Przejdź do zawartości

Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom VI/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Kchałeś się pan kiedy? zapytała Eufrozyna.
— Kochałem pani.
— Ile razy?
— Raz jeden.
Pani Van-Dick spojrzała na niego z uwielbieniem.
— Oh! jak to pięknie, zawołała, raz jeden tylko się kochać. A onaż kochała pana?
— Tak sądzę.
— A teraz?
— Teraz, ona już nie żyje.
— Biedny młodzieńcze!
I łzy? jakby na rozkaz, zabłysły w oczach Eufrozyny.
— Zapewne to była jaka panienka, którąś pan wykradł, mówiła daléj pani Van-Dick, chcąc wynaleść coś romantycznego w życiu Tristana.
— Nie, pani, to była moja żona.
— Pańska żona?
— Tak jest.
— Pan kochałeś swą żonę! a więc są na świecie żony kochane od mężów.
— Nie powinnaś pani wątpić o tém, że twój cię ubóstwia.
Pani Van-Dick kiwnęła głową.
— To mi wszystko jedno, odparła, bo pan nim się ożeniłeś, toś się zalecał swej żonie, nieprawdaż?
— Tak jest niezawodnie.
— Wieczorem, przechadzaliście się oboje po alejach cienistych i odosobnionych.
— Rzeczywiście.
— Ona ściskała pańską rękę, a w nocy marzyliście jedno o drugiem?
— Tak zupełnie.
— Niestety! westchnęła.
— Ależ tego szczęścia, które pani tak błogo malujesz, samaś doświadczała.
— Nie, i to szczęście jest tylko snem, który się jeszcze nie zamienił w rzeczywistość.
„To nie bardzo pochlebne dla Willema pomyślał Tristan.“
— Ale wzamian tego szczęścia, którego pani żałujesz żeś dotąd nie kosztowała, znalazłaś, szczęście domowe, radość na łonie familii, i spokojność z zapewnienia losu. Jeżeli twoja przeszłość, a w twym wieku pani nie możesz mówić o przeszłości; jeśli zatém twoja przeszłość minęła bez namiętności, to jest spokojnie, to i twa przyszłość będzie bez dolegliwości. Na drodze twego życia, gdzie każdy dzień, mija dla ciebie bez wstrząśnień, twój horyzont ukazuje się zawsze tak czysty jak dnia poprzedniego: nakoniec, marząc tylko o miłości, nie podlegasz jéj złudzeniom, pamiątkom i żalom, mnie zaś, co jestem w równym wieku z panią gdyby pozwolono zrobić wybór między twojem a mojem szczęściem, nie wąchałbym się wybrać twoje, bo pani możesz być jeszcze szczęśliwą, ja zaś już nigdy.
Poczém rzekł sam do siebie.
„Jeżeli ma serce, nie będzie się użalać, że jej odmawiam.”
— Właśnie też chciałam. doświadczyć jednéj z tych gwałtownych namiętności, tego szału miłości, choćby przyszło umrzeć lub cierpieć wiecznie. Zresztą wszystkobym przełożyła nad tę jednostajność, do jakiéj nie jestem zrodzoną. Pomyślno pan, że już dziesięć lat żyję tym sposobem, a czy sądzisz, że to jest przyjemnością dla kobiety młodéj i jak mówią przystojnéj, żyć z mężem który zajęty jest kupiectwem, i między składami płótna?
„A o kommisancie nic nie wspomina ta poczciwa pani Van-Dick” pomyślał Tristan.
Ah! gdybym w miejsce tego nudnego męża mówiła Eufrozyna z udaną exaltacya, znalazła męża rozkochanego, podobnego panu, byłabym bardzo szczęśliwą! bo pan zdajesz mi się być jednym złych ludzi co szalenie kochają.
— Hola! rzekł sam do siebie Tristan, widząc jakie spojrzenia towarzyszyły przy wymówieniu tych wyrazów. Czyby pani Van-Dick chciała oszukiwać Willema? To prawda, pani, dodał głośno, kochałem szalenie, ale podobna miłość pali serce i zostawia tylko po sobie stos popiołu w którym nie znajdzie ani jednéj iskierki ognia.
Tristan wymówił te słowa głosem żałosnym, w celu zupełnego odczarowania Eufrozyny, gdyby ta, znając go zaledwie od wczoraj, uczuła dlań tę namiętną miłość, jakiej oddawna pragnęła się oddać.
Eufrozyna nie przestawała haftować, ale jéj oczy, zamiast być utkwione w pracownią Willema jak dawniéj, zwracały się ukradkiem na Tristana, który trzymając pióro w ręku, kreślił coś na papierze.
— Co to pan robisz? zapytała Eufrozyna.
— Rysuję część ogrodu, do którego przytyka ten starożytny dom, zawierający w sobie tyle piękności.
— Muszę się pana o coś zapytać, panie Tristan.
— I owszem.
— Ale czy zezwolisz na to? dodała Eufrozyna łącząc wszystkie powaby uśmiechu i spojrzenia.
— Możesz że pani o tém wątpić?
— Nie śmiem.
I Eufrozyna zrobiła minkę, jaką uwielbiamy u dzieci piętnastoletnich, a która jest tak śmieszną u kobiet mających lat przeszło trzydzieści.
— Ośmiel się, pani, odrzekł Tristan, bo go już ta scena nie bawiła, i zaczął się obawiać, że co dotąd uważał za kokieteryą, było cos jeszcze gorszego.
— A zatém chciałabym, żebyś pan odmalował mój portret.
— Z największą, przyjemnością, a nawet wdzięcznością, bo malarz jest dumny i szczęśliwy, kiedy może oddać twarz posiadającą tyle wdzięku.
— Pan jesteś tyle dobrym, a zatém zezwalasz?
— Nawet oto proszę.
— Jesteś zachwycający, i mówiąc to pani Van-Dick, wyciągnęła swą pulchną rączkę, na któréj Tristan złożył pocałowanie.
— A więc rzecz skończona, i od dziś jestem na twoje rozkazy.
— Od jutra, jeśli pani pozwolisz.
— Jak się panu podoba.
— Tylko proszę o sekret.
— Czy przed panem Van-Dick?
— Przed wszystkimi.
— Bądź pani spokojna, nikt o tém wiedzieć nic będzie.
— Czy to będzie miniatura?
— Tak jest pani, odpowiedział Tristan z namysłem, jeden z tych portretów, co niewidocznie przechodzą z ręki do ręki, i które mogą bez najmniejszego podejrzenia spoczywać całe życie na sercu. Pan wszystko odgadujesz, odparła Eufrozyna, czerwieniąc się i rzucając poufne spojrzenie na Tristana, nie można przed panem nic ukrywać: tak jest, życzę sobie mieć podobny portret. Poczém Eufrozyna rzuciła okiem ku oknu, a Willem zdawał się zrozumieć to spojrzenie, co chciało wyrzec: „Myślę o tobie.”
Następnie Tristan powstawszy rzeki sam do siebie: „portretem z nią się z kwitujęt“.
— A cóż! pan wstajesz? zawołała pani Van-Dick, tonem, jakby miała powiedzieć:
„Jakto, twoja matka nie żyje?
— Tak jest, pani.
— Pan odchodzisz?
— Nie, idę tylko do syna pani, któremu mam dać dzisiaj pierwszą lekcyą.
— Dla syna, opuszczasz matkę?
— Muszę koniecznie.
— Idź więc panie Tristan, ale po skończonéj lekcyi proszę wrócić, trochę sobie porozmawiamy; bo niema rozmowy, jak z Francuzami.
— Jeżeli Pani pozwolisz...
— Rozkazuję! po czém pani Van-Dick znowu wyciągnęła rękę ku Tristanowi, który zniósł odważnie tę ostatnią próbę, a zaledwie wyszedł z pokoju, wydał, westchnienie dowodzące radość, że się od niéj uwolnił.
Eufrozyna zaś, gdy została sarną, wstała, poszła do lustra przejrzeć się, czy w czasie téj rozmowy toaleta jéj nie zrujnowała się: poczém przypatrując się sobie z uwielbieniem, uśmiechnęła się ustami i oczyma, rozważyła czy ten uśmiech był jéj do twarzy; następnie zająwszy swe miejsce przy oknie posiała Willemowi drugi podobny uśmiech, którego tylko co się nauczyła.
Willem, widać tym uśmiechem swéj kochanki był zachwycony, bo nigdy bardziéj twarz Hollendra nie zajaśniała taką radością, jak w chwili, kiedy ujrzał postać uśmiechającą się Eufrozyny.
Tristan zaś nie spieszył się bardzo z ukończeniem lekcyi z Edwardem; kazał pójść chłopcu do swego pokoju, sam zaś obróciwszy się do okna, z łatwością mógł śledzić umizgi (strzelania oczami) Willema i Eufrozyny, które stawały się tém więcéj czulsze, gdy pani Van-Dick nie miała potrzeby strzedz się.
Zdawało się nawet Tristanowi, że go uwiadomiła o portrecie, sądził przynajmniéj z oznak zadowolenia, jakie okazywał kommissant, gdyż o mało ubranie na nim nie popękało takie wykonywał obroty.
Jednakże nasz bohater znudzony jednostajnemi miłostkami kochanków, chcąc sumiennie udzielać lekcye synowi Van-Dicka, przekonał się po licznych zapytaniach, że chłopiec umiał tylko czytać i pisać i to jeszcze bardzo niedokładnie, bo wiele słów pisał ortografią dziwaczną i nieużywaną.
Tristan westchnął sobie, pomyślawszy ile trudności przezwyciężyć musi, ale że tylko początek zdawał mu się być trudnym, a raz przyzwyczajony do zalotności matki i do syna nieuka, uznał, ze dom kanału książęcego nie będzie dlań bardzo nieprzyjemnym.
Tristan z tych dwóch niedogodności, przekładał drugą, bo zamiast powrócić do pani Van-Dick, pozostał aż do obiadu słuchając różnych głupstw Edwarda, Van-Dick przyjechał podług obietnicy, podczas obiadu Tristan uważał że Willom wpatrywał się w Eufrozynę, jak Paweł w Wirginią.
Zresztą, kommissant, który ośmielił się coś powiedzieć wprzód się dobrze zaczerwieniwszy, zdawał się mieć jakąś szczególną skłonność do Tristana.
Z szacunku, jaki zrazu dla niego uczuł, zamiast przejść prosto do zazdrości, jak czynią pospolicie ludzie nikczemni, pałał żądzą zawarcia prawdziwéj przyjaźni z swym nowym towarzyszem; spodziewał się bowiem, nabrać tego odznaczenia się wyższości francuskiéj, jakie cechowały Tristana, bo niechcemy pozbawiać go egoizmu nieodłącznego naturze ludzkiéj. Tristan pojął od razu życzenie Willema, i robił wszystko co mógł, aby nie żenować kommissanta, bo nie mając najmniejszej chęci współubiegania się z nim wołał mieć w nim przyjaciela.
Na nieszczęście, jeszcze raz powtarzamy, Willem był bojaźliwy, a pierwsze kroki Tristana mocno go zakłopotały; wstydząc się równie swego języka, jak ubrania, nie mógł okazać naszemu bohaterowi uczuci zapału jakimi tchnął dla niego. Potrzeba zatem było aby Tristan odgadł te uczucia w spojrzeniu i uśmiechu Willema, w których można było dostrzedz, dzięki i życzliwość.
Tak więc, Tristan, stal się prawdziwym rywalem Eufrozyny, bo jeżeli Willem patrzył na swą kochankę z miłością, to na Tristana z uwielbieniem; jeżeli całe serce oddal piękności kochanki, to oczy wyłącznie zwracał na ubiór swego przyjaciela. Co rano Willem przybiegał powitać Tristana, a jeśli ten ostatni miał na sobie inną chustkę lub kamizelkę niż dnia poprzedniego, Willem podziwiał je podobnie jak niewiadomy, kiedy, po wyleczeniu go, pierwszy raz ujrzy światło dzienne, i zbliżywszy się do niego, powtarzał:
— Co za piękną chustkę pan masz na szyi.
— Panie Willem odrzekł Tristan, mam dwie zupełnie takie, czy pozwolisz ofiarować sobie jedną z nich?
— Nie wiem czy mogę....
— Racz przyjąć, powiedział Tristan, przedmiot ten pochodzi z Francyi, podobnego nie znajdziesz pan tutaj.
Willem nieskończenie dziękował, a Tristan życzył sobie nie tylko przyjęcia daru, ale nawet sam mu tę chustkę na szyję zawiązał, a chwile te były dniami szczęścia dla Willema.
Ponieważ jednak nasz Hollender był młodzieniec bardzo delikatny, i nic nie przyjmował bez wywzajemnienia się, robił zatem podobnego rodzaju prezenta Tristanowi. Tylko obawiając się iżby nie uczynił złego wyboru, kupował mu najczęściéj chustki na szyję czarne i kamizelki ciemne, nad których pięknością unosił się Tristan i natychmiast się w nie ubierał.
Zresztą, Tristan jakeśmy już wyżéj powiedzieli, miał wielką skłonność do Willema, podobał mu się bowiem jego sposób myślenia, prosty, szczery, owa naiwność posunięta aż do pokochania Eufrozyny; zresztą, czuł, że Willom tak go uwielbiał, iżby się w ogień za nim rzucił, co też z drugiéj strony Tristan byłby nieochybnie dla Willema uczynił. Jest w naturach ludzkich, sobie przeciwnych i różnorodnych, coś nawzajem przyciągającego się. I tak, jeżeli znajdziemy dwóch ludzi, którzy nie są w stanie zrozumieć się, jeżeli ich dwa charaktery nie potrafią się z sobą zgodzić, to jednym z nich jest Tristan a drugim Willem; jeden wykwintny w całym układzie, a drugi niezgrabny w ruchach; tamten wystrojony jak człowiek światowy, ten zaś jik kommissant; tamten duchowy i pełen powabów, ten nie śmiały wmówię i wątpiący osobie; tamten sceptyk do kobiet, ten zaś ufny w miłości pani Van-Dick.
A jednakże, obadwa mieli jakiś znak wspólny po którym się poznali, a tym znakiem było serce; także Wiliom niewstydził się podziwiać i wychwalać wszystkich zalet jakie posiadał Tristan, pragnąc od niego je nabyć a ten zaś wcale nie był dumny z ich posiadania, chciałby był ile możności zaszczepić je w swym przyjacielu.
Zresztą, jak stworzenie nic może być zupełnie opuszczone od Boga, i ma w sobie jakiś ukryty przymiot, który kiedyś ukaże się światu, tak wypada zbliżyć światło do tego kosztownego kamienia, którego musimy szukać wgłębi duszy jak perły na głębinie Oceanu. Gdyby nie było nurków, nie mielibyśmy pereł. Tristan więc, jak biegły nurek, odkrył serce bez skazy Willema, ale nie poprzestał na tém i rzekł do siebie: „obok téj kopalni złota, musi być jakaś żyła kruszcu, po któréj wynajdę drugą kopalnią.“
I w tém nie pomylił się.
Tak więc Willom, który wydawał się śmiesznym gdy nic nie mówił, lub gdy chciał co powiedzieć, skoro ułożył sobie jaką myśl oddał ją bardzo loicznie i nacechowaną rozsądkiem: najwięcéj go kosztowało wymówienie pierwsze go zdania, poczém wymówiwszy je i przełamawszy zaporę wstrzymującą słowa, jakkolwiek rumienił się i obawa tłumiła dźwięczność głosu, i podziwiał wszystkich jasnością wyrażeń, a nawet zwracał na siebie uwagę przez wiadomości jakie posiadał.
Tak też i Tristan, gdy pierwszy raz zobaczył Willema otwierającego usta, i nie śmiało mówiącego, śmiał się z niego, teraz zaś, miał największą przyjemność. Ośmielił go, zachęcając do mówienia i okazując znaki zadowolenia. Pochlebiał mu, jak głaszczą konia lękliwego gdy ma przechodzić miejsca napełniające go strachem, i Willom zwolna nabierając odwagi, stał się jednym złudzi, którzy chociaż swą rozmową nie zachwycają, przynajmniéj z przyjemnością posłuchać ich można.
Z tego to powodu nastąpiło zbliżenie tych młodych ludzi, nie zbliżenie udano rąk, które się zrywa jednym kaprysem, ale zbliżenie serc, które sprawia, że jeden na drugiego może liczyć, że obadwa doskonale się porozumiawszy, kiedyś mogą żądać wzajemnéj usługi, któréj pewnie jeden drugiemu nie zdoła odmówić.
Nie trzeba jednak rozumieć, żeby Willem i Tristan stali się odtąd nierozłącznymi, bynajmniéj, widywali się ledwie dwie godziny na dzień, ale zbliżali się ku sobie z serdecznością, i ile razy się widzieli, sprawiało im to wiele szczęścia. Oto wszystko.
Ale może mnie zapytacie, dla czego ten poczciwy i szlachetny Willem oszukuje swego pryncypała uwodząc jego żonę?
Na to tak wam odpowiem:
Mąż, nie bywa oszukany gdy wierzy w miłość swéj żony, gdy kocha ją, i gdy nie wie, że ona kocha innego. Ale pan Van-Dick nie był z tego rodzaju mężów.
A zresztą, jeżeli znajdziecie przejrzysty i świeży strumyk, który ma wam ugasić pragnienie, a obok niego z jednéj strony cień a z drugiéj słońce, czy was to niepokoi, że pod tą przezroczystą wodą znajduje się chwast wraz z mułem?


II.

Miłość, jaką nasz kommissant pałał dla Eufrozyny, odznaczała się taką młodzieńczą silą i ufnością, że ten związek, który z początku zdał się być śmiesznym dla Tristana, późniéj wzbudził w nim szacunek, z powodu szczęścia jakie sprawiał dla obojga kochanków; i Tristan zamiast wyśmiewać, więcéj się jeszcze przywiązał do swego przyjaciela. Zresztą, zupełna spokojność w tym domu, zdawała się spoczywać na tej miłości i zgoda panowała wszędzie. Van-Dick, zapewne z obawy zgorszenia, wszystko co robiła służąca znajdował doskonaleni, ona też robiła co chciała; Eufrozyna, mając swój własny interes aby oszczędzać męża, pochwalała postępowanie Van-Dicka; Willem, którego oczy, myśl i dusza zwracały się do kochanki, nazywał arcydziełem wszystko co taż zrobiła; Tristan zaś, jako potrzebujący ich wszystkich, zjadał przysmaki służącéj, pochwalał spekulacye męża, podziwiał dowcip pani, i uwielbiał uczciwość kochanka.
Jednakowoż czasem musiał szukać roztargnienia zewnątrz domu, bo nie miał w nim tak poufałéj zażyłości ani miłości, i kiedy Van-Dick poszedł do kuchni a Willem do salonu, nie pozostawało mu jak utworzyć oddzielną gruppę z Edwardem, chłopcem nie bardzo przyjemnym. Zatém nasz przyjaciel, który nie złorzeczył opatrzności, że mu zesłała także towarzyszkę, chociaż nie podobną do żadnego z dwóch typów jakie mu się przedstawiały, wychodził po obiedzie zapaliwszy cygaro, i patrząc w obłoki szukał zawsze jakiegoś bóztwa.
Na nieszczęście, jego nadzieje równie jak cygaro ulatywały z dymem, i zawsze ukazywały mu się postacie Ludwiki, Henryki i Lei.
Ciągle jednak ta ostatnia go ścigała. Im więcéj upływało czasu i stawiało zaporę między nimi, tém więcéj jéj żałował, i więcéj niż kiedyś ukazywała mu się milszą, przyjemniejszą i bardziéj oryginalną. Wyrzucał więc sobie często, że ją tak nagle porzucił, powtarzając sobie: że nie takie powinno nastąpić rozwiązanie, na tyle poświęceń ze strony téj dziewczyny. Musimy tu wyznać, na zawstydzenie nas samych, że człowiek wtenczas dopiero jak zostanie sam, opuszczony od wszystkich, przypomina sobie swą kochankę i słodkie godziny z nią przepędzone, a jednak; kiedy się było szczęśliwym kochankiem tego drogiego cienia, którego dziś żałujemy, tak dalece przywykamy do tego szczęścia codziennego, jakie nam sprawia miłość drogiéj nam osoby, że ona nas czasem nudzi, i uważamy ją za zbyt jednostajną. Tak też i życie Tristana będąc zbyt jednostajne, nie miało w sobie nic oryginalnego, ani nie obfitowało w żadne wypadki. Tak więc, praca w tym nowym domu, tak szczęśliwym w porównaniu z innymi, gdzie trwają kłótnie i niezgody, zrazu była dlań zajmującą, ale ponieważ i miłość często nudzi, zatém i ciągiem zajęciem musimy się utrudzić, zwłaszcza, kiedy to zajęcie koncentruje się między kucharką, kupcem płótna, jego żoną i kommissantem.
W wieku Tristana, przy jego, wychowaniu i charakterze, nie dosyć było prowadzić życie jednostajne i regularne, potrzebował on koniecznie jakiegoś zewnętrznego wynagrodzenia, uosobionego w kobiecie, w takiéj, któraby mu przypominała: Henrykę, Ludwikę i Leę.
O tém to wszysikiém marzył Tristan, robiąc portret pani Van-Dick, i gdy jego oczy, szukające niedotykalnego punktu na którym utkwił swą myśl, spotkały przypadkiem Willema i Eufrozynę, którzy jeżeli nie dotknięciem ręki, to choć spojrzeniem zbliżali się do siebie, naówczas, podziwiał szczęśliwą naturę tłustego kommissanta, że potrafił wybrać sobie na kochankę istotę tak śmieszną, jak pani Van-Dick.
Pojmiecie łatwo, że pozycya jakiéj szukała Eufrozyna do miniatury, nie była małą rzeczą. Malarz musiał jéj dać poznać wszystkie, jakie miały Madonny Rafaela, w innéj bowiem postawie nie chciała się ukazać oczom Willema. Nasz przyjaciel z trudnością zdołał jéj to odradzić, że wszystkie dziewice Rafaela trzymały na ręku Dzieciątko Jezus, i że zatem pani Van-Dick musiałaby wziąść na kolana swego Edwarda, jeśli by chciała koniecznie mieć podobieństwo do Najświętszéj Panny.
Zrobiła przegląd wszystkich malarzy i ich dzieł sławniejszych. Tristan ją oczarował, i chciałaby być dla Willema tą Magdaleną, któréj obnażone łono pokrywają złote włosy, ale musiałaby okazać malarzowi swe cuda ukryte; wstyd Eufrozyny przewyższył chęć podobania się, gdy już miała objawić ten zamiar Tristanowi.
Przebiegli więc wszystkich, a Eufrozyna jeszcze się wahała; obrazy jednych, jak Perugina Holbeina i Rafaela były za nadto niewinne na portret miłości tajemnéj; drugich, jak Titiana, Giorgiona i Albana za nadto były obnażone na portret miłości sentymentalnéj.
Musiała zatém poprzestać na położeniu dziewiętnastego wieku, w sukni z téjże epoki, głowa w papilotach, z kwiatem we włosach, suknia wygorsowana, ręce gole, uśmiech mdły, i oko wilgotne.
Gdy wszystko zostało ułożone, Tristan wziął się do roboty. Znał on bajkę o ośle, który chce naśladować figle psa, uważał więc za rzecz nierozsądną, to proste naśladowanie wdzięków. Z czego wynika, że gdy z konieczności utkwił wzrok w pani Van-Dick, myśl jego bujała gdzie indziéj, w wspomnieniach i pamiątkach; gdy więc te myśli i wspomnienia opanowały i niepokoiły jego serce, podobnie jak muchy wiecie, które szmerem swych skrzydeł przerywają naszą pracę. Tristan wzdychał, a Eufrozyna, która sądziła, że jest przyczyną i celem tych westchnień, stawała się więcéj czułą i wymuszoną.
— Co panu jest? zapytała pierwsza, słysząc go wzdychającego, zdajesz się być smutnym?
Ma się rozumieć, że przy wymawianiu tych słów, ścisnęła usta, jak mogła, aby nie okazała malarzowi swych ust wielkich.
Tristan widząc jakiéj doznawała trudności rozmawiając tym sposobem, i uważając to za rzecz nadzwyczaj śmieszną, odpowiedział:
— Nie masz pani potrzeby żenować się w rozmowie, bo mogę robić portret choćbyś rozmawiała i byłeś tylko pozostała w jednéj i téj saméj postawie, to wszystko pójdzie dobrze.
Eufrozyna cokolwiek się zarumieniła na tę uwagę malarza, poczém dodała z nieznanym wdziękiem.
— Ale to wszystko nie tłumaczy mi westchnień, jakie tylko co słyszałam. Co panu jest? Przyjmij mię za swą przyjaciółkę i powierniczkę, mój Tristanie, i powierz mi swe cierpienia, bo my kobiety lepiéj się na tém znamy niż wy: są moralne cierpienia, które my lepiéj potrafimy leczyć niż najwięksi filozofowie.
Ta myśl, tak prosta i szczera; takim głosem wymówioną została, że Tristan zdziwiony podniósł wzrok na panią Van-Dick, zapytując sam siebie, czy wśród wszystkich wad i śmieszności odkryje u niéj serce i naturę podobną do Willema.
Dla tego też chcąc wynagrodzić to odkrycie, odpowiedział Eufrozynie jak każdej innéj kobiecie:
— Rzeczywiście, jestem smutny, bo wśród szczęścia jakie panią zewsząd otacza, moje wspomnienia gnębią mnie. A niemogąc oprzéć się żądzy, tém większego jéj wynagrodzenia, dodał z uśmiechem wdzięcznym:
— Widząc cię pani tak zachwycającą i pomyślawszy, że ten portret przeznaczony jest dla osoby cię kochającej, mówię sobie, że ja i pani sprawimy komuś szczęście, które mnie pewno nigdy nie spotka. Wzrok gorący pani Van-Dick wysunął się z pod powieki na pół przymkniętéj, jak promień słoneczny, gdy się przebija przez szpary okiennicy, nie jest bardziej gorętszy i silniejszy.
Ponieważ, ciągnął daléj Tristan, który był tego zdania, że na tym świecie trzeba szukać rozrywki gdzie się zdarzy, i który w téj chwili zakładał całą przyjemność na zabawieniu się kosztem pani Van-Dick, ponieważ, gdy cię widzę pani tak młodą i piękną, przypominam sobie widmo, również piękne które mi znikło z przed oczu, i którego już nigdy nie ujrzę!
Słowo, również piękne jak pani Van-Dick działało tak silnie na jéj próżność że doszło aż do głębi serca, i wywołało rumieniec z radości na twarz Eufrozyny.
— O! nie, odrzekła, wdzięcząc się, ja nie jestem tak piękna, pan żartujesz ze mnie, ja jestem najmniéj piękną z kobiet, któreś kochał, bo przypuszczam, żeś kochał ich wiele; najmniéj piękna z nich, była pewnie jeszcze piękniejszą odemnie, ale wdzięk twarzy nierówna przymiotom serca, i można być pocieszonym po miłości i przyjaźni; opowiedz mi więc swe zmartwienia.
— Otóż! pomyślał Tristan, ta kobieta może być szczęśliwą.
I patrzył na nią bacznie, jakby szukał w jéj twarzy jakiegoś rysu ukrytego, i którego pędzel nie jest w stanie oddać dopóki oczy malarza doskonale go nie uchwycą.
I pani Van-Dick na dopełnienie myśli i ulepszenie postawy przybrała uśmiech mdlejący.
— Czy pan nie masz już matki? dodała.
— Nie mam.
— Am braci, ani sióstr?
— Nie, pani.
— Ani familii?
— Nie, odrzekł smutno nasz przyjaciel, bo to wyliczanie jego samotności pogrążyło go w zamyślenie.
— Biedny młodzieńcze! A więc chcę, abyś tu znalazł przywiązanie, jakiego ci nie dostaje. Van-Dick będzie twoim bratem, ja siostrą. Pozwalasz na to?
Pani Van-Dick wyrzekła to tonem tak szczerym i serdecznym, że Tristan zaczął żałować, że ją uważał za śmieszną, nie poznawszy się co w niéj było dobrego, i został przekonanym, że ją źle sądził.
— Dziękuję pani, odpowiedział, z szczerością, dziękuję za wszystko co chcesz dla mnie uczynić, bo chociaż jestem trochę uleczony z cierpień jakich doznałem na tym świecie, przychodzą jednakże chwile smutniejsze od innych, i wówczas ośmielę się korzystać złego, co mi dziś pani ofiarujesz.
— To tak, i będziemy prowadzić miłą gawędkę a pan będziesz jedyny, dla którego moje marzenia dawniejsze i myśli teraźniejsze nie będą tajemnicą. Aż dotąd nie znalazłam duszy, któraby odpowiadała mojéj, i zdolnéj pojmować wszystko co ja doświadczam; mój syn jest zbyt młody, a mąż... jest moim mężem. Będziesz mi opowiadał swoje zmartwienia, a ja panu opowiem moje cierpienia; widzisz więc, że egoizm z méj strony wyrównywa sympatyi w domaganiu się o twą przyjaźń i ufność. W tém wszystkiém było trochę przysądy i pretensyi, w oczach jéj można było wynaleść chęć podobania się; obawa także, aby nie wymówić imienia Willema, była dość widoczną: ale kobiety nie są istoty zupełnie doskonałe, i to już dość za nią przemawiało, w porównaniu z wyobrażeniem jakie Tristan powziął o niej przy pierwszém spotkaniu.
— Chętnie przyjmuję, odpowiedział Tristan, ale czy przyjmując to, nie zrobię komuś przykrości? i czy nasze rozmowy i zwierzenia się, powiedz mi pani szczerze, ponieważ od téj chwili jestem twoim przyjacielem, nie zniszczą komuś szczęśliwych i oczekiwanych chwil, jeżeli ten ktoś nie będzie naszym trzecim przyjacielem?
— O kim chcesz mówić, mój kochany Tristanie? zapytała Eufrozyna z podziwieniem.
— O osobie dla któréj robię ten portret.
— I dla kogóż sądzisz że będzie ten portret?
— Czy pozwolisz mi pani powiedzieć wszystko co myślę?
— Mów proszę.
— Dla Willema.
— A więc, mogęż pana prosić o jedną przysługę.
— Żądaj pani jakiéj chcesz.
— Oto iżbyś nic niewspominał o portrecie Willernowi.
— A więc chcesz mu pani sprawić niespodziankę?
— Nie, odparła Eufrozyna rumieniąc się, ten portret nie dla niego.
— A dla kogóż? Widzisz pani, rzekł Tristan, jestem przyjacielem zbyt wymagającym. Jeszcze jest dość czasu do odwołania obietnicy przyjaźni i ufności, jeżeli pani uważasz mnie za zbyt wymagającego.
Eufrozyna ciągle patrzyła na Tristana, jakby chciała się zapewnić, czy może mu odkryć prawdę.
Zdaje się, że oblicze malarza było czyste, bo mu odpowiedziała:
— Ten portret będzie dla...
Ale w chwili gdy miała wymówić imię, jakaś nowa uwaga wstrzymała to imię na ustach, i powiedziała:
— Jak będzie skończony, będę prosić pana abyś go doręczył osobie dla któréj jest przeznaczony.
— Zastosuję się do woli pani, od rzeki Tristan uśmiechając się, a zlecenie to wynagrodzi mi tajemnicę. Ale, dodał, już dosyć długo jesteś pani w jednéj pozycyi, a zaczyna się ściemniać, jeżeli sobie życzysz, odłożymy robotę do jutra?
Eufrozyna podniosła się, oparła głowę na ramieniu Tristana, i wdzięcząc się przypatrywała się portretowi.
— Pochlebco! zawołała, nie jestem tak ładną jak na portrecie.
— Ależ pani, odrzekł Tristan, zechcij przejrzeć się w zwierciedłe.
— Gniewasz się na mnie? dodała Eufrozyna wyciągając rękę do malarza.
— A to za co?
— Za to, żem ci nie powiedziała, kto będzie posiadał ten portret.
— Nie myślałem o tém.
— A więc widzę, że będziemy dobrymi przyjaciółmi.
I na znak przyjaźni, pani Van-Dick uścisnęła rękę Tristana, co i on też podobnie uczynił.
Poczém, jeszcze raz uśmiechnąwszy się, wybiegła skacząc, jakby chciała dać do zrozumienia, że licząc sobie lat dwadzieścia sześć, zaczęła się starzéć w jedenastym.
— To śmieszne, mówił do siebie Tristan, chowając ołówki i pędzle, ta kobieta nie jest ani młoda ani piękna; jest niezgrabna i śmieszna, ale zdaje się być w gruncie uczciwą, a zresztą, w wieczór w ubraniu negliżowém, nieco wygorsowana... Dalibóg, ta kobieta ma jeszcze coś takiego...


