Gwałtu, co się dzieje!/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Gwałtu, co się dzieje!
Pochodzenie Dzieła Aleksandra Fredry tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
GWAŁTU, CO SIĘ DZIEJE!
KOMEDYA
W TRZECH AKTACH.

Sroka bije na jastrzębia i skrzekocze,
Przecież jastrząb jastrzębiem, a sroka sroką.

And. Max. Fredro.
OSOBY.
URSZULA, burmistrz w Osieku.

TOBIASZ, jéj mąż.
BARBARA, pisarz.
KASPER, jéj mąż, brat Tobiasza.
KASIA, ich synowica.
AGATA, bakałarz i dowódca straży.
BŁAŻEJ, jéj mąż.
FILIP GRZEGOTKA.

JAN KANTY DORĘBA.  Towarzysze pancerni.
DYZMA BEKIESZ.

MAKARY, szeregowiec.

MIESZCZANIE, MIESZCZKI, SZEREGOWCE.
Scena w Osieku, sto lat temu.




GWAŁTU, CO SIĘ DZIEJE!



AKT I.
(Duża izba w domu burmistrza, drzwi do ogrodu po lewéj, w kącie okno, na przodzie po prawéj stronie sceny drzwi do alkierza, w kącie mniejsze — w głębi drzwi otwarte, widok na rynek — przy tych schodki z poręczą i w górze małe drzwiczki, na środku stół suknem przykryty, krzesła. etc. etc.)


SCENA I.
Makary, (za nim) Kasia.
(Kasia po męzku ubrana — czamarka, żółte buciki, czapeczka).
Makary (trzymając się za głowę).

Gwałtu, co się dzieje! gwałtu, co się dzieje!

Kasia.

Cicho!

Makary.
Co się dzieje! co się dzieje! gwałtu! gwałtu!
Kasia.

Uspokój się, dla Boga!

Makary.

A to bisurmaństwo! a to tatarstwo! Boże zmiłuj się nademną!

Kasia.

Makary, ty nas chcesz zgubić!

Makary.

To koniec świata!

Kasia.

Zaklinam cię na wszystko — zmiłuj się, nie krzycz. Jakby cię zobaczono, albo i usłyszano tylko, jużby po nas było.

Makary.

Ja słów nie połknę, ja gadać muszę.

Kasia.

Mój Makary, mój kochany Makary, milcz, milcz, bo siebie, twego pana i mnie razem nieochybnie zgubisz!

Makary.

Ja mam milczeć!

Kasia.

Lękaj się...

Makary.

Lękać się nie umiem.

Kasia.
Stryjaszek już pół głowy ogolił..,
Makary.

Niech goli zdrów!

Kasia.

Jak skończy...

Makary.

Będzie ogolony...

Kasia.

I spodnicę wdzieje...

Makary.

I jak spodnicę wdzieje? — gwałtu, co się dzieje!

Kasia.

Zaraz na targ wyjdzie...

Makary.

I z kądzielą w ręku.

Kasia.

Może nas tu zastać.

Makary.

I cóż mi zrobi?

Kasia.

Nie wiele sam przez się, ale przez żonę.

Makary.

Daj go katu! jaki mi Tatar straszny!

Kasia.
Jeno co jéj nie widać z polowania.
Makary.

Z polowania! — No, proszę ja kogo?

Kasia.

A stryjanka żartować nie lubi: każe cię zamknąć, albo wypędzić.

Makary.

Zamknąć — Makary się nieda — a wypędzać nie ma potrzeby, bo sam jak drapnie, to się i nie obejrzy.

Kasia.

A naszeż interesa?

Makary.

Tu sęk! — Ale co, co tu począć w takim odmęcie? W tym Osieku zawsze dziwne sprawy: od pierszego w nim kroku w głowie mi się kręci, w oczach się mieni, a jeszczem naczczo, Bóg mi świadkiem!

Kasia.

Słuchaj mnie więc.

Makary.

Co mam słuchać? wiem wszystko! spodnica! polowanie!

Kasia.

