Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Maleparta tom IV.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

glądał na podupadłego szlachcica, niewiele się, jak zdawało, troszcząc o jałmużnę, o którą jakby dla formy poprosił, stanął na uboczu i uważnie patrzał. Podszedł ku drzwiom karczmy, zajrzał jeszcze przez nie i wtuliwszy wytartą czapkę na uszy, puścił się szybkim krokiem w las.
Uszedłszy kilka set kroków, zbił się z wielkiej drogi i puścił mało udeptaną ścieżką, wiodącą pomiędzy gęste zarośla. Po kwandransie może drogi zastanowił się u starego dębu, od którego wypruchniałego pnia gęsty dym podnosił się w górę. Na około siedzieli kilku ludzi w kożuchach i opończach z prostego sukna. Pomiędzy niemi z twarzą wyżółkłą, bladą, wyniszczony, zarosły, ze zgasłemi oczyma, sinemi wargami, siedział zgarbiony, schylony we dwoje i grzejący się najbliżej ogniska, człowiek. Próżne miejsce do koła zostawione dowodziło, że go towarzysze szanowali, on milczał i oni nie śmieli milczenia przerywać. Na skrzyp śniegu pod butami przybywającego, siwy podniósł głowę, nastawił uszy, oczy wytrzeszczył i zawołał:
— To ty Nuchim?
— To ja!
— A cóż! czy to oni?
— Niezawodnie.
— Nie zwiódł nas wiec arędarz?
— Nie, sam na swoje oczy ich widziałem, poznałem, jestem pewny że oni, ale jadą ludnie.
Siwy się skrzywił dziwnie, a potem spytał:
— I cóż z tego?
— Napadać ich, nie byłoby rozumnie.
— Alboż ci kto mówi, że rozumnego co robić mamy?
— Niebezpiecznie — rzekł pierwszy — którego Nuchimem nazwano.
— I cóż z tego? Wszak zawsze będzie niebezpieczeństwo.
— Dobrze to wam — odparł Nuchim — co nic do stracenia nie macie, ale dla nas?
— A wy? śmiejąc się rzekł siwy.
— Ale my nie idziemy mścić się!