III.
ZGRYZOTY SUMIENIA I OBAWY WILLEMA.

Wieczór był piękny, powietrze przyjemne, Tristan po skończonym obiedzie zapaliwszy cygaro wyszedł do ogrodu.
Jedna z pryjaciołek przybyła odwiedziéć panią Van-Dick i dla tego obiedwie pozostały w salonie.
Willem udał się za Tristanem i wziął go pod rękę.
Był on smutny, coś widocznie czyniło go niespokojnym, jakieś przeczucia tajemne trapiły tę dobrą duszę, przeczucia, o których Tristan pewnie się dowie bo z całego postępowania kommissanta widać było, iż ma zamiar zwierzenia się.
Tristan również zaraz to odgadł po smutnych myślach, jakie opanowały serce Willema i przyćmiły świeżość jego cery, jak spostrzegamy chmurkę okazującą się z zachodu na błękitném niebie.
Tak przeszli razem na około ogród: Willem pałający żądzą żebygo zapytano, otwierał co chwila usta chcąc zacząć coś mówić, i natychmiast je zamykał z westchnieniem; Tristan zaś napawając się cygarem, pięknością wieczoru i szczęściem, że o niczém nie potrzebuje myśléć nie chciał pierwszy zacząć, chociaż gotów był słuchać co mu kommissant powie, i pocieszyć go gdyby tego zachodziła potrzeba.
Jednak wzdychania Willema stawały się coraz częstszemi i w końcu przybrały charakter nieustającego splenu, że byłoby okrucieństwem nie zważać na to.
— Co ci jest kochany Willemie? zapytał wreszcie Tristan, zdajesz się być tego wieczoru nadzwyczaj smutnym.
— Tak jest, odpowiedział kommissant, kiwnąwszy głową.
— Cóż ci tedy jest, powiedz, rzekł mu czule nasz mentor, co ci się przytrafiło?
— Nic niestety!
— To zapewne coś takiego, co mi nie możesz powiedziéć, albo nie masz we mnie zaufania.
— Oh! Panie Tristan, możesz że tak sądzić?
— A więc mi powiedz, co ci sprawia tyle smutku.
— A nie będziesz pan żartował ze mnie?
— Jakżeś nierozsądny, mówić mi takie rzeczy czyż mnie nie uważasz za swego towarzysza, a następnie przyjaciela?
Willem zaczerwieniwszy się ścisnął za rękę Tristana i prosił o przebaczenie za to co wyrzekł.
— Posłuchaj panie Tristan, tyle jesteś rozsądnym, iż niepodobna abyś nie uważał co się tu dzieje.
— Nic nie uważałem mój drogi Willemie, prócz że Van-Dick jest człowiekiem uczciwym, którego poważam, pani Van-Dick piękną kobietą którą szanuję, a ty dobrym i uczciwym chłopcem, którego kocham.
— I nic więcej?
— Nie.
— Z pewnością?
— Z wszelką pewnością.
Na to Willem zamilkł.
— I cóż odparł Tristan podobno masz mi coś powiedzieć?
— Tak jest.
— I nie śmiesz?
— Nie.
— Dla czego?
— Ponieważ obawiam się bo pan dopiero co powiedziałeś, że jestem uczciwym chłopcem, a gdy usłyszysz co ci powiem zmienisz względem mnie swą opinią. Otóż nabawiasz mnie niespokojności odparł śmiejąc się Tristan, choć jestem pewny i przekonany o tém com ci dopiero powiedział.
— Alboż to moja wina? rzekł sam do siebie Willem, to było nad me siły, mógłbym raczéj umrzeć niż opierać się temu.
— Cóż tedy ci się przytrafiło tego wieczora, kochany przyjacielu?
— Panie Tristan...
— Naprzód mów do mnie kochany Tristanie, albo rozumieć będę, że mnie tak nie kochasz jak ja ciebie. Willem uścisnął rękę swego przyjaciela.
— Otóż!..zatrzymał się.
— Otóż rzekł z wysileniem, jest tu jedna tajemnica o któréj pan nie wiesz.
— Doprawdy. Jakaż?
— Ale tak jakbym ją odkrył nic nie mówiąc.
— Z ostatnim słowem zamrze.
— Otóż kochany panie Tristan mówił kommissant oglądając się, czy go kto nie widzi lub nie podsłuchuje, otóż ja jestem kochankiem pani Van-Dick.
— Tęgi z ciebie zuch odrzekł spokojnie Tristan powątpiewając jeszcze o jego ufności.
— I to pana me przestrasza?
— Cieszę się razem z wami.
— Ależ to jest podłość, zdrada, takie postępowanie.
— Jak to rozumiesz?
— Uwodzić żonę człowieka, któremu wszystko winienem.
— A więc teraz już jesteś z nim kwita.
— Gdybyś pan wiedział, kontynował kommissant zbyt przejęty, aby dać uwagę na ten żart, otóż gdybyś pan wiedział ile się opierałem téj fatalnéj namiętności i ile wycierpiałem, jaką toczyłem walkę z honorem i miłością, w końcu pojmiesz, żem uległ.
— Ależ mój kochany Willemie oskarżasz się żeś popełnił błąd, który prawdziwie niczém nie jest.
— A więc to com popełnił nie jest złem?
— Wcale nie; każda rzecz ma swą wymówkę i twoja miłość więcéj jak wszystko.
— Czynisz mnie bardzo szczęśliwym panie Tristan, kochany panie Tristan.
— Naprzód to nie twoja wina, że pani Van-Dick jest piękną.
— To prawda.
— To nie twoja wina, żeś ją pokochał.
— I To prawda.
— Nareszcie i to nie twoja wina, że ona cię pokochała. To wszystko prawda. O! dzięki ci dzięki. Mów proszę, daléj.
— Uczciwy i dobry chłopak, pomyślał Tristan, poczém dodał, są jeszcze inne wymówki.
— Jakież?
— Van-Dick zdaje się że nie bardzo kocha żonę, a ona nie będąc kochaną, wymaga aby ją ktoś inny kochał. Cóż w tém złego, żeś pojął jéj duszę i że Bóg dozwolił abyś sprawił ulgę jéj sercu, które dotychczas nie było od nikogo zrozumienia.
— To bardzo słusznie.
— Zresztą Van-Dick nie tylko nie kocha żony, ale nawet kocha inną.
— Wiesz pan o tém?
— Dostrzegłem to.
— Te kucharkę?
— Ją samą.
— Kiedyby powinien ubóstwiać Eufrozynę.
— Na cóż więc się uskarżasz?
— Tak to prawda.
— Widzisz więc, że ci jest wolno kochać panią Van-Dick, i że to jest tylko omyłką losu, którą opatrzność naprawiła. Z omyłki nie zdeję się rachunku. To wszystko już sobie wystawiałem aby się uniewinnić w własném przekonaniu i jestem szczęśliwy że słyszę pana to mówiącego.
— Ale cóż? czy jeszcze co innego?
— Słucham.
— Tak przywykłem do téj miłości, że dziś okropnie cierpię, że muszę ją zerwać.
— A to dla czego?
— Wyjeżdżam.
— Na zawsze? zawołał Tristan obawiając się aby kommissant, którego kochał nie opuścił tego domu.
— Na miesiąc.
— Ale po cóż jedziesz?
— W interessach ważnych dotyczących naszego handlu.
— Czy byś nie mógł posłać Van-Dicka za siebie?
— Możebym ja mógł jechać? — Nie i choćby nawet.
— Postąp ze mną otwarcie.
— Wdzięczny panu jestem, ale to niepodobni, ja muszę sam jechać.
— A więc ten odjazd cię dręczy?
— Tak jest.
— Cóż to znaczy miesiąc? powrócisz jeszcze bardziej rozkochany.
— Ale któż mi zaręczy, że Eufrozyna będzie mnie jeszcze kochać?
— Czy sądzisz, że kobieta przez miesiąc zapomni pierwszéj miłości?
— Ale panie dodał Willem wzdychając, ja nie jestem pierwszy miłością dla Eufrozyny, i to właśnie co mnie najwięcéj dręczy.
— Co ty mówisz? zawołał Tristan z podzwieniem.
— Prawdę, niestety!
— Ale najczęściéj gdy kobieta miała dwóch kochanków to pierwszego nie kochała, a ubóstwia drugiego.
— To prawda, ale jeżeli wczasie niebytności drugiego, znajdzie się trzeci.
— Któżby taki się znalazł?
— Niema potrzeby go szukać, bo jest w domu.
— Co chcesz przez to rozumieć?
— Posłuchaj dobry panie Tristan, kochasz mnie trochę, nie prawdaż?
— Całém sercem.
— Ja kocham pana jak brata, więc mi przebaczysz co ci powiem?
— Pozwalam ci nawet bić mnie.
— Otóż obawiam się pana.
— Mnie!
— Tak jest.
— Jakim sposobem?
— Ja nie udaje, widzisz pan; ja jestem gruby i niezgrabny, gdy tym czasem pan przystojny i zgrabny młodzieniec, Eufrozyna już dwóch kochała, może zatém pokochać trzeciego, zwłaszcza jeżeli ten trzeci we wszystkimé przewyższa tamtych, Eufrozyna jest zmienna, drżę z obawy aby cię nie pokochała i żeby w mój nieobecności... Tu Willem podniósł rękę do czoła, jakby dla odpędzenia myśli; które mu przychodziły.
— Jakżeś nierozsądny mój Willemie aby powątpiewano swéj kochance i nie ufać przyjacielowi, a zresztą skąd to możesz przypuszczać?
— Pani Van-Dick zaledwie mnie poznała, i widzi we mnie tylko nauczyciela swego syna, bądź więc spokojny.
— Bo to widzisz pan, to może śmiesznie tak kochać, ale kocham szalenie Eufrozynę, i gdyby mnie zwiodła, umarłbym.
— Bądź spokojny. Czy ona wie, że wyjeżdżasz?
— Wie.
— Odkąd?
— Od czterech dni.
— I nic ci nie mówiła, nic nie przyrzekła
— Nie, płakała tylko, i wszystko.
— Otóż widzisz jak jesteś nierozsądny, zasłużyłeś na to, żeby ci nic nie mówić o szczęściu jakie cię ma spotkać.
— O powiedz pan, powiedz!
— Ale przyrzekasz mi nie mieć żadnych podejrzeń?
— Przyrzekam.
— Wierzyć w cnotę Eufrozyny?
— Będę wierzył.
— W moją przyjaźń?
— Przysięgam panu.
— Otóż!
— O mów pan, mów prędko.
— Otóż przed trzema dniami prosiła mnie abym zrobił jéj portret nie mówiąc o tém nikomu i dla kogóż to ten portret, jeżeli nie dla ciebie niewierny Tomaszu?
— Czy panu mówiła, że to dla mnie?
— Nie! ale mi zaleciła abym o tém niewspominął przed tobą, widzisz więc, że ona przeciwnie chcę ci sprawić niespodziankę.
— O mój drogi, kochany panie Tristan, jesteś moim wybawcą; moje życie, krew, są na twoje rozkazy, i mówiąc to kommissant ze łzami w oczach rzucił się w objęcia Tristana.
— A więc teraz odjedziesz spokojniejszy.
— Tak, ale czy ten portret będzie ukończony przed moim wyjazdem?
— A kiedyż wyjeżdżasz?
— Za cztery dni.
— Portret będzie skończony jutro.
— Ale aby go oprawić w miniaturę, bo to zapewnie miniatura?
— Już ja to wszystko biorę na siebie.
— O ileż pana kocham!
— Nieufny, (niedowiarek).
— Będziesz pan z nią rozmawiał o mnie, nie prawdaż?
— Bądź spokojny.
— Będziesz nad nią czuwał?
— Niéma najmniejszéj potrzeby.
— Będziesz pan do mnie pisywał?
— Codziennie.
— Mój najdroższy Tristanie, to Bóg cię zesłał dla mnie.
I Willem nie posiadając się z radości rzucił się jeszcze raz w objęcia przyjaciela.
Niechże mi teraz co powiedzą rzekł sam do siebie Tristan, o miłości Petrarke Abiillarda i Antony.


IV.
NAWIAS.

Tristan był dotąd przyjacielem Wdlema, ale potém wszystkim co usłyszał, ta zmieniła się w uniesienie i szacunek. Jakże i to trudno w miłości żeby okazać tyle prawości, ile jéj okazał nasz kommisant, ale nie równie trudniéj dopiąć zamiaru jaki nasz nauczyciel postanowił sobie, iżby nie zawieść téj czystości serca i nie odstręczyć téj miłości.
Zresztą znając harakter Tristana to postanowienie nie było dlań zbyt trudnem. Po Ludwice, Henryecie i Lei pani, Van Dick nie mogła iść w stopniowanie; dotrzymanie zatem obietnicy nie było dla Tristana ciężarem, a nie będąc wystawionym na niebezpieczeństwo pokusy, nie położyłby żadnéj zasługi w całém tém postępowaniu. A nawet unosząc się nad sercem Willema, mógł się wstrzymać od śmiechu na widok téj miłości śmiesznéj i tak silnéj, tak jakby ta Którą kochał była czystą i niewinną dziewicą, a uwaga ta nastręczyła mu się, że będąc kochanym od Ludwiki czarującéj wdziękami, zapomniał o niéj lub przynajmniéj mógł żyć zdała od niéj, gdy tymczasem Willem nie potrafił się oswoić z myślą oddalenia się na miesiąc od Eufrozyny, która przy Ludwice wyglądała prawie tak jak kapusia przy lilii. Jednakże z rozmowy między Tristanem a Willemem był ten rezultat, że ten ostatni będąc tak rozkochany nie pokładał nieograniczonéj ufności w obietnicach i wierności swéj kochanki, i owszem dręczył się podejrzeniami, że miała jakieś widoki na nowo przybyłego, i to wszystko tłumaczyło Tristanowi wiele rzeczy, których nie mógł wiedzieć, jak naprzykład ta tajemnica dla kogo był przeznaczony portret, ten ciągły wzrok utkwiony w malarza, i który może chciał wskazać przyszłego właściciela miniatury. Ale Tristan mówił sobie:
Nie jestem tak zapalonym wielbicielom moich dzieł abym je miał kupować za tę cenę kochana pani Van-Dick, masz już kommissanta a jeszcze pragniesz nauczyciela śpiewaka. O nie, droga pani, będziesz pościć patrząc na te przysmaki i łakocie, albo kontentuj się Willemem głupcem, że cię kocha. Pan Tristan, piękna kupcowa, nie są ani udanymi przyjaciółmi, ani kollegami, Tristan również nie jest zdolny robić krzywdę Willemowi, jakoteż cię pokochać. Kiedyś wybiegła z pokoju cała w skokach, on znalazł cię piękniejszą dzisiaj niż wczoraj, ale to nie jest przyczyna iżbyś sądziła żeś go potrafiła rozpłomienić, i żeby miał odgrywać rolę twego kochanka. Porzuć tę myśl, piękna pani, on się ma na baczności, on cię zawsze sprowadzi na prostą drogę, mając wzgląd na Willema, co jednakże nie przeszkadza, że jak łowa miłości z czyichkolwiek bądź ust wychodzą i do kogobądź zwrócone, rozpłomieniają nieco słuchających, tak też i Tristan chciałby, nie robiąc ci przykrości, znaleść jakie nowe miłostki, które by mogły go nieco rozerwać po tych, o których ty marzysz.
I tak prowadząc rozmowę z samym sobą, Tristan zaszedł do swego pokoju, aby wziąść miarę portretu, bo chciał jeszcze dziś w wieczór obstalować do niego medalion.
Zchodząc z góry spotkał panią Van-Dick na schodach idącą do siebie.
— Czy pan wychodzisz? zapytała.
— Tak jest wychodzę.
— Czy się dziś z sobą zobaczemy?
— Dla czegóż nie. Wychodzę tylko na chwilę za medalionem, dodał ciszéj.
— O! jaki dobry, myśli o mnie i podała rękę Tristanowi do pocałowania.
— Jakże ma być zrobiony zapytał Tristan?
— Jak pan sobie życzysz
— Chciałbym wiedzieć zdanie pani.
— Moje zdanie będzie twoim.
— Gdybym wiedział dla kogo jest przeznaczony mówił daléj Tristan, kazałbym go oprawić podług gustu tej osoby.
— Wybierz pan medalion, tak jakby miniatura była dla ciebie, odrzekła pani Van-Diek i po tych słowach wbiegła na górę.
— Ho! ho! mówił do siebie Tristan kiwając głową, ho! ho. I pozostał tak kilka chwil oparty o schody, z miną bardzo posępną poczém zeszedł na doi, i ktoby go zobaczył, pomyślałby, że ten człowiek odebrał bardzo niepomyślną nowinę.
Nareszcie wybrał medalion i powróciwszy do domu, zastał panią Van-Dick siedzącą w salonie przy fortepianie, syn jéj drzymał na krześle, a Willemowi zdawało się że ma przed sobą Ś-tą Cecylię.
Eufrozyna zamieniła z Tristanem spojrzenie, które miało znaczyć: „Nic nie. mów.” Tristan zaś rzucił wzrokiem na Willema, co miało znaczyć: „zajmuje się tobą”.
Tym sposobem każdy był szczęśliwym, wyjąwszy Tristana.
Rozmowa ogólna trwała z godzinę, poczém Tristan pod pretextem znużenia oddalił się pozostawiając obojga kochanków.
— Samo z siebie wynika, że Van-Dick tam się nie znajdował.
Pani Van-Dick obudziła Edwarda i powiedziała:
— Nieznośny jesteś z tém spaniem w salonie, każ służącéj niech cię położy i odchodząc zamknij drzwi za sobą. Gdy dziecko wyszło, Willem odezwał do Eufrozyny, jesteś Aniołem.
Czegóż chcesz? ja cię tyle kocham! odpowiedziała.


