków i poprawiając ogromnego brylantowego sygneta.
— Na miłość Boga, doktorze — dodał Maleparta — wyrwijcie mnie z rąk żony i z tej niewoli! Oni mnie zabiją tem więzieniem!
— Jak będziecie zdrowi, to was wypuszczę.
— Nigdy, doktorze, ty ich nie znasz.
— Teraz nie mogę. Żona starosty codzień mi z prawdziwym smutkiem powiada, że masz akcesa w różnych porach dnia, najwięcej wieczorem i śmiejesz się, krzyczysz, wołasz!
— Trzebaby być z kamienia, aby nie oszaleć doktorze — zawołał Maleparta. — Przez tę ścianę odemnie tylko, pokój żony, słyszę głos jej kochanka, słyszę ich śmiechy, ich mowy o mnie.
Doktor pokręcił głową.
— Na Boga doktorze, każ mi zdjąć ten kaftan, wszak nie porywam się do nikogo.
— Trzeba spytać starościny.
— Ona nigdy nie pozwoli.
— Ja myślę przeciwnie.
— Doktorze, jeźli ty nie wyratujesz, to nikt!
Na te słowa, ostatni raz zażył tabaki lekarz, i kłaniając się wyszedł. Zaczynał widzieć jaśniej w tej sprawie, a choć sam sobie nie wierzył teraz i usiłował dla uspokojenia sumienia i miłości własnej wmówić, że Maleparta był obłąkanym prawdziwie z początku; przekonywał się że już nim nie jest. Rozmyślał nad tem głęboko. Po rozmowie z pacjentem, poszedł do starościny.
Przyjęła go jak zawsze z uprzedzającą grzecznością i rozpytywała troskliwie a tak naturalnie o męża, iż dr. Julius począł wątpić, żeby mogła nad nim się tak pastwić, taką udając czułość.
— Starosta ma się nad wszelkie spodziewanie lepiej — rzekł lekarz: — mogę prawie zaręczyć, że jest radykalnie wyleczony.
Zuzanna poruszyła się niecierpliwie:
— Za pozwoleniem waszem, ależ co wieczora prawie słyszę krzyki.
— Hm! — odparł doktor. — Niechżebym choć raz je posłyszał. Proszę wówczas postać po mnie.
— To się trafia w nocy.
— To nic nie szkodzi.
— I przechodzi prędko: moglibyście przybyć po czasie.
— Jakkolwiekbądź — dodał doktor: — ja mu już kazałem zdjąć kaftan, bo wszelki powrót furji uważam za niepodobny!
— Jakto? jakto? bez mojej wiadomości! — zawołała Zuzanna zrywając się, — kazaliście zdjąć mu kaftan?
— Ręczę, że to złych skutków za sobą nie pociągnie, jest zupełnie spokojny.
— Ale wy go nie znacie! wy go nie znacie — bledniejąc i czerwieniejąc, zakrzyczała starościna. Doktor począł wierzyć słowom Maleparty i niespokojny czekał końca rozmowy.
— Każcie mu go nazad włożyć! — zawołała Zuzanna.
— Nie mogę! — odparł doktor.
— To ja sama każę!
— To będzie gwałt niepotrzebny — rzekł grzecznie Julius.
— Ale ja doktorze — zawołała Zuzanna mniemając że go tem nastraszy — ja wezwę kogo innego, jeśli wy mi wierzyć nie zechcecie i nie posłuchacie.
Obraził się konsyljarz, schował złotą tabakiereczkę, porwał za laskę i odrzekł:
— Jak się wam podoba, starościno; wiedźcie tylko, że dziś jeszcze, za godzin dwie, wszyscy moi koledzy odbiorą cyrkularz odemnie o stanie choroby, i żaden się go leczyć nie podejmie.
— Czegoż więc chcecie odemnie? Grozicie mi! — wołała starościna pomięszana.
— Ale nie! — zimno odpowiedział doktor Julius — ja się tylko bronię! pan starosta nie cierpi furji i kaftan zdjąć mu kazałem; włożyć go bez potrzeby nie dozwolę. Wkrótce może być całkiem wykurowany, powrócony zostanie familji.
Podskoczyła na te słowa Zuzanna.
— Jak chcecie, doktorze, jak chcecie — zakrzyczała — ale ja na to nigdy nie zezwolę! On by mnie zabił.
— On! tak przytomny, tak troskliwie się o nią wypytujący codzień! Tak przywiązany do niej!
Zuzanna co się nieostrożnie wydała, pobladła okropnie, siadła udając spokojność i dobywając z kantorka rulonu dukatów, podała go doktorowi.
— Doktorze, leczcie go jak najstaranniej, ale nie wypuszczajcie, na miłość Bożą.
Z zimną krwią przyjął i schował do kieszeni pieniądze Niemiec, potem wstał, naciągnął rękawiczki i nizko się kłaniając, rzekł:
— Póty go nie puścimy, póki nie będzie zupełnie a zupełnie zdrów.
— Ja sama o tem najlepiej osądzę i powiem wam.
— Spuśćcie się na mnie — przerwał Julius i wyszedł.
Zuzanna porwała się niespokojna i pobiegła do sług. Dowiedziała się od nich że kaftana mężowi nieodjęto i powróciła uspokojona. Nakazała pilność największą, a mniemając że ujęła doktora, znowu wróciła do swoich zajęć i zabaw.
Nazajutrz dr. Julius o swojej zwykłej godzinie przyszedł do pacjenta. Odprawił pod jakimś pozorem sługę i wyjąwszy z kieszeni rulon dukatów pokazał go Maleparcie.
— To pieniądze waszej żony, która nie chce, żebyście byli zdrowi i wolni.
— Wiem o tem — stęknął mecenas.
— Oddaję wam — rzekł doktor kładnąc je na stoliku. — Ludzie mówią, że lubię pieniądze, ale jednak nie tyle, abym za nie dał sumienie. Każę wam zdjąć kaftan, będziecie wolni, sami myślcie jak uciekać, bo w tem wam pomódz nie potrafię.
To mówiąc wstał doktor i zabierał się do wyjścia; Maleparty oczy zabłyszczały, rzucił się chcąc dziękować, ale już Julius zniknął.





ROZDZIAŁ V.

Wielkie zamieszanie panowało w domu starostwa Paprockich, na Krakowskiem. Cały dom był w ruchu, konni i piesi słudzy wybiegali na wszystkie strony, rozlatywali się po ulicach, gonili. Nieustannie zamykały się i odmykały wrota, a wewnątrz słychać było wrzawę, stąpanie, bieganie i krzyki.
Na górze, w salonie, na kanapie leżała z rozwianemi włosami starościna, w rannym muślinowym podwłośniku, twarz jej wyrażała przestrach, niepokój, udręczenie. Zrywała się, rzucała znowu, kładła i łamała ręce rozpaczając.
Przed nią z surową i smutną twarzą stał starosta Poraj — słowa nie mówił, milczał spoglądając na córkę i ciężko niekiedy wzdychał. Zuzanna to kryła twarz w ręce, to rzucała się jak obłąkana.
— To zdrada, wołała, to zdrada! on przekupił doktora: wszyscy zdrajcy! wszyscy na mnie z nim czyhają! Chcą mnie zgubić! On nie mógł uciec bez pomocy domowych! Dr. Julius najwinniejszy, kazał go puścić wolno! Ja przewidywałam, że się to na tem skończy! Ojcze, radź! radź! co począć!
— Nie ma rady — odezwał się starosta: — milczeć i czekać co się pokaże. Nie złapiemy go już, to pewna.
— Nie może się ukryć — zawołała Zuzanna — nie ma znajomych, nie ma przyjaciela, nie ma pieniędzy: potrzeba go schwytać koniecznie! Inaczej ja chwili nie będę spokojną, on się zasadzi, naprowadzi zbójców, przekupi ludzi!
Starosta milczał.
— Nieszczęście! nieszczęście! nieszczęśliwa godzina kiedym go poznała! O! ojcze, tyś winien wszystkiemu.
— Nie czyń mi wymówki, obojeśmy winni, oboje pokutujem, a Bóg wie kto z nas srożej!
Każdego wchodzącego sługę wypytywała napróżno Zuzanna, czy nie schwytano Maleparty. Nikt go nie widział, nikt poślaku wziąść nie mógł. Z wieczora niepojętym sposobem zniknął z izby więzień, a nazajutrz dopiero rano postrzeżono że go nie było i dano znać żonie. Zapóźno więc wysłani słudzy, rozbiegłszy się po całej Warszawie i po gościńcach, nawet wieści o zbiegu przynieść nie mogli.
Starościna rozpaczała. Dwóch, jeden po drugim posłańców, poleciało oznajmić księciu o niespodzianym wypadku. W godzinę książe Kazimierz przybył do starościny. Ale w twarzy jego więcej wylęknienia, niespokojności, niż przywiązania i współczucia wyczytać było można. Od niejakiego czasu książe widocznie stygnąć począł.
Ujrzawszy go starościna porwała się z kanapy i pobiegła ku niemu, płacząc.
— Wiesz! — zawołała — nie ma go, uciekł! Ludzie, słudzy, doktor, wszyscy mnie zdradzili.
— Ale gdzież się podzieć może? — rzekł dosyć zimno książe.
— Ani wiem, ani pojmuję, głowę tracę! ludzi rozesłałam! Co tu począć? radź! zmiłuj się! Radź! Ty wszystko wiesz! Jego zemsta straszna! On nie warjat!
— Mnie się zdaje, że on zniknie zupełnie i więcej się nie pokaże — rzekł książe: — bądź spokojna, cóżby zyskał chcąc cię prześladować?
— A! zemstę!
— Mówiłaś mi tylekroć, że go masz w ręku?
— Właśnie dla tego zabić mnie może, otruć!
— Nie odważyłby się!
— Ty go nie znasz, on się na wszystko odważy. Ja muszę uciekać!
— Dokąd?
— Sama nie wiem, ale prawda, Kaziu, dodała, prawda że się nie zawiodę rachując na ciebie: ty ze mną? prawda?
Książe był mocno zmięszany, i gdy chwytając go za rękę powtórzyła:
— Ty zawsze ze mną?
Ledwie się zebrał na odpowiedź wymuszoną:
— Możeszże o tem wątpić?
Po chwilce rozmowy, w której wydawała się niespokojność obojga, książe pożegnał starościnę i wyjechał.
Zaparto wrota kamienicy, u których pilna straż stała; rozesłano listy do rządców i dzierżawców majętności, ostrzegając o Maleparcie i opisując go jak obłąkanego co się doktorom wyrwał. Starościna spać nie mogła, bo jej się zdawało ciągle, że mąż dusi ją za gardło i dopomina się zemsty; jeść nie mogła, lękając otrucia. Dziecko swoje tuląc, wystraszona, wychudła latała po pustym domu, nie wiedząc co począć z sobą. Nowy cios ją czekał jeszcze.
Nazajutrz odebrała list księcia, pełen przysiąg stałej i niezłomnej miłości, ale pełniejszy jeszcze zgryzot sumienia i żalów, a definitive oznajmujący zerwanie stosunków i wyjazd do Paryża.
Starościna czytając go omdlała i przyszedłszy do siebie dzień cały płakała, rozpaczała, biegając od kolebki syna do okien, z których widzieć się jeszcze niewiernego spodziewała. Napisała do niego zaklinając, aby raz ostatni przybył do niej; ale książe wiedział że podobne pożegnania są najniebezpieczniejsze i umknął co najprędzej. Bez rozmysłu, jak szalona, Zuzanna pobiegła oznajmić ojcu, że jedzie do Paryża.
— Ja tu pozostać nie mogę — zawołała — on mnie napadnie i zabije mnie, zabije dziecko. On czeka na zemstę, muszę uciekać! Rządźcie wszystkiem, dajcie mi pieniędzy i dozwólcie jechać.
Starosta gdyby nie żal córki, niebardzo by się temu sprzeciwiał, a gdy zaczęła prosić go, błagać, płakać, zamilkł i rzekł wreszcie:
— Rób jak chcesz.