Powiedz mojemu drogiemu Jasiowi najpierwiej, że go zawsze kocham z duszy, serca, tak jak go kochałam; potem powiedz, co się dzieje w Osieku.

Makary.
O, powiem, powiem.
Kasia.

Nareszcie, że go zaklinam na miłość naszę, niech się nie waży tu pokazywać; bo jeżeliby nie pogorszył, toby i nie polepszył pewnie położenia naszego, ale niech mnie czeka wieczorem w dębinie, koło wielkiego kamienia.

Makary.

Koło wielkiego kamienia?

Kasia.

Już on będzie wiedział, gdzie to jest, a teraz ty nie baw się tu dłużej, i uchodź skrycie a czém prędzéj bo niebezpieczeństwo z wszelkich stron nam grozi.

Makary.

Pójdę, ale nic ze strachu. — I biada temu, co mi zastąpi! ech! jeszczem Makary!

Kasia.

Tylko się nie bij!

Makary.

O ba!

Kasia.

Narobisz kłopotu.

Makary.

Wybiję i zapłacę.

Kasia.

Zlituj się...

Makary.
Bez litości.
Kasia.

A więc dobrze, rób co chcesz, ale ci powiadam, że Jasia i mnie zgubisz. — Ciebie chwycą — ty w złości wszystko odkryjesz — Jasia uwiężą — mnie zamkną — i koniec końców pomrzemy (płacze).

Makary.

Tu sęk! — ale nie bójcie się, panno Katarzyno, nie płaczcie. — Wasze łzy mój gniew przygasiły. — Wszystko będzie dobrze, zrobię co chcecie: spuszczę proporzec i czaty ominę. — Bądźcie spokojne, wszystko dobrze będzie.

Kasia.

Idź więc, idź bez zwłoki.

Makary.

Śpieszę.

Kasia.

Bóg z tobą, poczciwy Makary (ze drzwi). W dębinie, koło wielkiego kamienia, pamiętaj, wieczorem.

Makary.

Dobrze, dobrze. Bogu was oddaję (sam).

Ktoby się był spodziewał? dziwna sprawa! co się dzieje na tym świecie! Jeszczem naczczo.





SCENA II.
Makary, Doręba (spotykają się we drzwiach).
Doręba.

Dobrze że cię spotykam.

Makary.

Wcale niedobrze.

Doręba.

Czemu?

Makary.

Bo źle.

Doręba.

Cóżto? czy jaka niepomyślna wiadomość? Kasia moja jak się ma? kocha mię zawsze? zdrowa? ładna? stary Tobiasz, jéj stryj, żyje? widziałeś się z nimi? cóż mówili? gadajże — no czemuż milczysz opuściwszy wąsa?

Makary.

Łaska Boska, że go jeszcze mam dotąd, żem go, uniósł nienaruszonym i że może najeżyć się jeszcze, kiedy kto sto pytań zadaje, a nie chce słuchać tego co mu wiedzieć najbardziej potrzeba.

Doręba.

Gadaj, milczę.

Makary.
Wracaj waszmość, wracaj zkąd przybyłeś.
Doręba.

Ja mam wracać? to mi się podoba! No mój Makary, z twojéj mowy wnoszę, że miód w Osieku, jak bywał, tak i jest dotąd nie zły.

Makary.

Miód jak miód, ale piwa nam tęgiego nawarzyli. Słuchaj mię Waszmość: to nieprzelewki, to bunt, powstanie, nierząd, interregnum!

Doręba.

Jakto?

Makary.

Czém byli mężczyźni, tém są teraz białogłowy — kobiety rządzą, wąsacze słuchają; żony w kurtkach, mężowie w spodnicach — gwałtu, co się dzieje!

Doręba.

Makary, dość tych żartów. Gdzie Kasia?

Makary.

Piękne mi żarty! — Kasia dopiero tu była; wołoszka zielona, czapeczka na ucho, wcale jéj do twarzy.

Doręba.

To być nie może.

Makary.

Ja mówię i powtarzam, że co do słowa wszystko prawda. — Kobiéty w Osieku górę wzięły. — Burmistrz dzieci, a żona urząd piastuje, tak i pisarz i bakałarz i wszyscy inni. Świat do góry nogami.