V.
O CZEM ROZMAWIAŁA PANI VAN-DICK WÓWCZAS KIEDY TRISTAN WYKAŃCZAŁ PORTRET.

Tristan jakeśmy wyżej powiedzieli przy obiecał Willemowi wykończyć portret Eufrozyny jak najspieszniéj. Nazajutrz więc po śniadaniu udał się do pokoju pani Van-Dick, kazawszy ją uprzedzić, że na nią oczekuje malarz, i ona też natychmiast się ukazała w tém samem ubraniu co dnia poprzedniego.
Tristan mając już żonę, będąc kochankiem Henryetty i Lei, mógł z wszelką pewnością sądzić z powodzenia jakiego doznawał, że pani Van-Dick chce mieć z niego kochanka, podobnie jak te dwie ostatnie.
Na nieszczęście pani Van-Dick nie wiedziała, że Tristan nie znalazł ją piękną, i że przyrzekł Willemowi usunąć z umysłu żądze posiadania dobra cudzego.
Skoro weszła Eufrozyna, podała zaraz rękę Tristanowi i uśmiechnąwszy się zapytała?
— Jakże mnie dziś znajdujesz?
— Zachwycającą, i dla tego uwielbiam panią i zarazem obawiam się?
— A czegóż?
— Bo widząc cię pani tak piękną, lękam się czym cię zrobił podobną.
— Dziecko jesteś, jak umiesz pięknie zmyślać.
A słysząc ten wyraz dziecko, wymówiony tonem poufałéj przyjaźni, pomyślanoby, że pani Van-Dick przez całą noc marzyła o tym, do któego to wyrzekła.
— A więc znajdujesz mnie pan tak dobrze?
— Nie mam wyrazów aby ci pani odpowiedzieć.
— Czy mam zdjąć te chusteczkę z ramion?
— Alboż Pan Bóg pyta się ludzi, czy chcą aby chmury rozpędzić z obłoków.
— Wiesz co panie Tristan odrzekła pani Van-Dick zarumieniwszy się z próżności, że kiedy ty zalecasz się kobiecie, ona musi być bardzo silna, aby potrafiła oprzeć się temu. A ponieważ posiedzenie dzisiejsze będzie dość długo trwało, jeżeli zechcesz porozmawiamy sobie o różnych dawnych miłostkach, bo my kobiety będąc narażone na tysiączne sidła ze strony tych ludzi, nazywamy się szczęśliwe gdy znajdziemy przyjaciela podobnego panu, człowieka światowego i który nam potrafi odkryć złe zamiary drugich. Mam ochotę zostać kokietką, cóż pan sądzisz o tém?
— Sądzę że kiedy jest się młodą piękną i kochaną, kokieterya nie stosuje się do tej potrójnéj korony, równie jak fałszywy kamień do dyademu królewskiego; ale jeśli kobieta mówiła daléj pani Van-Dick, unosząc jedwabnéj sukni z obawy iżby się nie powalała, jeżeli kobieta jest jeszcze młodą, ale nie piękną i nie kochaną, w braku prawdziwych brylantów musi się kontentować fałszywymi.
Nie znam kobiety takiéj o któréj mi pan wspominasz. Nie podobna, żebyś jéj nie znał, co mi nastręcza pytanie, jak byś sobie postąpił, gdybyś od jutra się rozkochał?
— Naprzód pozwól pani sobie powiedzieć, że jest niepodobieństwem, abym się znajdował w podobnym przypadku.
— A dla czegóż by nie? zawołała pani Van-Dick z uśmiechem kobiety z zranioném sercem.
— Ponieważ zużyłem całą miłość jaką posiadałem w mcm sercu, i teraz jestem zrujnowany.
— Czy pan wątpisz o Bogu?
— Wątpię o sobie.
— Ale gdyby jaka kobieta pokochała cię?
— Żałowałbym téj kobiety.
— A gdyby panu wyznała swą miłość?
— Jeszcze bardziej bym jéj żałował.
— A jeżeli by to była kobieta, która nigdy nie kochała i która by położyła w panu wszystkie swe nadzieje i marzenia?
— O wówczas nadzwyczajnie bym jéj żałował.
— Ale czybyś pan nie próbował rozpłomienić swego serca przy tym ogniu tak młodym i czystym?
— Nie.
— Pan chcesz być mężniejszym, niż jesteś w istocie.
— Zresztą nie byłbym nigdy zmuszony przyjść do téj ostateczności, żebym miał jéj powiedzieć, że ją nie kocham, gdyby wyznała mi swą miłość.
— Dla czego?
— Ponieważ kobieta, która nigdy nie kochała, która jest młodą i niewinną, nie zakochała by się z pierwszego wejrzenia we mnie, gdybym jej się nie starał podobać, a chociażby się i zakochała, nie ośmieliłaby się nigdy mnie o tém powiedzieć, bo my mężczyźni zaledwie śmiemy to powiedzieć kobiecie którą kochamy.
Pani Van-Dick nieznacznie ugryzła się w usta.
— Pan jesteś zanadto surowy, powiedziała.
— Nie pani, tylko wierzę w cnotę kobiet.
Tu nastąpiło milczenie, w czasie którego Tristan, który zdawało się. że zapomniał o téj rozmowie, wzniósł oczy na panią Van-Dick jak na posąg, i spuścił je znowu na portret z miną najobojętniejszą.
— Czy w téj saméj mam być pozycyi co wczoraj? powiedz pan proszę, może potrzeba inaczéj usiąść.
— Tak jak teraz zupełnie dobrze odparł Tristan.
— Cóżeś pan robił wczoraj wieczorem? po obiedzie nam zniknąłeś.
— Widziałem, że jedna z pani przyjaciółek przybyła ją odwiedzić, nie chciałem zatém być natrętnym i poszedłem do ogrodu porozmawiać z Willemem.
— O tak, przypominam sobie.
— Potém udałem się za obstalunkiem medalion u tak pani wiesz, i wróciłem do swego pokoju aby trochę poczytać.
— I dobrze pan spałeś?
— Doskonale.
— Jesteś więc szczęśliwy, a ja przez całą noc oka nie zmrużyłam.
— Czyś pani była cierpiącą?
— Nie, tylko jakieś smutne myśli.
— A któż może, mówił Tristan machinalnie i nie zwracając uwagi na słowa z ust jego wychodzące, a któż może cię pani tak zasmucać, ciebie stworzoną do szczęścia? Racz pani cokolwiek pochylić się na lewo.
— Czy tak?
— Tak.
— Mówiłeś mi pan?
— Mówiłem odparł Tristan mięszając dwa kolory na palecie, i wstrzymując się za każdém słowem, aby zwrócić większa uwagę, pytałem się, skąd mógł przyjść taki smutek?
— Czyż panu już ze sto razy nie mówiłam, że nie jestem szczęśliwą?
— A, bo widzisz pani, ja nie wierzyłem temu.
— Pan byłeś w błędzie, bo to jest prawdą i to dopiero od kilku dni.
I pani Van-Dick, aby ukryć wzruszenie jakiego doznała w téj chwili, schyliła się chcąc podnieść chustkę na ziemi leżącą.
— Ah! doprawdy? dodał Tristan, usuwając się nieco aby mógł lepiéj zobaczyć effekt pędzla, doprawdy?
— Cóż więc takiego się pani przytrafiło?
— Nie wiem, czy mam panu to powiedzieć?
— Czy wczoraj nie przyrzekliśmy sobie przyjaźni i ufności?
— Pani Van-Dick jeszcze wahała się.
— I cóż? zapylał malarz.
— A więc...
— Wybacz pani, że przerywam, ale racz cokolwiek podnieść głowę i patrzeć na mnie, tak, tak, bardzo przepraszam. Mówiłaś pani?...
— Pani Van-Dick zaczęła prowadzić rozmowę dość śmieszną, ze względu na obojętność tego, które mu to wszystko mówiła, a nie mając dosyć dowcipu aby z niéj się wycofać, i niechcąc też nagle jéj zaprzestać, coraz więcéj w niéj się zatapiała, co nadzwyczaj bawiło Tristana, który jak to już wiemy, przyrzeł sobie zostać zimnym jak marmur. Mówiłam, ciągnęła daléj pani Van-Dick, że tylko młode panienki mogą doświadczać miłości szczeréj i prawdziwéj; mężatki zaś, gdy wypadkiem poddadzą się jednéj z tych namiętności, któréj nicnime jest wstanie powściągnąć, są dwa razy nieszczęśliwsze: raz, że nie są już wolne, drugi raz, że uważa świat im to za występek.
— Muszę tu jednak wyznać, odparł Tristan, który sobie widać wziął za cel sprzeciwiać się téj biednéj pani Van-Dick, muszę wyznać, że, wiele kobiet myli się, sądząc, że zgodność w pożyciu domowém, jest jednostajnością i chorobą serca. Są kobiety, które rozumiejąc, że szczęście zawiera się w namiętnościach excentrycznych, są wstanie pokochać się w pierwszym lepszym młodzieńcu, blondynie lub brunecie którego napotkają nie pomyślawszy o mężu i dzieciach; nie myślę ja tu nikomu robić wyrzutów, jest to czyn przezemnie sprawdzony; a późniéj, czy to okoliczności, które je ochroniły od błędu, bądź też gdy już go popełniły, zapóźno spostrzegą się, że są oszukane, i nawet nie dziwią się, że nie poumierały z miłości.
— Jesteś pan jeszcze więcéj surowszym niż poprzednio, odparła pani Van-Dick, boleśnie dotknięta, i to coś mi powiedział, nie powinieneś mówić każdéj kobiecie, bo mógłbyś napotkać taką, która by się znalazła w podobnym przypadku, jaki dopiero co wymieniłeś, a tym sposobem sprawiłbyś jéj wielką przykrość, na którą ona nie zasłużyła.
— Tristan poznał, że się posunął za daleko, i że oczy biednéj pani Van Dick zaszły łzami. Muszę tu jeszcze dodać, mówił Tristan, że mówiłem to o kobietach w ogólności, a że żadnéj reguły nie ma bez wyjątku, może zatém się przytrafić, że czasem familja młodéj panienki zawiedzie się, łącząc sny i marzenia młodości z przykrościami starego wieku, serce kochające z sercem obojętném, osobę charakteru delikatnego, z osobą zbyt prostą i bez wychowania: wówczas wyznaję że nie będąc skrupulatem, mam taką kobietę za wymówioną, gdy jéj serce wiecznie odpychane wstrętem i odrazą od tego kogo jéj narzucono, szuka innéj podpory, któréj nie może znaleść w domowém pożyciu, szuka miłości, któréj koniecznie potrzebuje, a w sercu swego męża wynaleść jéj nie może. Wówczas pojmuję, że ona się cała oddaje temu, którego serce uważa za odpowiednie swojemu, i nie tylko że wytłaczam takiéj kobiecie, ale jeszcze ją szanuję i bronię.
— Ta mowa cokolwiek mnie pogodziła z panem, bo chociaż ojciec i matka téj młodéj osoby, ludzie w wieku i z doświadczeniem, oszukali się wydając ją za mąż, może się zdarzyć, że ta panienka mając tylko trzecią część ich wieku, a żadnego doświadczenia, sama się znowu zawiedzie w wyborze kochanka, a stąd podwójnie cierpi i znosi podwójną1 niewolę.
— Rzeczywiście, to może się przytrafić a nawet często następuje jako chwilowa kara za błąd popełniony, bo cudzołoztwo pod jakimkolwiek bądź pozorem ukrywane, jest zawsze grzechem, sama pani to przyznasz, a stąd wszystkie grzechy wymagają pokuty. W takim przypadku kobieta tak ma sobie postąpić:
— Jak?
— Oto błagać Boga o przebaczenie za błąd popełniony: zerwać stosunki z kochankiem, unikając zgorszenia jakie by mogło stąd wyniknąć dla męża i dzieci, a przekonawszy się, że każda miłość nieprawa, sprowadza udręczenia i zgryzoty sumienia, stać się zoną i kobietą jaką być powinna, a po upływie pewnego czasu, zapomni nawet jaką dawniéj była. Pani Van-Dick nie wiedziała co Tristan przyrzekł Wiliamowi, i nie tłumaczyła sobie ciągłego i loicznego oporu. Na nieszczęście, kobiety podobne Eufrozynie, kiedy o czém rezonu ją sądzą że od razu i bez żadnéj przeszkody dojdą do celu jaki sobie zamierzyły, złego zatém wynika, że gdy cel ten ich chybi, a spotykając silne przeszkody w zaprzeczeniach i odpowiedziach których nie odeprzeć nie potrafi, ten którego pragną przekonać staje się, że tak powiem ich przeciwnikiem: upokorzone, widząc że nie mogą mieć słuszności, i że cały stos namiętności jaki sobie zbudowały, jedno zdanie loiczne obala, wpadają w drażliwość nerwów, którym gniew i łzy towarzyszą. Tak też i Eufrozyna ze złością i goryczą odpowiedziała.
— Wy mężczyźni, jesteście bardzo szczęśliwi, szczególniéj zaś ty panie Tristan, że możecie dysputować ozięble o przedmiotach dotyczących serca i w chwili, kiedy namiętności są najwięcéj rozognione i uniesione, potraficie im nałożyć jarzmo woli i rozsądku; ale my kobiety jesteśmy zbyt słabe i nasze biedne serce mniéj silne od waszego, a żalem więcéj poświęcone nie zawsze rozumuje i czuje często niedostatek rad tak mądrych i szczerych jakie pan umiesz dawać, z czego wynika, że kobieta w położeniu podobném mojemu, jest bardzo nieszczęśliwą, kiedy będąc już raz zawiedzioną i chcąc postąpić tak jak pan przed chwilą jéj radziłeś, widzi się zmuszoną wyznać, że nie jest wstanie tego uczynić, Im pokochała tego, co nie jest ani jéj mężem ani kochankiem: zresztą, osądź pan, ile musi cierpieć, kiedy wszystko robi co może chcąc dać mu poznać, że kocha, a widzi, że ten pan nie tylko nie jest jéj wzajemnym, ale nawet odmawia wszelkiego współczucia i pobłażania.
Otóż już jesteśmy, pomyślał Tristan. Do kata, moja pani, przez tę sprzeczkę zostałaś wymowną, i nie sądziłem abyś mogła złego wszystkiego wyciągnąć taki wniosek; wprowadziłaś mnie w djabelny kłopot bo niewiem co ci na to odpowiedzieć, żeby cię zbyt nie oburzyć.
I Tristan rak mówiąc sam do siebie, nie przestawał malować, a Ęuftozyna widząc że milczy, tryumfowała z wygranéj jaką nad nim odniosła — Na to wszystko, jeżeli pani pozwolisz, odpowiem w dwóch słowach, dodał nasz malarz.
— Mów pan.
— Na to wszystko co dopiero słyszałem, jest jeszcze lepsza wymówka, jeżeli ta kobieta o któréj pani wspominasz jej potrzebuje, oto: że jest kobietą rozwiązłą.
— Tą razą, cios był za silny, była to ostatnia kula dopełniająca wyłomu.
— To szkaradne. co mi pan mówisz.
I to było wszystko co odpowiedziała pani Van-Dick, mając zranione serce i obrażoną miłość własną: poczém zasłoniła oczy chustką.
Tristan poznał dopiero, że za daleko się po sunął, i że postąpił sobie jak człowiek bez wychowania znajdując przyjemność w udręczaniu téj biednéj kobiety, któréj serce podbić nie było sławą. Przejął się więc litością, a zapomniawszy o jéj śmiesznościach, i zobaczywszy łzy w jéj oczach, podniósł się spiesznie, podszedł ku niéj i wziąwszy ją za rękę wyrzekł:
— Czy panią obraziłem? na imię Nieba nie chciałem tego uczynić!
I oglądał się na wszystkie strony, czy kto nie nadchodzi, bo byłby w rozpaczy gdyby go kto znalazł w tak śmiesznéj pozycyi. Był on w położeniu, jak starsze dzieci, kiedy wybiją młodszego a potém drżą z obawy aby matka nie nadeszła.
— Oh! panie Tristan, źle, bardzo źle uczyniłeś.
— Ale przysięgam pani, że wtém co powiedziałem nie było żadnéj osobistości.
— Choćby i tak: od samego początku rozmowy, pan udajesz, że nie rozumiesz tego co ci chcę powiedzieć, a nie widzisz ile na tém cierpię.
I mówiąc to Eufrozyna obcierała oczy, i z tém było jéj dosyć do twarzy.
— Bądź, pani przekonaną, że gdybym wiedział, że sprawię pani najmniejszą przykrość, nie byłbym tego mówił: rozumiałem, że każda rozmowa jest tylko grą.
— Grą... cóż jeszcze?
Tu Eufrozyna rzuciła wzrokiem jakby chciała powiedzieć:
Czy więc zawsze będziesz nieubłaganym?
— No, mówił daléj Tristan, podaj mi pani swą rękę na zgodę.
— Czyż mogę co panu odmówić?
I ścisnęła rękę. Tristana, jeszcze silniéj niż przeciwnik pragnący się pogodzić.
— Czy przyrzekasz mi, dodała. odtąd nie być ze mną tak złośliwym?
— Przyrzekam.
— Wierzyć wszystko, co panu powiem?
— Tak.
— I odgadnąć czego nie będę śmiała powiedzieć?
— Zrobię wszystko z siebie co będę mógł.
— No teraz przebaczam panu, rzekła, ocierając jeszcze raz oczy, potém podniosła się; jakże jestem brzydką, powiedziała, oczy mi się czerwienią, ale to pańska wina; pokaz no pan mój portret, niech zobaczę jak wyglądałam przed chwilą, bo teraz nie śmiem na siebie spojrzeć.
Kazała usiąść Tristanowi przed portretem, a położywszy obie ręce na ramieniu malarza oparła głowę na ręku. Przecudownie, zawołała, ale ja nie jestem tak piękną.
— To mogę inny zacząć, rzekł z uśmiechem nasz mularz, ale uprzedzam panią, że zawsze cię odmaluję, taką jaką jesteś.
Eufrozyna patrzyła Tristanowi w oczy z miłością.
— Kochasz mnie choć trochę, przyjacielu? zapytała.
— Ja pani? możesz że wątpić o moich szczerych uczuciach.
— I powinieneś mnie kochać, bo ja cię bardzo kocham; i wymówiła te słowa z głębokiém westchnieniem.
— Czy mam jeszcze usiąść? zapytała.
— Widzisz pani, że portret jest prawie ukończony: mam tylko jeszcze zrobić suknią, a do tego nie ma potrzeby abyś siedziałaś.
— A więc mogę się rozebrać?
— Zaraz, ja się ztąd oddalę.
— Możesz pan zostać, przejdę do gabinetu.
— A więc do zobaczenia wieczorem.
— Do wieczora, pani.
Tu Eufrozyna podała rękę malarzowi, patrząc na niego z całym ogniem, jaki się w jéj oczach przebijał.
— Nie będziesz już więcéj żartował ze mnie? zapytała.
— Pani wiesz sama, że nigdy nie miałem téj myśli.
— A teraz wiesz pan dla kogo ten portret jest przeznaczony? rzekła z udaną obawą.
— Wiem, odparł Trisian z udaném wzruszeniem.
— Więc do widzenia.
— Żegnam panią, i pocałował rękę Eufrozyny.
Tristan zabrał całą robotę, i spojrzawszy kilka razy na drzwi pokoju, w którym się rozbierała pani Van-Dick, wyszedł, rozmyślając nad tém co zaszło.
Kobieta! jakąż jest nie pojętą zagadką, mówił sam do siebie; ta co zdaje się być najgłupszą w potoczném życiu, gdy jéj serce zapłonie miłością lub jaką żądzą, staje się najbardziéj wymowną. Zarzuć zasłonę na jéj osobę, a słuchaj tylko jéj głosu; o jakże się zdziwisz, gdy odrzuciwszy takową; ujrzysz z jakiego ciała wychodziły te słowa, coś przed chwilą je słyszał. Pojmiesz dopiero, dla czego ktoś dał się uchwycić w jéj sidła, i pokochał tę kobietę. Nie może być już stworzenie więcéj niezgrabne i śmieszne jak pani Van-Dick, przecież ona mówi takie rzeczy co i Henryeta, osoba młoda, zgrabna i dowcipna. Dopiero zatém od wczoraj to pojąłem, że Willem ma się za wytłumaczonego, i gdyby nie to, żem mu uroczyście przyrzekł, gotów byłbym sam się nią zająć. Kiedy zobaczysz, mówił daléj sam do siebie Tristan, kochanka kobiety brzydkiéj, nierozsądnéj, lub złośliwéj, która na pierwszy rzut oka ma coś w sobie odpychającego, naprzód zadziwisz się, że ta kobieta jest kochaną, starasz się zbadać przyczynę téj miłości, bo powierzchowność téj osoby nieokazuje aby można ją było pokochać; naówczas zobaczysz, że Bóg wlał w to stworzenie coś takiego, czego ty nie jesteś wstanie dostrzedz, a co się odkrywa przed tym, którego ona wybrała. Będzie to jak magnes przyciągający, bądź serce, bądź smak, bądź rozum: podobnie jak ziemia, co ci się dziś wydaje czarną, błotnistą i nieurodzajną, a wewnątrz niéj znajdziesz kiedyś kopalnią złota lub drogich kamieni.
Gdy tak sobie rozmyślał nadszedł Willem.
— I cóż, zapytał kommissant, czy skończyłeś?
— Oto jest, i Tristan pokazał mu portret.
— Cudownie! zawołał Willom; jestem ci nieskończenie wdzięczny, kochany P. Tristan, kiedyż zupełnie będzie ukończony?
— Jeszcze tylko z godzinę roboty.
— Czy Eufrozyna przyznała się panu, że ten portret ma być dla mnie?
— Tak jest, ale mi zaleciła jedną rzecz.
— Jakąż?
— Aby ci o tém nie wspominać: udaj że zatém, jakbyś o tém nic nie wiedział.
— Bądź pan spokojny.
— Ona nie tutaj go ci ofiaruje.
— Oho!
— A nawet nie ona sama ci go odda.
— Dla czegóż?
— Ponieważ chce zrobić ci kompletną niespodziankę.
— Ach jak to dobrze!
— I ja to podjąłem się, odprowadzając cię do powozu, wsunąć ci go w rękę, w chwili gdy już konie ruszą.
— O jakże ją polem poznaję.
— A więc cicho, albo pogniewamy się.
— Nic się pan nie obawiaj; a teraz, odchodzę do bióra. Dzięki, dzięki ci panie Tristan!
Willem wyszedł z pokoju z czołem wypogodzęném, z uśmiechem na ustach i radością w sercu.
Otóż jeden szczęśliwy, rzekł sobie Tristan patrząc za odchodzącym kommissantem. Ah! kochana pani Van-Dick, napróżno się silisz, nie dozwolę ci zniszczyć szczęścia tego poczciwego i otwartego chłopca.


VI.