Zuzanna rozkazała pakować, i w ciągłej gorączce, wybierała się w drogę, ciesząc się że dogoni niewiernego. Tymczasem przyjaciele jej, dowiedziawszy się o wyjeździe, poczęli pocieszając odwiedzać; starościna z początku rozpaczająca, dała się rozerwać trochę i z początku mimowolnie gwałt sobie czyniąc, weszła w świat jeszcze aby go pożegnać; potem pożałowała go porzucić, mieniając na nowych i nieznanych ludzi. Książe zacierał się już w sercu, przez które się tylko przesunął, więcej dla tytułu, niż dla miłości pociągniony przez starościnę. I ta kobieta, powoli walcząc z sobą, niewiedząc sama co pocznie, jęła zwlekać odjazd, uspokajać się, aż nareszcie przestała całkiem mówić o nim.
Ale na przestrach, na żal, nie było lekarstwa, chyba rzucenie się w świat, w zabawy, w ten szum nieustanny, co głuszy wszystko, nawet sumienia głosy. Zuzanna inaczej uczynić nie mogła, i wróciła do dawnego życia. Księcia zastąpił kasztelanic, kasztelanica drugi książe, wielbicieli nie brakło, bo zdaje się że kobiecie (jak żołnierzowi liczba krzyżów) dodaje wziętości, wdzięku, powabu, liczba kochanków. Im która więcej ich miała tem więcej spodziewać się może; jak muchy siadają tam, gdzie widzą że jest już kilka lub było przed niemi.
Łatwo było zapomnieć Zuzannie, bo nigdy nikogo nie kochała sercem. Przywiązała się więc łatwo do zastępców pierwszego kochanka, a czując że się poniża moralnie, starała się wystawą, zbytkiem swym, blaskiem bogactwa ozłocić postępowanie, zaćmić sposób życia. Nigdy dom starościny nie był tak wspaniały, tak nieustannie pełen, nigdy tak żywo jeden po drugim nie postępowały bale, wieczory, maskarady.
Pieniądze lały się strugą, i napróżno starosta przestrzegał, że dochody nie wystarczały, że się poczęło robić lichwiarskie długi, Zuzanna zamykała mu usta tem, że z ich bogactwy zrujnować się było niepodobna.
Chciała się odurzyć, chciała zapomnieć w tym szale o Maleparcie, na którego wspomnienie stygła od strachu; napróżno, widziała go we śnie, lękała się dniem i nocą, każdy szelest, każde drzwi otwarcie, każdy krzyk głośniejszy ją przerażał. Tak było w początkach. Szczęściem czy nieszczęściem, tak dalece słychać o zbiegłym nie było, tak zupełnie przepadł bez wieści, że powoli Zuzanna uspokoiła się, mówiąc sobie:
— Nie wróci, ukryć się gdzieś musiał ze swoim wstydem. Zapomniał zemsty! Może umarł? O! wolniejsza bym była!
Ale zarówno o życiu, jak o śmierci Maleparty, żadnej wiadomości nie było.
Starościna, jak naówczas powiadano, używała świata, aby się odurzyć, sypała pieniądze na powozy, konie, liberje, stroje i przyjęcie gości, co szydzili gdy im czego zdawało się braknąć u niej; szydzili gdy czego znaleźli za wiele; szydzili czy było z czego, czy nie było, zaledwie wyszli za próg. Na zabezpieczenie od tych szyderstw szły ogromne pieniądze; zadzierżawiano na dwanaście lat wioski, dawano drugie w zastawy choć nielegalnie, zapożyczano na inne. Z początku szło gładko i łatwo, ale skutkiem nierządu i tego zawrotu głowy, który rujnujących się porywa — zaczęło potem iść co raz trudniej i gorzej. Starosta przestrzegał córkę, ale sam nie lepiej się na oszczędności rozumiejąc, wielce pobłażającym będąc dla utracjuszów, słabo się tylko opierał zbytkowi, który mile łechtał jego dumę.
A wśród szału, wśród wrzawy, w jakiej nieustannie żyła Zuzanna, dziecię jej oddane w ręce sługom, ledwie na chwilę wieczorem widząc matkę, wychowywało się jak wszystkie inne dzieci kobiet, co świat więcej i siebie niż obowiązki kochają. Małego Alberta nie znać było w domu, nie słychać, mało osób wiedziało że starościna miała syna.
Tak minął rok cały, rok drugi i trzeci a o Maleparcie ani wiadomości, ani słychu. Starościna ciągle w Warszawie jeszcze przebywała, ojciec przy niej. Zapomniano nareszcie tego, z czyjej łaski tak się wystawnie wiodło życie, czyją majętność tak wesoło rozpraszano. Zuzanna mieniając kochanków jaśnie oświeconych i jaśnie wielmożnych, schodziła starzejąc coraz to na mniej słynnych, coraz to na mniej znakomitych. W miarę jak zbytek wysileniem wielkiem utrzymujący się, niknąć zaczynał, i towarzystwo się otaczające starościnę zmieniało i adoratorowie ubywali.
Przyszła chwila, w której potrzeba było myśleć o wyjeździe na wieś, bo pieniędzy zabrakło i nikt ich więcej pożyczyć nie chciał. Lichwiarze, którym ogromne narastały procenta, zalękli się i skurczyli dłonie, poczęli się rozpatrywać w ewikcji, znaleźli ją kruchą bardzo i dokuczali coraz to natrętniej. Starościnie też świat coraz brzydł, bo się z nim pozłota powoli ścierała. Starosta Poraj starzał i chciał już spoczynku: widząc że krzesła sobie w Senacie nie wyczapkuje i nie wytraktuje, począł myśleć o wziętości w swoim powiecie i zażądał doń powrócić. Porajów dzięki zabiegłości jego, teraz był czysty od długów, na nim jeszcze żyć było można przystojnie na wsi, a nawet wystawnie dla szlachty domatorów, którym ostatki warszawskie wydawały się jeszcze dostatkami.
Wszakże gdy przyszło do wyjazdu, gdy trzeba było może na zawsze porzucić ulubioną Warszawę, gdzie Zuzanna tyle doświadczyła, użyła, tyle wycierpiała i tyle przebyła; gdzie starosta tyle miał znajomości i stosunków obiecujących choć w oddaleniu ziszczenie owego marzenia o senatorskiem krześle; gdy przyszło jechać na wieś do starego zamku, zamieszkanego przez jednę panią Katarzynę, (która wpadła była w dewocją niepohamowaną); gdy przyszło rozstać się z mniemanemi przyjaciołmi, z balami, z fetami, z wszystkiem co tak długo stanowiło życie — zapłakała Zuzanna, zasmucił się starosta. Oboje patrzali na przybory podróży, jak na smutny obrzęd jakiś, milczeli zadumani oboje. Wprawdzie ostatni kochanek starościny zaprzysiągł się jej przybyć na wieś i zamieszkać dla niej na wsi; ale możnaż mu było po tylu smutnych doświadczeniach wierzyć?
Zuzanna płakała! Innej kobiecie wystarczyłoby dziecięcia; jej dziecko było tylko kłopotem nieznośnym i zawadą, a na myśl nie przyszło cieszyć się niem. Albertek chował się w izbie służących, nie pokazując prawie nigdy matce. Smutnem więc okiem poglądała na swój wyjazd starościna, jak na wyrok wiecznej nudy, jak na rozbrat z miłym światem, ale nie można było dalej żyć w Warszawie, na takiej stopie jak dawniej, a zniżyć się nie chciano. Najlepszym więc i jedynym sposobem było, jak wszyscy zrujnowani, wyjechać na wieś. Tak się stało. Jednego zimowego poranku, przechodnie ujrzeli na krakowskiem przedmieściu, ciągnący długi szereg powozów, bryk, koni, fur, ludzi. W środku ogromna kareta na saniach, sześcią końmi ciągniona, z zapuszczonemi firankami, mieściła w sobie starościnę i starego Poraja. Tuląc twarz w chustkę, Zuzanna rzewnemi łzami płakała po lubej Warszawie. Ojciec ją jako tako pocieszał, sam niewiele mniej od niej cierpiąc. Obojga życie całe, serce całe zostało w Warszawie, duma ich wiodła tylko na wieś, robili jej ofiarę, a nad ofiarą płakali.
— O! mój ojcze, mój ojcze! — wołała Zuzanna — ja nie pojmuję, jak mogliśmy tak prędko stracić, zmarnować taką fortunę. Myśmy jej nie stracili, ludzie nas oszukują, kradną.
— Hm — odparł smutny starosta — to bardzo być może, ale wszystko jedno, czy myśmy ją stracili, czy ludzie nam z rąk wydarli, dość że jej nie mamy. Trzeba teraz żyć znowu na Porajowie; dobrze że się choć to oczyściło!
Zuzanna milczała, wyjeżdżali właśnie za rogatki i byli już w polu, wrzawa otaczająca ustała, sanie po wyślizganej drodze sunęły się szybko, myśli równie rączo leciały naprzód. Płakała Zuzanna, wzdychał starosta. Tak dojechali w ponurem milczeniu na popas, któren przysposobiono o mil trzy, w karczmie u brzegu lasu stojącej. — Gdy otwarto drzwiczki karety i starosta wysiadał, zastąpił mu drogę czarno zarosły, odarty mężczyzna, który z podełba nań naprzód spojrzał, potem o jałmużnę cicho poprosił. Starosta kazał go odepchnąć, Zuzanna przeszła mimo niewidząc. Żebrak wyglądał na podupadłego szlachcica, niewiele się, jak zdawało, troszcząc o jałmużnę, o którą jakby dla formy poprosił, stanął na uboczu i uważnie patrzał. Podszedł ku drzwiom karczmy, zajrzał jeszcze przez nie i wtuliwszy wytartą czapkę na uszy, puścił się szybkim krokiem w las.
Uszedłszy kilka set kroków, zbił się z wielkiej drogi i puścił mało udeptaną ścieżką, wiodącą pomiędzy gęste zarośla. Po kwandransie może drogi zastanowił się u starego dębu, od którego wypruchniałego pnia gęsty dym podnosił się w górę. Na około siedzieli kilku ludzi w kożuchach i opończach z prostego sukna. Pomiędzy niemi z twarzą wyżółkłą, bladą, wyniszczony, zarosły, ze zgasłemi oczyma, sinemi wargami, siedział zgarbiony, schylony we dwoje i grzejący się najbliżej ogniska, człowiek. Próżne miejsce do koła zostawione dowodziło, że go towarzysze szanowali, on milczał i oni nie śmieli milczenia przerywać. Na skrzyp śniegu pod butami przybywającego, siwy podniósł głowę, nastawił uszy, oczy wytrzeszczył i zawołał:
— To ty Nuchim?
— To ja!
— A cóż! czy to oni?
— Niezawodnie.
— Nie zwiódł nas wiec arędarz?
— Nie, sam na swoje oczy ich widziałem, poznałem, jestem pewny że oni, ale jadą ludnie.
Siwy się skrzywił dziwnie, a potem spytał:
— I cóż z tego?
— Napadać ich, nie byłoby rozumnie.
— Alboż ci kto mówi, że rozumnego co robić mamy?
— Niebezpiecznie — rzekł pierwszy — którego Nuchimem nazwano.
— I cóż z tego? Wszak zawsze będzie niebezpieczeństwo.
— Dobrze to wam — odparł Nuchim — co nic do stracenia nie macie, ale dla nas?
— A wy? śmiejąc się rzekł siwy.
— Ale my nie idziemy mścić się!
— Lepiej, bo za pieniądze.
— Nie pójdziemy za żadne w świecie.
— To mi wszystko jedno, ja sam pójdę! — zawołał siwy. — Dajcie mi konia i strzelbę.
Wszyscy umilkli, poglądając na siwego, który jakby się zaraz wybierał, sięgał po strzelbę stojącą pod dębem i szukał konia oczyma.