Doręba.
Ja temu wierzyć nie mogę.
Makary.

Łatwo mógłbyś się waszmość sam o tém przekonać, ale mu tego nie życzę — dalibóg nie życzę. I panna Katarzyna wyraźnie mi zleciła, abym przestrzegł o niebezpieczeństwie pokazania się tu w swoim stroju.

Doręba.

Co za szaleństwo!

Makary.

Ktoby chciał zatrzymać się, a témbardziej osiąść w Osieku, musi poddać się nowo nadanym prawom, to jest zawdziania spodnicy; w przeciwnym zaś razie jest uważanym jako burzyciel powszechnego pokoju, targający się na władzę miejscową i jako taki uwięziony.

Doręba.

Uwięziony?

Makary.

Tu sęk! — Uwięziony, a może i co więcéj, podług woli i humoru ichmość pań rządzących.

Doręba.

Cóż Kasia na to?

Makary.

Wielce ubolewa, ale ulegać musi.

Doręba.

Widziałeś ją więc? mówiłeś z nią?

Makary.
Widziałem i mówiłem.
Doręba.

Ładna?

Makary.

Otóż macie! czas o tém myśleć.

Doręba.

Cóż kazała powiedzieć?

Makary.

To com powiedział. Niech się mój Jaś tu nie pokazuje.

Doręba.

Mój, mój, Jaś? tak mówiła?

Makary.

A biadaż mi! mój czy nie mój, potém o tém.

Doręba.

Cóż więcéj?

Makary.

Mówiła, abyś ją Waszmość czekał wieczorem w dębinie, przy kamieniu.

Doręba.

Ja mam wieczora czekać? — bać się pokazać? kryć się, jak złoczyńca? Nie, tu zostanę.

Makary.

I ja tak mówię.

Doręba.
Otwarcie działać będę.
Makary.

Najlepiéj.

Doręba.

Niczego się nie boję.

Makary.

I ja także.

Doręba.

Ale jak nas napadną?

Makary.

A znienacka.

Doręba.

W wielkiéj liczbie.

Makary.

A obskoczą.

Doręba.

Szabli nie dobędę za nic w świecie przeciw kobiétom.

Makary.

Wieczna plama.

Doręba.

Więc nas schwycą.

Makary.

Być może.

Doręba.

Uwiężą.

Makary.
Tu sęk.
Doręba.

I z Kasią nie będę mógł się widzieć.

Makary.

Źle!

Doręba.

Cóż tu robić?

Makary.

Hm! co robić?

Doręba.

Ukryjmy się.

Makary.

Dobrze.

Doręba.

Ukryci przypatrzymy się sami w jakim stanie są rzeczy, a potem rozważymy i podług okoliczności działać będziemy.

Makary.

I ja tak mówię.

Doręba.

Stary Tobiasz wprawdzie był zawsze niestałego charakteru, słabéj woli, zbytniéj podległości.

Makary.

Ciele, ciele, Mości Towarzyszu, krótko mówiąc.

Doręba.

Ale przytém miał rozsądek.

Makary.
Poczęstował jednak waszmości szarą gęsią.
Doręba.

Prawda że mi Kasię odmówił, ale mówiąc między nami, wtedy była za młoda, a ja trochę za rozpustny.

Makary.

Tu sęk.

Doręba.

Teraz inaczéj.

Makary.

Jeszcze gorzéj.

Doręba.

Jakto gorzéj?

Makary.

Tobiasz rozsądny czy nierozsądny jest niczém, a żona wszystkiém. Żona dzierży urząd i jego czuprynę — rządzi miastem i mężem.

Doręba.

Ależ mężom to się podobać nie może.

Makary.

Tego nie wiem, ale zapewne niema im się co podobać.

Doręba.

Może da się wszystko łatwo w dawne karby wrócić.

Makary.

W dawne karby? bardzo wątpię. — Co się raz zmieniło, trudno aby znowu czém było, zostało. Wykop dół a potem zasyp go tąż samą ziemią, to zawsze braknie, albo zbędzie.