W wilią dnia, kiedy miał wyjechać Willem, Tristan jeszcze raz mu zalecił i kazał przyrzec że nic nie wspomni Eufrozynie o portrecie; podczas nocy pożegnalnéj, biedny nasz przyjaciel, z jednéj strony pobudzony szczęściem téj niespodzianki, jaka miała go spotkać od Eufrozyny, z drugiéj zaś związany obietnicą milczenia, o mało co się nie wymówił, ale Willem jako człowiek uczciwy, dawszy na to słowo, milczał. Tristan skrył się za swoim oknem, i około pierwszej zrana mógł widzieć biednego chłopca przychodzącego pożegnać swą kochankę, którą opuszczał na miesiąc.
Pożegnania były smutne.
Tristan przewidział je, ale nic o tém nie wspominał.
Willem przededniem wyszedł od Eufrozyny, ale tak był wzruszony, iż nie widział że jego kochanka nie cierpiała tyle ile on.
O dziesiątéj po śniadaniu, którego wcale nie tknął, znalazł sposobność, podczas kiedy Van-Dick przygotowywał w biórze ostatnie polecenia, jeszcze raz pożegnania Eufrozyny, która wzdychała, jakby jéj kochanek oddalał się na rok lub dłuéj, ale Willem będąc tyle wzruszony, nie mógł dostrzedz ani tak nagłego żalu, ani też téj oziębłości, przy pierwszém pożegnaniu.
— Nareszcie wrócił Van-Dick trzymając listy, uścisnął serdecznie rękę. Willema, mówiąc: kochany Willemie, chciałem koniecznie uwolnić cię od téj nudnéj podróży, ale sam widzisz że mnie interessa tu zatrzymują. Wszystko robiłem co mogłem, abyś mógł pozostać, ale moja obecność jest koniecznie tu potrzebna, miéj mnie żalem za wytłumaczonego: jedź i powracaj jak najprędzéj: czy pojąłeś dobrze wszystko?
— Tak jest.
— Oto masz moje plenipotencye.
— Bardzo dobrze.
— Rób wszystko, co uznasz za stosowne, i oświadcz domowi Daniel, że nie tylko pozostawiam mu czas, ale nawet udzielę pieniędzy aby wstrzymać jego upadłość, i abym tylko nie wlazł w te nudzące processa, oto wszystko czego żądam.
— Jedź więc.
— Zegnam cię kochany panie Van-Dick.
— Bądź zdrów mój Willemie.
I obadwa szczerze się uściskali; pan domu zacierając ręce powrócił do siebie, a Willem w towarzystwie Tristana wyszedł z pokoju. Łza i westchnienie kommissanta, towarzyszyły skrzypnięciu drzwi za nimi zamykającemi się.
— No bądź odważnym! cóż u czarta, rzekł Tristan do Willema.
Zapewne, ani ty mój czytelniku, ani ja, nie obcięlibyśmy doświadczyć podobnéj miłości, a jeżelibyśmy podobnie jak Tristan patrzyli na tę walki namiętności, z początku uznalibyśmy je za śmieszne i dziwaczne, bo też rzeczywiście takiemi były, potém ulitowalibyśmy się i pocieszali tego biednego chłopca, co go taki obłęd opanował, a w końcu stali się przyjaciółmi jego, i nieuważali już tego za śmieszne.
— No bądź odważny, powtórzył Tristan, a jeżeli ci brakuje na odwadze, to ja ci jéj dodam.
— Czy masz pan portret?
— Mam.
— O! daj mi go.
— Czy przyrzekniesz mi być odważnym?
— Przyrzekam.
— Nie być wcale smutnym?
— Przyrzekam.
I Tristan bawił się, raz ukazując portret. Willemowi, drugi raz chowając, kiedy ten już miał go złapać, i uroczyście mu przyrzekał podobnie jak dzieci, którym dają cacko, pod warunkiem, że będą grzeczne.
W końcu, oddał medalion przyjacielowi, który z uniesieniem go ucałował.
— A ja, rzekł Willem, sądziłem, że się pan kochasz w Eufrozynie!
— Nierozsądny!
— Ja rozumiałem, że mnie pan zwodzisz!
— Któż ci nasunął myśl podobną?
— Eufrozyna.
— Jaklo?
— Ona mi powiedziała, żeś w niéj rozkochany do szaleństwa.
— Ja?
— Tak jest: że to zaraz odgadła z twego spojrzenia, i po twéj uprzejmości, a skoro zobaczyła, że jestem zazdrosny, zdawała się być szczęśliwą.
— To jest sposób, jakiego wszystkie kobiety używają, aby być więcej kochane.
— Teraz to pojmuję, ale to źle z jéj strony.
— Nic miej jéj tego za złe, jest to przyzwyczajenie kobiet tak naturalne jak to, że mają dwie ręce.
— Ale ona, mogła mnie przez to poróżnić z panem, który jesteś moim najlepszym przyjacielem.
— Teraz już wiesz czego się masz trzymać, nieprawdaż?
— O! tak.
— Nie posądzasz mnie już więcéj?
— Choćby mi mówiono rzeczy najprawdziwsze na pana, nie uwierzyłbym.
— Dobrze robisz, bo przyznam ci się. że takie jest moje ostateczne postanowienie.
Tak rozmawiając doszli do dyliżansu.
Willem spotkał kilku znajomych, ale nie zatrzymywał się z nimi, tylko zbył ich ukłonem; potrzebował bowiem mówić jeszcze o Eufrozynie... Z jego mowy, można było odgadnąć jak mu serce biło, a nawet gdy mówił o czém inném a nie o swéj kochance, usta mu drżały i wahał się, co przekonywało o słanie jego umysłu i serca.
— Wszakże pan będziesz do mnie pisał? zapytał.
— Będę.
— Będziesz jéj mówił o mnie?
— Bądź spokojny.
— Nie bardzo jednak otwarcie, bo kobieta zawsze okrywa się wstydem, gdy obcy mówi jéj o kochanku.
— A jednak jest między nami pewien rodzaj zwierzenia, skoro ona mi zaleciła abym ci oddał jéj portret.
— To prawda, pan zostajesz, pan jesteś daleko szczęśliwszy.
— A ty, powrócisz za piętnaście dni.
— Jak będzie można najprędzéj. Jakże się będę nudził; nieprawdaż, że już pana tém nudzę?
— Wcale nie, wiem ja jak to idzie.
— No, już żegnam pana, odjeżdżają.
— Bądź zdrów.
Rzeczywiście, zatrąbiono na podróżnych.
Obadwaj przyjaciele uściskali się.
Dopóki powóz nie odjechał, Tristan stał przy drzwiczkach. Skoro pocztylion trzasnął z bicza, podał jeszcze rękę Wiliamowi, który ją znaczączo uścisnął i ostatni raz go pożegnał.
Przy tém pożegnaniu, dwie łzy długo wstrzymywane ukazały się w oczach biednego chłopca; Jedna z nich była poświęcona Tristanow.
Gidy powóz już ruszył, Willem dwa czy trzy razy wychylił głowę, chcąc jeszcze pożegnać Tristana, który już się wrócił: poczém dyliżans zawrócił na inną ulicę, i nasz kommissant pozostał sam z swemi myślami.
— Zobaczmy co się teraz dziać będzie, rzekł sobie Tristan, i powrócił do domu leżącego nad kanałem książęcym.
Zastał Van-Dicka w biurze. Już od kilku dni poczciwy kupiec nie wychodził z domu, jakeśmy słyszeli go mówiącego przed Wiliamem, bo interessa jego szły coraz lepiéj, tylko więc w godzinie obiadowéj można go było widzieć porzucającego księgi rachunkowe, i wówczas ukazywał się uśmiechając i zacierając ręce.
Syn zaś jego Edward, ze zbytków zjechał na krzyżu z całego piętra na dół, skutkiem czego musiał leżeć w łóżku, wśród częstych nacierać spirytusem kantorowym, a Tristan musiał zaniechać dawania mu lekcyi, co cieszyło niezmiernie naszego próżniaczka.
Pani Van-Dick była więc samą.
Skoro zdaleka zobaczyła Tristana, zeszła na dół, udając jakby przypadek ją tam sprowadził.
— I cóż, zapytała, odjechał?
— Odjechał.
W oczach Eufrozyny malowała się radość, że była wolną.
— I cóż pan teraz będziesz robił?
— Czy syn pani jest jeszcze słaby?
— Jeszcze.
— A pan Van-Dick, czy mnie nie potrzebuje?
— Nie.
— A więc wyjdę trochę, rzekł Tristan, szukając wszelkiemi sposobami uniknienia rozmowy z Eufrozyną.
— Pan wschodzisz rzekła Eufrozyna a ja będąc smutną, pozostanę znowu samą, nie dobry z pana przyjaciel.
I zrobiła kwaśną minkę.
— Interes wymaga abym wyszedł na miasto, ale skoro powrócę, będę na twoje pani rozkazy jeżeli zastanę cię jeszcze smutną i samą.
— No, do widzenia, dodała Eufrozyna bardziéj zasmucona z nieobecności Tristana przez godzinkę, niż z odjazdu Willema na cały miesiąc.
Tristan, jak się można domyśleć, powrócił dopiero na sam obiad.
Eufrozyna na nawo zrobiwszy tualetę, podwójnie była rozgniewaną, raz, że napróżno czekała, a drugi raz, że napróżno się przebierała; ale skoro się ukazał Tristan, uraza uleciała, a cień jéj tylko ukazał się oczom przybyłego, nie pozostawiwszy nawet na czole kupcowéj, żadnéj chmurki, które oznaczają ślad minionéj burzy.
— Jak się ma Edward? zapytał Van-Dick, siadając do stołu.
— Cokolwiek lepiéj, mój przyjacielu.
Te tylko słowa zmięszały się z brzękiem widelców i talerzy podczas obiadu, Van-Dick bowiem miał wiele do myślenia: Tristan nie był usposobiony do prowadzenia rozmowy z swym gospodarstwem, a Eufrozyna nie mogłaby dokładnie powiedzieć o czém myślała.
Po obiedzie, Van-Dick powiedział jeszcze jedno słowo: wychodzę.
I wyszedł.
Tą razą, nie było sposobu wymknąć się Eufrozynie.
— Nic nie mówiłeś podczas obiadu, panie Tristan, czyś nie słaby? zapytała.
Tristan, znalazłszy w tym zapytaniu najlepszy środek do wyjścia z kłopotu, odpowiedział:
— Tak jest, pani, trochę cierpiący, i pragnąłbym dziś wcześniéj odejść do siebie.
— Ale zaczynam uważać, że pan rzeczywiście unikasz.
— Ja, pani, a tu dla czego?
— Naprzód dla tego, żeś nie powrócił, jak przyobiecałeś.
— Pewien interes.....
— Może kobieta?
— O, kobiety wymazałem z mego serca.
— Czy wszystkie?
— Wszystkie.
— Patrz pan jak jest pięknie, powiedziała po niejakiéj chwili pani Van-Dick, podaj mi rękę i chodźmy trochę posiedzieć w ogrodzie; czy zgadzasz się pan na to?
— Z największą chęcią.
Wieczór był prześliczny.
Eufrozyna usiadła z swym towarzyszem W gaiku, przez którego gałęzie i liście nie można było dostrzedz brzasku dziennego, jaki zachodzące słońce pozostawiło jeszcze na horyzoncie, tego ostatniego uśmiechu przyrody, znużonego upałem, wonią i miłością.
— Była rzeczywiście w powietrzu jakaś woń miłosna, i powiewy gorejące, któremi serce oddycha i wciąga je w siebie, i które tak działają na nas, że mimowolnie szukamy istoty, w którą chcielibyśmy przelać połowę tego co czujemy, i nawzajem przyjąć od niéj co sama czuje.
— Pani Van-Dick bezwątpienia doznała tychże samych wrażeń, bo z miłym zaniedbaniem oparła się na ramieniu Tristana, a zwiesiwszy głowę, patrzyła na kwiaty rosnące z obu stron alei ogrodu, i nic nie mówiła. Musimy wyznać, że w takich okolicznościach, milczenie jest zwierzeniem się serca.
W tym gaiku stały dwa krzesła; pani Van-Dick wzięła jedno i kazała usiąść Tristanowi na drugiém naprzeciw siebie.
— Jak piękny wieczór, zaczęła pierwsza.
— Przepyszny....
Poczém pięć minut upłynęło, a żadne z nich nie wyrzekło i słowa.
— Jakże ci jest dzisiaj, mój przyjacielu?
— Daleko lepiéj.
Znowu pięć minut milczenia.
Rozmowa ich, podobna była do lampy bez oleju, którą chcą ze wszystkich stron zapalić, a ona ukazawszy tylko mały płomyk niebieski natychmiast gaśnie.
Pani Van-Dick pojęła, że musi otwarcie zadać mu pytanie.
— Cóż ci więc jest panie Tristan? Nic do mnie nie mówisz.
— Bo ja myślałem, pani...
— Czy można wiedzieć o kim?
— O Willemie biednym chłopcu, który musi być bardzo smutny, i bez najmniejszj miłości właésnej, chciałby żebym był na jego miejscu, a on w téj chwili zajął moje.
— I pan chętnie przystałbyś na tę zamianę?
— Aby go uczynić szczęśliwym...
— Jakaż oziębłość! dodała Eufrozyna tonem uszczypliwym.
— To tylko poświęcenie się.
— I dla czegóż sądzisz pan, że Willem chciałby być obok mnie w téj chwili?
— Pani mnie oto pytasz?
— Tak, powiedz proszę.
— Ponieważ panią kocha.
— Wiesz pan, że gdyby to, co go czyni tyle szczęśliwym robiło mi przyjemność, to poświęcenie się ze strony pana byłoby miłe tylko dla jednéj strony.
— Jestem pewny że pani czujesz połowę tego co Willom w téj chwili.
— I któż pana o tém zapewnił?
— Zdawało mi się, żem to spostrzegł.
— A żatém. omyliłeś się mój panie?
— Żałuję mocno.
— Willem jest moim przyjacielem, kocha mnie i ja nawzajem kocham go a|k przyjaciela, ale będąc zajęty interessami, dla jakich został wysłany, bądź pan pewien, że nie myśli o przyjaciołach, jakich tu pozostawił.
— Jesteś pani niewdzięczną.
— Nie, tylko znam dobrze Willema.
— Ależ pani, nie żałujesz go?
— Jego podróż była konieczną. Ale pan zdajesz się zadać odemnie jakichś zwierzeń względem Willema?
— Nie, pani.
— Jeszcze raz powtarzam, że Willem jest i będzie zawsze tylko dla umie przyjacielem. Wiem że był bardzo rozkochany we mnie: być może, wśród życia smutnego i jednostajnego jakie wiodłam, jego miłość szczera i prawa dosięgła mnie, ale teraz już zapóźno.
Otóż to pięknie, pomyślał Tristan. Widziałem wiele kobiet co kłaniały, ale w takim stopniu nie zdarzyło mi się widzieć.
— I dla czegóż za późno? dodał głośno.
— Ponieważ miejsce, które on chciał zająć, jakkolwiek nie jest jeszcze wzięte, ale jest dane.
— Czy nie można by wiedzieć, komu?
— Nie, trzeba odgadnąć, i jestem pewną, żeś pan odgadł.
Tristan nic nie odpowiedział.
Eufrozyna wzięła to milczenie za wyznanie.
— Czy kazałeś pan zrobić medalion? zapytała.
— Tak, pani.
— Czy skończony?
— Skończony.
— A gdzież jest? Czy żeś mi pani nie powiedziała, że jest przeznaczony dla kogoś?
— To prawda, ale nie, wymieniłam osoby.
— Nie kazałaś że mi pani odgadnąć?
— Kazałam.
— A więc odgadłem.
— Ah! zawołała Eufrozyna głosem niepodobnym do opisania, i oddałeś go pan temu, co go powinien posiadać?
— Tak jest.
— Jest żeś tego pewny?
— Czy mnie pani uważasz niezdolnym odgadnąć rzeczy tak łatwéj?
— I on.... był szczęśliwym?
— Upojony radością!
— I cóż z nim zrobi?
— Będzie go nosił przez całe życie na sercu,
— A teraz?
— Ucałowałby go z radością, gdyby nie miał kogoś obok siebie.
— Eufrozyna, wziąwszy pod rękę Tristana, przejdźmy się po ogrodzie rzekła. Wiesz pan, że jesteś bardzo rozumny, kiedy odgadujesz rzeczy o których ci nie mówiono?
— Do tego potrzeba tylko serca i oczów.
— I jest że on przekonany, że go kocham?
— Zupełnie.
— I nie zdradzi mnie?
— Nigdy! bo on to przysiągł.
— Za każdą odpowiedzią. Eufrozyna opierała się coraz silniéj na ramieniu Tristana.
— Nie wiem co mi jest dzisiejszego wieczora, rzekła, jestem tak szczęśliwa, jak nigdy, a pan?
— Któżby nie był szczęśliwy, będąc na mojém miejscu?
— Eufrozyna ścisnęła ręko Tristana.
— Czy uwierzysz mi co panu powiem!
— Cóż takiego?
— Nie uwierzysz?
— Przysięgam.
— A więc: mój mąż tylko co ma wrócić.
— Tak jest.
— Czy wiesz co uczyni?
— Nie wiem.
— Pójdzie do swego pokoju, zamknie się i będzie czytał.
— Doprawdy?
— Z największą pewnością. nie spyta się nawet o mnie tak jakby mnie nie było, a zatém i ja powrócę do swego pokoju, jak wdowa, rozłączona z mężem i oddzielona jedném piętrem.
— To szczególne.
— Mogę przyjmować w nocy kogo zechcę, a Van-Dick o tém wiedzieć nie będzie, bo jego pokój jest oddalony od mego, nie usłyszy zatém ani jak kto wejdzie lub jak będzie wychodził.
— Szczęście, że cnota czuwa przy drzwiach twoich pani.
— Nie cnota, ale wierność.
— A więc pani przyjmujesz kogo?
— Nie, ale jeżeli on mnie kocha, jak powiedział, to przyjdzie.
— Czy ten co posiada twój portret?
— On sam.
— Przyjdzie.
— Eufrozyna jeszcze silniéj ścisnęła rękę Tristana.
— Nieprawdaż, że przyjdzie?
— Tak jest.
— Pan mu to powiesz?
— Powiem mu to od pani.
— O Tristanie! niewiem już sama co mówię, głowa i serce mnie palą. Miłość o któréj marzyłam ziściła się:
I ścisnąwszy z zapałem rękę Tristana, prosiła aby usiadł obok niéj; sama zaś uniosła cokolwiek swéj sukni, jakby dla w ciągnienia w siebie świeżego powietrza, którego zdawała się tak potrzebować. Ramiona jéj były odkryte, i jakaś woń roskoszy oczekiwanych otaczała tę kobietę, która w cieniu wieczornym nie wzbudzała żadnéj śmieszności. Daléj następuje zawsze chwila, w której kobieta kochająca, czy zmysłowo, czy sercem, czy mieszczanka czy księżniczka, rozumna lub głupia, kiedy zresztą jest piękna, chwila mówię, w któréj umie stać się powabną. Pani Van-Dick będąc znużona upałem dziennym, i przekonana że Tristan zachował jéj portret, nie miała już słów dla niego, i z zapałem zmysłowym, który był jéj jedyną cnotą, położyła głowę na ramieniu swego kochanka zamyślonego, a w uściśnieniu rąk, Tristan pojął jedną złych natur silnych i nie ugiętych, które jak Messaliny są często znużone, ale nigdy przesycić się nie dają. Dodaj do téj wytrwałości zmysłowéj przymioty fizyczne, ze sztuką jaką każda kobieta dodać sobie potrafi, a będziesz miał bez żadnéj przesady postać starożytną, jaką Eufrozyna przypominała nam przez swe zarysy marmurowe.
Tristan nie był także ze spiżu, i lekki powiew wiatru wieczornego jeszcze bardziéj działał na niego. Prawda, że nic jéj nie odpowiadał, prócz „czy mnie kochasz“ i te tylko słowa miał ciągle na ustach; słowa, w których mieszczanka Phryne tyle umieściła ognia; ale mimowolnie, pomimo obietnicy uczynionéj Willemowi, obietnicy, która zdawała się być wyrytą na każdym listku krwawym charakterem, i którą pomieszany umysł Tristana usiłował uczynić stalą i silną, pomimo mówię téj obietnicy, ręce jego nie mogły nie odpowiedzéć tak częstym uściśnieniom, oczy, nie były zdolne odwrócić się od tych piersi na pół osłoniętych, które mu się okazywały przy bladém świetle gwiazd, jak pod zasłoną złotem nabijaną, a głowa nie była wstanie oddalić tego oddechu palącego, jaki wychodził z ust kobiety, która spoczywała na jego ręku. Wahał się zatem, zrobiwszy krok pierwszy, jak wyjść z tego położenia: czy dotrzymać obietnicy, czy złamać przysięgę i przestąpić ostatnią granicę oddzielającą go od zupełnego wiarołomstwa, kiedy głos Athenais dał się, słyszeć.
Pani an-Dick skoczyła, jakby jéj przyłożono rozpalone żelazo. Nie był to ani wstyd, ani obawa, było to tylko naturalne wrażenie, niespodziewanego głosu, który nagle wstrząsnął jéj zmysły osłabione.
— Co takiego? zapytała, wstając i poprawiając z wielką wprawą swą toaletę.
— Pani! krzyczała Athenais na drugim końcu ogrodu, kataplazm już gotów, a pan Edward chce koniecznie, żeby pani mu go przyłożyła.
— Zaraz tam idę.
Athenais oddaliła się.
— Słuchaj, rzekła Eufrozyna, ściskając rękę Tristana, pozostanę trochę u mego syna, a ty powróć do swego pokoju, i kiedy usłyszysz mnie grającą na fortepianie, zejdź do ogrodu, przystaw drabinę i wejdź oknem. Ja cię kocham!
I Eufrozyna znikła, nie dawszy czasu Tristanowi wyrzec słowa.
On też podniósł się i zachwiał, jak ten, co dopiero wstał ze snu; poprowadził ręką po czole, spojrzał na około i przeszedłszy się kilka razy po ogrodzie, udał się do swego pokoju, gdzie otworzywszy okno, utkwił swój wzrok w gwiazdach. Już z pół godziny tak marzył, sam nie wiedząc o czém, gdy nagle usłyszał glos fortepianu. Pani Van-Dick grała ostatnią myśl Webera, którą tym razem grała dosyć dobrze.


VII.
W KTÓRYM ZOBACZEMY, ŻE MUZYKA NIE ZAWSZE ŁAGODZI OBYCZAJE LUDZI.

Tristan usłyszawszy pierwsze tony muzyki, mimowolnie był wzruszon. Przypomnijmy sobie, że nasz bohater nie był zbyt materyalny, tém więcéj odtąd, kiedy wszedł w obowiązki do kupca, czystość czuwała przy drzwiach tego domu, i chociaż czasem jakie myśli miłosne paliły głowę professora, nie przybrały nigdy właściwej formy. Łatwo zatém pojąć, że bogini czystości, która czuwała nad naszym bohaterem zdawała się od wczoraj być znużoną i dozwoliła popełnić błąd swemu protegowanemu; łatwo pojąć mówię, wahanie się Tristana, gdy usłyszał zaproszenie muzykalne Eufrozyny. Prawda, że uroczyście przyrzekł Wiliamowi, i to prawda, że długi czas znajdował Eufrozynę zbyt śmieszną, ale Willem był daleko, Willem nie dowie się o niczém. Ileż to od początku świata było podobnych wiarołomców, a natura nie wzdrygała się na nich z oburzeniem, ani nawet nie zachowała ich w pamięci. Ile to było cmentarzy, ile grobów, a w nich iluż ludzi, którzy ulegli pokusom podobnym jakie ścigały naszego bohatera, a gdy śmierć przyszła, umieściła ich wszystkich w jednym dole, w téjże samej ziemi i w jednakowém położeniu, dobrych i złych, wiernych i krzywoprzysięzców.
Wszystkie te myśli, przychodzą człowiekowi, który jak Tristan ma popełnić czyn, o którym wątpi, czy jest zły, lub dobry. Gdyby Tristan w ciągu swéj młodości napotkał był już podobnego komissanta jak Willem, i gdyby ten kommissant podobną miał kochankę jak Eufrozyna, jest rzeczą pewną, żeby uczyniwszy podobną obietnicę, nie wahałby się i to co uważał dziś za czyn niegodny, byłoby dlań drobnostką, pomyślaną rano, wykonaną wieczorem, a nazajutrz zapomnianą.
Ale rzeczy inaczéj się miały: Wykonał uroczystą przysięgę, i nie należało do niego roztrząsać czy słusznie lub nie. Willem kochał Eufrzynę, był smutny przy odjeździe, ale ufny w przyjacielu, który uważał za podłość oszukiwać go i wyśmiewać jego smutek. Serce, w jednéj z tysiącznych kryjówek nieprzejrzanych i trudnych do odgadnienia, nawet dla anatomistów, serce mówię, ukrywa w sobie jakieś uczucie, co nie jest ani wstydem, ani wyrzutem sumienia, a które jednak składa się z tych dwóch głosów sumienia. Zatém człowiek, który znajdując się w podobnych okolicznościach jak Tristan, oszukuje przyjaciela i wydziera mu kochankę, doznaje za powrotem pierwszego kochanka tego uczucia, którego nazwać nie umiemy, a kobieta jakiegoś wiecznego zapomnienia. — Gdy ujrzy przyjaciela, który mu zaufał, powracającego z równąż miłością dla kochanki, a w uniesieniu radości zwierzającego się sercu, które go oszukało, naówczas rumieni się za swój postępek. Ten zaś wstyd, nie pochodzi z tego, że odebrał przyjacielowi jakąś cząstkę, którą on znajduje w całości, bo cudzołóztwo jest wyborny owoc, którego każdy może ukąsić, a posiadacz onego nie pozna śladu zębów, ale z zazdrości nie odłącznéj z miłością własną, i z słusznego żalu, że nie zasłużyliśmy na tę ufność przyjaciela, jaką, w nas położył. W sercu takiego człowieka powstaje jakaś tajemna walka, waha się, czy ma wyznać prawdę swemu przyjacielowi; „uczynię go nieszczęśliwym. mów i do siebie, ale przynajmniéj nie wystawię go na pośmiewisko. Będzie się rumienił przedemną, ale jeżeli kiedyś się o tém dowie, nie będzie się rumienił przed nią, krótko mówiąc, będzie wiedział czego się ma trzymać względem kobiety którą kocha, może mu przez to wydrę szczęście ale mu oszczędzę zawodu jakiego prędzéj lub późniéj dozna.“ Potém, tenże sam człowiek, patrząc na kobietę, mówi sobie: „Zresztą jakimże prawem czynię nieszczęśliwą to biedne stworzenie? czy za to, że dziś oddaje się temu, a wczoraj mnie? Czyż pierwéj nim mnie poznała, nie powierzyła się tam temu? Mamżeż zająć miejsce na chwilę opuszczone, nad którém przyrzekłem przyjacielowi czuwać, i strzedz? a zresztą wśród naszych uścisków, pochodzących z nudów i bezczynności, czy nie było czasem między mną i tą kobietą tajemnéj umowy, że nasza miłość jest jak bezkrólewie, i że musimy zapomnieć o sobie. kiedy prawdziwy król powróci? Byłżebym posłuszny miłości własnéj? Czy dla tego, że ta kobieta oddala się mnie, czyli że przyzwoliła na ten akt cielesny, który zawsze poprzedza jakiś rodzaj wzruszenia, wstydu, mam prawo uczynić ją godną pogardy i nieszczęśliwą, ponieważ okoliczności, jéj serce, lub wola uczynią ją szczęśliwszą z tamtym, niż ze mną? a zresztą, choćby mnie przeniosła, mógłżebym w oczach mego przyjaciela ją przyjąć bez wstydu i zatrzymać ją bez wyrzutów sumienia? Czyż bym mógł ją kochać za to? A len związek przypadkowy, któremu tajemnica i powab roskoszy dodały oczarowania, czy pozostanie nadał, takim skoro będzie wiadomym dla wszystkich? Czyż nakoniec mam żądać, aby ta kobieta, jeśli nie chce być moją, nie należała i do tego, którego kochała? nie, nie, winienem jéj przebaczyć muzę wymazać z mojéj i jéj pamięci dni, które zgwałciły jéj przysięgi miłości, i mojéj przyjaźni, winienem odtąd okazywać dla niéj jeszcze więcéj szacunku, i we wszystkiém tak postepować, iżby zapomniała o błędzie, który na szczęście nie będzie nigdy popełniony.“
„Otóż tak należy sobie rozumować, i tak czuć kiedy na nieszczęście nie byliśmy dość silni, aby się oprzeć pokusom, w których, nie wiem dla czego, kobiety najwięcéj znajdują upodobania, iż otaczają niemi przyjaciół swego kochanka. I oto są myśli, które w umyśle Tristana ciągle krążyły. Jednakowoż, choć sumienie podawało mu dobre rady, to zmysły, te wieczne tyrany człowieka, radziły mu gorzéj, bo w położeniu w jakim się nasz bohater znajdował, ta przepaść kwitnąca, w którą był bliskim wpadnięcia, nie zdawała się być dla niego zasługującą na nazwisko złego.
Gdyby pani Van-Dick, mówił do siebie Tristan słuchając dźwięku muzyki, była żoną Willema, to naówczas postąpienie moje, możnaby uważać za niegodne, ale jest tylko jego kochanką; prawda, że jest żoną Van-Dicka, mego dobroczyńcy, ale jeżeli Willem oszukuje Van-Dicka, to ja mogę oszukać Willema. Jednakowoż, mówił daléj, biorąc na uwagę, to nie jest wszystko jedno, bo Van-Dick zdaje się nie kochać żony, kocha tylko swoją służącą, ale nie powierzył Eufrozyny kommissantowi, gdy tymczasem ja, zobowiązałem się czuwać nad cnotą téj pani, a jeszcze w tej drodze ani kroku nie postąpiłem.
Fortepian ciągle dawał się słyszeć.
— Któż się o tém dowie? mówił sobie Tristan: a zresztą, Eufrozyna nie jest panną, Willem nie pierwszy jéj kochanek, a ja nie będę ostatnim: a potém, któż mu powie, że ona go zwiodła. Nie ma nieszczęść, jak te o których wiemy. Robiłem co mogłem aby unikać Eufrozyny, ona chciała i chce tego koniecznie. Jeżeli już nie kocha Wiliama, to dla mnie jest rzeczą obojętną. Jest jeszcze bardzo przystojną. Kiedym uczynił przyrzeczenie Wiliemowi, nie wiedziałem wszystkiego o czém dziś wiem.
Gdy tak Tristan sobie rozmyślał, głos fortepianu ucichł. Oho! zawołał, i mimowolnie serce bić mu zaczęło.
— Zatrzymała się! czeka mnie!
I na palcach zbliżając się do okna, usłyszał Eufrozyna która również stała przy oknie, kaszlącą tym kaszlem uporczywym i umówionym, który daje do zrozumienia, że ten na którego oczekują przyjść może.
— Co robić? rzekł Tristan.
Kaszel nie przestawał.
— Ona trwa w swojem postanowieniu.
I uśmiech przebiegł po ustach professora, ponieważ jestem wierny mojéj przysiędze, myślał sobie, a przyrzekłem także téj biednéj kobiecie, muszę zatém dotrzymać. Idzie oto, czy pierwsza więcej warta od drugiéj. Na co Tristan uśmiechnął się, jak ten co daj o sobie złą radę.
Kaszel ustał.
Ah! pomyślał wychylając głowę, czyby już zmieniła zamiar? tém lepiéj, tém lepiéj.
Ale te słowa: tém lepiéj były fałszywe, bo człowiek ma upodobanie w podobnego rodzaju walkach, jeżeli nie ulegnie, mówi sobie: jakże jestem mężny! jeśli zaś ulegnie, powtarza: jakże długo walczyłem z sobą.
I Tristan też coraz więcéj wychylał głowę. Eufrozyna odeszła od okna, ale pozostawiła je otwarte. Otóż, mówił sobie Tristan, z tém wszystkiém jestem zawsze człowiekiem! Bawi mnie ta walka dziecinna; czas jaki upłynął od sceny w gaiku, powinien był przygotować jéj umysł do pojęcia tego czego nie może pojąć w téj chwili a o czém ja także zapomniałem, ale na szczęście przypominam sobie. Otóż pójdę do niéj, aby jéj powiedzieć, że związek między nami jest niepodobny. Opowiem jéj co mi mówił Willem, a przynajmniéj będę spokojniejszy.
Zresztą, jest to z méj strony nie grzeczność, na którą ta kobieta nie zasłużyła. Jeżeli jéj nie chcę, bardzo dobrze; ale przynajmniéj muszę jéj to powiedzieć.
I Tristan powziąwszy tak nagle postanowienie, które ukrywało w sobie żądzę wznowienia sceny wieczornéj w gaiku, już otworzył drzwi kojąc swe sumienie, tém, że mu grzeczność nakazuje tak postąpić. W chwili gdy miał próg przestąpić, usłyszał jakiś hałas na dole, i poznał kroki Van-Dicka, który powracał spokojnie do swego pokoju.
Tristan wrócił się, rozgniewany tém opóźnieniem które go uczyni w oczach pani Van-Dick człowiekiem bez wychowania, przyłożył ucho do dziurki od klucza, i słyszał jak kupiec zamykał drzwi jedne po drugich, które poprzedzały jego pokój sypialny.
Znowu wszystko ucichło.
Ale jakkolwiek krótkie zdarzenie, było jednak dostateczne aby natchnąć myślą naszego przyjaciela, że zamiar jego pójścia do pani Van-Dieck nie był najlepszym.
Jeżeli nie zejdę, zrobię sobie z niéj nieprzyjaciołkę do śmierci, jakiż jéj dam powód jutro? I Tristan, oparłszy się o ścianę, dumał, szukając drogi, któraby zaprowadziła bądź do cnoty bądź do zdrady, byleby ta droga była prostą i czystą, i po któréj by mógł iść, nie spotkawszy cierni swéj żądzy, i przeszkód jakie mu stawiało sumienie.
Co robić?
W téj chwili fortepian znowu się odezwał, tylko że pani Van-Dick nie wiedząc czemu przypisać milczenie Tristana, przycisnęła pedał, a ostatnia myśl Webera rozwinięta silnemi palcami Eufrozyny, doszła z tak głośnym hukiem do uszu tego, dla którego była przeznaczoną, że mimowolnie zadrżał i nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Co u kata! pomyślał Tristan, jeśli tak pójdzie stopniowo, to w przeciągu pół godziny szyby u okien powypadają. O jakże mnie kochasz moja pani Van-Dick! Rzeczywiście, Eufrozyna musiała mocno kochać Tristana, jeśli jéj miłość odpowiadała energii z jaką uderzała w instrument. Już to nie była muzyka, ale jakiś gwałt.
Otóż trzeba nam skończyć mówił do siebie Tristan; mając na celu mój własny interess, nie powinienem schodzić, chybabym się kusił o śmierć Rafaela, który mi przyrzekł tę silną harmonią. Trzeba przecież cos postanowić; a ponieważ jestem głupcem i nie potrafię powziąć stanowczéj woli, niechaj los decyduje.
Mówiąc to nasz przyjaciel, poszedł na palcach do kominka, zapalił stoczek, potém wyjąwszy z kieszeni sztukę monety zbliżył się do łóżka.
Jeżeli padnie herb, to pani Van-Dick żąda mnie, a jeśli twarz, to nie zejdę. Tą razą jest to ostatnia próba, i jeżeli przegrasz kochana pani Van-Dick, zawczasu odpowiadam ci, że nie zejdę. Proś teraz bożka Cythera.
I rzucił monętę w górę, mówiąc:
— Twarz!
Moneta obróciła się kilka razy w powietrzu, i upadła na łóżko.
Tristan przybliżył stoczek.
Wyobrażenie panującego przedstawiło się przy świetle. A więc wygrałem! zawołał Tristan chowając monetę do kieszeni; kiedy mówię „wgrałem” mylę się, bo powinienem powiedzieć „ona przegrała.” Już dosyć tego, dodał wzdychając, z czego wnosić można było, że ta radość była tylko udaną. Poczém, zamknął po cichu okno i zasunął firanki.
Dźwięk muzyki nie przestawał, ale był więcéj przytłumiony.
Rozbierzmy się i połóżmy spać, rzekł, bo na to zasłużyłem.
Spodziewam się kochany Willemie, że masz przyjaciela, co ci przysięgi dotrzymał. To prawda, ale mój postępek nie jest grzeczny.
Fortepian ciągle dawał się słyszeć.
Tristan rozebrał się, spojrzał na zegarek, który wskazywał pierwszą, i odkrył kołdrę na łóżku.
Jutrzejsze śniadanie nie bardzo będzie zabawne.
W téj chwili fortepian ucichł.
Teraz zacznie kaszlać.
Rzeczywiście, pomimo zamkniętego okna, Tristan usłyszał kaszel Eufrozyny, który podobnie jak fortepian ton zmienił.
Kaszlaj sobie, kaszlaj, mówił Tristan, a ja będę spał, i położywszy się w łóżko, dodał: teraz jestem zadowolony z mego postępku; zagaśmy światło równie jak i żądze, i śpijmy.
Dobry kwadrans upłynął, jak Tristan znużony walką wieczorną, gotował się do snu; oczy jego zaczęły się zamykać i oddech zwalniać, gdy jakiś nadzwyczajny hałas, jakby mu w ucho z pistoletu wystrzelono, przebudził go.
To pani Van-Dick, która znowu zaczęła swego Webera, tylko tym razem już nie palcami, ale zdawało się, jakby pięściami uderzała w klawisze.
Tristan na wpół się podniósłszy, rzekł, już nie ma sposobu, aby wytrzymać; ona cały dom zburzy. Nie widziałem namiętności podobnych, jak te. To mówiąc Tristan, wstał, i już miał się ubrać i zejść do Eufrozyny, ale tą razą, z silném postanowieniem oparcia się jéj, gdy usłyszał okno na dole z trzaskiem się otwierające, i poznał głos Van-Dicka, który krzyczał na żonę:
— Co u djabła tam robisz na górze, kochana przyjaciółko? Nie mogę oka zamknąć. Edward słaby, i jeżeli tak dłużéj potrwa, zrobi się zbiegowisko na ulicy. Proszę cię na Boga zaczekaj do jutra! Już dwa razy tylko co miałem usnąć, a tyś mnie przebudziła. Niech Pan Bóg ukarze Webera, za to, że miał jakąś ostatnią myśl. Jestem pewny, że i ten biedny Tristan spać nie może. Nieprawdaż? kochany Tristanie.
Tristan nic nie odpowiedział.
— Aha! on śpi, dodał Van-Dick zamykając okno.
Fortepian ucichł jakby zaczarowany.
Tristan ucieszony z téj okoliczności, znowu się położył i rozmyślał kilka chwil nad wypadkami tego wieczoru, i co się stanie nazajutrz; wtém usłyszał, jak pani Van-Dick o ile można najciszéj zamykała okno.
Cisza nastawała w domu, i gdy druga godzina uderzyła, w pokoju Tristana, można było usłyszéć latającą muchę.