— Nie spieszcie się — rzekł Nuchim — oni jeszcze popasają, i nie prędko zapewne z karczmy wyjadą.
— Wolę poczekać, niż chybić chwili, której tyle lat czekałem! O! nareszcie, będę ją miał w ręku. Czekałem na nią długo! wystałem się nie raz w nocy na ulicy, pod domem, namarzłem napróżno, postoję teraz. W którym jadą powozie?
— Powozów cały szereg: w jednej karecie jedzie kobieta z starym mężczyzną, mruknąłem prosząc ich o jałmużnę, stary kazał mnie odepchnąć, kobieta ani spojrzała.
Siwemu zabłyszczały oczy.
— Dajcież mi konia! — dajcie mi konia! — zakrzyczał — żwawo konia.
— Napróżno się spieszycie, jeszcze będzie dosyć czasu!
Nuchim wstrzymywał napróżno siwego, który się rwał, wołał aby mu podano konia. Ale nikt go dać nie chciał, a nareszcie jeden się odezwał:
— Chyba za niego zapłacicie, bo i wy i koń przepadniecie niechybnie: gdzież się na taką ciżbę porywać jednemu!
Zacisnął usta siwy, dobył kieski skórzanej i spytał.
— A co za konia?
— Wiele dacie za niego? — rzekł jeden.
— Co chcesz za konia! co chcesz!.... gadaj — zawrzeszczał stary.
— Dziesięć czerwonych.
— Na masz, dawaj mi go!
W milczeniu przywiedli konia, i już nań miał siadać stary opatrzywszy rusznicę, gdy Nuchim porwał go za rękę i odprowadził w krzaki.
— Weźcie no na uwagę — rzekł z cicha — czekaliście dłużej, możecie poczekać krócej. Nie wyrywajcie się, bo dalipan to nie rozum! Nic nie zrobicie, a nadstawicie szyi nadaremnie.
— Alboż o to dbam?
— Ale dbacie choć o tę zemstę? — rzekł Nuchim, ruszając ramionami.
— Nie wątpicie o tem, spodziewam się, kiedym dla niej z wami się aż związał!
— No, to dla tej zemsty, jeźli ją mieć chcecie, wybierzcie sobie inną porę. Znajdziemy ją jeszcze. Jadą na wieś, nadybiemy łatwo po nocy samę jedną.
— Może i macie słuszność — rzekł siwy — ale czekać, czekać, kiedy się już tyle czekało, tyle wycierpiało, wymęczyło szukaniem zemsty, i ma się ją w ręku.
— Cóż wy to nazywacie, że ją macie w ręku? — rzekł Nuchim. — Licho tam pozna w którym powozie jedzie.
— Ja poczuję — rzekł stary.
Nuchim się uśmiechnął.
— Ludzi pełno!
— Cóż mi ludzie! niech mnie potem zabiją! muszę się pomścić!
— No! to jak sobie chcecie, ale wcale nie rachujcie na nas. — To mówiąc odszedł. Stary począł się namyślać, chodzić i rzuciwszy strzelbą o drzewo z niechęcią, usiadł znowu milczący u ogniska. Otaczający go patrzali nań i milczeli.
Któryż z czytelników, w siwym wychudłym starcu, nie poznał jeszcze Maleparty? On to był w istocie. Wymknąwszy się z Warszawy ze stu czerwonemi złotyma, szybko się ku Lublinowi puścił i wyszukał dawnego towarzysza pierwszej swej zasadzki, przechrztę. Z nim razem ułożyli czyhać na starościnę i albo ją żywcem porwać, albo zabić. Mecenas chciał zemsty koniecznie i wahał się jeszcze jak ją miał spełnić. Trzy całe lata szukali z Nuchimem sposobności rzucenia się na starościnę i nie znaleźli jej. W Warszawie, tak ludnej naówczas, ciężko było napaść na ulicy jadącego i wymknąć się niepostrzeżonemu. Zuzanna zaś prawie zawsze, czy skutkiem ostrożności, czy wypadkiem, powracała do domu, wyjeżdżała z niego, w towarzystwie dość licznem. Sto razy może czatujący zasadzali się, a zawsze napróżno: zawsze ktoś nadjechał, coś im przeszkodziło. Maleparta ukryty w izdebce najętej z Nuchimem na Pradze, codzień wchodził o zmierzchu do miasta, stawał u wrot swego domu i czatował. Posiwiał na tych czatach, zjadł co miał pieniędzy i Bóg wie zkąd i jak dostał ich znowu, a nie opuścił obranego stanowiska. Wychudły, zarosły, zsiwiały, nie do poznania był prawie, a nie ukazywał się dla ostrożności, chyba nocą. Raz do jadącej zniecierpliwiony mąż wystrzelił nawet, ale zwilgocony proch nie zajął się, zdruzgotał fuzją o ziemię i uciekł; a nazajutrz stanął znowu w tem samem miejscu. Widział on z tego stanowiska całe życie żony, wszystkich jej kochanków policzył, a nie raz marznąc u bramy, słyszał jak spijano wiwaty na górze; poglądał w oświecone okna i zębami zgrzytał. Codzień obiecywał sobie zemstę na jutro, i codzień kładł się spać zawiedziony. Nareszcie wieść o wyjeździe żony na wieś, którą dostał od szpiega, uradowała go; klasnął w dłonie wołając: — Teraz się pomszczę! I zwoławszy wszystkich znajomych Nuchima, puścił się z niemi przodem drogą, którą starosta jechać miał, spodziewając łatwiej przydybać gdzie w nocy, wśród lasu.
Tuśmy zastali Malepartę, ale jak widzimy, i tu jeszcze tak długo obmyślana miała go ominąć zemsta, porywać się na zgraję otaczającą podróżnych, z garstką ludzi, było niepodobna. Widział to Maleparta, rzucił z rozpaczy strzelbę o ziemię, puścił konia i siadł u ognia. Dumał długo, ale zniecierpliwiony porwał się nareszcie obłąkany prawie:
— Nie! nie! nie! — zakrzyczał — dłużej czekać nie mogę. Niech się co chce dzieje, niech zginę, ale dłużej nie wytrzymam.
To powiedziawszy porwał znowu strzelbę i przyrządziwszy ją drżącemi rękoma, wyciągnął jednę szukając konia.
— Panie starosto! — rzekł Nuchim, nie gubcie się!
— Daj mi pokój!
— A jeźli się gubić chcecie, zapłaćcież nam.
Odpasał trzos Maleparta i wysypał na śnieg pieniądze.
— Bierzcie z lichem co mam, niczego nie potrzebuję, tylko się pomścić.
— Byleście się tylko mogli pomścić.
— Muszę!
Zawołał i dosiadł konia, a nie pożegnawszy i skinieniem głowy nikogo, puścił się czwałem ku wielkiej drodze. Im bardziej do niej się zbliżał, tem serce mocniej mu biło. Stanął za sosną i rzucił okiem po gościńcu.
Nikogo.
Szukał śladów na śniegu, ale tyle ich tam było! Może przejechali już, pomyślał. A! to być nie może! Wszak ja ją muszę zabić!
I stał, stał godzinę i drugą, a za każdym szelestem odwracał się, za każdemi przesuwającemi się sankami chwytał strzelbę, i zawiedziony zwieszał głowę, bił, męczył konia ze złości.
Ku wieczorowi już się miało, gdy od strony, z której się podróżnych spodziewał, postrzegł nareszcie chciwemi oczyma czerniejący długi szereg sani i konnych. Zatrzymał duch, zębami nabił skałkę u fuzji, opatrzył ją i stał z wlepionemi oczyma usiłując rozpoznać powóz, w którym jechała żona. Powoli przesuwać się zaczęły sanie z kuchnią, czeladzią, dworem, nareszcie ukazała się kareta, ciągniona sześcią końmi w niejakiem oddaleniu od innych powozów.
Gwałtowniej uderzyło mu serce. W jednej chwili spiął konia, przeskoczył i zmierzywszy, wystrzelił. Konie rzuciły się w bok, ludzie krzyczeć poczęli, Maleparta zawrócił się chcąc uciekać, ale koń grzebiąc się w śniegu na zawrocie związał i upadł. Na huk wystrzału nadbiegli dworacy i leżącego na ziemi tłuc poczęli.
— Co to jest? kto to? Co?
Wołano zewsząd, z karety bojaźliwie ukazała się głowa kobiety i starca. Konie się zatrzymały.
— Zbójca! zbójca! — wołano.
W tem sługa, który pilnował Maleparty gdy go pod pozorem obłąkania więżono — zakrzyczał:
— To pan!
Na te słowa drzwiczki się otwarły i Zuzanna wychylając się, rozkazała:
— Związać! związać!
— To pan! — powtórzył sługa.
— Wsadzić go do drugich sań związanego! — zawołała głośniej Zuzanna.
— Kto ranny? — spytał starosta tchórzliwie.
— Nikt dzięki Bogu i mamy go w reku — odpowiedziała córka. — Nie puszczajcie go — krzyknęła do ludzi — związanego prowadźcie na saniach z nami, a pierwszy co słowo o tem piśnie, służbę utraci, jeźli nie gorzej. Ruszaj — dodała do furmana, zamykając drzwiczki i spuszczając firanki. — Ruszaj.
Strzał Maleparty pospieszny i nie wprawną ręką kierowany, przebił tylko deskę w karecie, i nikogo nietknąwszy, kula na wylot przeszła i utkwiła w śniegu o kilkadziesiąt kroków. Napróżno rozpaczliwie się broniąc, bił i szablą i ręką i rusznicą z kolei schwytany; ludzie porwawszy go z tyłu związali i w milczeniu rzucili na sanie. Koń wychwycił się i pobiegł w las wierzgając, a dwór w milczeniu popędził doganiając wyprzedzającą go karetę. Przez cały las wczwał lecieli wszyscy, lękając się nowej zasadzki.
Na noclegu w osobnej izbie umieszczono z rozkazu żony Malepartę, który ryczał z gniewu i złości całą noc. Nazajutrz rano nim słońce weszło, upakowano się do drogi i z widocznym ruszono pospiechem; ludzie szeptali między sobą, starosta i Zuzanna ponuro milczeli.
— Mamy go więc znowu w swoim ręku — odezwała się ku południowi Zuzanna. — Pan Bóg ocalił nas. Co teraz z nim poczniemy?
— Daj mi pokój — odpowiedział starosta: — samaś po większej części temu winna, myśl co masz zrobić, ja od wszystkiego ręce umywam.
— Potrzeba go zamknąć znowu — powiedziała Zuzanna — inaczej z życiem nawet bezpieczni być nie możemy.
— To się wymknie znowu! — rzekł z westchnieniem starosta.
— O! teraz ja sama będę go pilnować! szepnęła Zuzanna.
Ojciec wzruszył tylko ramionami.
Im więcej do Porajowa się zbliżali, tem pomimo pozornej swej obojętności, niespokojniejszą była Zuzanna. Tysiące myśli krążyło jej po głowie: wymyślała jakby się zapewnić że drugi raz nie wymknie się już Maleparta i stanęło na tem, aby go zamknąć w osobnej warownej baszcie, dotąd nie zamieszkanej oddawna. Nim przyjechali do domu, już rozkazy względem tego były wydane i posłaniec pobiegł przodem, aby przygotować więzienie Maleparty. On w odrętwieniu spoczywał w saniach, nie mówiąc słowa, tylko oczyma zbłąkanemi wodził po otaczających go ludziach i resztą zębów zgrzytał, jak dzikie zwierze, które na łowach pochwycą.





ROZDZIAŁ VI.