Doręba.

Ciszéj — ktoś nadchodzi — skryjmy się w sadzie, ztamtąd rozpoznamy obroty nieprzyjaciela.

Makary.

Hej, hej! gdyby Makary był młodszy, a miał z dziesięciu sobie podobnych, nie kryłby się po sadach przed gołowąsą armią. — Ale już łeb się wylenił, wąs siwy, et cetera — deces!

Doręba (wracając ode drzwi).

Tędy nie można, dużo ludzi.

Makary.

Którędyż?

Doręba.

Przez ogród.





SCENA III.
Doręba, Kasia, Makary.
Kasia.
Co widzę! jeszcześ nie poszedł! — Ach Jan! Janie, Jasiu, ty tu?
Doręba.

Kochana Kasiu!

Kasia.

Jasiu kochany!

Doręba.

Przecież cię znowu oglądam.

Kasia.

Sama nie wierzę mojemu szczęściu.

Doręba.

Tak dawno cię nie widziałem.

Kasia.

Któżto wie lepiéj nade mnie.

Makary.

A sęk! — Daléj w drogę, Mości Towarzyszu.

Doręba.

Kochasz mnie zawsze?

Kasia.

Zawsze i na zawsze?

Makary.

Mości Towarzyszu...

Doręba.

Wspominałaś mnie czasem?

Kasia.
I chwili nie zapominałam. Ach, nieraz już i śmierć twoją opłakiwałam, biedny Jasiu!
Doręba.

Mijała mnie łaskawie.

Kasia.

Bogu dzięki.

Makary.

O źle!

Doręba.

Jakżeś mi wyładniała.

Kasia.

Jak tobie dobrze w tym stroju.

Makary.

Mości Towarzyszu...

Doręba.

Nie mogę rozstać się z tobą.

Kasia.

Trzeba koniecznie, choć nie na długo.

Doręba.

Muszę więc odejść.

Kasia.

Żeby cię tylko kto nie spostrzegł.

Doręba.

Wszędzie pełno ludzi.

Kasia.

Ach, jak cię zobaczą, to już po nas.

Doręba.
Skryj mnie.
Kasia.

Zapewne, lepiéjby było, ale gdzie?

Makary.

Tu sęk.

Kasia.

Ha! czekaj, dobrze, w téj izdebce, gdzie akta miejskie złożone, rzadko teraz kto bywa.

Doręba.

Chodźmy.

Makary.

Ej, to mi się nie podoba. — W otwartém polu zawsze lepiéj — tam nas mogą głodem wsiąść.

Doręba.

O tém Kasia, może myśleć będzie.

Makary.

Ale to nie może, bo mnie się jeść chce; może, piękna potrawa!

Kasia.

Bądź cierpliwy, nie zapomnę.

Makary (wchodząc na schodki za Dorębą).

Aby co, aby co, byle przetrącić — z parę kiełbas i sztukę pieczeni. — Aby co, aby co, panno Katarzyno i popłukać czém.

Kasia.

Dobrze, dobrze.

Doręba.
Do zobaczenia luba, kochana Kasiu.
Kasia.

Wkrótce, wkrótce, kochany Janie.

Makary.

Tylko prowiantów, tylko prowiantów do fortecy, a reszta się znajdzie. (wchodząc) Jeszczem naczczo, Bóg mi świadkiem!

(rozchodzą się).




SCENA IV.
Tobiasz, (później) Kasper, (potém) Błażéj.
(Mężczyzni wszyscy w téj sztuce ubrani jak zwykle z miejska tylko w spodnicach i fartuszkach — kobiety równie, prócz szarawarów i czapek, po swojemu.)
Tobiasz (koszyk na ręku, wychodzi rachując pieniądze).

Trzy grosze, sześć, dwanaście, ośmnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia. — Czy jejmość oszalała! za dwadzieścia groszy kazać mi tyle nakupić. A „żeby mi wszystko dobre było, bo mi się nie pokazuj!“ — Dwadzieścia groszy! trudno będzie co urwać na tabaczkę. Oj! czasy, czasy!