VIII.
SMUTEK PANI VAN-DICK.

Już był dzień wielki, gdy się Tristan przebudził, bo już dziewiąta wybiła.
Jak widzimy, sumienie za dobry postępek, udarowało snem spokojnym naszego bohatera.
Dodajmy, że Tristan obudziwszy się i uspokoiwszy wzburzenie umysłu, był zadowolony i dumny ze swego postępowania, i że urazę pani Van-Dick uważał za rzecz małéj wagi, w porównaniu z radością jakiéj doznawał.
Wstał zatem bardzo wesoły, a odsunąwszy firanki od okna, zmuszony był przymknąć oczy, bo światło słoneczne wzrok jego olśniło.
Potém otworzył okno, a świeże ranne powietrze tak było dlań przyjemne, jak pamięć odniesionego zwycięstwa nad sercem.
Ubierał się jak mógł najprędzéj, bo był ciekawy dowiedzieć się co zaszło.
Zeszedł na dół, i zapytał Athenais, jak się ma Edward.
Uczeń był zdrowszy.
Tristan udał się do ogrodu, gdzie zastał Van-Dicka obcinającego gałązki drzew i polewającego kwiaty, który zobaczywszy przybywającego, zawołał:
— Dzieli dobry, kochany Tristanie.
— Dzień dobry, kochany panie Van-Dick, odpowiedział Tristan, pomyślawszy.
„Nie wiem jak z żoną bo z mężem, zdaje się, że zawsze jestem w zgodzie“.
— Dobrze ci się spało? kochany panie Van-Dick, dodał nauczyciel, nie mogąc wstrzymać uśmiechu, którego przyczynę już wiemy.
— Od drugiéj godziny bardzo dobrze, ale do drugiéj.....
— Czy byłeś pan slaby?
— Wcale nie. Naprzód późno wróciłem, potém moja żona bawiła się muzyką i grała ostatnią myśl Webera, z taką siłą i precyzyą, iżby to wielce pochlebiało wielkiemu kompozytorowi.
— Doprawdy?
— Zaledwie wytrzymać można było, Czy nic nie słyszałeś?
— Nie.
— To tylko przez grzeczność tak mówisz.
— Nie, jakkolwiek mocno grała pani Va-nDick, nie mogłem jednak słyszeć.
— A więc musiałeś wychodzić? odparł Van-Dick z uśmiechem.
— Nie, byłem w swoim pokoju, ale mocno spałem.
— To jesteś bardzo szczęśliwy.
— A jakżeż dzisiaj ma się pani Van-Dick?
— Jeszcze jéj nie widziałem. Musi być znużoną?
Van-Dick i Tristan przechadzali się jeszcze czas niejaki po ogrodzie, gdy służąca przyszła oznajmić, że śniadanie gotowe.
Obydwa udali się do sali jadalnej, już zajętéj przez panią Van Dick, która kazała zapuścić firanki, tak, że wchodząc ze światła, zaledwie można było rozróżnić przedmioty w tym pokoju znajdujące się.
— Dla czegóż kazałaś tak pozamykać? zapytał Van-Dick.
— Dla upału, mój przyjacielu, i dla zbytniego blasku słońca, który mi szkodzi na oczy.
— Ale ponieważ siedzisz tyłem do światła, nie będzie ci nic szkodzić. Ta sala wygląda jak grób.
I Van-Dick poszedł sam odsunąć firanki z jednego okna.
— Tym sposobem, rzekł, wszyscy będą zadowoleni, jedno okno zasłonięte dla ciebie, a drugie otwarte dla nas, bo sądzę, że i Tristan lubi także patrzeć na słońce.
Ale Tristan zobaczywszy panią Van-Dick całą czerwoną, i z oczami napuchłemi jakby od świeżo wylanych łez, pojął, dla czego nie pokazała się w ogrodzie i chciała pozostać w ciemności, a próbując czy się nie potrafi pogodzie z panią domu, odpowiedział:
— Pozwolisz mi kochany panie, żebym poprzestał na życzeniu pani?
Eufrozyna nie odpowiedziała na to ani słowa.
— Jakżeś pani noc przepędziła? zapytał Tristan, przybliżając się, spostrzegłszy się zapóźno, że to zapytanie, które w obecności Van-Dicka było konieczne, zakrawało na żart niegodny.
— Bardzo dobrze mój panie, dziękuję, odpowiedziała sucho Eufrozyna.
— A! teraz poznaje dla czegoś kazała pozasuwać firanki, kokietko, rzekł Van-Dick, śmiejąc się i siadając na przeciw żony, bo dziś jesteś cała czerwona.
Na to pani Van-Dick jeszcze bardziéj się zaczerwieniła, a Tristan ukradkiem rzuciwszy na nią spojrzenie, zobaczył, że z gniewu łza zabłysła w jéj oczach.
Tę łzę drogo kiedyś opłacę, pomyślał Tristan.
— Sądził by kto żeś płakała, mówił daléj Van-Dick, z tą pewnością małżonków, którzy lubią sprzeciwiać się swym żonom, tłumacząc się, że maja do tego prawo.
Pani Van-Dick nic na to nie odpowiedziała; Tristan tylko zobaczył, że łza poprzednio ukazująca się, już miała upaść, a mając litość nad tą biedną kobietą, rzekł:
— Pani jesteś cierpiącą.
— Tej nocy nie była cierpiącą, wtrącił Van-Dick; jakiś szał do muzyki opanował cię droga przyjaciółko!
Pani Van-Dick zrobiła wysilenie, ale napróżno. Łza potoczyła się po jagodach, i jak perła wilgotna zatrzymała się w fałdach jedwabnéj sukni. Van-Dick zajęty kotletem, nic nie uważał, Tristan zaś dobrze widział, ale ma się rozumieć, nic nie mówił.
— Lubisz widzę ostatnią myśl Webera, dodał Van-Dick, nalewając sobie wina.
Eufrozyna rzuciła serwetę na stół, wstała, przewróciła krzesło, i powiedziawszy „głupi jesteś,” otworzyła drzwi i wyszła.
Tristan spojrzał na Van-Dicka, który spokojnie postawił butelkę na miejscu, wziął karafkę i nalał sobie wody.
— Ona dziś źle jest usposobioną, dodał zimną najobojętniejszą.
— Bo też pan ją trochę dręczyłeś.
— Ja?
— A pan.
— Jakto?
— Nie spostrzegłeś się. Najprzód, chciałeś wiedzieć przyczynę zasłonięcia okien, a kobiety nie przebaczają kiedy się ich odgaduje.
— Daj pokój!
— Potém, niezważając na attak nerwowy, któremu uległa pani Van-Dick, zacząłeś z niej żartować.
— To wszystko nie to.
— Być może.
— Ja wiem co jéj jest.
— Doprawdy?
— Rzeczywiście.
— Nie można by pana zapytać o przyczynę tego nagłego smutku, bo jestem tak niezręcznym, że usiłując pocieszyć panią Van-Dick w smutku, mógłbym go jeszcze odnowić.
— Oto brakuje jednego nakrycia przy tym stole.
— To prawda.
— Pojmujesz teraz?
— Zupełnie, jéj syn jest słaby mówił Tristan patrząc z boku na Van-Dicka, bo mu się zdawało dostrzedz w wyrażeniu się kupca, jakiś rodzaj zwierzenia lub podwójnego znaczenia myśli, co go zaraz uderzyło, ale Tristan udawał na umyślnie, że nie rozumie, co Van-Dick miał mu zamiar powiedzieć. A ja nie pomyślałem o tém dodał Tristan. Ta biedna pani Van-Dick tak kocha swego syna.
Van-Dick rozumiał, że Tristan mówił szczerze, i dla tego wołał pozostawić go w błędzie.
— Zrozumiałeś teraz, zapytał.
— Zupełnie, ale mówiono mi dziś zrana, kiedym się pytał o Edwarda, że daleko się ma lepiéj. Smutek pani Van-Dick tak dobréj matki, dałby się lepiéj wytłumaczyć dni poprzednich, niż dzisiaj i na próżno się trwoży.
— Tém więcéj dodał Van-Dick, że tej nocy przeszkadzała biednemu chłopcu usnąć swą szaloną nocną muzyką.
— „Muszę go naprowadzić, żeby mi powiedział, co dopiero miał na ustach” pomyślał Tristan. A zatém dobrze rozważywszy, sądzę, dodał głośno, że to nie jest przyczyną złego humoru pani Van-Dick.
— Być może!
— Czy nie znajdujesz pan innej przyczyny?
— Nie.
Zdaje się, że im więcéj miał czasu Van-Dick do zastanowienia się, tém więcéj przedsięwziął pozostawić Tristana przy pierwszém przypuszczeniu.
— Zresztą, dodał wstając od stołu, czy ta lub inna przyczyna, mało mnie to obchodzi. Gdyby mężowie, zawsze musieli się troszczyć o zły humor swych żon, nie mieliby czasu zająć się czemsiś ważniejszém. Kobiety smutne, są jak dzieci, które upadły na ziemię, jeżeli się ich podnosi, płaczą; jeżeli zaś pozwalamy im aby się same podniosły, nic nie mówią.
— Jednakże powiedział Tristan nie można tak opuścić pani Van-Dick.
— To też kochany Tristanie odpowiedział kupiec uderzając go po ramieniu, bądź tak dobry idź dotrzymaj jéj towarzystwa, pocieszaj ją i powiedz że byłbym to samo ja uczynił, ale muszę wyjść. Liczę na ciebie, poczém wziął kapelusz.
— A kiedyż pan powrócisz?
— Na obiad. Do widzenia.
— Żegnam pana.
— Staraj się aby przy obiedzie była weselszą, bo nic nie masz nudniejszego, jak patrzeć na twarz smutną w czasie obiadu.
— Ależ nie wiem, co jej mam powiedzieć.
— Powiedz jéj, że ci co odjechali wkrótce powrócą.
— I że pan wrócisz o szóstéj dodał Tristan z uśmiechem.
— Niezawodnie powiedział kupiec, to jéj sprawi przyjemność, pojmujesz to dobrze.
I oddalił się z uśmiechem.
— A więc pamiętaj, że jeżeli jeszcze będzie smutną, dodał Van-Dick wracając się, ty mi za to odpowiesz. W nieobecności Willema, to do ciebie należy.
A zapaliwszy cygaro wyszedł.
Jaki dziwny człowiek mówił sam do siebie nasz bohater, czyby odgadł prawdziwą przyczynę smutku swéj żony, i upoważnił mnie, aby ją pocieszyć?
— W téj chwili dzwonek dał się słyszeć.
Athenais poszła na górę do pani Van-Dick i zaraz powróciwszy powiedziała do Tristana:
— Panie, moja pani prosi.
— A gdzie jest pani?
— W swoim pokoju.
— Zaraz idę.
I Tristan szedł po schodach wolno, jak ten, któryby wołał iść gdzie indziéj, niż tam gdzie musi.


IX.
JÓZEF I PUTYFARA.

Tristan zastał panią Van-Dick w pokoju sypialnym. Korzystając z tego że była u siebie, kazała pozasuwać firanki, i już nie była tak czerwoną. Fortepian był zamknięty. Kwiaty na kominku, na stole i wszędzie gdzie stały jakie naczynia wabiły swym zapachem. Promienie słoneczne, pomimo zasłoniętych firanek przebijały się i chciwie szukały kwiatów które kochają. Czasami jakaś chmurka przesuwająca się po niebie zasłaniała te promienie i pozostawiała bukiety w cieniu, tak jak niespodziane myśli smutne, zakrywają i zaciemniają serce, w którem przed chwilą odbijała się radość.
Słońce, lato, kwiaty i ptaki, których śpiewy przemijają, oddalają się i znowu wracają, prędko tworzą ramy obrazu poetycznego. Na to więc, jak na ostatnią pomoc, liczyła pani Van-Dick.
Kobieta nie przebaczy nigdy temu kto ją obraził, zwłaszcza, kiedy jak Eufrozyna, sama mu się zwierzyła z swéj miłości.
Tak więc Tristan znając trochę z doświadczenia kobiety, mógł się spodziewać nadmiaru kokieteryi ze strony Eufrozyny, i posiłków świeżego wojska.
Wczoraj zwyciężył na otwarłem polu, a dziś będzie musiał przebyć, straszne Termopyle.
Eufrozyna niebyła bardzo rozumną, ale jakeśmy już to poprzednio powiedzieli, Eufrozyna była kobietą, to jest: namiętność serca mogła na chwilę ją obłąkać i stawić w położeniu fałszywém, ale skoro cisza nastąpiła i rozwaga powróciła, pani Van-Dick, nie zdolną była pozostać w takiém samém położeniu.
„Tak więc kiedy starałem się kreśląc, jéj portret, ukazać ją taką, jaką była w istocie, to jest bardzo przystępną pokusom ją otaczającym i wrażeniom fizycznym, nie będziemy się dziwić, widząc ją w téj ostatniéj walce jaką wydała nie dozwalającemu się ranić Tristanowi, używającą przeciw niemu téj saméj broni, jaką on ją zwyciężył.
Dzień był gorący podobnie jak wieczór wczorajszy, chociaż czasami powiewający wietrzyk mógł ochłodzić pałającą głowę i. uspokoić pierś gwałtownie bijącą; jakkolwiek więc pani Van-Dick była odosobniona w ogrodzie, każdy mógł ją zejść jak tego dowodem Athenais która jéj przerwała tak miłe marzenia, dotąd nie zamienione w rzeczywistość, potrafiła zatém dziś wyłączyć dwojga przyjaciół, to jest świeżość powietrza i świadków. Była u siebie, gdzie nikt nie miał prawa jéj przeszkodzić, kazała pozamykać okna i zasłonić firankami, i napełniła pokój wonnościami dla dokompletowania żądzy.
Sama zaś była ubrana biało, bardzo wygorsowana, i ramiona odkryte. Można znaleźć rysy delikatniejsze, więcéj odznaczające się i ruch bardziéj arystokratyczny, ale trudno jest zobaczyć cery świeższéj i żywszéj, jak Eufrozyny. Poeta osiemnastego wieku, porównałby panią Van-Dick do Najady; My zaś będąc więcéj prozaiczni i starając się wykazać prawdziwą kobietę z charakterem jaki jéj nadaliśmy, powiemy prosto, że wyglądała jak zalotnica z dawnych wieków, z rumieńcem na policzkach, który od przybycia Tristana, jeszcze bardziéj się powiększył, co sprawiało wielką boleść téj biednéj kobiecie.
Miéj jeśli chcesz kochankę chudą, to ona najbardziéj cierpiéć będzie wtenczas, kiedy idąc na bal musi się wygorsować, ale w codziennym pożyciu, za pomocą sukien podwójnie watowanych, fałdów, futer i kaszmirów, potrafi ukryć zewnętrznie tę wadę natury, którą u innych kobiét uważamy za piękność; miéj kochankę kokietkę, złośliwą, niewierną, matkę dzieciom, zresztą jaką chcesz, to już gdy raz ucieszy się kokieteryą, gdy raz złośliwość swoją wykaże, niewierność spełni, i dzieci odda na niamki lub na pensyą, stanie się kochanką znośną, a ty będziesz spokojnym; miéj nakoniec kochankę któraby miała wszystkie wady moralne lub fizyczne, byleby je ukryć można, ale nie miéj nigdy za kochankę kobiety, która ma twarz czerwoną.
Nikt nie potrafi odgadnąć, co kobieta dotknięta taką ułomnością natury cierpi, a tém samém i ten, który się w niéj pokocha, cierpiéć musi. Nie można liczyć ani na jéj przyjaźń, ani na miłość. Wszelkie uniesienia są jéj zabronione, ruchu jéj się odmawia, każde wzruszenie zakazane. U niej dzień jest dopiero wieczorem, i jeszcze siada bardzo daleko od światła. Kiedy opuszczasz tę kobietę, u któréj firanki u łóżka pozapuszczane, zaluzye pozasuwane, i cień panujący w całym pokoju sypialnym, nie może zmienić koloru jéj twarzy, masz więc nadzieję, że za powrotem znajdziesz tę samą kobietę, jaką pozostawiłeś z rana. Wracasz ufny, wesoły, uprzedzający: posłałeś jéj kwiaty lub klejnoty, żądasz przynajmniéj jednego uśmiechu, a zastajesz kobietę zupełnie dla ciebie zmienioną, nieruchomą, obracającą się tyłem do światła, nerwową, opierającą się wszystkiemu czego żądasz, oskarżającą cię o niewierność, złorzeczącą całemu światu i płaczącą. Niepokoisz się co jéj jest, usiłujesz wynaleźć powód jéj smutku i złego humoru, a nie znalazłszy, kładziesz tę zmianę na karb nudów; proponujesz jéj, aby z tobą wyszła na spacer, poszła na bał lub na teatr, pojechała na wieś, Ona odmawia. Suszysz sobie głowę, myślisz, cierpisz, jesteś nieszczęśliwy, a ona każę ci iść precz: chcesz że wiedzieć tego wszystkiego przyczynę? oto że jest czerwona.
Po twoim odejściu, zadzwoniła na garderobianę, kazała poodsuwać żaluzye i firanki, wpuściła słońce, które jak jaki zdobywca rozpościera się wszędzie, przychodzi igrać na jéj miękkie loże i podwójnie odbija się w zwierciadłach; następnie kazała sobie podać lustro, przejrzała się, i z wielkim biciem serca spostrzegła, że czy to bezsenność, czy sen, czy marzenia lub coś innego, co ją zajmowało w nocy, uczyniło ją czerwoną. Naówczas wstała, łaje garderobianę za wszystko, weszła do pokoju w którym się ma ubierać; tam znajduje, że jest za gorąco, jeżeli to latem, bo okna pootwierano: jeżeli zimą, bo okna trzymano zamknięte. Zostawszy samą w pokoju, przypatruje się sobie baczniéj, i wszystko co sztuka perfumiarska wynalazła dla upiększenia ciała, to jest: maści, olejki, wody migdałowe, było w użyciu. Włosy ułożyła w loki spadające na twarz i zakrywające część takowéj. Fryzyer miał wielką biédę z uczesaniem pani, bo światła bardzo mało dochodziło do gabinetu, gdyż nie chciała się pokazać czerwoną, nawet przed fryzyerem.
Gdy tualetę ukończyła, wzięła książkę, i czasami wstawała patrzeć, jaki skutek sprawiły olejki, różanny lub migdałowy, ale skóra uporczywa, wszystko przezwyciężyła, a tarcie powiększyło jeszcze rozdrażnienie skóry. Nakoniec przychodzą cię meldować, na twe imię, jedno jeszcze spojrzenie w lustro, mające zadecydować o twym losie.
Wiesz jaki skutek tego spojrzenia.
Nie mówię ci tu jak tylko o usiłowaniach zewnętrznych, aby ułagodzić tę obrazę, ale poradź się lekarzy. Powiedzą ci, że będąc zajęci ważniejszemi rzeczami co do utrzymania siły żywotnéj, nie dochodzili przyczyn tak małych słabości, i że pomocy jakiéj od nich wymagamy przeciw temu upartemu napływowi krwi, udzielić nam nie są w stanie. Powiedzą ci, że to pochodzi z wielu słabości żołądkowych, na które używają kwiatu siarczonego, który działa na krew, i ztąd sprawia taką czerwoność cery u kobiet.
Nie myślimy tu tylko skreślić strony moralnéj kobiety, ale jak sumienny anatomista, szukamy przyczyn fizycznych, a jest ich wiele, które na moralne wpływają. Prosimy czytelnika o przebaczenie za te ciągłe zboczenia i ustępy. A potém czy romans, czy to jest brózda, którą nam pług nakreśla? czy linia prosta geometry? Nie prawdaż? że romans o wypadkach i zdarzeniach serca, jest to ogromny labirynt, w którym trzymając się jedną ręką nici, aby się nie zgubić, drugą zbiera się po drodze kwiaty, wszelkie wrażenia jakie na nas działają i wypadki jakie się przytrafiają. Czyż, ten co wydał książkę o ideach, będzie z nimi ciągle postępowali bez ustanku jedno powtarzał, jak ten nieuk służący, którego gdy gdzie poszlą, powtarza sobie przez całą drogę imię osoby, ulicę i numer, z obawy, aby nie zapomniał stanąć w miejscu naznaczonym. Książki w takim rodzaju, są podobne do przyjaciół, których zawsze zastajemy w domu, i z którymi przepędzamy czas mile na rozmowie, bez najmniejszego znużenia umysłu, którym zwierzamy się się z naszych myśli i nawzajem, wymagamy podobnych zwierzeń, a których tém więcéj kochamy, że, znajdujemy ich sposób myślenia odpowiedni naszemu. Gdybym dumny powodzeniem ojcowskim, przedstawił wam bohatera podobnego jak d’Artagnan lub Dantes, mielibyście słuszną urazę do mnie, za te ciągle zboczenia i za ścieszki, na które bym was wprowadził, zamiast postępować drogą wytkniętą, ale z umysłu książce którą macie przed sobą, dałem tytuł, który nie pozostawia wam najmniejszéj wątpliwości w tym względzie, i jeżeli choć trochę znacie Biblią, nie będziecie się dziwić, z jakimi wzorami pożądliwości i czystości, porównałem mego bohatera i bohaterkę w rozdziale niniejszym. Jeden z naszych poetów, prześlicznie wierszem powiedział to, co ja będę się starał oddać lichą prozą, odczytajcie Namouna, a wybaczycie mi.
Powiedzieliśmy więc, że bądź to z natury, bądź téż dla przytłumienia czerwoności policzków, pani Van-Dick była ubrana biało. Dawniéj kiedy kochała się w Willemie, nie robiła sobie tyle trudności i starania. bo Willem był jakby odbiciem téj czerwoności ale od chwili w której myśl miłosnéj żądzy opanowała jednostajne życie Eufrozyny; i spoczęła na tym odznaczającym się i bladym z natury Tristanie, pojmujemy, że odtąd Eufrozyna uważała te kolory na swéj twarzy za jakąś ułomność, a bardziéj za śmieszność.
Łatwo zatém wytłumaczyć jéj gniew ranny, kiedy potém wszystkim co zaszło poprzednio, Van-Dick zrobił uwagę, że jego żona ma zbytnie kolory.
Eufrozyna odeszła do swego pokoju, i zaczęa płałkać ze złości, ale spostrzegłszy, że z płaczu oczy i twarz jeszcze bardziéj się czerwienią, wstrzymała łzy bezużyteczne i niebezpieczne, zamknęła się w swoim gabinecie, odsłoniła przed lustrem wszystkie bogactwa ciała, a zlewając go różnemi pachnidłami, potem uśmiechając się na woń roskoszną w około niéj roztoczoną, uwięziła w najcieńszy batyst to pogardzone ciało, bo było nieznane. A gdy zobaczyła Van-Dicka wychodzącego, zadzwoniła i ufna w broń jaką pokładała w firankach, które dopiéro co pokasowała, kazała prosić swego nieprzyjaciela.
Tristan spodziewał się jakiéj sceny, wyrzutów, lub zemsty.
Zaledwie wszedł, Eufrozyna powiedziała swym milutkim głosem.
— A jak to dobrze.
— Tylko co miałem prosić o zaszczyt widzęnia się z panią.
— A zatém siadaj pan i mówmy.
Tristan wziął krzesło i usiadł w pewnym oddaleniu od Eufrozyny.
— Czy się pan mnie lękasz? zapytała, proszę zbliż się.
Tristan przysunął się.
— Otóż! mówiła pani Van-Dick, biorąc za rękę professora, tak przychodzisz na schadzkę którąś sam naznaczył.
Którą ja naznaczył?... zapytał Tristan.
— Tak, którąś naznaczył, albo raczéj którą ci naznaczono, a wówczas to jeszcze gorzéj, żeś nie dotrzymał słowa. Obawiałam się czyś nie zasłabł, byłam bardzo niespokojną.
— Pani....
— Czy mnie pan zrozumiałeś?
— Doskonałe.
— A zatém dla czego to milczenie z twojéj strony? Odpowiedz pan, czy ci mam jeszcze raz powiedziéć, że cię kocham?
Jak widzimy w tym ostatnim napadzie Eufrozyna tak silny cios wymierzyła, że uchylenie się od niego było nadzwyczaj trudném.
Tristan już miał odpowiedziéć, ale Eufrozyna go ubiegła, mówiąc:
— Wiem że mi pan odpowiesz jakąś niegodną wymówką; obawa żeby nie być dostrzeżonym lub nie zostać kochanym. Tacy to wy mężczyźni jesteście... Kobieta która was kocha musi się wyzuć z całego wstydu, i nim dojdzie do waszego serca, musi uledz waszéj próżności. Otóż Tristanie, ciągnęła daléj pani Van-Dick biorąc go za rękę, czyżem ciniepowiedziała wszystkiego, co kobieta powiedziéć może? Wiele cierpiałam z téj przyczyny, złorzeczyłam ci, obiecywałam sobie nie mówić wcale z tobą, nie widziéć cię więcéj. Zrana nie mogłam wstrzymać się od płaczu, a jednak gdym cię znowu ujrzała, wszystko przebaczyłam.
Położenie Tristana było nader krytyczne.
— Ależ pani, mówił on, obok miłości, jaką się czuje dla kobiety, jest często drugie uczucie, które powinno przezwyciężyć tę miłość niepewną.
— Jakież?
— Wdzięczność...
— Co pan chcesz przez to rozumieć?
Chcę powiedzieć, że jestem tu gościem pana Van-Dick, i że bardzo źle wywdzięczyłbym się za doznaną gościnność, ośmieliwszy się pokochać jego żonę.
— Co to szkodzi? a zresztą czy on się o tém dowie?
— Ale ja będę wiedział o tém.
— I cóż.
— Oto choć nie pan Van-Dick, to sumienie będzie mi to wyrzucać.
— I to dla tak błachéj rzeczy odpychasz kobietę, która cię kocha? zresztą już zapóźno.
— Zapóźno, odparł Tristan, prawie podskoczywszy na krześle.
— Z pewnością, bo wczoraj, gdyby nie zjawienie się Athenais, zostałbyś tym gościem występnym, dodała Eufrozyna uśmiechając się.
— Być może, pani.
— Od téj chwili, nie zastanawiałeś się.
— Odtąd ciągle o tém myślę.
— Aha! i rezultat twego zastanawiania się jest taki, że ci nie dozwolił przyjść wczoraj do mnie wieczorem? dodała Eufrozyna tonem uszczypliwym.
— Tak jest, pani.
— A zatém, mój panie, musiałeś sobie żartować ze mnie téj nocy.
— Możesz że pani tak sądzić?
— A ponieważ jesteś tyle delikatny, powinieneś był odpowiedzieć Van-Dickowi, kiedy cię wołał, i połączyć się z nim kiedy krzyczał, iżbym zaprzestała dawać znaku, tobie tylko samemu wiadomego.
— Wierz mi, pani, że uczucie honoru, jest jedyną przyczyną mego milczenia.
— Ależ w tém co mi pan mówisz, niepodobna żeby było jakie uczucie honoru. W pańskim wieku i mając cokolwiek doświadczenia, takie powody nie mogą wstrzymać człowieka. Powinieneś był zaraz dać mi poznać swe uczucia, a nie robić sobie igraszki, a może i tryumfu z miłości biednéj kobiety, która słuchając głosu swego serca, wyznała ci swą miłość, a która, dziś musi się rumienić za to wyznanie. Zresztą zapomnę com wycierpiała, i poniżenie jakie zniosłam, ale pod warunkiem, że mi wyznasz, że inna jest przyczyna téj pogardy, jak ta coś mi dopiero wymienił.
Złość zaczynała się przebijać w działaniach wojennych pani Van-Dick, i łatwo można było poznać, że chciała wykonać fałszywy manewr.
Zresztą nie tak łatwo było, nawet dla kobiety rozumnéj, wyjść zwycięzko z podoonéj awantury.
— A zatém, odparł Tristan myśląc, że to co ma powiedzieć złagodzi przez pewne grzeczności! pozwolisz pani mówić otwarcie?
— Słucham.
— Tak jest, kocham panią. Wczoraj już byłem bliski złamania przysięgi, jaką wykonałem widząc cię tak piękną, nie byłem panem ani mego serca, ani danego słowa. Szczęściem, daruj pani to słowo. Athenais wołając cię, przywołała mnie do życia rzeczywistego.
— Można zawsze powiedziéć kobiecie że się ją kocha, kiedy znajdzie się tyle powodów, dla których kochać jéj nie można, odpowiedziała pani Van-Dick.
— A zatém pozwól pani, niechaj zamilczę.
— Mów pan daléj.
— Przypominasz pani sobie czas, w którym miałem to szczęścił1 malować jéj portret?
— Pamiętam.
— Była to chwila, w któréj namiętność mnie opanowała, a jednak nigdym ci jéj nie wyznał.
— Co pan mówisz?
— Szczerą prawdę.
— Jeżeli nie chciałeś wyznać téj miłości, mogłeś przynajmniej dać ją poznać.
— Żadnym sposobem.
— Kłamiesz bezwstydnie, mój panie, zawołała pani Van-Dick, która znowu uniosła się gniewem.
Tristan wstał.
— Zostań pan, chcę tego; gdy mnie zapytywałeś dla kogo był ten portret, cóżem ci odpowiedziała?
— Nie chciałaś mi pani tego powiedziéć.
— Ale mogłeś to łatwo odgadnąć.
— Tak jest, odgadłem.
— Kiedy został ukończony, i kiedy po tysiącznych drobnostkach, mogłeś poznać szaloną moją miłość dla ciebie, pytałam się, czyś pan oddał ten portret temu dla którego był przeznaczony, cóżeś mi na to odpowiedział?
— Że go oddałem.
— A zatém, mój panie, oddaj mi ten portret i idź sobie.
— Ależ pani, ja nie posiadam portretu, odparł Tristan, tracąc cierpliwość.
— A któż go ma? zapylała pani Van-Dick podnosząc się.
— Czy nie powiedziałaś mi pani, że ten portret jest przeznaczony dla osoby którą kochasz?
— I cóż?
— Doręczyłem go kochankowi pani.
— Memu kochankowi?
— Panu Willem.
— A któż panu powiedział, że Willem był moim kochankiem?
— On sam.
— Skłamał, jeżeli to powiedział, a pan jesteś impertynent, kiedy mu to powtarzasz. Oszukana i poniżona przez niego, szemrała pani Van-Dick.
— O! zemszczę się za to wszystko.
— Wybacz, pani, przerwał Tristan łonem łagodnym, ale sądzę, że gniew zmusza cię zapomnieć o prawdzie. Chciałem pozostać wiernym przysiędze przezemnie wykonanéj, a pani zamiast mi dziękować, że chcę ją uwolnić od wyrzutów sumienia, traktujesz mnie jak służącego.
— Jakąż więc przysięgę pan wykonałeś?
— Przysiągłem, być zawsze dla pani tylko przyjacielem.
— Ale komu?
— Willemowi.
— Jakimże prawem Willem wymógł na panu podobną przysięgę?
— Powiedział mi: że panią kocha; że jesteś jego kochanką od dawna i wyznał, że jest o mnie zazdrosny. Naówczas, przyrzekłem mu, że pani będziesz dla mnie siostrą, a téj obietnicy tém trudniéj było mi dotrzymać, że pani jesteś piękną, i że jak dopiero co powiedziałem, kocham panią.
— Któż więc pana zmusił do téj przysięgi? pytała pani Van-Dick, widząc, iż nie ma sposobu ukrywać związków jakie miała z Willemem.
— Jakaś nadzwyczajna skłonność jaką powziąłem dla niego, szacunek jaki mam dla uczuć szczerych, i postanowienie powzięte przeżeranie, poświęcenie się dla szczęścia tego, którego kocham.
— Nierozsądny! rzekła po cichu Eufrozyna.
— A teraz, pani, po tém wszystkiém co zaszło, rozumiem, że mi tylko pozostaje opuścić dom, w który mimowolnie wniosłem niepokój i z którego wyjdę, zachowując, jeżeli nie przyjaźń dla pani, która mi była bardzo drogą, to szacunek, którego mi pani odmówić nie możesz.
Poczém, Tristan skłonił się, i otworzywszy drzwi wyszedł, nim pani Van-Dick zdołała wyrzec słowo, lub dać znak aby pozostał.
Gdy już był w sieni, zatrzymał się, mówiąc do siebie:
Otóż teraz mi dobrze; poczém dodał:
Tém gorzéj, postąpiłem sobie jakem był powinien.
— Niegodziwy! wołała Eufrozyna, jak zażartował ze mnie! ale nie na tém koniec panie Tristan, drogo mi przypłacisz ten mały żarcik.
I otarłszy łzy, któremi z gniewu oczy jéj zaszły, pani Van-Dick, otworzyła biórko, wyjęła papier, kałamarz, pióra i usiadła do pisania.
saméj chwili, Tristan powróciwszy do swego pokoju, trochę rozważony, otworzył szufladę od stolika, wyjął pióra i papier, usiadł i oparł się na łokciu, jak ten co ma list pisać.