Smutny był powrót do Porajowa, któren starosta powitał łzawem wejrzeniem, a Zuzanna niecierpliwym rzutem oka. Nikt nie powitał przybywających na ganku, bo panna Katarzyna nie mogąca darować bratu i siostrzenicy urazy, jaką do nich miała, nawet przeciw nim nie wyszła. W milczeniu wysiedli i krzyk tylko przebudzonego ze snu dziecka, które do zamku wnoszono, przerwał ciszę ponurą. Sanie, które wiozły Malepartę zatrzymały się u starej baszty i słudzy wedle rozkazów pani, powiedli go po wschodach, do górnej komnaty, na prędce dla niego wyporządzonej. On dał się prowadzić mrucząc tylko pod nosem ponuro. Weszli do obszernej izby sklepionej, której dwa okna zabite były zewnątrz deskami, a jedno żelazną obwarowane kratą. Stół dębowy, ława z poręczem, stołek i tapczan sianem narzucony, składały cały sprzęt smutnej, wilgotnej, w zielone plamy na murach izby, w której czuć było, że dawno człowiek w niej nie postał. Po ścianach, z których tynki poopadały, znać jeszcze było obicie i obrazy. Na jednej tylko ciemny, w czarnych ramach, był ukrzyżowany Chrystus, wiszący przeciw łoża Maleparty. Drzwi izby dębowe, kute mocno, zamykały się zewnątrz na rygiel i drąg, któren wchodził w antaby, przytrzymywane kłódkami. Niegdyś była to izba gościnna, potem zbrojownia, nareszcie skarbiec; a gdy skarbów nie stało, pustka, teraz zeszło komnacie na więzienie. Maleparta obejrzał wilczym swym wzrokiem ten loch ciemny, ponury i smutny, i rozwiązany rzucił się na siano, nie patrząc co robili słudzy.
Jak tylko usłyszał brzęk kluczów i zamykanie drzwi warownych za sobą, pochwycił się z tapczana. Nikogo nie było, wstał sam jeden, pobiegł do okna. Wychodziło na gnijącej wody pełen kanał, teraz zamarzły i lśniący jak szkło, dwa drugie okna światła nie przepuszczały i przez szczeliny tylko świeciło się z nich. Oprócz krat były zabite deskami, które utrzymywały poprzeczne drągi. Obejrzawszy okna, przeszedł całą komnatę zaglądając w kąt każdy, zastanowił się próbując drzwi kutych, zajrzał do wystygłego komina i tylko co ogrzanego starego pieca, potem zdał się namyślać i znów rzucił się na łoże.
Nie tknął dnia tego przyniesionego mu jadła i na przemiany, to wstawał błądząc jak zwierz dziki po klatce, to kładł się znowu rycząc ze złości. Niekiedy chwytał siwe włosy i rwał je garściami. Ktoby go był widział w tej obłąkanej rozpaczy, przeląkłby się na widok tych oczów siwemi zasuniętych brwiami, a rzucających błyskawice, wychudłych policzków, zapadłych ust, dziwnie wykrzywionych i ruchów jego konwulsyjnych. Było w nim coś przypominającego razem dzikie zwierzę i szalonego człowieka. Szaleństwo też zimną swą dłoń wyciągało już po nad wyschły mózg starca, któren ucisnąć miało, czuł jakby ciężar żelaznych palców na czaszce; a w sercu druga taka ręka zdawała się szukać ostatka czucia, aby je niemiłosiernie wyciskać.
Dzień jeden, drugi i trzeci upłynął jednostajnie, bez zmiany żadnej. O jednej godzinie wnoszono mu jedzenie, odmykano i zamykano drzwi, stawiano wodę i ryglowano znowu. Oddalony stupot kroków dowodził, że na korytarzu stała warta.
Napróżno uwięziony chciał począć rozmowę z ludźmi przychodzącymi, żaden mu nie odpowiadał, przez okno nic widać nie było, prócz części starego wału zasypanego śniegiem, i zmarzłej wody w fosie. Stary konał w tem milczeniu jednostajnem, w tej niewoli, nad którą byłby teraz przeniósł swoją izdebkę warszawską, bo do niej przynajmniej głos ludzki dochodził. Tu sam był ze swoją przeszłością, z myślami, ze zgryzotami i niezaspokojoną zemstą, sam był w obliczu siebie bez nadziei wyrwania się, bez nadziei odmiany losu. Upływały tygodnie, miesiące a nic nowego nie zaszło; zawsze też same słyszał głosy, też same milczące, ponure i groźne widział twarze.
O jednej godzinie budził go daleki dzwonek zamkowy, wołający na modlitwę, na obiad i wieczerzę, czasem turkot powozu go doleciał, rozmowa ludzi przechodzących po wałach doszła i nic więcej — nic!
Ani żona, ani teść nie dowiadywali się do niego, nie przyszli, nie spytali, nie przysłali. W tem, co mu przysyłano nie znać było przychylnej lub choćby litościwej nawet ręki, dawano mu ostatki strawy, co jej niedogryźli ludzie — brudne pomyje kuchenne, chleb czarny, wodę mętną. W pogardliwem milczeniu znosił to wszystko i litości ani się już spodziewał, ani pragnął. Jedyną jego myślą było wymknąć się znowu, wyrwać raz jeszcze, ale zdawało się niepodobieństwem dopiąć tego, bo baszta była strzeżona pilnie i drzwi i okna żelazem kute.
Jednego poranku nadchodzącej wiosny, kiedy porajowski zamek osuty był mgłą gęstą, Maleparta poszedł do jednego okna, przez które trochę świata widać było. Teraz go mniej jeszcze niż kiedy zobaczył, bo bliższe tylko przedmioty rysowały się w wilgocią przesiękłem powietrzu. Przed nim był wał, po którego grzbiecie szła ścieżka; fosa zamarzła; dalej z mgły sterczały bezlistne jeszcze gałęzie drzew ogrodowych. Nikogo do koła — dzwonek kapliczny jęczał wołając na mszą.
Nagle wstrząsnął się Maleparta i z cicha wykrzyknął radośnie, chwycił za kratę żelazną i uderzył po szybach w ołów oprawnych, które zadźwięczały. Na ścieżce wiodącej przez fosę stał odarty, czarno zarastający, w płaszcz dziurawy obwinięty człowiek, któren oglądając się bacznie na wszystkie strony, podnosił nieśmiało głowę ku oknu. Postrzegł on Malepartę i położył palec na ustach, i zniknął kierując się ku zamkowi.
Więzień powiódł za nim okiem spragnionem i dyszał niespokojny.
— To on! to on, on mnie uwolni! on nie po co innego tu przyszedł.
Cały ten dzień strawił w oknie, bojąc się go na chwilę odstąpić, ale napróżno, bo Nuchim (on to był bowiem) więcej się nie pokazał. Nazajutrz i dni następnych stał ciągle trzymając się za kratę, i usłyszawszy tylko chód ludzi i odryglowanie drzwi, odstępował od niego na chwilę. Ale nikt się więcej nie ukazał. W tydzień znowu przeszedł po wałach Nuchim potrząsnął głową ku więźniowi i położywszy rękę na ustach zniknął. Co to miało znaczyć nie wiedział Maleparta, ale się spodziewał:
— Będę wolny! będę wolny! — wołał w duszy: on wie, że jeszcze mam zakopane pieniądze i dla nich mnie uwolni!
Ale żadnego kroku ku temu nie uczynił nikt i Maleparta zaczynał już rozpaczać znowu, gdy jednego dnia wpatrując się w twarz sługi przynoszącego mu jedzenie, poznał jednego z towarzyszów Nuchima. Rzucili na siebie okiem, ale był świadek, mówić do siebie nie mogli i tak się rozeszli. Nowa nadzieja wstąpiła w serce Maleparty. Nazajutrz ten sam człowiek przyszedł niosąc jedzenie, bez towarzysza.
— Na Boga — zawołał do niego więzień — niech mnie Nuchim uwolni, zapłacę mu co zechce!
— Tst! cicho! Do tego idzie! rzekł sługa i wyszedł mrucząc.
Ale znowu kilka dni się nie pokazał, Maleparta palił się niecierpliwością. Zwyczajnie raz tylko w dzień przychodzono z jedzeniem i odmykano drzwi, a przez resztę czasu słyszał tylko stąpanie wartownika w korytarzu. Jednego z następnych dni zdziwiło go, że wieczorem jednostajne stąpanie pod drzwiami ustało. Poszedł do okna, przemknął mu się Nuchim z palcem na ustach i zniknął w zmroku. Noc już zapadła, gdy znowu kroki zwyczajne dały się słyszeć w korytarzu. Maleparta nastawił ucha — zadzwoniono kluczami — podbiegł ku drzwiom — znowu cicho i noc płynie i ciemno w izbie i nic a nic nie słychać.
Rozpacz go porwała, rzucił się na łoże, wnurzył twarz w posłanie i dusił się gniewem, niecierpliwością i złością.
W tej chwili, jak zawsze gdy tracił nadzieję i dręczył się, a dręcząc pocieszał dziwnym sposobem, (wspomnieniem, jak drugich dawniej męczył); w tej chwili przyszły mu na myśl wszystkie obrazy przeszłości. Z kolei, począwszy od żebrzącego tułackiego życia, aż do śmierci Stanisława i Rózi. Nad głową jego olbrzymie rozwinęły się cienie ofiar. Wołał do nich: Los się za was pomścił i ja cierpię! i ja cierpię!
A czując w sercu mękę, przypominał męki drugich, męki swych ofiar, aby się niemi pocieszyć, przypominał płacz Rozalji, jęk ostatni Szczuki, śmiertelny krzyk upadającego w walce zdradliwej Górskiego. Te myśli któremi pasł swoje pragnienie zemsty, odurzały go na własną boleść. Nagle na szelest jakiś podniósł głowę i wielkim głosem wykrzyknął, chciał zakryć oczy, nie miał siły, pozostał jak słup nieruchomy.
Przed nim, jak w dniu weselnym, pod obrazem P. Jezusa, będącym naprzeciw łoża, stały rzędem tłumnie cienie wszystkich znajomych poległych w tej walce, którą wiódł połowę życia, bijąc się o nasycenie chciwości i namiętności podłych. Blado rysowały się na ścianie, którą zajmowały, zakrywając drzwi za sobą i otaczając do koła przestępcę. W tym milczącym mar tłumie poznawał Maleparta dawno zapomnianych ludzi, groźno patrzących na niego, tak jak patrzyli z nad ołtarza w chwili ślubu, jak patrzyli w izbie sypialnej. Jedni mieli rękę na sercu, drudzy na czole, inni wyciągali ją ku niemu, wyschłemi palcami nań skazując. Widzenie to było przerażające dla zbrodniarza, który drżeć począł, a oczu z niego odwrócić nie mógł. Pomimo przestrachu i drżenia, pomimo szumu w uszach i głowie, posłyszał jednak Maleparta stąpanie wyraźne pode drzwiami, brzęk kluczy i odryglowanie drzwi; chciał spojrzeć ku nim, ale za marami nic nie widział. Zdawało mu się że otwierano, chciał biedz domyślając się uwolnienia, nie mógł się ruszyć, między nim a drzwiami stały te mary straszliwe, zagradzając mu drogę.
Szeptanie i bliskie stąpanie dały mu się słyszeć wyraźniej niż wprzódy, ale oczów nie zwrócił z białych cieniów, stojących naprzeciw.
Nareszcie uczuł jakby go ktoś za rękę pochwycił i krzyknął.
— Cicho! to my przychodzim cię uwolnić!
Maleparta milczał.
— Chodź! — I pociągniono go za rękę, ale drżący i przerażony widzeniem, nie dał się wziąść; skurczył, oparł silnie i w miejscu pozostał.
— To ja! Nuchim! — rzekł głos — chodź, chodź prędzej, uciekajmy.
Zimny pot ściekał po czole Maleparty. Chciał iść a nie mógł, bo między nim a drzwiami nieprzełamana zapora. Odepchnął Nuchima i po cichu odpowiedział:
— Nie mogę, teraz nie mogę! nie mogę i głos mu w piersiach zamarł.
— Uciekaj!
— Nie mogę! nie chcę. Jutro.
— Ale jutro nie czas będzie: odbiliśmy zamki; postrzegą.
— Nie mogę! nie widzisz?
— Cóż mam widzieć? — rzekł żyd.
