Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom IV.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wały tygodnie, miesiące a nic nowego nie zaszło; zawsze też same słyszał głosy, też same milczące, ponure i groźne widział twarze.
O jednej godzinie budził go daleki dzwonek zamkowy, wołający na modlitwę, na obiad i wieczerzę, czasem turkot powozu go doleciał, rozmowa ludzi przechodzących po wałach doszła i nic więcej — nic!
Ani żona, ani teść nie dowiadywali się do niego, nie przyszli, nie spytali, nie przysłali. W tem, co mu przysyłano nie znać było przychylnej lub choćby litościwej nawet ręki, dawano mu ostatki strawy, co jej niedogryźli ludzie — brudne pomyje kuchenne, chleb czarny, wodę mętną. W pogardliwem milczeniu znosił to wszystko i litości ani się już spodziewał, ani pragnął. Jedyną jego myślą było wymknąć się znowu, wyrwać raz jeszcze, ale zdawało się niepodobieństwem dopiąć tego, bo baszta była strzeżona pilnie i drzwi i okna żelazem kute.
Jednego poranku nadchodzącej wiosny, kiedy porajowski zamek osuty był mgłą gęstą, Maleparta poszedł do jednego okna, przez które trochę świata widać było. Teraz go mniej jeszcze niż kiedy zobaczył, bo bliższe tylko przedmioty rysowały się w wilgocią przesiękłem powietrzu. Przed nim był wał, po którego grzbiecie szła ścieżka; fosa zamarzła; dalej z mgły sterczały bezlistne jeszcze gałęzie drzew ogrodowych. Nikogo do koła — dzwonek kapliczny jęczał wołając na mszą.
Nagle wstrząsnął się Maleparta i z cicha wykrzyknął radośnie, chwycił za kratę żelazną i uderzył po szybach w ołów oprawnych, które zadźwięczały. Na ścieżce wiodącej przez fosę stał odarty, czarno zarastający, w płaszcz dziurawy obwinięty człowiek, któren oglądając się bacznie na wszystkie strony, podnosił nieśmiało głowę ku oknu. Postrzegł on Malepartę i położył palec na ustach, i zniknął kierując się ku zamkowi.
Więzień powiódł za nim okiem spragnionem i dyszał niespokojny.
— To on! to on, on mnie uwolni! on nie po co in-