X.
DWA LISTY.

Willem, po przyjeździe swoim do Brukselli, gdzie już zaczął się zajmować interasami z domem Düniel, przekonał się, że przed trzema tygodniami, niepodobna mu będzie wrócić do domu; wtém odebrał dwa listy.
Na jednéj kopcicie poznał rękę Tristana, na drugiéj zaś pismo Eufrozyny. Najpierwéj odpieczętował ostatni; ale, chociaż bardzo kochał przyjaciela, więcéj jeszcze zawsze kochał panią Van-Dick, zachował więc najlepszy przysmaczek na zakąskę, jak to mówią, tém bardziéj, że list był grubości niepospolitéj, a wziął się do listu od Tristana, aby przejść z jednéj rozkoszy w drugą, już najzupełniejszą.
Willem zamknął okna, aby gwar z ulicy nie przerywał mu najprzyjemniejszego czytania, z uniesieniem pocałował list na potém do czytania; odłożony, rozciągnął się z niedbałością na dużym fotelu i czytał:
„Nie możesz sobie wystawić mój drogi Willemie, ile mnie twój wyjazd robi nieszczęśliwym. Nie wiem czegobym nie dał żebyś tu był teraz. Z twojéj strony, pewny jestem, że ten żal podzielasz; wątpię tylko ażeby żale nasze z jednéj pochodziły przyczyny.
„Nic się względem ciebie w domu nie zmieniło; moje położenie tylko zdaje się zachmurzać. Przeczuwam, że będę zmuszonym porzucić pana Van-Dicka, dla szczególnych okoliczności; które ci późniéj wytłumaczę, w niczém, cokolwiek przedsięwezmę nie jestem szczęśliwym, a gdybym jeszcze czasami nie znalazł pociechy w przyjaźni, jaką jest twoja, zdaje mi się, że z rozpaczy porzuciłbym życie.
„Ja i pani Van-Dick, rozmawialiśmy tylko o tobie. Pozwalam sobie ją wymienić, bo wiem żeś rozsądny chłopiec i nie porzucisz byle gdzie listu mego: Nie ukrywała mi myśli swoich, względem ciebie, i sądzę, że winiem rozumieniu podzięki żale ze mną po twoim odjeździe.
„Wczoraj, bardzo uważnie patrzyłem się na nią, w czasie kiedy o tobie mówiła. Zdawała mi się bardzo wzruszoną: znasz jak myślę przyczynę tego wzruszenia, i nie mam potrzeby ci ją opisywać bo się najpewniéj jéj domyślasz. Bądź szczęśliwy, zasługujesz na to, a wśród smutku mego, który szczególne i niespodziwane okoliczności zrodziły, pysznię się prawie, że mi jesteś winien twoją, teraźniejszą i przyszłą pociechę.
„Zdaje mi się, że możesz mi jeszcze odpisać do domu nad książęcym kanałem; może nie odjadę nim twój odpis przyjdzie, a zresztą, zostawię ci mój adres, bo zawsze, chociaż porzucę pana Van-Dick, to nie porzucę miasta.
„Bądź zdrów mój przyjacielu; pojadę może do Brukselii, zawiozę c1 trochę radości i pocieszę się tą, którą ci nadam. Cokolwiek się stanie, nie wątp o mojéj przyjaźni, ani o mojém poświęceniu dla ciebie.
— To dziwna rzecz! po przeczytaniu listu zawołał Willem, jak też ten cały list Tristana jest tajemniczy i pełen smutku. Dla czego też on porzuca dom państwa Van-Dick? dla czego nie opisuje mi przyczyny, dla któréj zdaje się jakby się poróżnił z niemi? biedny chłopiec! co u djabła spadło na niego?
I Willem prawie zapomniał o liście który trzymał w lewéj ręce.
Ja to muszę jeszcze odczytać, pomyślał sobie, kładąc list Tristana na kominie, i z radosném drżeniem otworzył list od Eufrozyny.

„Mój najdroższy!“

„Nie możesz sobie wystawić, ile twój odjazd boleści narobił twojéj Eufrozynie; w okrutnym smutku, wciąż jestem pogrążona, a ty? ty pewnie także smutnym jesteś, przekonana jestem o tém. Ah! jakże miłość jest okrutném uczuciem, w ten czas kiedy, musimy się z ulubionym przedmiotem rozłączać! kiedy mówię że jesteś smutny, może się mylę? może o mnie zapomniałeś? może mnie zwodzisz? może zdradzasz? Ty wiesz jak jestem zazdrosną; drżę z obawy, abyś innéj nie pokochał. Gdyby to nastąpić miało. Willemie! umarłabym!”
— Jak ona mnie kocha! powiedział Willem do siebie; i ze łzami radości w oczach czytał daléj:
„Jestem bardzo smutna: wiesz, wczoraj zostawiłam na noc okno od mego pokoju otwarte, tak jak gdybym na ciebie jeszcze oczekiwała. Niestety! tyś nie mógł przybyć! oka nie mogłam przez całą noc zamknąć. Dla roztargnienia, usiadłam do fortepianu o drogiéj po północy. Przymuszony był pan Van-Dick powiedzieć mi, że nikomu spać nie daję w całym domu Ja, tak zapomniałam o czasie i godzinie, że nie mogłam na nic zważać, o niczém pamiętać, tylko o tobie jednym. Zdawało mi się, że ta muzyka przez ciebie usłyszaną będzie; że ci powtórzy imię téj Eufrozyny, jak ona twoje tylko powtarza bezustannie.
„Tyś szczęśliwszy! ty masz portret mój, a twój tylko w sercu mojém się odbija. Pan Tristan powiedział mi, że dopełnił mego polecenia? i że oddał ci mój portret, który kazałam skrycie przed tobą zrobić i jako niespodziankę ci gotowałam. Czy ci się podobał? czyś szczęśliwy z niego? Oh! napisz do mnie jak najprędzéj mój ubóstwiany Willemie; powtarzaj mi często, że mnie kochasz. Ach! to słowo, tak mile brzmi w uszach kobiety, która nigdy, nigdy nie kochała, a która nareszcie czuje że teraz kocha! Jednakże, pomimo całéj mojéj dla ciebie miłości, muszę cię zmartwić. Długo pasowałam się z sobą, czy ci mam donieść lub nie to, co ci późniéj opisze, lecz zdawałoby mi się, że niegodną byłabym ciebie, gdybym cokolwiek miała przed tobą skrytego.
„Ty, tak jesteś dobrym, że złego nawet przewidzieć nie możesz, i nie jesteś w stanie pojąć aby cię zdradzić można było. Życie, pełne jest zawodów mój przyjacielu! może tylko nas dwoje na całym święcie, którzy się kochamy bez ukrytéj myśli, i którzy szczęśliwi jesteśmy naszą miłością. Poznałam, żem wpadła w ten sam błąd w który ty wpadłeś, i bardzo mi było boleśnie, żem się zawiodła na człowieku, o którym myśleliśmy, że jest naszym przyjacielem:“
Co to się ma znaczyć? pomruknął Willem.
I czytał daléj:
„Ty wiesz ileśmy byli zawsze dobrzy dla pana Tristana; jakeśmy mu zaufali. Ja sama, co sobie nawet teraz wyrzucam, byłam tyle nieroztropną żem mu powierzyła miłość naszą, bo on robił mój portret i on go miał tobie oddać. No! patrzajże, jakeśmy pobłądzili oboje, pokładając zaufanie nasze w takim człowieku.
„Wczoraj w wieczór, bardzo w niewinnéj myśli, przyjęłam rękę, którą mi podał dla przejścia się po ogrodzie i mówienia o tobie. Z początku prowadziliśmy rozmowę jak się należy; potém, potrochu, co raz mniéj mówił, a za to ściskał mi rękę, postrzegłszy to, chciałam rękę usunąć, lecz on mi ją zatrzymał. Natenczas usiadłam: on także przy mnie usiadł; i chociaż niepowiedział mi wyraźnie tego słowa, kocham cię, lecz wszelkiemi sposobemi dawał mi to do zrozumienia: położenie moje stawało się co chwila przykrzejszém, gdy szczęściem, Athenais przyszła zawołała mnie do słabego Edwarda.
„Znajdowałam tego młodego człowieka bardzo grzecznym i przyjemnym, lecz nigdy nie mogłam się zdobyć na posądzenie go o szczególną dla mnie przychylność, chociaż w kilku okolicznościach, zdawało mi się postrzegać w nim coś podobnego, o czém zda mi się mówiłam ci nawet; spędzałam tłomaczenie słów jego, na skłonność ku tobie moją: na myśl ciągle miłością twoją zajętą, nareszcie na właściwą wszystkiém kobietom zalotność. To też przyrzekłam sobie, że ci nawet mówić o tém nie będę; lecz teraz rzecz ta wzięła na siebie tak poważy charakter, że zdaje mi się powinnością moją o wszystkiém cię uwiadomić.“
Oh! to strasznie! to szkaradnie! zawołał Willem, i czytał daléj:
„Wysław sobie, mój najdroższy, że dzisiejszego poranka byłam smutną; zbytkowną byłoby rzeczą powtarzać ci, dla czego taką byłam. Pan Van-Dick tyle mi przykrości narobił, żem się aż rozpłakała. Wątp teraz o mojéj dla ciebie miłości! otóż potém, schroniłam się do mego pokoju, i tam już, bez przeszkody, najszczerzéj się wypłakałam, sądząc że mi przynajmniéj nikt przez cały dzień myśli moich o tobie nie przerwie: gdy tym czasem pan Van-Dick wyszedł z domu a pan Tristan wszedł do mnie.
„Nie mogłam inaczéj postąpić, tylko musiałam po przyjąć, i myślałam, że przyszedł wytłumaczyć się i niejako przeprosić za postępowanie wczorajsze. Tym czasem, nie powiem ci co się tu działo, rumieniłabym się powtarzając ci to wszystko co mi powiedział; wiedz tylko, że takich sobie pozwolił wyrażeń, żem znów ze wstydu płakała, i że wypchnąwszy go za drzwi, oznajmiłam mu, że powinien na zawsze dom pana Van-Dicka porzucić W chwili, gdy ci to piszę, cała jeszcze jesieni zburzona i wzruszona tą przykrą sceną, jednakże nie chciałam poczynać listu opisywaniem podobnych rzeczy, aby pier wsze, które odemnie czytać będziesz słowa, nie były dla ciebie przykremi.
„Pojmujesz pewnie powody, dla których ci to wszystko donoszę: Ty, bardzo lubisz tego człowieka, a że on jest nadzwyczaj przebiegły, mógłby, nadużywając daru dowcipu, nazmyślać, przed tobą dziwnych na mnie rzeczy, i tym sposobem pozbawić mnie twojéj miłości i twego szacunku, dwóch uczuć, o które najwięcéj dbam na całym świecie.
„Zresztą, nie pisz do niego, nie czyń mu najmniejszego wyrzutu za to co się stało: wszak on dom nasz porzuci; a nim to nastąpi, nie czyń mu téj pociechy, aby mógł uwierzyć że ci dokuczył.
„To bardzo zły człowiek. Prędko mi odpisz, czy ci portret mój oddał; bo chociaż mnie o tém zapewniał, drżę cała, czy go nie zatrzymał, i czy ztąd wyjechawszy, nie zamyśla pokazywać go jak jakie trofea.
„Bądź zdrów, mój najdroższy! pisuj do mnie często, zmieniając pismo na kopercie, aby służący nie poznali pisma twego. Raz jeszcze, bądź zdrów! najczuléj, najserdeczniéj cię całuję, i kocham.”
Trudno bardzo było Eufrozynie ten list napisać, lecz go wreszcie wymęczyła.
Co do Willema, kiedy go przeczytał, zdawało się przemienionym w posąg marmurowy został.


XI.

W dniu tym, kiedy te dwa listy były pisane Van-Dick wrócił do domu, pięć minut tylko przed szóstą.
Najpierwéj, przeszedł się po ogrodzie, i dopiero jak szósta biła, wszedł do sali.
Było nakryte pa trzy osoby, lecz nikt jeszcze nie nadszedł.
Pan Van-Dick zadzwonił.
Służący wszedł na odgłos dzwonka.
— Dawaj na stół! wymówił pan Van-Dick.
Służący powrócił z wazą w ręku.
— Gdzie jest pan Tristan?
— W swoim pokoju.
— A pani?
— Także w swoim.
— Oznajmij im, że na stole.
Pan Van-Dick usiadł przy stole i sam sobie rosołu nabrał.
Służący znów się ukazał.
— Pani powiedziała, że jéj się jeść nie chce, i nie zejdzie.
— A pan Tristan?
— Pan Tristan to samo powiedział.
— Ah!
— No wróć się więc do pana Tristana, i proś go żeby raczył być przy stole moim towarzyszem, bo nie lubię jeść sam.
W kilka chwil potém, Tristan otworzył drzwi do sali jadalnéj.
— Jakto, panu się jeść nie chce?
— Nie chce — dziękuję panu.
— Usiądź pan i skosztuj, jedząc apetyt przybywa. Co to jest pani Van-Dick?
— Nie wiem.
— No, zobaczemy potém: usiądź, usiądź. Tristan usiadł.
Gwałtowne poruszenie dzwonka dało się słyszéć z pokoju pani Van-Dick; w chwilkę potém Athenais weszła.
— Panie, rzekła, pani prosi pana.
— A to po co?
— Ja nic nie wiem.
— Czy jest chora?
— Nie panie.
— Powiedz pani, że jestem przy stole, i że po obiedzie ją odwiedzę.
Athenais wyszła.
— To zły humor dzisiejszego poranku, ciągnie się widać aż dotąd, wyrzekł pan Van-Dick. Toś nie pocieszył jak widać mojéj żony, dodał obracając się do Tristana.
— Tak się zdaje.
— A do licha! co ci jest Tristanie? tak jesteś smutny, żeś gotów pozbawić mnie apetytu.
— Jak pan zjesz obiad, kochany panie Van-Dick, to wszystkp panu opowiem.
— Dla czego nie natychmiast?
— Bo.....
— A! to dobra przyczyna, muszę ją uważać za dostateczną.
W téj chwili znów Athenais weszła.
— Pani potrzebuje w téj chwili mówić z panem.
— To powiedz jéj niech zejdzie.
Widać, że w przytomności Athenais pan Van-Dick nie chciał przybrać na siebie charakteru posłusznego żonie swojéj.
Kucharka odeszła.
— Kobiety są zadziwiające! mówił pan Van-Dick, krajać sobie zraz wołowy; nie rozumieją, aby można to robić, czego im samym robić się nie chce. I tak, mnie się jeść chce, a mojéj żonie właśnie się nie chce, i ta dopóty spokojną nie będzie, dopóki mnie od stołu nie odsądzi.
Tristan uśmiechnął się, jak człowiek innemi myślami zajęty, i postrzegł, iż wypada aby chociaż uśmiechem odpowiedzieć.
Athenais po trzeci raz weszła.
— A cóż, przyjdzie? zapytał pan Van-Dick Athenais.
— Nie panie, nie przyjdzie.
— Dlaczego?
— Pani mi się. pytała, czy pan sam jesteś, odpowiedziałam że nie, że pan jesteś z panem Tristanem, na to odpowiedziała mi, że ponieważ z panem samym ma pomówić, przeto prosi pana, abyś do niéj przyszedł.
Pan Van-Dick wzruszył ramionami.
— Więc ja wyjdę, odrzekł Tristan.
— Wcale nie potrzeba tego, zostań pan i siedź; ja wolę wyjść na chwilę, bo jakbym tego nie zrobił, toby mi pokoju przez cały wieczór nie dała.
I poczciwy kupiec, ze złym humorem, rzucił na stół serwetę.
— Czy jest w swoim pokoju? zapytał przechodząc koło Athenais.
— Otóż teraz wezmę, do ognia potrawę, wyrzekła Athenais, po wyjściu pana Van-Dicka; wystygłaby mu zupełnie, bo to się na godzinę czasu zanosi i wyszła, zabierając z sobą potrawę, którą tylko co na stół przysłała.
— Chciąłbym wiedziéć, co téż powie mężowi swemu ta dobra pani Van-Dick? otóż bądżże tu sumiennym człowiekiem, piękne i miłe są tego skutki! nieruchując jeszcze listu do Willema, któren na pocztę, odesłała, a w którym musiała piękny o mnie opis umieścić. Ah! Ludwiko! ah! Henryko! ah! Leo!
I Tristan wpadł w głębokie zamyślenie, a tymczasem głaskał dużego białego kota, garbiącego się czyli podnoszącego grzbiet i miauczącego, jak zwykle wszystkie koty, widzące stół nakryty, czując na nim potrawy i widzące człowieka przy nim siedzącego.
Przez ten czas, pan Van-Dick doszedł do pokoju żony; znalazł ją chodzącą wielkiemi krokami po pokoju.
— No! czegóż chcesz odemnie? zapytał.
— Ach! to szczęśliwie, odpowiedziała Eufrozyna: tylko trzy razy po ciebie trzeba było posyłać.
— Moja najdroższa! bardzo mi się jeść chciało, a że to co mi masz powiedziéć nie zginie i pewnie nie zginęło, wąchałem się, czy mam lub nie, porzucić mój obiad.
— To bardzo grzecznie i uprzejmie.
— Czy po toś mnie wołała aby takie sceny robić? w takim razie odejść mogę.
— Nie panie! wołałam po to, abym się mogła dowiedziéć, czy jesteś w stanie zrobić coś takiego, co by mi mogło sprawić przyjemność.
— Mów, moja droga, mów śmiało.
— Chcę i oczekuję tego tylko od ciebie, aby pan Tristan zaraz jutro mógł nasz dom opuścić.
— Pan Tristan?....
— Tak jest, on sam.
— A to dla czego? — Bo tak mi się podoba.
— A jeśli mnie się znów podoba aby pozostał? To taki miły i grzeczny chłopiec i pysznię się nim, doprawdy.
— Na ten czas, wybieraj pan między nim a swoją żoną.
— Bo?.....
— Bo mi uchybił, obraził mnie.
— Czy przypadkiem zapomniał umizgać się do ciebie? zapytał, szczęśliwy że mu na myśl żarcik przyszedł.
— Czy pan po to do mnie przyszedłeś, aby mi niedorzeczności gadać?
— To nie można nawet ani troszkę pożartować?
— Nie panie; w rzeczach takiéj wagi, żarty są niewczesne.
— A! I cóż ci zrobił ten kochany Tristan?
— Chciał zdradzić pana, wyznając mi miłość swoją.
— To on cię kocha?
— Tak jest panie.
— I dla tego chcesz aby dom nasz porzucił?
— Naturalnie.
— A! to pierwszy raz taka ci się rzecz zdarza.
— Cóż pan przez to chcesz powiedziéć?
— Chcę powiedziéć, że nadto dobrym jestem, słuchając twoich banialuków i że Tristan nie więcej odemnie ma ochoty wyznać ci swoją miłość.
I mówiąc to pan Van-Dick, ustawiał w równi dwa wazony z kwiatami, które podług niego nie symetrycznie stały.
— A więc, pan wymawiasz tego człowieka?
— Nie, tylko powiadam, że słuszność nie z twojéj strony; to cała rzecz.
— Przeciwko człowiekowi świeżo przybyłemu?
— Tristan jest poświęcającym się, jest dobrym chłopcem.
— Człowiek, którego na drodze znalazłeś?
— Z czego, zaręczam ci, bardzo się cieszę.
— Który ani swego ogniska, ani swego kącika na święcie nie ma.
— Jeszcze jedna właśnie przyczyna, dla któréj powinien u mnie pozostać.
— On, co nie wiedział gdzie się ma udać!
— Właśnie też, żeby mu oszczędzić podobnego kłopotu, rozumiem, że niepowinien z nami się rozłączać.
— To dobrze! z nadzwyczajną złością odrzekła Eufrozyna: to bardzo dobrze panie: otóż to jest wszystko, czego żądałam dowiedzieć się od pana.
— Więc mogę powrócić i kończyć mój obiad?
— Tak jest panie; uprzedzę go jeszcze o jednéj rzeczy.
— O jakiéj że to?
— Oto, że jeżeli jutro o czwartéj godnie po południu, Tristan tutaj będzie, zaraz wieczór dom ten porzucę.
— Jak się podoba.
— I dowiem się tego co zgłębić chciałam.
— A to jest?...
— Że pan, nie umiesz nadać żonie swojej należnego poszanowania.
— To do mnie zupełnie nie należy.
— A do kogoż to należy? proszę mi powiedziéć?
— Do pana Willema.
— Grubianinie! wykrzyknęła pani Van-Dick ze łzami wściekłości w oczach.
— O! przez miłosierdzie, nie gniewajmy się, mówił daléj z najzimniejszą krwią pan Van-Dick. Pani dbasz o Willema, ja o Tristana. Wprawdzie nie jedne i takie same powody wpływają, na nas, abyśmy tym sposobem postępowali, ale te, dla których przy woli mojéj obstaję, chociaż są naturalne, nie są przez to złemi. Pozwalam ci robić co ci się podoba, abym tylko miał domową spokojność. A w imieniu nieba nie zmuszaj mnie, abym ci powtarzał, że chociaż mam zamknięte oczy, ale bardzo dobrze widzę. Pozostańmy w takim usposobieniu i trybie życia, w jakim dotąd żyliśmy, a szczególniéj, nie kłóćmy się ani o jedenastéj blizkiéj południa, ani o szóstéj lub o siódméj, bo wtenczas śniadaniu lub obiadowi się przeszkadza. W zbywającym zaś czasie, dokazuj co chcesz, aby mnie rozgniewać: pozwalam, upoważniam, wyzywam cię do tego, chociaż ostrzegam, że tego właśnie nie dokażesz.
— Ah! cóż to za niegodziwość!
— Wielkie słowo! dobre i to. Jesteś smutną od dnia wczorajszego, to bardzo rozumiem i pojmuję, że ten smutek i gniew na mnie spada. To sprawiedliwie, bom ja go do Brukselli wysłał; powinienem był sam jechać, nie prawdaż? lecz nie chciało mi się podróżować, a nie tylko dla ciebie saméj trzymam komissanta. Co do Tristana....
— On ztąd oddali się.
— Co do Tristana, którego kocham, ten tutaj pozostanie. Może gniewasz się na niego jak Fedra na Hippolita: toby mnie nie dziwiło w żaden sposób moja pani; lecz on może być spokojnym, nie będę wzywał przeciwko niemu Neptuna, i nie znajdzie się pewnie w téj całéj okoliczności rogaty potwór, czekający na zgubę jego. Wiesz mi moja droga, jeżeli on cię nie kocha, tylko ty jego, to ukryj swoją miłość: ukryj urazę, jeżeli ty jego nie kochasz, tylko on ciebie. A nie głusz mię temi wszystkiemi harmidrami. Czy chcesz zejść na obiad?
— Ah! co za nikczemność! wykrzyknęła pan Van-Dick, rozpłakawszy się: zemszczę się!....
— Nie chcesz pani zejść na obiad? raz, dwa, trzy. No! bywaj zdrowa.
I pan an-Dick wyszedłszy od żony, wrócił do sali jadalnéj, w któréj Tristan z kłopotliwą niespokojnością, czekał następstwa rozmowy, bo aż nadto domyślał się że był jéj przedmiotem.
Pan Van-Dick usiadł na swojém miejscu, położył serwetę na kolanach, i obracając się do służącego, zawołał:
— Podaj kurczęta.