— Nie widzisz? Ot tu przed drzwiami wszyscy stoją i nie puszczają.
— Oszalałeś! prócz mnie, ciebie i moich w korytarzu rozstawionych, nikogo tu nie ma!
— A oni! oni! widzisz! wzięli się za ręce i bronią wyjść! Muszę zostać!
— Zwarjował! zawołał żyd spluwając ze złości — zwarjował! A! gdybym był to wiedział, nie byłbym dla niego szyi nadstawiał. I cofnął się szybko. Maleparta chwycił go konwulsyjnie za rękę.
— Poczekaj! zmiłuj się, nie idź, oni mnie tu zabiją! oni przyszli po zemstę.
— Więc uciekaj ze mną.
— Oni nie puszczą.
Żyd porwał się i uszedł kilka kroków.
— Idziesz czy nie?
— Miej litość, poczekaj! jak oni ustąpią, ja pójdę, poczekaj do świtu.
— Żeby mnie złapali!
Maleparta padł na łoże zamykając oczy. Nuchim spojrzał w ciemności, a nie słysząc głosu, klnąc odszedł, drzwi za sobą zostawując otwarte.
Kilkakroć w ciągu tej nocy zrywał się i chciał do nich biedz więzień, ale zawsze nieprzełamany mur stał między nim a niemi. Cienie nie ustępowały na chwilę. Nad świtem nadeszli ludzie zamkowi zastawszy drzwi otwarte, rygle połamane, drąg wyważony, nie zaglądając do izby nawet, pobiegli dać znać Zuzannie, że Maleparta uciekł. Właśnie przed blaskiem dnia znikły nocne mary, i odzyskując przytomność więzień rzucił się z łóżka ku drzwiom. Zastał je otworem stojące — wyszedł; ale jakby wytrzeźwiony z upojenia długiego, błąkać się począł w dziedzińcu, sam nie wiedząc co począć z sobą.
Trzeci to już raz pokazywały mu się postacie drugiego świata, i trzeci raz przestrach, zgryzota, obłąkanie porywały Malepartę, zapominającego o zemście.
W tej chwili wcale innem uczuciem biło mu serce — bał się znowu sprawiedliwości Bożej i kary, drżał przed wiecznością. Żądza zemsty ustępowała przed niepojętą bojaźnią, uciskającą serce, trzęsącą duszą całą.
Obłąkanego, oszalonego i drżącego ze strachu, spotkała Zuzanna, która na wieść o ucieczce biegła sama opatrzyć, jakim sposobem stać się to mogło. Zeszli się na wale zamkowym i oboje cofnęli. Ona poznając w tym zarosłym, dziko patrzącym, wychudłym starcu męża i zabójcę swego; on w tej kobiecie tak zmienionej życiem, niedawno jeszcze świeżą i dziewiczą Zuzannę. Ona chciała uciekać, on stanął jak wryty.
— Bierzcie go! Bierzcie go! oto jest! oto jest!!
Drżący Maleparta słowa się na to nie odezwał; chwilę jakby płomień zagorzał mu w sercu i zacisnął pięści, ale wnet znowu trząść się począł i bojaźń nocna opanowała go znowu.
— Posłuchaj mnie — zawołał — posłuchaj!
— Czego chcesz!
— Proszę cię, posłuchaj mnie!
— Boję się ciebie! — odpowiedziała Zuzanna, którą błagający i wylękły głos starca mimowolnie poruszył i upewnił. Człowiek co mówił takim głosem nie myślał już o zemście.
— Nie lękaj się! nic ci nie zrobię! Na wszystko zaklinam, nie zamykajcie mnie w tej izbie, ja tam umrę w mękach. Duchy się pokazują, też same! też same!
Zuzanna stała i patrzyła na niego, on obłąkanemi wodził oczyma i wyciągał ręce.
— Nie przystępuj! — zawołała.
— Nie lękaj się! Gdybym chciał zemsty, mógłbym się był rzucić dawno na ciebie i zdusić nimby ludzie nadbiegli. Żona cofnęła się na samą myśl niebezpieczeństwa.
— Nie lękaj się! nic ci nie zrobię. Nie chcę zemsty, nic nie chcę, tylko mnie nie zamykajcie samego!
— Kto ci drzwi otworzył?
— Przyjaciele, znajomi co mnie ratować chcieli; ale uciekać nie mogłem, bo oni stali i bronili wyjścia.
— Kto?
— Te cienie, te mary. Przysięgam ci, nie chcę zemsty nad tobą, puść mnie tylko wolno, pójdę, ucieknę. Ja tu żyć nie mogę.
Zuzanna stała nie wiedząc co począć.
— Miej litość nademną! rzekł znowu Maleparta — przysięgam że nic nie zrobię, puść mnie wolno! Nie jestem obłąkany, pójdę daleko, nie zobaczysz mnie więcej.
— Idź więc, idź gdzie chcesz! Idź — rzekła po chwili Zuzanna i pamiętaj, żem ci wszystko przebaczyła.
— I ja ci wszystko przebaczam! mruknął stary. — Pójdę, nie zobaczysz mnie więcej. Oni mnie gonią, muszę uciekać. Oni są za mną, słyszę jak idą, widzę jak mnie pokazują palcami.
To mówiąc rzucił się oglądając za siebie i popędził drogą.
Słudzy czekali rozkazu chcąc gonić uciekającego, ale Zuzanna zamyślona nic nie rzekła, wolnym krokiem powróciła do zamku i zamknęła się w swoim pokoju.
Po chwili obudzony starosta, któremu doniesiono o niepojętym dla nikogo wypadku, nadszedł rozpytać się u córki, co to wszystko znaczyć miało.
— Pozwoliłaś mu uciec?
— Pozwoliłam — odpowiedziała zamyślona — nie jest już niebezpiecznym. Zgryzoty sumienia go dręczą, powiada że mu się pokazują duchy, nie uciekał choć jacyś tam przyjaciele dla niego drzwi odbili i wyprowadzić go chcieli.
— Ale ten strach przejść może, a chęć zemsty powrócić?
— Nie! nie! — odparła Zuzanna — przebaczyliśmy sobie. Błagał mnie, aby go wypuścić, nie mogłam mu odmówić.
— Bodajbyś nie pożałowała tego — rzekł wzdychając starosta.
— Stało się, odpowiedziała Zuzanna.
Miedzy starostą i córką więcej już mowy nie było, wrócili do dawnego życia i baszta znowu pozostała pustą.
Życie na porajowskim zamku od powrotu z Warszawy było smutne i jednostajne. Zuzanna nudziła się szukając napróżno roztargnienia w nowych znajomościach. Tu nie tak łatwo było o nie jak w Warszawie i zaciągnione, nie odpowiadały życzeniom starościny. Na wsi znalazła ten świat staropolski, do którego obyczaje stolicy wszczepić się jeszcze nie dały, świat surowego oblicza, obyczajów patrjarchalnych, bogobojny i nie umiejący przebaczyć płochości. Młodzież nawet wiejska nie rozumiała słodkich wejrzeń pięknej jeszcze starościny, która rada nie rada musiała się ustatkować, ziewając. Nudziła się jak grzeczne dziecko, które nie swawoli wprawdzie, ale się męczy swoją grzecznością. Nareszcie poczęła już nawet przemyśliwać, jakby nazad do Warszawy wrócić. Nie dozwalały na to interesa, coraz w gorszym będące stanie. Majątki oddalone jedne od drugich, dane w ręce ludziom nieznajomym, coraz mniej czyniły, w końcu obciążone długami, całkiem prawie nic już nie dawały. Niektóre tradycjami pozabierali zawziętsi dłużnicy, inne trzymali dzierżawcy nic nie płacąc i co rok formując nowe pretensje. Zaczęło się wszystko pochylać ku upadkowi i z dziwną szybkością ku niemu biegło. Wkrótce wróciły długi na Porajów. Starosta straciwszy przez ciąg kilkuletniego pobytu w Warszawie dawne stosunki i wziętość u szlachty, która już sobie kogo innego za wodza i ulubieńca obrała, po stracie wszystkich nadziei, bolał, stękał i położył się wreszcie na sen wieczny. Nie płakała po nim córka, która się ujrzała przez to swobodniejszą jeszcze niż kiedykolwiek. Po staroście poszła niebawnie p. Katarzyna, usypiająca w tercjarskim habicie zakonu św. Franciszka, z famą wielkiej pobożności. Ostatnie lata jej życia były w istocie budujące, cała zajęła się sierotami, ubogiemi, modlitwą, chcąc pracowitością skuteczną lat kilku nagrodzić kilkudziesięciu. Zmarła spokojna i dziękując Bogu, że ją zachował od tego za mąż pójścia, które Zuzannę zgubiło.
Po śmierci ojca i ciotki, starościna pod pozorem wychowywania dziecięcia, wyprzedawszy się z kosztowności, zebrawszy co mogła z majętności męża i swojej, przedsięwzięła podróż do Paryża.
W istocie nie dla Alberta, ale dla siebie tam jechała; dwór zmniejszony i zaledwie przystojny otaczał ją w podróży, resztę rozpuściła. Porajów przedać chciała, ale się kupiec nie trafił, i rotmistrz, co się znowu nie wiedzieć zkąd zjawił w sam czas, podjął się nim rządzić. Pozbywając się ciężaru, chętnie mu Zuzanna zdała rządy zupełne, a on je z radością widoczną przyjął.
O Maleparcie nic słychać nie było — nie zgłosił się ani razu do żony i znowu wpadł jak w wodę.
Pani starościna przejechała Warszawę nie pokazując się nikomu, nie powitawszy dawnych swoich znajomych, i przenocowawszy tylko, nazajutrz puściła się w dalszą podróż.
Na granicy przybrała dla powagi, zwyczajem ówczesnym i dzisiejszym jeszcze tytuł hrabiny. Każdemu Polakowi zdaje się, że nosząc nad herbem swoim margrabiowską koronę, może gdy zechce tytułować się przynajmniej hrabią.[2]
Smutek towarzyszący wielce znudzonej starościnie, od jej wyjazdu z Warszawy, począł się rozbijać widokiem nowego całkiem świata i nadziejami Paryża, tej ziemi obiecanej ludzi, co chcą w kąpieli namiętności zanurzyć się pod szyję.
Ale na nieszczęście, Paryż w tej chwili nie był tem czem niedawno jeszcze go znano. W stolicy Francji wrzała rozpasana rewolucja, pomiatując słabym Ludwikiem XVI, na którego patrzała Europa z politowaniem zimnem, urągającem prawie, nie chcąc mu ręki wyciągnąć.
Gdy starościna wjeżdżała do Paryża, biedny Ludwik XVI przegrywał ostatnią ze swoim ludem walkę — a nad krajem wisiała chmura czarna w krwawe plamy, mająca się rozlać potokami krwi i łez.





ROZDZIAŁ VII.

Nie daleko od Lublina, jest na drodze do Zawieprzyc wiodącej zielona dąbrowa, środkiem której kręci się droga parowem idąca. Dwie ściany jaru tego okryte są zaroślami dębowemi i leszczyną poplątaną, u szyi jego w środek lasu wychodzącej, stoi murowana figura, z żelaznym krzyżem u wierzchu. W dwóch murowanego słupa kondygnacjach świecą dwa obrazy. Niżej Chrystusa ukrzyżowanego, wyżej Marji matki jego.
Niedaleko od figury są jeszcze ślady chaty pustelniczej, która była przyparta do starego dębu. Przed kilkudziesiąt laty zamieszkiwał ją starzec z długą siwą brodą i głową łysą, który tam jałmużny u przechodzących prosił, siedząc nad drogą i szepcząc modlitwy.
Znali go wszyscy w okolicy pod nazwiskiem starego Jana i nikt nie przeszedł, żeby mu grosza nie rzucił, lub kawałkiem chleba z nim się nie podzielił. Nie wiedziano zkąd się tam wziął, kto był, ale widząc go ciągle na modlitwie, większą część dnia klęczącego gołemi kolanami na twardej ziemi, przeciw krzyża, i zatopionego w rozmyślaniu, oblewającego się łzami, bijącego w piersi wyschłą ręką — każdy go szanował i litował się nad nim; każdy, choć nie prosił pustelnik, rzucał mu grosz pod nogi nie przerywając modlitwy, lub kładł chleb na progu chatki.