Kasper. (z podobnym koszykiem, mówi szepleniąc).

Dzień dobli, blacisku Tobiasiu.

Tobiasz.
Dobry dzień bracie Kasprze.
Kasper.

Jak się macie?

Tobiasz.

Jak widzicie, do góry nogami.

Kasper.

Cóź lobić, cóź lobić tźeba nawykać do śpodnićki.

Tobiasz.

Żebym się był nie żenił raz drugi!

Kasper.

A ja laz pielwśy!

Tobiasz.

Oj czasy, czasy!

Kasper.

Oj źonki źonki!

Błażej.

Daj wam Boże dobry dzień, panowie sąsiedzi.

Tobiasz.

Wzajemnie, wzajemnie, panie Błażeju.

Kasper.

Jak się macie?

Błażej.

Źle mam się — w uszach szumi.

Kasper.
Katal, mości Blaźeju!
Błażej.

Z ręki mojéj żony.

Tobiasz (z westchnieniem).

Panująca choroba.

Błażej.

Już dosyć ja wymyślałem dosyć zrządziłem, kiedym był panem w domu, alem się i nie umył do mojéj Agaty. Wczoraj już kogut zapiał, jeszcze jéj nie było. — Ja czekam, czekam, czekam, czekam, co dmuchnę na ogień to drzymnę, co dmuchnę, to chrapnę, aż tu jak mnie coś dmuchnie po czuprynie! „Daléj leniuchu! wieczerza!“ zerwałem się, jak gdybym nigdy nie spał — żwawo, prędko dałem wieczerzę. Ale: to złe, to twarde, to słone, to przydymione, a na mnie zawsze czego śpisz! A ja, niech mnie Bóg skarze, anim mrugnął.

Kasper.

Jejmość zapewnie... (pokazuje, że napita).

Tobiasz.

Była w dobrym humorze.

Błażej.

Kat tam w dobrym.

Tobiasz.

Ale ja mówię w dobrym, jak to my dawniéj bywali, wracając do domu.

Kasper.
Pod doblą datą.
Błażej.

A, tak, tak.

Tobiasz.

Oj czasy, czasy! człowiek teraz i o dacie nie wie.

Błażej.

Dawniej (z westchnieniem)!

Tobiasz.

Hej! hej!

Kasper.

Mnie z pźędźeniem najwiękśe zmaltwienie. Juź ćo się naplaćuję, nadlęćę, namolduję, zawśe pźedza nielówna — nigdy, nigdy źonce dogodzić nie mogę.

Błażej.

Jużto i dawniéj tak bywało.

Kasper.

W pźędzeniu, w pźędzeniu najbaldziej. — Nie źaltuję, jakem Kaspel. — Ledwie zaklęcę wźecionko, źalaź nitećkę ulwę; jak ulwę, muśę wiąźać; jak źwiąźę, guźy.

Błażej.

Na czole Waszeciném.

Tobiasz (częstując tabaczką).

Oj czasy, czasy!

Kasper.
I mówię źe nie mogę — dalibóg nie mogę — nic nie pomoźe. — Lób! — nie umiem — lób — nie będę — pac, pac — muśę lobić.
Tobiasz.

Mnie zaś ta pończoszka ze świata spędzi: druty łamię, oczka spuszczam, a jak przyjdzie na pietę — ani rusz.

Kasper.

A z planiem to żólto, to niebiesko!

Błażej.

A z kuchnią, piekło prawdziwe.

Tobiasz.

A z dziećmi: co noc wstawaj, noś, śpiewaj, kołysz.

Błażej.

Ja wam szczerze mówię, że to nie są żarty, trzeba pomyśleć o sobie.

Tobiasz.

Co tu myśleć pomoże.

Błażej.

Pierwiéj myśleć, potem działać.

Kasper.

Co Waśeć mówiś? Aj stlach, źeby któla uslysala.

Tobiasz.

Dajmy temu pokój.

Błażej.

Tak, bójcie się, bójcie, będziecie tego żałować.

Tobiasz.
Pst! Grzegotka.
Błażej.