XII.

Czy pani Van-Dick byłaby chorą? odważył się zapytać Tristan; nie miał sobie nic do wyrzucenia, więc też nabrał i cokolwiek śmiałości, a zresztą chciał się dowiedziéć, co ma myśléć o swojém położeniu, teraz bardzo drażliwém.
— Nie, odpowiedział Van-Dick, jest tylko w złym humorze, to cała rzecz: kłótnie domowe spadły na mnie, dodał uśmiechając się.
— Lecz, dodał Tristan, przebacz mi pan moje zapytanie, czy ja czasem nie wpływam w jakiéj części na ten zły humor?
— Ah! mój Boże! i jak! zupełnie na wszystko wpłynąłeś.
— I pani an-Dick powiedziała panu przez co ją obraziłem?
— Tak jest.
— I.....
— Ona utrzymuje, że pan umizgałeś się do niéj na prawdę.
— Przysięgam panu.....
— Nie potrzebujesz przysięgać, ja dobrze bardzo wiem, że ona kłamie.
— Słuchaj, najlepszy i drogi panie, wiele ci winienem; byłeś dla mnie tym, jakimby niebył najlepszy mój przyjaciel, i w téj chwili dojesz mi dowód zaufania, który jest moim zaszczytem i chwałą, a którego przez całe życie nie zapomnę, lecz zdaje mi się, że lepiejby było, abyśmy się rozdzielili.
— A to dla czego?
— Dla tego, że pani Van-Dick nie wiedzęć zkąd wynalazła powód gniewania się na mnie, przez to, ustawicznie wymagać od pana będzie mego oddalenia, a przecież ja nie mam prawa, za doznaną serdeczną gościnność pańską, sprowadzać mu domowe niepokoje. Nie będę za to miał najmniejszego do pana żalu; wiecznie przechowam w sercu mojém pamięć, postąpienia sobie ze mną pana. Lecz dla twojéj spokojności drogi panie Van-Dick, pozwól mi dom twój opuścić.
— Czy szalony jesteś?
— Jakto, pan mi tego nie pozwalasz?
— Ale najmniéj w święcie.
— A więc na siebie biorę odpowiedzialność naszego rozłączenia.
— Tego ci zupełnie zabraniam, drogi przyjacielu.
— No! ależ pan będziesz w kłopotach i ustawicznych z mojéj przyczyny niepokojach.
— Wcale nie.
— Pani Van-Dick zawsze coś znajdzie nowego i nieprzyjemnego.
— O nie.
— I napadnie nareszcie na jakąś chwilę, w której pana przekona, a wtedy, zamiast dobrymi przyjaciółmi jak teraz, rozłączemy się poróżnieni i nienawidząc się wspólnie.
— Nie, nie, i jeszcze z dziesięć razy nie! Ty mnie drogi Tristanie nie znasz; ja mam żelazną wolą. Pozostaniesz z nami, a moja żona nie przebaczy ci. bo niema nic do przebaczeni; ale ułagodzi się, bo ja tego chcę. A więc mój najdroższy, nie zapominaj o tém, że nic się w domu nie zmieniło, że jesteś u siebie. Co będziesz robił dzisiejszego wieczora?
— Sam nie wiem.
— No! w takim razie zostań tutaj; ja wyjdę, a przepowiadam ci, że moja żona zejdzie i że się pogodzicie jeżeli zechcesz, a co byłoby ze wszystkiego najlepszą rzeczą.
— To nadzwyczaj jest trudne, aby się udać, mogło.
— Nie wierz temu, abyś tylko wszystko to co ona chce zrobił.
— Zawsze robiłem co chciała pani Van-Dick.
— A może nie.
Tristan spojrzał się na pana Van-Dick, który nosem prawie dotykał talerza i zdawało się, że nie miał żadnéj szczególnéj intencyi, wymawiając ostatnie słowa do Tristana.
— Jednéj tylko rzeczy zabraniam ci zrobić...
— Jakiej?
— Oto żebyś mnie nie opuścił.
— Tylko tego?
— Na wszystko ci blankiet daję. I cokolwiek się stanie, czy moja żona zostanie przyjciołką lub nieprzyjaciołką twoja, możesz rachować na to, co ci teraz powiedziałem.
— Dziękuję panu.
— Ja wychodzę, muszę odwiedzić jednego z mych przyjaciół, o którym ci mówiłem, co to dawniej był w Medyolanie, zkąd z żoną tutaj przyjechał.
— A! doktora Mametyna.
— Właśnie jego.
— Czy to on dogląda Edwarda?
— Nie, on już nie trudni się leczeniem. Ledwie wychodzić może, już jest w zgrzybiałym wieku.
— A żonę ma młodą?
— Młodą.
— A piękną?
— O piękną.
— A ha! panie Van-Dick.....
— Mylisz się; bo pomimo że jest bardzo przyzwoicie prowadzącą się kobietą, Mametyn jest z liczby tych starych przyjaciół, których się nie oszukuje.
— Podzielam zdanie pańskie, żona przyjaciela jest i powinna być dla nas uświęconą osobą.
— Bah!... To jak jaka kobieta. No pogódźcie się, jeżeli chcesz. Żegnam cię do jutra.
Pan Van-Dick energicznie uścisnął rękę Tristana i wyszedł.
— Chciałbym bardzo wiedziéć ostatnie słowo tego człowieka, wymówił Tristan, patrząc za odchodzącym Van-Dickiem.
I usadowił się z książką w ręku w salonie; ale pani Van-Dick, zacięła się w gniewie i wcale me przyszła.
Nie potrzebujemy powiadać czytelnikowi, że Tristan szczerze się tém cieszył.
Przez cały czas, w którym z książką siedział w salonie, nieporuszony rozmyślał o teraźniejszém swojém położeniu. Gdyby był usłuchał swego niezależnego harakteru, byłby wołał dom ten już porzucić, niżeli toczyć ciągłą z Eufrozyna walkę, walkę z kobietą obrażoną w tém, co jéj jest najdroższego, to jest w miłości własnéj, a którą prędzéj czy późniéj musi ukończyć zwycięztwém, jeżeli jest prawdziwą i innym podobną kobietą, a pan Vah-Dick mężem, jakim są wszyscy mężowie na święcie. Jednakże jeszcze lepiéj było czekać wypadku, niżeli go przyspieszać. Gdyby Tristan wyszedł z domu kupca, nie wiedząc gdzie iść i co mu do czynienia pozostaje, musiałby prędko wyczerpnąć małą sumkę oszczędzoną i niepozostawałoby mu nic innego, tylko chyba kupić pistolet i scenę lasku bulońskiego na nowo odegrać. Powiedzmy i to także, że Tristanowi zaczęły się trochę przykrzeć ustawiczne przygody, przynoszące mu kilkochwilowe ulgi, a nic nie zmieniające w losie jego, — zdawało mu się, że jak rozbitek z okrętu, przywiązany do deski i miotany burzą, patrzy na podniesione morze, i uważa, czy zamiast do widzianego zdała brzegu przypłynąć, próżném i zawczesném wysileniem, nie podda się w nowe niebezpieczeństwo: czy też zdawszy się na los, i odpocząwszy cokolwiek aż się burza uspokoi, wtenczas dopiéro dobędzie sił wszystkich i do pożądanego brzegu dopłynie; tak téż Tristan teraz, uważał przed sobą bezdenną głębią i rozhukane morze: namyślił się, i postanowił ciszy czekać, chociaż brzegi które widział przed sobą, nie zdawały mu się pewnemi, i bezpieczny przytułek obiecującemi. Wzrok go mógł omylić, mógł brać za ląd jaki obłoczek szary, który pierwszy mocny powiew wiatru mógł rozproszyć, zniszczyć i zostawić mu pontus et undique pontus, jak to niegdyś Wirgiliusz powiedział.
Rzeczywiście, że bardzobym rad był zbadać, do jakiego horyzontu mógł nasz bohater, jeżeli nie kroki to wzrok swój zwrócić. Od nikogo niczego nie mógł się spodziewać; matka nie żyła, żona poszła za mąż, gdzie, jak i kiedy, o tém nie wiedział, i wołał nigdy o tém nie wiedzieć; szczegóły o zamęściu jego żony, byłyby tylko dodały rozmaitszéj śmieszności, i tak już do dziwnego, nienaturalnego i śmiesznego jego położenia.
Dom pana Van-Dick, był jedyną bezpieczną przystanią, gdzie mógł bez obawy burz i wichrów przebywać, a które czyhały prawie na niego, gdyby raz z niego wyszedł; musiał więc biedak wszystko na święcie przyjąć na siebie, aby tylko w siedzibie w któréj się teraz znajdował, pozostać. Młody Edwardek miał dziewięć lat; wychowaniem jego, tak sumiennie jak każdy inny na jego miejscu, mógł się zająć, i to mu ośm lat spokojnego bytu zapewniało; poczém, pan Van-Dick nie mógłby porzucić człowieka, który najpiękniejszy wiek życia swego, dla dziecka jego poświęcił, i zapewniłby mu niezawodnie jakieś niezależne życie, a tém samém, wolność podróżowania po spokojném morzu, czyli porzucając wszystkie przenośnie, mógłby Tristan prowadzić sobie spokojne i bardzo miłe życie.
Nieszczęściem, jak widzieliśmy, sposoby i środki jakie Tristan wynalazł, aby dojść do tego rezultatu, nie były temi środkami jakie pani Van-Dick wynalazła, i na które, zdawało się, że pan Van-Dick nawet przystawał.
A potém, czy sam Tristan byłby przyjął takie położenie, pod wiadomym warunkiem? spieszymy się zapewnić czytelnika, że miał wstręt do tego, tém bardziéj, że to mu tylko mogło na jaki miesiąc pobyt w domu przedłużyć.
W istocie, cóżby się działo za powrotem Willema, gdyby Tristan w nieobecności jego został kochankiem Eufrozyny? po przysiędze że nim nie zostanie? natenczas byłby zmuszonym porzucić dom, odtąd w piekło dla niego boleścią komisanta zmieniony, a kto wie, może i pogodzeniem się Willema z Eufrozyna? albo, zmusiłby dobrego i poczciwego chłopca, całą duszą mu ufającego, nigdy mu nic złego nie czyniącego, zmusiłby mówię Willema, do opuszczenia domu i ustąpienia mu miejsca, co naturalnie byłoby bardzo nieszlachetnie ze strony Tristana, kosztem losu przyjaciela byt sobie ustalać.
Jeden tylko dostrzegł nasz bohater środek, pojednawczy, a tym było: aby za pomocą pana Van-Dicka, wyjednać sobie pobyt w domu, choć przynajmniéj do powrotu Wiliama, i wyprosić prędkie przyzwanie tamtego. Zdawało mu się, że skoro raz Willem przybędzie, Eufrozyna powróci do dawnych nawyknień; zapomni wszystkiego co między nią i Tristanem zaszło, a przynajmniéj przypominać sobie ze szczęściom będzie że się nie przeniewierzyła: młody Edward tym czasem będzie rósł, nabywał nauk, wiadomości, talentów i wszystko skończy się ogólną apotheozą; tak sobie układał wszystko w myśli nasz przyjaciel.
Skoro raz wszystko to sobie tak pięknie umyślił, postanowił natychmiast do Willema napisać, aby przyspieszył interes z domem Daniela i prędko wracał, dla oddania mu przysługi. Spodziewał się i wiedział, że tym sposobem, dodawszy do tego chęć ujrzenia Eufrozyny, najprędzéj komissanta sprowadzić zdoła.
Już nareszcie było blisko dziesiątej, pani Van-Dick nie ukazywała się; i podobieństwem było że się wcale nie da widzieć; poszedł więc do swego pokoju, napisał do Willema krótki a bardzo czuły bilecik, a kołysany nadzieją zasnął spokojnie; tak nieprzerywany i błogi sen był nagrodą czystych myśli i walk odbytych Tristana!
Obudził się dosyć późno. Odesłał list do Willema na pocztę, i wczasie, gdy zegar wybijał jedenastą, wszedł do sali, gdzie zastał tam już pana Van-Dicka, czytającego swoją ulubioną gazetę.
— A co! odezwał się kupiec, czy widziałeś panią wczoraj wieczorem?
— Nie panie, nie widziałem jéj wcale.
— W takim razie| wojna ciągła między wami?
— Tak się zdaje.
— Czekajmy co złego będzie! czyś zdrów?
— Najdoskonaléj zdrów jestem.
— No! to główna rzecz.
Tristan rzucił na stół spojrzenie, i postrzegł że tylko na dwie osoby nakryło.
— Tam do djabła! czyby mnie już za wygnanego uważali w domu.
Służący przyniósł jaja, herbatę i rozmaite rzeczy.
Pan Van Dick usiadł przy stole, dając znak Tristanowi aby to samo uczynił.
Tristan więc także usiadł.
— A pani, przyjdzie na śniadanie? zapytał służącego pan Van Dick.
— Nie panie, nie przyjdzie. Odpowiedział służący.
— Dla czego położyłeś dwa tylko nakrycia?
— Bo pani śniadanie jeść będzie w swoim pokoju.
— Sama jedna?
— Nie panie, jest u niej jedna z jéj przyjaciółek.
— To dobrze, jedzmy; więc teraz, widzę wojnę otwartą i wyraźną.
— Ah! i to ja jestem przyczyną tego wszystkiego! odezwał się Tristan.
— Ułagodzi się, zobaczysz, bądź więc spokojny.
Przy śniadaniu o innych rzeczach mówili.
Gdy się skończyło, pan Van-Dick odezwał się do Tristana: Edward już jest zdrów prawie, mógłbyś mu zdaje mi się dać lekcyą dzisiaj. Pójdź do niego, i zmiłuj się kaź co temu leniuszkowi robić, bo się bardzo rozpieści. Do widzenia mój przyjacielu.
Tristan poszedł na górę, zastukał do drzwi Edwarda, odpowiedziano mu: „można wejść” i te słowa: można wejść, wymówione były głosem pani Van-Dick.
Zachwiał się trochę i pomyślał czy ma wejść lub nie; ta niepewność chwilkę tylko trwała; potém nareszcie drzwi otworzył.
Pani Van-Dick siedziała przy łóżku syna razem ze swoją przyjaciółką. Nie mogła wstrzymać wybiegu krwi na twarz, ujrzawszy Tristana.
— Czego pan żądasz? zapytała się.
— Najpierwéj, przyszedłem dowiedzieć się o zdrowie dziecięcia.
— Zdrowe jest, odpowiedziała.
Wyrazy te: zdrowe jest, tym tonem wymówione były, jakby chciano, aby się Tristan domyślił, że teraz kiedy już wie co chciał wiedzieć, może odejść.
— Zdrowe jest? zapytał Tristan.
— Tak jest panie.
— W takim razie, chciałbym dać mu lekcyę dzisiaj.
— A któż panu kazał przychodzić tutaj?
Tristan aż po uszy zaczerwienił się na tę niegrzeczność, z zimną krwią jednak odpowiedział:
— Nikt pani, bo nikt tutaj nie ma prawa mi rozkazywać; pan Van-Dick tylko, który zdaje mi się być ojcem dziecięcia, prosił mnie, abym od dzisiaj rozpoczął z nim nauki.
— Niech pan powie panu Van-Dick, żem się temu oparła.
Tristan wyszedł skłoniwszy się pani Van-Dick i jéj przyjaciółce, która w czasie téj sceny robiła co tylko mogła oczami i ruchami, aby dać do zrozumienia Eufrozynie, że podobna sprzeczka nie powinna była odbywać się przy świadku.
Tristan płacząc prawie ze złości, zeszedł do pana Van-Dicka i opowiedział mu wszystko co się stało.
— To dobrze, odpowiedział kupiec; czy będziesz tyle dobrym mój przyjacielu i odpiszesz na ten list a bardziéj na listy, które oto widzisz? Bądź łaskaw wejdź do gabinetu Willema i zrób mi tę przysługę. To może jeszcze nudniejszém dla ciebie będzie; lecz widzisz sam że to nie moja w tém wina: to tylko żona moja chce koniecznie, abyś Willema zastępował.
I pan Van-Dick z najnaturalniejszą w świecie miną oddał Tristanowi listy.
Wieczorem, jeszcze tylko dwa nakrycia były na stole.
— Gdzie jest pani Van-Dick? zapytał kupiec służącéj.
— W swoim pokoju, odpowiedziała Athenais.
— Powiedz jéj żeby tu przyszła.
— Pani chce jeść u siebie, odpowiedziała odchodząc kucharką.
— W takim razie, rozkazuję ci, abyś jéj nie usługiwała i jeść nie nosiła.
Zamienione a ledwo dostrzeżone między kupcem a Athenaisą spojrzenie, nastąpiło po téj rozmowie. To spojrzenie ze strony męża zdawało się mówić „czyś zadowolona?” a ze strony kucharki: „Bądź spokojny, tak się zrobi jak chcesz”.
Panowie usiedli do stołu.
W kilka chwil potem, posłyszeli gwałtowne dzwonienie, wychodzące z pokoju od pani Van-Dick.
— Będziemy mieli coś nowego, odezwał się kupiec.
— Najmocniej jestem tém wszystkiém strapiony.
— Potrzeba jéj dać naukę koniecznie.
Athenais weszła.
— Panie! co tu zrobić? pani chce obiadu.
— Odmów go, wszakże ci powiedziałem.
— Ja też odmówiłam.
— No! i cóż?
— No! Pani powiada, że ma prawo rozkazywać tutaj.
— Pozostań w kuchni.
— Powiada, że ma prawo mnie ztąd wypędzić.
— Nie bój się niczego.
— A jeżeli pani zadzwoni jeszcze?
— Nie odpowiadaj.
Właśnie drugie szarpnięcie dzwonka w téj chwili nastąpiło.
— Czy potrzeba abym tam pobiegł? znajdujący się w sali służący zapytał.
— Nie, a ty Athenais, idź doglądać kartofli; wiesz moje dziecię, jak ja lubię aby były dobrze i ładnie upieczone.
Athenais nie mogła się wstrzymać od uśmiechu.
Co do Tristana, ten widząc nadzwyczajnie spokojnym pana Van-Dick i z taką pewnością wszystko robiącego, zaczął bawić się tą całą sceną.
Trzecie szarpnięcie dzwonka, zatrzęsło prawie domem całym.
— Jutro, każę grubo papierem poobwijać dzwonki, odezwał, się spokojnie nasz nieoszacowany kupiec.
Tristan już nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
— To jeszcze nie koniec, odezwał się mąż Eufrozyny, zobaczysz co to jeszcze będzie.
Ledwie tych słów domówił, gdy z takim trzaskiem drzwi się otworzyły, że Tristan aż podskoczył na krześle.
Była to pani Van-Dick, w szalu na ramionach i w kapeluszu.
Jeżeli ci się uda wymyślić, jakiś nowy, niewidziany jeszcze kolor czerwony, to będziesz miał wyobrażenie liców pani Van-Dick.
— No! i cóż panie, odezwała się do męża, czyś już dosyć napoił mnie goryczą?
— Ja? z najspokojniejszą miną zapytał pan Van-Dick.
— Tak jest, pan sam.
— I czemże mogłem obrazić panią?
— Potępiając mnie, a biorąc stronę tego człowieka, i w największym paroksyzmie złości, Eufrozyna pokazała ręką Tristana.
— Najpierwéj, moja droga, trzeba żebyś była grzeczną dla tego pana, inaczéj będę cię prosił abyś wróciła do swego pokoju.
— Jakto! mnie za drzwi chcesz wypchnąć?
— Naturalnie.
— To jeszcze nie dosyć panu, żeś mi pożywienia odmówił?
— Dla czegóż z nami jeść nic chcesz?
— Bo nie chcę!
— A ja znów nie chcę, aby Athenais jeść ci osobno nosiła.
— Wszyscy wiedzą dla czego.
— A dla czegóż?
— Bo jest kochanką pana.
— W takim razie, bardzo naturalnie, że jéj utrudzenia oszczędzam.
— Jakaż niemoralność! nie chcesz aby mi jedzenie noszono? i chcesz mnie zmusić do życia z ludźmi których nie znam, i nienawidzę?
— Tak mi się spodobało.
— To dobrze, panie, rachując od dnia dzisiejszego, już pan nie masz żony.
— Tylkoż nie dodawaj zmyślonéj i fałszywéj radości, moja droga Eufrozyno! czy doprawdy, zupełnie mnie odjeżdżasz?
— Tak jest panie.
— I nigdy pani nie wrócisz?
— Niech mnie Bóg od tego zachowa!
— Natenczas, bądź pani zdrowa.
— I pan pozwalasz mi odjechać?
— Wszakże chcesz sama tego!
— To dobrze, panie, wiem już teraz co mi czynić należy.
I pani Van-Dick szła ku drzwiom.
Pan Van-Dick ją przywołał.
— Czego pan chcesz? zapytała.
— Oto, chcę się dowiedzieć czy nie wrócisz?
— Nigdy panie.
— W takim razie, weź klucz wszystkie otwierający zamki, gdyż jeżeli dzisiaj po dziesiątéj wrócisz, to wszystkich znajdziesz już śpiących i nikt ci nie otworzy.
A biorąc potém pod rękę Tristana, wymówił głośno do niego.
— Chodźmy wypalić po cygarze do ogrodu.
— Pani Van-Dick wyszła także, poprzysięgając zemstę w duszy; lecz czy przypadkiem, czy przez przezorność, miała klucz jeneralny w kieszeni.