Jakakolwiek była roku pora, czy śnieg wiał zamiecią, czy słońce paliło lipcowe, stary zawsze pół dnia klęczał pod figurą, patrzając oczyma wypłakanemi na żelazny krzyż; bijąc się w piersi i łkając głośno. — Ubranie jego było z grubego sukna, podarte, sznur je prosty podpasywał, łysa głowa nie znała pokrycia. Rzadko widywano go siedzącego u progu chatki, a w ówczas głowę miał utuloną w ręce jakby płakał jeszcze, lub na świat patrzeć nie chciał.
W szałasie ulepionym z gałęzi i gliny, pokrytym gałęziami, ciasnym, bez podłogi, bez okna, był tylko dzban, którym z bliskiego źródła czerpał wodę i trochę słomy w kącie. Z dwóch gałęzi z kory odartych biały krzyż, przybity nade drzwiami, drugi i trzeci taki na przeciwnych ścianach, wisiały. Trochę węgli i popiołu dowodziły, że w jednym kącie szałasu ogień się czasem palił.
Zapytywany przez ciekawych starzec, odpowiadał krótko i jakby niechętnie, ale z największą pokorą; gdy mu przejeżdżający żydzi urągali, nigdy znaku niecierpliwości nie okazał; milczał na ich szyderstwa, jak milczał na zapytania i litujące się wyrazy.
W wielkie uroczystości kościelne, stary brał za kij i odmawiając modlitwy, boso szedł ku miastu, które mijał nie zatrzymując się, nie oglądając, wchodził do kościoła, padał w kruchcie krzyżem i przeleżawszy nabożeństwo, wracał jak przyszedł, nie podnosząc oczów na otaczający go tłum. Jałmużnę, którą mu dawano, rozdawał od siebie ubogim, zostawując tylko chleb sobie. Znali go też ubodzy i szanowali starego Jana, którego przechodzącego, gęstemi pokłony czcili. Nie raz chciano go w rękę całować, bo lud miał za świętego, pobożnego pustelnika z pod figury, ale nigdy nie dał sobie czci najmniejszej wyrządzić, powiadając:
— Niegodzienem największego grzesznika nóg ucałować.
Ta niesłychana pokora i ostrość życia, potwierdzała wieści chodzące o nim, że miewał widzenia i mógł robić cuda. Ilekroć jednak zażądano jego pomocy, modlitwy, odpowiadał:
— Módlcie się wy za mnie, ja za swoje grzechy, gdybym sto lat żył, odpłakać nie potrafię!
Zjawienie się tego pustelnika pod Lublinem, przed kilką laty, obudziło było uwagę wszystkich, gdyż temi już czasy rzadko widywano pobożnych, coby się na życie anachoretów poświęcali; lecz więcej jeszcze zaostrzyła się ciekawość, gdy nic o jego przeszłości dowiedzieć się nie było można. Czyniono domysły, napróżno, a pytano próżniej jeszcze, bo prócz imienia Jana, którem się nazwał, milczał na wszystko.
— Co wam ztąd przyjdzie, kto jestem? Grzesznik jak wy i gorszy od was wszystkich! Módlcie się za Jana!
Potem uporczywie milczał.
Uważali wszyscy, że mimo iż go nikt nie znał, nikt w okolicy nic nie wiedział zkąd przyszedł — starzec znał wielu, przemawiał do nich po imieniu i zdawał się znać doskonale, nie tylko sąsiednie wsie, do których drogi podróżnym wskazywał, ale miasto same.
Obchodząc kościoły w Wielki Piątek, szedł nigdy niepotykając nikogo, i nie mijając żadnego.
— Musi więc być tutejszy — mówiono. Ale na zapytanie odpowiadał po swojemu: — Jestem grzesznik jak wy, i tej samej ziemi mieszkaniec.
Mowa jego okazywała człowieka nie prostej konduity, i jakkolwiek mało mówił, widać było, że nie zawsze chodził w wytartej opończy i musiał pamiętać lepsze czasy. Niekiedy jakby przypadkiem wyrwało mu się słowo łacińskie i często widywano go modlącego się na księdze.
Co święto, chodząc do fary, spowiadał się, a po spowiedzi, dzień cały nic nie jedząc i nie pijąc, przepędzał w kościele. Dziady wyprowadzali go za kruchtę, gdy drzwi zamykano, naówczas czy słota była czy noc ciemna, szedł nazad do swojej pustelniczej chaty, i nazajutrz rano go widziano klęczącego u murowanej figury.
Z początku wielka przybyciem pustelnika obudziła się ciekawość i wezwała go władza duchowna, której tyle tylko co innym odpowiedział; nareszcie zapomniano o nim i dano mu pokój, przejeżdżający tylko rozpytywali go o drogę, którą im rozpowiadał i rzucali jałmużnę.
Tak lat kilka upłynęło.
Jednej nocy miesiąca października, słotnej i chłodnej, chmurnej i ciemnej, bez jednej gwiazdy na niebie, gdy wicher wył przeraźliwy, i gałęzie drzew trzeszczały, a reszta liści szeleszcząc spadała na ziemię obijana wiatrem i deszczem — w chacie pustelnika świeciło się mdłe światełko, dym z niej przez otwarte drzwiczki kłębami wychodził.
Na murowanej figurze odbijał się blask wychodzący z chatki i oświecał część drogi. Pomimo wycia wichru i szelestu gałęzi, słychać było jęczący głos modlącego się starca, któren się podnosił, to zniżał i płaczem przerywał.
Jakiś podróżny otulony w płaszcz ciemny, stanął u drzwi i ciekawie ucha nadstawił; a z chatki dawały się słyszeć ciągle, przerywane to burzą, to płaczem, wyrazy:
— Przebaczcie mi! przebaczcie! Nie stójcie przedemną! Ty Stanisławie nie pokazuj mi rany na głowie, noszę ją w sercu; ty żono nie odsłaniaj rozdartych piersi, poszarpałem moje; i ty wdowo nie popychaj córki, cień jej przytomny mi zawsze. A! to twarz blada Szczuki, i krwawa rana! Zlitujcie się nademną! zlitujcie! przestańcie stać mi przed oczyma, pokutowałem, pokutuję, płaczę, żałuję za wszystko! Przebaczcie mi. Nie stójcie przedemną!,
— W imie Ojca i Syna i Ducha Świętego, oddalcie się! A! stoją! Przyszli za Bożym rozkazem, nie odpędzę ich krzyżem! Zlitujcie się! zlitujcie! Weźcie mi życie! Zadługo je i tak noszę, za długo cierpię i wymodlić śmierci nie mogę i umrzeć nie potrafię. A! gdyby umrzeć!
Tu jęknął starzec, padł twarzą na ziemię i szlochał, potem podniósł się i modlić zaczął.
— Panie Boże, ulituj się nad nędzą moją i weź mnie z tego świata. Przyjmij pokutę moją, oddal z przed oczów te mary, niech nie widzę ich wejrzeń, ich ran, ich łez, niech mnie opuszczą nierozłączni towarzysze, Panie Boże, ulituj się nademną!
I znowu modlił się, podniósł głowę i zakrył oczy.
— Zawsze oni przedemną. Wszyscy i jednego nie brakuje, wszyscy, których zabiłem, zdradziłem! przedałem, zamęczyłem! Jeszcze płyną rany, jeszcze sączą się łzy. Tyle lat i wszystko jakby wczoraj się stało! Tyle lat pokuty i jednej plamy nie zmazałem, jednej nie starłem zgryzoty!
Począł się modlić po cichu i płakać znowu. Podróżny w ciemnym płaszczu stał ciągle u drzwi chaty, mimo deszczu i wichru, przykuty do progu ciekawością i strachem. Nareszcie widział jak stary powstał spokojniejszy po modlitwie i zdawał się Panu Bogu wznosząc ręce dziękować, oddychał.
— Tak! tak! czuję — mówił do siebie: — czuję że umrę: oni poszli. Sprawiedliwości Bożej, miłosierdziu Bożemu dosyć, bo za tyle grzechów, czemże moja pokuta? Umrę. Ich już nie ma przedemną — znikli! Dzięki ci miłosierny Panie! Chciałbym się wyspowiadać, chciałbym publiczną uczynić pokutę, jak były jawnemi grzechy, a nie mam siły zwlec się do miasta, nogi mi drżą i podnieść się na nie nie potrafię. Bóg łaskaw ześle mi kogo.
To mówiąc posłyszał parskanie koni u drzwi chaty i zawołał:
— Kto tam?
— Podróżny!
— Chrześcijanin? Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków. Amen.
— Dokąd jedziecie?
— Do Lublina.
— Dajcie mi ostatnią jałmużnę.
— Jakiejże chcecie?
— Jedźcie do Kapucynów i proście ojca Serafina, niech mnie przyjdzie wyspowiadać, czuję śmierć moją blizką; powiedzcie mu, że chcę spowiadać się przed ludem i odkryć imię moje, grzechy moje, aby okazać że nie ma bezkarności na ziemi, że nie ma szczęścia dla złych! Proście go odemnie, od Jana z pod figury. Uczyńcie to dla miłości Bożej!
— Głos wasz znajomy mi — rzekł podróżny.
— Jedźcie, jedźcie zaklinam! czuję chłód przeszywający mi ciało, to śmierć nadchodzi. Proście ojca Serafina, proście go odemnie! Niech pospiesza!
— Tyś ten, którego zwano w Lublinie Malepartą? — spytał podróżny — poznałem cię po głosie i po modlitwie, którą słyszałem.
Pustelnik westchnął.
— Nie wspominajcie przeszłości, którą bym rad zapomnieć na zawsze! Któż wy jesteście? Jeżeli jeden z tych com ich w grzesznem życiu mojem ukrzywdził, przebaczcie mi!
— Niech Bóg przebaczy, jak ja ci przebaczam!
— Kto jesteś?
— Na co ci wiedzieć! Jadę po ojca Serafina. Bóg z tobą!
I koń spięty ostrogami, poczwałował drogą ku miastu, a wkrótce burza i wicher tentent zagłuszyły.
Pustelnik został sam jeden, w kącie chaty leżąc na słomie, modlił się całą tę noc słuchając wichru burzy, szelestu liści, bicia deszczu w ściany, lękając się śmierci, której pożądał wprzódy a bał się teraz aby prędzej od ojca Serafina nie nadeszła. Wiatr wydmuchał ognisko i został w głębokich ciemnościach sam jeden, ale już widma, które go straszyły, nie ukazały się więcej: uczuł stygnące ciało, zamierające serce i sen jakiś cisnący się do oczów. Modlitwą go jednak póki mógł odpędzał, prosząc Boga, aby mu bez spowiedzi nie dał umrzeć.
Burza uciszyła się nadedniem, wypogodziło niebo jesienne, i słońce weszło zimne, blade, ale czyste. Stary wyglądał coraz ku drzwiom, podsłuchiwał czy nie nadchodzi oczekiwany ksiądz. Kilka wozów zaturkotało i przebiegły gościńcem, ale nikt się u chaty nie zastanowił.
Nareszcie w oddaleniu zadzwonił dzwonek maleńki, a na dźwięk jego podniósł się z łoża starzec i czołgając na ręku wypełznął przed chatę. Dzwonek ten oznajmywał mu przybycie oczekiwanego spowiednika. Coraz był bliżej, aż nareszcie ujrzał pustelnik poważnego kapucyna, przed którym biegł chłopiec z latarnią i dzwonkiem w ręku. Za kapucynem ciągnęło się długim sznurem pospólstwo, które na wieść ostatniej spowiedzi pustelnika tłumnie przybywało. Kobiety, starcy, dzieci, dorośli szli modląc się za kapucynem, a wszyscy poglądali niespokojnie ku chatce. Na progu jej postrzegli starca, który w pół klęczał, w pół leżał na ziemi i podniosłszy głowę, wyglądać się zdał niespokojnie.
