Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom IV.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gradzając mu drogę.
Szeptanie i bliskie stąpanie dały mu się słyszeć wyraźniej niż wprzódy, ale oczów nie zwrócił z białych cieniów, stojących naprzeciw.
Nareszcie uczuł jakby go ktoś za rękę pochwycił i krzyknął.
— Cicho! to my przychodzim cię uwolnić!
Maleparta milczał.
— Chodź! — I pociągniono go za rękę, ale drżący i przerażony widzeniem, nie dał się wziąść; skurczył, oparł silnie i w miejscu pozostał.
— To ja! Nuchim! — rzekł głos — chodź, chodź prędzej, uciekajmy.
Zimny pot ściekał po czole Maleparty. Chciał iść a nie mógł, bo między nim a drzwiami nieprzełamana zapora. Odepchnął Nuchima i po cichu odpowiedział:
— Nie mogę, teraz nie mogę! nie mogę i głos mu w piersiach zamarł.
— Uciekaj!
— Nie mogę! nie chcę. Jutro.
— Ale jutro nie czas będzie: odbiliśmy zamki; postrzegą.
— Nie mogę! nie widzisz?
— Cóż mam widzieć? — rzekł żyd.
— Nie widzisz? Ot tu przed drzwiami wszyscy stoją i nie puszczają.
— Oszalałeś! prócz mnie, ciebie i moich w korytarzu rozstawionych, nikogo tu nie ma!
— A oni! oni! widzisz! wzięli się za ręce i bronią wyjść! Muszę zostać!
— Zwarjował! zawołał żyd spluwając ze złości — zwarjował! A! gdybym był to wiedział, nie byłbym dla niego szyi nadstawiał. I cofnął się szybko. Maleparta chwycił go konwulsyjnie za rękę.
— Poczekaj! zmiłuj się, nie idź, oni mnie tu zabiją! oni przyszli po zemstę.
— Więc uciekaj ze mną.
— Oni nie puszczą.
Żyd porwał się i uszedł kilka kroków.