Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom IV.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

poselstwa. Milczący, obojętny, z osłupiałym wzrokiem, usty wpadłemi, dawał się wieść gdzie chciano, robić z sobą co się otaczającym podobało; myśli jego zdawały się być na innym gdzieś świecie. Robak sumienia toczył go powoli.
Jedna żona tylko wiedziała, co się z nim działo, co go do tej odrętwiałości i zobojętnienia przywiodło; ale gdy jej ojciec nawet pytał i zaklinał, aby mu wytłómaczyła co się stało Maleparcie, ona uśmiechając się odpowiadała:
— Alboż ja wiem! albo on mi co mówi? Widać że życiem się zmęczył, może chory?
Starosta zaproponował lekarza, mecenas potrząsł głową.
— Nic mi doktor nie pomoże.
— Ale co ci jest?
— Nic mi nie jest.
— Zkądże ten smutek, który ci na czole od dnia wesela osiadł?
— A znaliście mnie wprzódy?
— Jednakże widzę różnicę. Taicie się z czemś przedemną?
Obarczony pytaniami, mecanas w końcu milczał uparcie i nie chciał na nic odpowiadać.
Życie jego w Warszawie było jednem z najsmutniejszych, przepędzał je na samotnej włóczędze, na dumaniu w małej izdebce, którą mu żona wyznaczyła na końcu domu, wreszcie na nielicznych odwiedzinach u ludzi, którym go teść gwałtem prezentował. Teść bowiem chlubił się ze swych stosunków w Warszawie, i nie darmo, wszyscy go znali prawie, przyjmowali wszyscy, ale z tą zimną, a na pozór nadskakującą grzecznością pańską. Wszyscy po cichu potem śmieli się z niego. Mało kto z serdecznych owych przyjaciół starosty w Warszawie wiedział jego nazwisko, twarz tylko, spotykając ją wszędzie nauczono się witać uśmiechem. Bywał wprawdzie po najpierwszych domach stolicy, na dworze nawet młodego króla, ale wszędzie zarówno, choć nie śmiano mu powiedzieć, że był niepotrzebny,