Plotka miejska.

Kasper.

Plimus ministel mojéj żonki.





SCENA V.
Tobiasz, Kasper, Błażej, Grzegotka.
Grzegotka (prędko mówi).

Kłaniam, panowie sąsiedzi. Jak się macie; cóż porabiacie? — Cóż tu słychać? gdzież są Ichmoście wasze! żadnej spotkać nie mogę? no, cóż tam nowego?

Tobiasz.

Wszystko stare.

Grzegotka.

Ha, ha, ha, stare, stare, nic więcéj nie wiecie? Niceście nie słyszeli? — A ja wiem, wiem wiele nowego — rzadkie nowiny — jeno com się dowiedział.

Kasper.

Cóź takiego Mości Gźegotka? jaka anejdotka?

Grzegotka (do Tobiasza).
Ale gdzież jest wasza Urszula, nasz burmistrz szanowny? jéj chciałbym najprędzej udzielić tych wiadomości. Boję się, aby mnie kto nie uprzedził.
Tobiasz.

Wyjechała z chartami na polowanie.

Kasper.

Ale cóź tam nowego? jestem tlośećkę ciekawy.

Grzegotka.

Słychać, że przykład naszego miasteczka wiele skutkuje.

Tobiasz.

Tém gorzéj!

Grzegotka.

Jakto, tém gorzej?

Tobiasz.

Tém lepiej! chciałem powiedzieć.

Grzegotka.

Mówią nawet, że i w Sandomierzu o tém myśleć zaczynają — nie ma więc żadnego wątpienia, że wkrótce i Kraków, a z czasem nawet sama Warszawa naśladować nas będzie.

Kasper.

Plośę, plośę, ktoby się spodziewal: to jednak honol dla naśego miastećka, dalibóg wielki honol! —

Grzegotka.

Przebąkują także, że i pan wojewoda Sandomierski zaczyna chodzić w spodnicy.

Tobiasz.
Bogu dzięki! — Kiedy wielcy panowie z nami, nasza czynność przestaje być głupią.
Błażej (do Grzegotki).

Ale czegoż się Waszeć tak wielce z tego cieszysz?

Grzegotka.

Czemuż się nie mam cieszyć? Albo mi tak źle? — Nie mamże rozumu na poznanie niezmiernych korzyści, wynikających z nowego naszego położenia? W tym stroju mogę gadać, co mi się podoba i wiele mi się podoba, nikt mi i słowa nie powie. Mogę dowiadywać się co, gdzie, kiedy, jak robią — i co się dowiem zaraz powtórzyć, nikt się nie zadziwi. Nie potrzebuję udawać odwagi, której nie mam; mogę bać się, drżeć, truchleć, nawet zemdleć — nikt mi za złe nie weźmie. Proszęż więc Waszeciów, nie mam że przyczyny cieszenia się z położenia naszego?

Tobiasz (na stronie).

Niecnota!

Błażej.

Dla tego to Waszeć u naszych żon w takiém poważaniu.

Grzegotka (do Błażeja ironicznie).

A jak się ma ucho?

Błażej.

Już to wiecie?

Grzegotka (do Kaspra).

Przędza drożeje.

Kasper.

Oby się byla nigdy nie lodzila! oby jej na świecie nie bylo!... ale nie powiadajcie mojej Balbaźe, że ja tak myślę, plośę was, nie powiadajcie.

Grzegotka (biorąc na stronę Tobiasza).

Jak się tam Kasia miewa?

Tobiasz.

Nieźle.

Grzegotka.

O mnie nie wspomina?

Tobiasz.

Wątpię.

Grzegotka.

Coś mnie zimno przyjmujecie.

Tobiasz.

Niegorąco.

Grzegotka.

Wszak Waszeć znasz moje zamysły.

Tobiasz.

Chciałbym zapomnieć.

Grzegotka.

Nie sprzyjacie mi, jak uważam.

Tobiasz.

Źle, uważać nie umiecie.

Grzegotka.

Jejmość myśli inaczej.

Tobiasz.

Inaczej?

