Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom IV.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchajcie — rzekł mu — wy nie wiecie i jesteście tylko narzędziem żony mojej, która chce mnie więzić, aby się pozbyć przytomności natrętnej świadka, a może zemsty człowieka mającego do niej prawo.
— Hm! co? — spytał przysuwając się doktor i składając ręce na gałce złoconej laski — co mówicie?
— Nie prawdaż doktorze — rzekł Maleparta — że trudno wam dostrzedz we mnie obłąkanie, które żona tylko wmawia w ciebie?
— Hm! hm! — I doktor potrząsł głową podsłuchując ciekawie.
— Wiedzcie, że nigdy obłąkanym nie byłem, chyba w tej chwili, kiedym się mścić porwał mojej zniewagi!
— Jakiej zniewagi? — spytał doktor.
— Żona mnie zdradzała z tym łotrem księciem Kazimierzem, któregom dobrze po plecach poznaczył, a jednak wylizał się i znowu tu chodzi.
W pół wierząc, w pół nie wierząc, doktor Julius słuchał, biorąc po troszę tabakę, otrząsając ją z mankietków i poprawiając ogromnego brylantowego sygneta.
— Na miłość Boga, doktorze — dodał Maleparta — wyrwijcie mnie z rąk żony i z tej niewoli! Oni mnie zabiją tem więzieniem!
— Jak będziecie zdrowi, to was wypuszczę.
— Nigdy, doktorze, ty ich nie znasz.
— Teraz nie mogę. Żona starosty codzień mi z prawdziwym smutkiem powiada, że masz akcesa w różnych porach dnia, najwięcej wieczorem i śmiejesz się, krzyczysz, wołasz!
— Trzebaby być z kamienia, aby nie oszaleć doktorze — zawołał Maleparta. — Przez tę ścianę odemnie tylko, pokój żony, słyszę głos jej kochanka, słyszę ich śmiechy, ich mowy o mnie.
Doktor pokręcił głową.
— Na Boga doktorze, każ mi zdjąć ten kaftan, wszak nie porywam się do nikogo.
— Trzeba spytać starościny.
— Ona nigdy nie pozwoli.
— Ja myślę przeciwnie.