Ujrzawszy ojca Serafina, pochylił się aż ku ziemi i tak pozostał.
Tłum w oddaleniu zebrał się u figury i głęboko milcząc oczekiwał końca spowiedzi, która długo, przerywana łkaniem i płaczem trwała. Była to spowiedź przedśmiertna, spowiedź z całego życia, ten uroczysty obrzęd katolickiego kościoła, który tak do głębi porusza. Człowiek spogląda w swoją przeszłość, dobywa z niej winy swoje i oskarżając się o nie w pokorze, czyni ostatni rozbrat z grzechem. Na wejściu w inny świat, obiecany, na którego otwarcie sobie nie zasłużył, upokarza się i uznaje niegodnym. Co to za widok, co za poruszający obrzęd.
U bramy życia witany błogosławieństwem, obleczony suknią białą niewinności, ukazuje ją zszarzaną i zbłoconą grzesznik, podartą i pokrwawioną — a kapłan obmytą łzami pokuty, wdziewa ją znowu na niego, tak śnieżną jak była. Obrzęd to pożegnania ze światem, rozczulający, i gdyby wszyscy nieprzyjaciele kościoła, mogli być przytomni konaniu jego synów — nie jeden z nich by się nawrócił. Konać z wiarą w przyszłość i zmazanie grzechów, nie jestże to zdejmować ze śmierci wszystko co w niej strasznego i przerażającego?
Spowiedź się skończyła, ksiądz Serafin powstał i w obliczu zgromadzonego tłumu dał ostatnie pomazanie starcowi; wszyscy z odkrytemi głowy klęczeli wśród drogi, a podnoszące się słońce oświeciło ten rozczulający widok, upokorzonego ludu, siwego pustelnika z wygasłemi już oczyma i drugiego starca, co go na drogę błogosławił.
— Teraz rzekł — podnosząc się pustelnik jakby mu siły przybyły — ostatnią jeszcze dopełnię ofiarę, pamięć moją obarczę wyznaniem winy i nikt z tych ludzi co tu przyszli, widzieć skon sprawiedliwego, nie odejdzie bez nauki, a wielu mną pogardzi! Muszę jednak pozbawić się ostatniej pociechy, pociechy wspomnienia dobrego u ludzi! Nie zasłużyłem na tę nagrodę od nich.
Podniósł się i wyszedł, lud co go widział ledwie się czołgającego przed spowiedzią, wielkim głosem wołać zaczął na cud.
— Nie cud to żaden — rzekł starzec stojąc pod figurą i opierając się o nią: — Bóg mi dał siły, abym ostatniemi słowy naukę skuteczną dla was zostawił. Widzieliście mnie dawniej i znali tutaj zatwardziałym grzesznikiem, bezwstydnym zbrodniarzem: potrzeba było, abyście widzieli pokutę za grzechy i przekonali się, że nawet na tym tu świecie zbrodnia bezkarną nie zostaje. Gryzie zbrodniarza sumienie, męczy pamięć, prześladują widma tych, których pokrzywdził na duszy, na ciele, na mieniu, na sławie.
— Ja jestem ten, któregoście znali, o którym słyszeliście tutaj. Zwano mnie Malepartą.
Tłum cały wykrzyknął dziwnym głosem, szmer dał się słyszeć, nareszcie uciekać poczęli, a on mówił dalej:
— Jawne były grzechy moje, jawna pokuta, ale nikt nie wie, com ucierpiał w sercu za winy moje. Niech mi to Bóg litościwy przyjmie i porachuje. Powiedźcie dzieciom waszym, że zły nabytek nie idzie w korzyść nigdy. Źle nabyta wziętość, majętność, sława, dostatki, rozwieją się bez korzyści i zostawią to co mnie zostawiły: łachman pokrywający utrapienie, zgryzoty, męki niewysłowione. Chwilę człowiek grzeszy, a pokutuje wieki!
— Módlcie się za mnie grzesznego, bo moja godzina przyszła, stanę przed Sędzią sprawiedliwym, a bodaj był miłosiernym duszy mojej.
— Amen! — zawołał ksiądz Serafin klękając i począł modlitwę, którą lud poruszony do żywego za nim powtarzał.
Starzec upadł pod figurą, wyczerpawszy ostatek siły, położył się z rękoma na krzyż złożonemi, zamknął oczy. Podano mu do rąk gromnicę i ojciec kapucyn począł modlitwy nad konającem.
Starzec długo jeszcze ustami poruszał, potem otworzył oczy, spojrzał na wypogodzone niebo, na ludzi otaczających, jakby świat cały żegnał i drżącą ręką kładnąc na piersi znak krzyża świętego, zamknął oczy na wieki.
— Wieczne odpocznienie racz mu dać Panie.
— A światłość wiekuista, niechaj mu świeci, niech odpoczywa w pokoju wiecznym. Amen.
Odpowiedział lud po cichu.
Ciekawi zbliżyli się wszyscy do ciała, które już zimne leżało u figury, a na twarzy pozostał jeszcze wyraz modlitwy i błagania, jaki miała w chwili rozstania duszy z ciałem.
Natychmiast ruszyli się niektórzy do miasta po trumnę, inni po pogrzebowe potrzeby, po księży. Wniesiono pustelnika do chaty, w której naprędce urządziwszy posłanie z liści, zarzucone płaszczem danym przez podróżnego, co nadjechał na ostatnie słowa starca — położono go na niem. Jedna świeca paliła się w głowach, a ojciec Serafin pokląkłszy odprawił modlitwy nad umarłym.
Tegoż wieczora tłum jeszcze liczniejszy z Lublina i okolic zebrał się u kamiennej figury; przybyli księża, chorągwie i cała pompa pogrzebowa, poświęcono grób w którym chciał spoczywać pustelnik.
Miejsce to było, w którem przed kilkunastu laty zasadzał się na życie nieprzyjaciela, i pogrzeb w niem był pokutą, jak życie tu było dobrowolnem upokorzeniem, dobrowolnie zadaną sobie męczarnią.
Żadnej nie było mowy na pogrzebie, ale mnogość ludu, ale łez wiele i modlitwy wiele. Cztery żółte deszczki wyschłe ciało starca zamknęły — położył się w nich jak skonał z rękami złożonemi na piersi i usty co się zawarły w modlitwie. Nad grobem zrzucono stos gałęzi i teraz jeszcze pobożni odmawiając pacierze za duszę pustelnika Jana, na pamiątkę jego po gałązce zielonej na mogiłę rzucają.
U ludu okolicznego została pamięć Maleparty i ojca Jana pustelnika, opowiadają o nich w Lublinie; a nie mogąc grzesznika z pokutnikiem pogodzić, najczęściej mają ich za dwóch oddzielnych ludzi. Grób pustelnika jest w wielkiem poszanowaniu u ludu, co w rocznicę jego śmierci dawniej odprawiał pielgrzymki do figury. Teraz ten zwyczaj, jak wiele dawnych poczciwych naszych zwyczajów, ustał, pamięć jednak żyje u ludu, i choć figura zmieniła się w stos gruzów, choć chatka upadła i na jej miejscu biały tylko krzyż pobożny ktoś postawił, choć nie wiedzą kto był ojciec Jan pustelnik, jednak o nim starsi prawią młodszym, a przejeżdżając przez jar, każdy zdejmuje czapkę i odmawia:
Wieczne odpocznienie.





ROZDZIAŁ VIII.
Zakończenie.

Paryż w ostatnich latach XVIII. wieku wystawiał widok bezprzykładny w dziejach świata, ludzi co postradawszy przytomność, uczucie, przyzwoitość i godność własną, oszaleni, rwali wszystkie węzły wiążące ich z przeszłością i z bliźniemi, węzły wiary, pamiątek, praw i zwyczajów. Runęły naprzód instytucje, padli ludzie co ich strzegli, potem cały dawny porządek, wszystkie stopniowania towarzyskie, nareszcie wiara ojców, pamiątki po nich. Gruzy walono na gruzy, jakby się lękano, że ich jeszcze mało, że jeszcze nie dość na zawalenie ogromnej przeszłości, na zabicie pamiątek — zalano je strumieniem krwi ludzkiej, zarzucono stosami trupów i popiołów. Począwszy od żebraka, do króla, każdy drżał o życie swoje, nie wiedząc za co je wezmą, a bojąc się, aby i ono nie było potrzebne na posadę nowego porządku.
Gdybyśmy nie byli o ścianę jeszcze od tych czasów, gdyby nie żyli ci, co je pamiętają, gdyby tysiąc świadectw nie składało się na potwierdzenie historycznej prawdy: wzięlibyśmy te saturnalja wielkiego narodu za okropny wymysł tych, co je pamięci i wzgardzie potomków podali. Niestety, niepodobna nie wierzyć dowiedzionemu!!
W życiu ludów i historji świata mało jest kart tak dziwnych, tak nieludzkich, tak niewytłómaczonych, mało jest szaleństw straszniejszych. Okrucieństwa i szały Nerona, Kaliguli, Domicyana, prędzej się wytłómaczyć, prędzej pojąć dają. Jeden człowiek mógł dostać zawrotu głowy, pragnienia krwi, żądzy męczarni braci; ale żeby naród cały sympatyzował ze zbrodnią, co lejąc krew, na niej chciała budować nowy jakiś porządek, nowe wymarzone po pijanu instytucje, jest to prawie nie do uwierzenia!
Chwila to znacząca w dziejach świata, czarna, straszna a wielka, na jej tle ognistem i krwawem powstają cienie wielkich ludzi, męczenników, bohaterów, jakich wieki wydać nie potrafiły, wyrobiła je w swojem łonie rewolucja. Prości ludzie znajdują siły iść na śmierć z uśmiechem na ustach, kobiety nie lękają się gilotyny i wyprzedzają do niej, dzieci nawet zmężniały w jednej chwili i łzy nie wylawszy, siadają do wózka, co je wiezie ku wieczności. Wszyscy znajdują odwagę przed śmiercią, powiedzieć prawdę, nie modlą się o życie, wyglądają końca jego z upragnieniem. Jeźli kiedy to w tej chwili ocenić można było dobrodziejstwa wiary. Wszyscy co ją mieli, szli na śmierć, jako pierwsi chrześcijanie, spokojni, pogodnego czoła, uśmiechniętego oblicza; a ci co się jej zaparli, przerażeni, szukali w ostatniej chwili księdza, bo czuli, że bez nadziei wieczności, śmierć by dla nich nadto przerażającą była. Arcybiskup odstępca, co zgorszył wszystkich, stając przed konwencją ze swem bluźnierczem wyznaniem, skazany na śmierć wkrótce potem, spowiadał się na piśmie i prosił o rozgrzeszenie. Mało było tak zatwardziałych, coby idąc pod gilotynę, nie podnieśli myśli ku Bogu. Powtarzam, chwila ta we Francji, kiedy się kraj cały zaparł swej wiary, przez usta oszalałych zbrodniarzy — była dla niej chwilą tryumfu.
Ulice Paryża wystawiały widok osobliwy. Zalane hałastrą najdziwaczniejszych ubiorów i postaci, hałastrą co się wylęgła z rewolucji, jak ze zgnilizny robactwo, co wzięła się nie wiedzieć zkąd i nie wiedzieć gdzie znikła — szumiały, wrzały i ryczały dzień i noc. Tłumy otaczały pałac w którym zasiadała konwencja, grając swój krwawy i pamiętny dramat — drugie zbierały się u ratusza (Hotel de Vill), inne biegały nosząc to głowy zamordowanych mniemanych nieprzyjaciół ludu, to wlokąc po rynsztokach trupy nienawistnych, a wczoraj jeszcze ubóstwianych ludzi; to towarzysząc uroczyście obwodzonym po mieście żywym posągom, dwóch królujących Bogiń, Bogiń wydartych kulisom i doskonale reprezentujących ówczesną wolność i rewolucyjny rozum[3].