XIII.
DOBRE POŻYCIE.

Pani Van-Dick opuściła dom mężowski jakby osoba obłąkana. Jednakże widząc że się na nią patrzą, starała się zwolnić chód swój i nadać mu pozór przechadzki; zciągnęła szal na piersi, zawiązała wstążki od kapelusza, wystereotypowała obojętny nawet uśmiech na ustach.
Już było po szóstéj, a przyszedłszy cokolwiek do przytomności i uspokoiwszy się nieco, pierwszém jéj saméj siebie zapytaniem było:
gdzie też ona pójdzie? powiedziała wprawdzie dla zastraszenia pana Van-Dicka, że nie powróci, ależ mówiąc mu to, nie wiedziała gdzie zdoła znaleść przytułek i gościnność, opuściwszy dom mężowski.
Raz z domu wyszedłszy, a szczególniéj przypomniawszy sobie ironię, z jaką mąż jej przyjął wiadomość rozłączenia się z nim, pomyślała sobie Eufrozyna, że wszelkiemi sposobami starać się musi przenocować tę noc gdzie indziéj, bo przekonaną była, że pan Van-Dick dowiedziawszy się rano, że nie wróciła wcale do domu, na wszystko co tylko ona zechce zezwoli, aby tylko nie robić zgorszenia i rozgłosu.
Eufrozyna pomyślała o swojéj przyjaciółce, będącej zrana świadkiem sceny wyżéj opisanéj, bo wiedziała, że ta skłonną była, przyznać jéj słuszność, a zatém i przytułku jéj w domu swém nie odmówi.
Skierowała więc kroki swoje do mieszkania owéj przyjaciółki, która będąc wdową, bezdzietną, i mieszkając z jedną sługą, powinnaby się radować że jéj los zsyła towarzyszkę.
Przybyła do domu niebardzo oddalonego od kanału książęcego, przeszła po wschodach dwa piętra, zatrzymała się u pierwszych drzwi na prawo i zadzwoniła.
Nikt nie wyszedł.
Eufrozyna poczekawszy parę minut, znów zadzwoniła.
Takie same jak pierwej trwało milczenie.
Cnotą Eufrozyny jakto spostrzedz mogliśmy nie była cierpliwość; zaczęła pięścią drzwi wybijać, ale wciąż się nieotwierały, lecz te właśnie które naprzeciw nich były, otworzyły się.
Stara kobieta wytknęła z nich głowę, i powiedziała pani Van-Dick, że napróżnoby stukała i trudziła się, gdyż osoba tam mieszkająca wyszła z domu wraz ze służącą swoją.
Stara kobieta, przy tém oświadczyła Eufrozynie, że się podejmuje za powrotem sąsiadki, oznajmić jéj zlecenie, jeżeliby jakie miała do nieobecnéj; lecz Eufrozyna wymieniła jéj tylko imię swoje, i prosiła, żeby téj pani powiedziała iż drugi raz powróci jeszcze.
Jedynéj osoby do której udać się mogła nieznalazłszy; Eufrozyna zaczęła uczuwać kłopotliwe swoje położenie, i dopiero zaczęła wewnętrznie walczyć między koniecznością powrotu do mężowskiego domu, a miłością właśną, nakazującą jéj, jak najdaléj uciekać od niego.
W tém nagle, jakby poczuwając niespodziane natchnienie, uderzyła się ręką w czoło, i biegnąc prawie przez rozmaite ulice, skierowała się ku najsamotniejszéj części miasta.
W miarę, jak się od środka miasta oddalała, zgiełk się uciszał, a widnokrąg objaśniał, niezakrywany już domami. Weszła wreszcie w spokojną, cichą, nieludną ulicę, zwiastującą, że wieś już niedaleko, i obiecującą spokój i odpoczynek. Kilkoro tylko igrających dziatek, kilku przechadzających się, chcących wolniejszém od handlarskiego odetchnąć powietrzem, całą ludność téj ulicy składało; ulicy kończącéj się rozległą równiną, gdzie nie gdzie białemi domami zasianą, których nieufni i podejrzliwi mieszkańcy, znać woleli zdaleka patrzeć na cywilizacyę, niżeli do niéj należéć.
Dodajcie do tego złote pola, z drżącemi kłosami za każdem powiewem wiatru, a w dalekim, horyzoncie, małe chmurki dopiero za nachyleniem się kłosów widzialne, a będziecie mieli obraz spokoju. Właśnie też, nawet sama pani Van-Dick tę cichość i spokojność, zaczęła porównywać, ze swoją nienawiścią i zburzoną duszą, i ztąd wynikło, że obiecała sobie tém bardziéj się zemścić na osobie, która ją w tak sprzecznym z błogą naturą postawiła sianie.
Nareszcie, przybyła do domu z miłą powierzchownością; przy gzymsach okien wystających na zewnątrz, widać było korzystających z gościnnego przytułku kilka gniazd jaskółczych.
Okna domu, ostatnie promienie słońca złociły, i zdawały się ogarniać go w opiekę swoją, ostatniém wejrzeniem i żegnać schludny domek biały jakby mówiąc: „Do jutra“ jak przyjaciel, zmuszony porzucić wieczór przyjaciela, powtarza mu to samo słowo.
Na wystawie domku, tworząc jakby arabesk, wił się pięknym kształtem winogrod, to miejscami trzymał się prowadzącego go sznura, to upadał i rzucał cień festonami z gron różowanych.
Ptaki śpiewały w oknach pierwszego piętra, i głosem odwdzięczały słońcu za codzienne jego odwiedziny. Słowem, było to spokojne a najweselsze w świecie mieszkanie, o którego progi nigdy zła myśl nie trąciła się nawet.
Pani Van-Dick zatrzymała się, jakeśmy to powiedzieli, przed domkiem, postąpiła po dwóch stopniach przed gankiem i poruszyła ładnie rznięty młotek pośrodku drzwi będący.
Gruba tłusta dziewczyna, brunetka, drzwi otworzyła.
Przez otworzone drzwi i widzialną na przestrzał sionkę, widać było ogród owocami i kwiatami zapełniony, a stojące na przeciw dwa krzesła i przy jedném krosna z robotą zostawione, dawały poznać, że w tym domu jest kobieta, do tego ładna i młoda, bo wszystko co ją otaczało z zalotnością urządzone było.
— Jest pan Mametyn? zapytała pani Van-Dick.
— Jest pani, odpowiedziała służąca.
— Może u stołu?
— Tak jest pani.
— Czy jest sam jeden? nie ma gości?
— Tylko pani jest.
— Właśnie chciałam zapytać się oto samo.
— Więc mogę wejść?
— Proszę pani.
— Oznajmij panią Van-Dick.
— O! ja dobrze wiem nazwisko pani, odpowiedziała drzwi otwierając służąca przeszła naprawo przy wschodach, przeszła przedpokój, i otworzywszy drugie drzwi prowadzące do sali jadalnéj, oznajmiła panią Van-Dick.
Pani Mametyn podniosła się, i posunęła się do wchodzącej mówiąc:
— Jak też to dobrze ze strony pani, jak uprzejmie, że nas raczyłaś nawiedzieć, pani nie po obiedzie jeszcze?
— Nie.
— Więc z nami jeść będziesz?
— Bardzo chętnie.
— Daj nakrycie, zawołała pani Mametyn.
Eufrozyna przybliżyła się do doktora, który także wstał z miejsca swego, i odezwał się do niéj:
— Wczoraj widziałem Van-Dicka i łajałem go że pani nie przyprowadził. Ludwika taką miała ochotę widzieć się z panią, że już jutro mieliśmy iść do was, bośmy od czasu powrotu naszego was nie widzieli.
— Szczęśliwie się państwu podróż powiodła?
— Najdoskonaléj.
— Wszyscyście zdrowi?
— Wszyscy.
— Czy nawet i Jacquot?
— Nawet Jacquot, znosiła mężnie i zdrowo trudy podróży, jakkolwiek bądź jest tylko piękną papugą.
— A więc zawsze, mówiła pani Van-Dick zrzucając szal i kapelusz, zawsze papuga podróżuje z wami?
— O! zawsze.
— Ależ to musi być niewygodnie w drodze z takim ptakiem?
— Bynajmniéj. Jeździmy pocztą, a wyrzekłabym się wszystkich podróży, gdybym się musiała z moją papugą rozłączyć.
— Więc to jakaś pamiątka?
— Tak jest pamiątka, o którą mój mąż nie chce być zazdrosnym, odezwała się Ludwika, uśmiechając się i wyciągając rękę do starca, ten podaną rękę serdecznie uścisnął, spojrzawszy na żonę pełném miłości ojcowskiéj okiem.
— Ah! jakże wy szczęśliwi jesteście!
— Alboż pani nią nie jesteś?
— Nie zawsze, i właśnie przyszłam do was z prośbą o pomoc i pociechę w mojém położeniu.
— Pani! pani nieszczęśliwą jesteś?
— Tak jest, jestem nią i bardzo.
— To niepodobna! pan Van-Dick tak panią kocha! rzekła Ludwika.
— Opowiem to wszystko państwu dziś wieczorem, odrzekła, zabierając się do jedzenia zupy, którą jéj podali. A zkąd przybywacie teraz? odezwała się do Ludwiki, dla nadania innego toku rozmowie, i chcąc aby tylko żona Mametyna była jéj powiernicą.
— My wracamy z Medyolanu.
— Nie mieliście tak prędko wracać?
— To prawda, odezwał się doktór, ale Ludwika żądała wyjechać, więc tak jak zawsze, ja chciąłem tego czego Ludwika żądała.
— Ach jakież to pożycie! otóż to szczęśliwe i dobre pożycie!
— Skarż że się pani! kobieto! któréj całe miasto zazdrości!
— Zobaczycie czym nie warta pożałowania!...
— Niepokoju mnie pani nabawiasz!
— Czy nie myślicie znów gdzie wyjeżdżać?
— Nie, odpowiedziała Ludwika.
— A na wieś nie wyjeżdżacie?
— Jeszcze nie.
Obiad się skończył na pytaniach ze strony Eufrozyny i na odpowiedziach ze strony Ludwiki, co nie było zajmującém ani dla nich a tém mnéj dla nas.
Ta rozmowa, była zwykłą rozmową między dwoma kobietami, dobrze się znającemi po długiem niewidzeniu: rozpowiadającemu sobie wszystko co robiły, i gdzie były; które wspólnie mało się jedna drugiéj opowiadaniem zajmowały, a tém samém podobne szczegóły, jeszcze mniej nas zajmować mogą.
Pan Mametyn pierwszy wstał od stołu, mówiąc do żony:
— Mam do napisania kilka listów, zostawiam panie same, możecie długo rozmawiać o wielkich cierpieniach pani Van-Dick.
I pocałowawszy Eufrozynę w rękę, wziął rękami głowę Ludwiki i pocałowawszy ją w czoło jak ojciec córkę, otworzył drzwi i wyszedł.
Gdy kobiety zostały same, poszły do ogrodu i zajęły dwa krzesła, o których wspomnieliśmy wyżej.
— Jak téż jesteś kochaną! wymówiła pani Van-Dick.
— Święty lo człowiek! odrzekla Ludwika; nigdy nie widziałam tak ciągłego i tkliwego przywiązania, jak jest jego dla mnie; on mnie poczytuje za całe szczęście życia swego, a ja téż dałabym się zabić, dla oszczędzenia mu zgryzoty.
— Jakże jesteś szczęśliwą!
— To prawda; a pani zgryzota o któréj niedawno mówiłaś, żartem tylko była, nieprawdaż?
— Wcale nie.
— Kochana pani Van-Dick, cóż ci się takiego wydarzyło?
— Zaraz zobaczysz: najpierwéj wiedziéc ci trzeba, że w czasie twojéj niebytności, nowe się rzeczy wydarzyły.
— Cóż takiego?
— Wiesz, że mój mąż podróżował, boś go widziała w Medyolanie; ta myśl porzucenia mnie, zajęcia się podróżą, którą zaledwie powziął zamiar zaraz i wykonał, nie zważając czy mnie tém zmartwi, to już jest jedno złe. Lecz teraz wystaw sobie, że daleko gorsza rzecz nastąpiła.
— Doprawdy?
— Pan Van-Dick, rozkochał się w jakimciś człowieku znalezionym na drodze, ale do tego stopnia, że go przywiózł do domu, umieścił go w nim jak jaką z rodziny osobę, a tymczasem, ten człowiek, zakłóca całą spokojność domową.
— Co téż to za dziwna myśl!
— Słuchaj, to jeszcze nie dosyć: ten człowiek młody, wytworny i dosyć piękny bo to mu przyznać muszę, chociaż wprawdzie ma wyraz twarzy mdły i nic nie znaczący, powziął ku mnie miłość, i ośmielił się mi ją wyznać.
— I cóż ci to szkodzi?
— Powiedziałam to memu mężowi.
— To nie dobrze zrobiłaś, trzeba było tylko młodemu człowiekowi powiedziéć, że traci napróżno czas, i byłoby się wszystko skończyło.
— Tak ci się zdaje?
— Zapewne.
— No! otóż właśnie, powiedziałam mu wszystko to, a on na tém niepoprzestał.
— Natenczas?
— Natenczas, powiedziałam panu Van-Dick, że przybysz powinien dom nasz porzucić.
— I cóż na to pan Van-Dick odpowiedział?
— Wyśmiał mnie.
— Nareszcie?
— Nareszcie, ponieważ ten pan do niezniesienią mi się naprzykrzał, oznajmiłam panu Van Dick, żeby wybierał do woli, lecz że koniecznie jedno z nas dwojga, musi dom porzucić, pan Tristan, albo ja, żona.
— Tristan? zadrżawszy zapytała Ludwika?
— Tak jest, czybyś go znała?
— Może, jakże on wygląda?
— Jest słuszny, brunet, oczy ma czarne; rysuje, śpiewa; jest to francuz. Miał kiedyś żonę, którą nadzwyczaj miał uwielbiać, i od śmierci jéj, już nigdy żadna kobieta równie mu się podobać nie może. Czy tego znałaś?
— Nie, odrzekła Ludwika, przez ten czas nieco ochłonąwszy, i nie chcąc w żaden sposób, aby taka kobieta jak pani Van-Dick, domyśléć się mogła położenia jéj względem Tristana; nie, ten którego znałam, mówiła kaszląc, aby wzruszenie głosu lepiéj ukryć mogła, ten którego znałam, był małego wzrostu i blondyn, dodała przybrawszy minę spokojną.
— A więc, to nie ten.
— I kocha cię ten pan Tristan?
— Do szaleństwa.
— Ale jakże się to dzieje, że on cię jak mówi kocha, gdy ci pierwéj powiedział, że nikogo tak jak swoją żonę nie jest wstanie kochać?
Pani Van Dick postrzegłszy, że się kłamstwem związała, okropnie się zaczerwieniła.
— Mężczyźni zawsze cos podobnego naprzód powiedzą, żeby stać się w oczach naszych zajmującemi i oprócz tego, aby nam pochlebić podwójném zwycięztwem, jakie nad niemi otrzymujemy.
— To prawda, że używają podobnych sposobów. I ten pan Tristan pozostaje w waszym domu?
— Nieustannie.
— I cóż odpowiedział pan Van-Dick na to, jakeś mu powiedziała żeby wybierał między tobą a Tristanem? chciałam powiedzieć panem Tristanem?
— Wybrał Tristana.
— Ah!
— Tak jest moja droga, wybrał obcego, nieznanego człowieka.
— Cóż teraz będzie?
— Teraz porzuciłam dom, i rachowałam na ciebie.
— Na mnie, w jakim sposobie?
— Że mi dasz przytułek.
— Tutaj, w moim domu?
— Tak jest, w twoim domu.
— To nie chcesz żadną miarą wrócić do męża?
— O! za nic w świecie.
— To mnie okrutnie trapi, lecz niepodobna mi zrobić tego, czego odemnie żądasz.
— Dla czegóż to?
— Bo jutro wyjeżdżamy na wieś oboje z mężem.
— Nie dawno co powiedziałaś mi, że na wieś nie wyjeżdżacie.
— To prawda, ale wiem, że Mametyn usycha z chęci użycia świeżego wiejskiego powietrza?
czyż ja mogłabym mu czego odmówić, lub nie uprzedzić jego żądania?
Inna osoba, nie tyle sama sobą i swemi uczuciami zajęta, jak pani Van-Dick, byłaby łatwo postrzegła wzruszenie i pomięszanie Ludwiki.
— Oh! ja prawdziwie wpadłam w nieszczęście, z pognębioną miną odrzekła Eufrozyna.
— A zresztą, moja droga, to postanowienie, które powzięłaś, może tylko jest wybuchem gniewu. Pomyśl tylko, że nie możesz tym sposobem rzucać mężowskiego domu, nie dawszy światu gorszącego przykładu z siebie, bo ludzie nie znając prawdziwych do tego pobudek, całąby winę na ciebie złożyli. Pamiętaj na twoje dziecię, i bądź pewna, że tylko dla tego pan Van-Dick dał ci spokojnie wyjść z domu, że wiedział i był pewnym iż do niego wrócisz, i że poradziwszy się przyjaciółek, te zganią ci z całą otwartością i nawet przytułku odmówią. Bo dajmy na to, żeby cię na 24 godzin tylko przyjęły, jużby z tego mogło dla ciebie wyniknąć wielkie nieszczęście, a dla nich nagana za zły czyn. Powróć moja droga spokojnie wieczorem do siebie, jak gdyby nic nie zaszło, a może łagodnością to otrzymasz, czego gniewem dokazać nie mogłaś.
Pani Dan-Dick nie gniewała się za tę odmowę, ale chciała pokazać, że nie z ochotą to robi co w gruncie chciała uczynić.
— Oh! bardzo jestem nieszczęśliwa!
— Przesadzasz sobie złe i niemile swoje położenie. Jestem twego zdania, i zdaje mi się że pan Tristan powinien ustąpić, nie tylko z domu męża twego, lub z Amszterdamu, ale z całéj Holandyi. Nigdy się nadto daleko znajdować nie możemy od człowieka który nas kocha.
— Masz wielką słuszność.
— Daj to do zrozumienia swemu mężowi. Czy ten Tristan nie bogaty?
— Zupełnie nic nie ma.
— A to przykre i trudne do zrobienia.
— Dla czego? moja droga.
— Bo niemożna go oddalić, nie pozbawiwszy go zarazem sposobu do utrzymania życia?
— Cóż mi tam do tego? czyż mnie nie obraził?
— To prawda, lecz nędza jest okrutną karą dla człowieka, który innego występku nie popełnił nadto, że się w młodéj i pięknéj pokochał kobiecie.
Eufrozyna oczy spuściła.
Gdyby to było prawdą co Eufrozyna powiedziała, wymówki i uniewinnienie Ludwiki byłoby dobre, lecz nieszczęściem dla Tristana Eufrozyna skłamała.
— Jednakże dopiero co mówiłaś, że potrzeba aby pan Tristan porzucił Holandyą, a teraz mi mówisz że nie można go miejsca pozbawiać? tych dwóch rzeczy nie podobna razem zgodzić.
— Właśnie o tem myślałam. Masz słuszność; chybaby w takim razie wynaleść mu odpowiednie dzisiejszym obowiązkom miejsce i utrzymanie. W téj chwili wszedł doktór.
— No! i cóż? odezwał się z uprzejmym uśmiechem, wasze wielkie tajemnice już zamienione? i czy mogę wejść bez obawy abym wam nie zawadzał?
— Oh! możesz przyjacielu; dla ciebie nie mamy tajemnic odezwała się Ludwika z pomimo wolném drżeniem w głosie.
— Któraż to z was dwóch powierzała się drugiéj.
— Ja, odpowiedziała Eufrozyna.
— Takie otrzymałam powierzenie, które ci wyjawić mogę, i z przyczyny jego będziemy cię nawet o pomoc prosiły.
— No! pozostawiam ci to staranie, wstając odrzekła Eufrozyna; muszę już wracać, ponieważ odmawiasz mi schronienia i gościnności o którą cię przyszłam prosić.
— Jakto? zapytał pan Mametyn, ty odmawiasz gościnności pani Van-Dick?
— Tak jest, nadto ją kocham, abym zadosyć jéj żądaniu w téj chwili uczyniła. Czy zrozumiesz to mój przyjacielu, że ta kochana pusta głowa, przemówiwszy się z mężem, słuchając tylko głosu miłości własnéj, nie chce już więcéj do męża wracać, i chce mnię czynną wspólniczką zrobić, do zadania boleści temu poczciwemu panu Van-Dick? to też ją dobrze za to wyłajawszy, namówiłam, aby wróciła do męża, przeprosiła go i powiedziała, że to jéj dobrzy przyjaciele do tego ją nakłonili, i pewna jestem, że jutro, pan Van-Dick przyjdzie nam za to podziękować.
— Poczciwa, dobra Ludwiko! wyciągając do niéj rękę wymówiła Eufrozyna.
— To byłoby jeszcze prostszą i lepszą rzeczą, odezwał się doktór, żebyśmy zaraz odprowadzić panią Van-Dick mogli, zamiast trudzić się jutro; dziś by nam mąż jéj podziękował.
— O tego wcale nie potrzeba; wieczór tak pogodny i oświetlony księżycem, że widno jak wśród dnia, a zresztą, chcę aby za karę, pan Van-Dick nie wiedział, że dzisiaj wracam.
Ludwika odetchnęła.
Można sobie wystawić, że naturalna i prosta bardzo chęć odprowadzenia Eufrozyny strachem przejęła Ludwikę, aby tamta czasem jéj nie przyjęła.
— Ah! moi przyjaciele! przebaczcie mi, żem was utrudziła i niemi zgryzotami domowemi nudziła, odrzekła pani Van-Dick, i westchnęła niby to prawdziwie, pozwólcie mi się oddalić.
Kobiety pocałowały się serdecznie.
— Do jutra, odezwał się pan Mametyn, może cię odwiedzimy.
— O! dobrze! dobrze! uszczęśliwicie mnie swoją bytnością.
I zbliżyła się do drzwi wychodzących na ulicę, które już służący otwierał.
— Nie obiecujemy ci z pewnością jutro bytności naszéj, odezwała się Ludwika, ale w każdym razie pomyślimy o tém coś mi powiedziała.
Ostatni raz się pożegnali, i pani Van-Dick odeszła.
Eufrozyna wyszła jeszcze zwiększą w sercu urazą do Tristana, dla tego, że nie mogła prawdziwego jego przewinienia powierzyć Ludwice; lecz cieszyła się tém przynajmniéj, że miała zamówkę do powrotu do domu.
Co do państwa Mametyn, ci wziąwszy się pod ręce wrócili do salonu.
Jak się łatwo dorozumieć można, Ludwika była zamyślona.
— Co ci jest moja droga? odezwał się doktór siadając, i pokazawszy Ludwice, aby koło niego usiadła także.
— Nic mi nie jest mój drogi, myślę tylko o tém co mi pani Van-Dick powiedziała, mimowolnie rumieniąc się odrzekła.
— I cóż ci takiego powiedziała?
— Zdaje mi się, że same głupstwa, same niedorzeczności.
— O! ona powinnaby takie tylko rzeczy opowiadać i popełniać, bo ja ją mam za niedorzeczną kobietę.
— Utrzymuje, że młody człowiek, którego mąż jéj bardzo polubił, który mieszka u nich i jest nauczycielem ich syna, jest w niéj rozkochanym, i chce, aby dom ich za to porzucił, tyle ją niby nadskakiwania jego umęczyły. A ponieważ ten chłopak, nie ma na świecie innego schronienia prócz domu pana Van-Dicka, dałam jéj do zrozumienia, że pierwéj nim go się pozbawi przytułku, trzeba mu inne miejsce wynaleść i to jeżeli podobna zdała od miasta, i myślałam sobie, że ty może mógłbyś mu być użytecznym.
— Co u mie ten chłopiec, do czego jest zdalnym?
— Do wszystkiego, jak mi powiedziala Eufrozyna, nawet ma mieć patent doktorski, dodała Ludwika, której chociaż tego pani Van-Dick nie powiedziała, mogła bez obawy pomyłki, zapewnić o tém męża swego.
— I tobie szczerze chodzi oto, abym się tym chłopcem zajął?
— Tak jest.
— Jakże się on nazywa?
Ludwika zachwiała się, czy ma nazwisko jego wymienić.
— Czy nie wiesz jego nazwiska?
— Owszem, wiem. Nazywa się Tristan, odrzekła z wysileniem, chcąc ukryć pomięszanie i drżenie jakie mimowolnie wymówienie tego nazwiska w głosie jéj zrządziło.
— Rozumiem, odrzekł ze słodyczą doktór; pojmuję że się zajmujesz człowiekiem tego imienia, które ci całe ubiegłe szczęście twoje przypomina. Będę się starał w czas mu przybyć z pomocą, kiedy dla tamtego przybyłem zapóźno. Bądź spokojna, całém sercem nim się zajmę.
— Ah! jakiż ty dobry jesteś.
— Moje biedne dziecię, ty dobra, młoda i piękna: poświęcasz życie twoje, dla pociechy starca wracającego już do Boga, najbardziéj dla tego, aby ci twoją swobodę, twoje marzenia młodości powrócił. Czy ty myślisz, że mógłbym mieć żal do ciebie, za to, że z zabobonnem prawie uczuciem zajmujesz się losem człowieka, przypominającego; tego którego ukochałaś? czyż ty myślisz, że ja mógłbym być zadrosnym? ja! który nie mam innego w świecie żądania, prócz abym cię mógł uszczęśliwić, pod jakim-kolwiek kształtem, to szczęście uważać możesz? są dnie moja Ludwiko, w których chciałbym dom porzucić, uciec, umrzeć gdzieś daleko, żeby przez to zostawić cię bogatą, niezależną, szczęśliwą. Bo, moja droga Ludwiko; nie mam prawa, ja starzec, mój los i przeznaczenie z twojém łączyć; jednakże znów, pozostaję dla tego, bo cię kocham, bo myślę, że zresztą sama natura nie długo zezwalać będzie na twoje dla mnie poświęcenie.
— Co ty mówisz przyjacielu! ojcze! któremu wszystko winna jestem! w cóżbym się była obróciła, gdyby cię opatrzność nie była na drogę moją zesłała? gdzież byłabym teraz zaszła? czy myślisz, że nawet na jedną tylko chwilę, jestem wstanie zapomnieć, niepamiętać i nie być ci wdzięczną za wszystkie dary twoje, których może niegodną jestem? To prawda, że słysząc wymówione przez panią Van-Dick imię Tristana, przypomniałam sobie, okropną śmierć męża mego, i przelękłam się, aby nędza i brak przytułku, tego człowieka noszącego to samo imię, do tego samego nieszczęsnego zamysłu nie przywiodły. Widzisz, że ani chwili nie wątpiłam o twojém sercu, i z ufnością udałam się o pomoc do ciebie.
— I dobrze postąpiłaś. Jutro zaraz zajmę się tym chłopcem, i to dla niego zrobię co zrobiłbym dla syna mego. Uściśnij mnie moje dziecię, chcę już odejść, abym cię dłużéj nie nudził.
— Jak też możesz myśleć i mówić podobne rzeczy, mój przyjacielu? zawołała Ludwika, obejmując rękami szyję starca i pocałowawszy go w czoło.
— Ale, bo chciałbym żebyś wszystko co ci się tylko podoba i na myśl przyjdzie robiła; żebyś przekonaną była iż nawet wszystkim twoim fantazyom i kaprysom chciałbym dogadzać, i że uszczęśliwiłoby mnie żebyś mogła mieć, (podług siebie) niepodobne do spełnienia żądanie, abym je wykonał. Czyż kiedy odmówiłem ci czego? chciałaś porzucić Francyą, przybyliśmy tutaj, bo myślałem, że osobliwość położenie tego kraju zajmie cię i roztargnie. Chciałaś do Włoch jechać, we dwadzieścia cztery godzin, byliśmy na drodze do Medyolanu. Tam mieliśmy jakiś czas pozostać, gdy nagle zażądałaś tutaj wrócić; posłałem po pocztę i jesteśmy w domu. To wszystko mnie uszczęśliwia, bawi, zajmuje, pozwala mi jakby pożyczać młodości od ciebie. Bądź pustą, chimerną, jeżeli chcesz; łaj mnie jeżeli kiedy w jednéj chwili cię nieposłucham; to prawo ci nadaję; robiąc cię szczęśliwą, może naprawiam choć w części to złe które popełniłem.
— Czy ty kiedy co złego mogłeś popełnić? ty, najlepszy w świecie!
— Może być zresztą mimowolnie. Młodość ma swoje usterki, a ja byłem młody, chociaż tego nieznać teraz po mnie. Jest może kto taki na świecie, który teraz z mojéj przyczyny cierpi, a dobre które wypełniam (jeżeli dobrem nazwać można wykonywanie woli ukochanéj osoby) dobre które wypełniam, jest może tylko zadosyć uczynieniem za przeszłość.
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że może wszystko się naprawi, moje drogie dziecię; że w tobie ujrzałem tylko sposobność, którą mi Bóg zesłał do pogodzenia się z nim, i że szczęście i spokojność jakie ci obciąłem przywrócić, więcéj mnie niż ciebie uszczęśliwiło. Chce powiedzieć, że może przyjdzie kiedyś ten czas, w którym dopomożesz usiłowaniom mojém i dokażesz tego, iż okrutne jedno wspomnienie z życia mego wymażesz z pamięci mojéj. Gdy się patrzę na siebie, na starego, nieużytecznego człowieka, myślę sobie, że Bóg miłosierny dla mnie jak dla wszystkich, nie chce abym umarł nie oddawszy tym których kocham, wszystkiego com im winien.
— Nigdyś do mnie w ten sposób nie mówił.
— Przebacz mi: już i tak dosyć smutną jesteś, abym miał więcéj cię jeszcze memi błędami zasmucać. No! moja droga! nie mówmy o tém aż do dnia którego oczekuję. A tymczasem, jutro zaraz będę się starał dać pomoc naszemu nieznajomemu. Zrana, pójdę do Van-Dicka, abym poznać go mógł.
— A ja, odezwała się Ludwika, drżąc ze strachu, aby jéj mąż z sobą tam nie zaprowadził, a ja pojadę na wieś.
— Ja myślałem, że będziesz wołała tutaj pozostać?
— O nie, wolę pojechać.
— To dobrze! jutro wyjedziesz, a ja się udam później za tobą, czy mi tego nie bronisz? pozwolisz?
— Złośniku!
— A teraz rozdzielmy się, bo już późno: dobra noc mój drogi Aniele! proś Boga żeby mi przebaczył, a pewnie mi przebaczy.
— Dobra noc mój przyjacielu, odezwała się nadstawiając swego czoła: starzec wziął jéj głowę dwoma rękami i ucałował ją.
Ludwika zadzwoniła na służącą, która natychmiast weszła, i obydwie udały się do sypialnego pokoju pani Mametyn; pokój ten był arcydziełem wytworności, zbytku, i powiedzieć jeszcze można zalotności.
Potém pan Mametyn zadzwonił, i ze służącym swoim udał się także na drugą stronę domu, do swego pokoju, który znów przeciwnie odznaczał się najdziwniejszą skromnością.
W godzinę potém, w całym domu wszystkie światła byty pogaszone, prócz jednego.
Światło to było u Ludwiki, leżała przed nią otwarta książka, ale jéj nie czytała, mając myśli zajęte, tém wszystkiem co wciągu dnia zaszło, i tém, co téż jéj jutro przyniesie.

KONIEC TOMU SZÓSTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.