Sławne rybaczki paryzkie, pijane, rozczochrane, śpiewając
Ça ira!
tańcowały po ulicach, a komu nie chciało się podać ręki osmolonym tancerkom, wisiał na latarni. Zatrzymywano ludzi, których się mina nie podobała, strój zdał podejrzany, chód zbyt szybki lub powolny, zatrzymywano tych co nie mieli przy sobie karty bezpieczeństwa, zatrzymywano nieprzyjaciół, aby się ich pozbyć na prędce. Zamięszanie, postrach, niepewność o siebie, o familją, o życie, o majętność, panował wszędzie. Można było będąc tylko podejrzanym o podejrzenie (suspect d'étre suspect) pójść pod gilotynę. Rynsztoki płynęły krwią, na latarniach wisiały trupy, a w teatrze grano wesołe komedyjki, a w konwencji prawiono o prawach natury i o oswobodzeniu rodzaju ludzkiego!! Straszniejszego dramatu razem nie odegrał nigdy lud żaden, nie wymarzył artysta. Było to samobójstwo moralne, powolne i niewytłómaczone; Paryż był głową i ręką razem co w serce przeszłości, w serce narodu biła uporczywie, zajadle, wściekle i śmiała się widząc krew lejącą strumieniem.

Ci co mogli uciekali z Paryża tchórzliwie, bezwstydnie, zostawując na pastwę wszystkich co za nimi zostali, woląc unosić na wygnanie głowy, niż bronić się do ostatka szlachetnie i zapobiedz złemu.
Starościna, którąśmy widzieli wyjeżdżającą z Polski, w chwili tej właśnie przybyła do Paryża, kiedy on się wyludniał. Poznała ona po niewczasie, że nie było tu już co robić kobiecie szukającej zabawy i świata, ale w pierwszej chwili i jej jak innym się zdało, że saturnalia poczęte skończą się prędko, że emigranci powrócą i czapkami zarzucą hałastrę rewolucyjną. Tak się odgrażali wszyscy, co wynosili się z Francji, aby grać, pić, a ostatki przeputawszy żebrać za granicą.
Przybywszy do Paryża, zastała go starościna wcale innym, niż się spodziewała. Paryż wrzał, kipiał, szumiał i niecierpliwie rwał słabe więzy ostatnie. Chciała już powracać do kraju, gdy poczynione na prędce znajomości, chwilę ją jeszcze wstrzymały. Miała ona listy do kilku znanych w Polsce domów, co jeszcze nie emigrowały, odwiedziła je i razem z niemi ciesząc się nadzieją rychłego uspokojenia, pozostała. — Młody jakiś Hrabia pierwszy się złapał w sidła Zuzanny, dał uwieść słodkim jej słówkom, wymownym oczom i na wyjeździe za granicę, pozostał dla niej kryjąc się w Paryżu.
Tymczasem rewolucja brała górę; sądzono Ludwika XVI., lub jak go w ówczas nazwano, Ludwika Capet, sądzono wszystkich arystokratów, i arystokratki, łapano podejrzanych, a gilotyna rysowała się już na chmurnem niebie rewolucyjnem. Starościna przerażona losem ofiar septembrowych, chciała już uciekać; ale ucieczka codzień stawała się trudniejszą i hrabia ukrywać się także musiał i oboje nazwiska tylko przemienili. Odprawiwszy sług i pozostawszy z jednym zaufanym starym nieboszczyka Poraja pokojowcem; Zuzanna przeniosła się na mieszkanie w jednę z najplugawszych ulic Paryża, najciemniejszy kąt brudnego domu. Hrabia, który sam jeden z całej swej familji dla Zuzanny pozostał w tymże domu na dole w rzemieślniczej bluzie, udawał prostego wyrobnika, chociaż w nim i ręce i ton mowy i charakter twarzy wydawały wielce jednego z tak zwanych naówczas çi-devant. Ukryci, ostatkami przywiezionych z Polski pieniędzy żyli dość długo i zaczynali już myśleć, że burza przejdzie nietknąwszy ich. Ale nim burza, dotknęła ich nędza. — Hrabia stracił wszystko co miał, Zuzanna przedała resztki swego: wyczerpały się źródła, znajomi, krewni, przyjaciele byli za Renem. Trzeba było począć pracować na życie. A cóż to jest pracować dla tych, co wyobrażenia pracy nie mają i nic nie umieją??
Pierwszy stary Maciej, pokojowiec starosty, o pracy pomyślał; wdział on suknią tragarza i stanął na węgle ulicy, oczekując roboty. On jeden żywił z początku wszystkich: potem młody hrabia, któren dla zabawki niegdy uczył się toczyć, postarał się o robotę u tokarza, mieszkającego niedaleko. Nareszcie starościna została szwaczką utrzymującej magazyn strojów modystki. Ale tu ciężko było grosz zapracować, bo kokarda rewolucyjna była długo jedynym strojem Paryżanek. Nędza blada, okropna nędza, zajrzała im w oczy, hrabia pokłóciwszy się z majstrem, poznany od kogoś na ulicy, ledwo mając czas pożegnać starościnę, zniknął z Paryża. Została sama — okropnie sama, bo stary Maciej wyszedłszy jednego ranku, stratowany końmi czy ludźmi, lub zbłąkawszy się gdzieś nie wrócił. Płakała poglądając na dziecię, które się do niej uśmiechało, drżąc o nie. Nareszcie sprzedawszy ostatek mniej potrzebnych rzeczy i trochę mając grosza, starościna postanowiła uciekać pieszo z Paryża. Ale zaledwie wyszła w ulicę, gdy ją owionął gwar, szum, zamięszanie, postrach ścisnął serce i rozpaczając wróciła nazad do swojej izdebki, łamiąc ręce i nie wiedząc co począć z sobą. Póki było za co kupić chleba i trochę mleka sobie i dziecięciu, siedziała w izdebce, głód ją nareszcie z niej wypędził.
Straszno powiedzieć, do czego doszła potem ta kobieta, którą rozpacz rzuciła w tłum szui ulicznej, między zgraję pijaną namiętnościami wszystkiemi. Kochanka wodzów tłumu, towarzyszka piekielnych ich rozpusty, starościna chleb wydarty na ulicy z rąk przechodniom, ze sklepów piekarzy, nosiła z początku dziecięciu, potem zapomniała o niem, i nie wróciła już do niego. Walała się w tłumie, aż poznana przez kogoś z dawnych swych sług, wydana, uwięziona, poszła z innemi pod gilotynę i śmiejąc się szalonym śmiechem, umarła.
Szczęściem dla dziecięcia, stary Maciej który był kilka dni przytrzymany, i ledwie się z rąk zajadłej szui wyrwać potrafił, powrócił tegoż dnia do domu, kiedy Zuzanna o nim i o dziecięciu zapomniała. Z westchnieniem wziął Alberta na ręce i czekał na matkę; czekał, wyglądał, ale napróżno. Piątego czy szóstego dnia, okrywszy dziecię wyszedł z niem na miasto myśląc mimo wieku, dostać się jeszcze o żebranym chlebie do kraju. — Zaplątawszy się w ulicach, trafił pociągniony tłumem na plac, którego środek zajmowała Bogini gilotyna. Lud ją otaczał plaskając w ręce, rycząc, śmiejąc się i śpiewając swoje ulubione Ca ira!
Właśnie i wózek nadjeżdżał turkocząc, a na nim powiązane ofiary, tego dnia wyznaczone na pastwę śmierci. Stary Maciej zatrzymał się, strachem i ciekawością do miejsca przykuty, obłąkanym wzrokiem patrzał na tych co z zimną krwią wstępowali na deski, aby z nich nie zejść więcej. Byli tam starcy i młode dziewczęta i zgrzybiałe matrony. Jedni modlili się, drudzy śpiewali, inni klęli i narzekali, a chcących mówić do ludu, głos głuszyły bębny gwardji municypalnej.
Patrzał Maciej, a potem nagle zakrył oczy dziecięciu, co same nie wiedząc czego płakało. Na rusztowanie wstępowała Zuzanna z piosnką na ustach, pijana, z rozpuszczonym włosem, odsłonioną piersią i położyła białą szyję na klocu, a głowa odcięta potoczyła się łypiąc otwartemi oczyma.
Stary sługa uciekał nie oglądając się z miasta, przebył Francją o żebranym chlebie, przeszedł Niemcy i nareszcie ucałował płacząc ziemię polską. Tu już znalazł znajomych i przyjaciół, ale pomoc ich była bezskuteczna i obojętną dłonią rzucana. Jedni zapierali się znajomości starosty, drudzy ledwie sobie go przypominając, zbywali starego sługę gołą litością. Książe Kazimierz, do którego drzwi zapukał Maciej, dał mu ledwie, i to przez sługę, kilka czerwonych złotych na drogę. Dowiedziawszy się o losie starościny, pokiwał tylko głową.
Na najętym wozie wjechał płacząc poczciwy stary do Porajowskiego zamku, tuląc przy sobie dziecinę. Zbiegli się ludzie, wszedł zgrzybiały i pijaństwem dobity już rotmistrz, który się chwiał na nogach, nie puszczając flaszy od rana do nocy. Dowiedziawszy się o przyjeździe sługi i dziecięcia wielce się tem zafrasował. Wyobrażał on już siebie dziedzicem majętności Porajów i nie chciał wierzyć aby to dziecko miało być starościny synem. Zfukał Macieja i przepędził, a choć starzy słudzy płakali patrząc na to i odgrażali się na rotmistrza, nie mogli zatrzymać w zamku dziedzica, bo więcej niż p. Atanazego, lękali się młodej jego żony, co i nim i niemi rządziła. Wypchnięty z Porajowa udał się stary sługa do sąsiedniej szlachty, niegdy przyjaciół starosty Poraja; ale długo nikt podjąć się nie chciał sprawy sieroty. Nareszcie jeden litościwszy przyjął do siebie Macieja i dziecię; uczyniono kroki prawne dla odzyskania własności Alberta. Tysiące okazało się trudności, bo dłużnicy ojczystą majętność całkiem już byli prawie posiedli i zagmatwali tak resztę jej, że odzyskać było prawie niepodobna.
Zwrócono się więc do Porajowa i po długim, uciążliwym procesie, któren wygrano, ustąpiwszy rotmistrzowi dwie wsie z klucza, a trzecią sprzedawszy na koszta procesu, pozostał dla Alberta sam zamek z miasteczkiem i wsią jedną, obciążony długiem jeszcze.
Jakie było wychowanie sieroty? Łatwo się domyślicie. Dzieckiem wychowywał się jak los nadarzył, a dorósłszy jak sam chciał, i jak mu namiętności radziły. Ledwie dorosły, resztę majętności na rozpuście stracił — przyszła chwila, że i zamek i wieś i miasteczko zabrali żydzi i lichwiarze. Albert poszedł służyć do wojska, i miał szczęście zginąć w jednej z potyczek, co oręż nasz w ostatnich czasach wsławiły.
A starzy co patrzali na wzniesienie Maleparty lub słyszeli o nim, powtórzyli nie raz, dowiedziawszy się losu syna poczciwe nasze staropolskie przysłowie:

Maleparta — do czarta.
KONIEC TOMU CZWARTEGO I OSTATNIEGO.





  1. Péché mignon — i t. p.
  2. Nic jednak pewniejszego nad to, że prawdziwie polskich (nie z cudzoziemskim tytułem) komesów jest ledwie kilka rodzin, a najznakomitsze wygasły. Późniejsze hrabiostwa są po większej części albo nie wiedzieć jak abusive przybrane, a zwyczajem długim przywiązane do nazwisk, albo nadane za pieniądze lub zasługi od cesarzów niemieckich.
  3. Dupe Raison et Liberté. — Wśród tej swobody niewolno było mieć zdania własnego, a pod panowaniem rozumu popełniło się najwięcej olbrzymich szaleństw.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.