Grzegotka.
Nic nie ma przeciw mojej osobie.
Tobiasz.

Alboż ja mam?

Grzegotka.

Grzecznie mnie przyjmuje.

Tobiasz.

Alboż ja niegrzeczny.

Grzegotka.

Odłożyła na czas późniejszy.

Tobiasz.

Potém o tém, Mości Grzegotko, jeszcze dość czasu mamy.

Grzegotka.

Jeszcze jednę nowinkę Waszeciom udzielę.

Kasper.

Kochany Gźegotka, ja lubię nowinki.

Grzegotka.

Słychać, że u nas wąsy będą skasowane.

Tobiasz.

Tam do diaska!

Błażej.

Aj! aj!

Kasper.

A fe!

Grzegotka.

Bo w dawnych statutach ma być wyraźnie: Quae maribus solum tribuuntur, mascula sunt, co znaczy: Władza przy wąsach. — No, bądźcie zdrowi, nie mam czasu, pójdę naprzeciwko pań moich, niemało je pewnie ucieszę. Bądźcie zdrowi! (Odchodzi).





SCENA VI.
Tobiasz, Kasper, Błażej.
Tobiasz (podkręcając wąsa).

Na to nigdy nie zezwolę.

Kasper (podobnież).

I ja będę plosić źonki.

Tobiasz.

Przecie powaga.

Kasper.

Psecie clowiek cioś pod nosem zobacy.

Błażej.

Aj sąsiedzi! daliście jabłko, a o korzonek wam idzie.

Tobiasz.

Ktoby myślał, że Waszeć nie z naszych.

Błażej.

Przy powodzi strach i łodzi.

Kasper.

Juźto sąsiad Blaźej zawśe źaltobliwy, zawśe ma jakieś dyktelyjki na pogotowiu (śmieje się). Juź ja to mówię... (nagle przestaje mówić, zobaczywszy żonę).





SCENA VII.
Ciż sami, Urszula, Barbara, Agata.
(Harapy w ręku).
Urszula.
Otóż! patrzcie tylko. — Jak gawrony.
Barbara.

Cały dzieńby to trzepało, gęba im się nie zamknie.

Agata (do Błażeja).

I ty tu, mój kołowrotku?

Urszula.

Nie masz to innego zatrudnienia, jak plotek słuchać?

Tobiasz.

Ależ serdeńko, tylko cośmy stanęli.

Kasper (do Barbary).

Plośę cię, moja seldena źonecko.

Barbara.

Na targ mi zaraz.

Kasper.

Juźem pobiegl. (Odchodzi).

Urszula.

No, cóż?

Tobiasz.

Uspokój się, wszystko będzie.

Agata (do Błażeja).

Po coś tu przyszedł?

Błażej.

Chciałem rady zasięgnąć...

Urszula.
Patrzcie, jacy do rady! róbcie co wam każą, to wasza rada.
Agata (do Błażeja).

Wynoś się!

Urszula (do Tobiasza).

Jeszcze stoisz? (Tobiasz i Błażej wychodzą).





SCENA VIII.
Urszula, Barbara, Agata, Grzegotka.
Urszula.

Lubo w sercach naszych łaskawość i dobroć panuje; lubo łagodność, że tak rzekę, jest... że tak powiem, nam wrodzoną; lubo, mówię, jednak przedsięwzięcie roztropne głębokiej roztropności każe nam i rozkazuje jak najkrócej trzymać naszych, tak nazwanych, mężów.

Barbara.

Tylko im trochę pofolgować, a już po wszystkiém; w jednej godzinie wszystko wróciłoby do dawnego nieładu.

Agata.

Nie ma żadnego wątpienia, cnota mężów od nas zawisła.

Urszula.

Dobrze wiedzeni, dobrze pójdą.

Barbara.
Ich złe dotąd postępowanie wynikało, to trzeba wyznać, z naszego niedbalstwa.
Agata.

Ze zbytecznego pobłażania, powiedz sąsiadko.

Urszula.

Bogu dzięki! wszystko pomyślnym i dobrym obróciło się obrotem. — Czwarty już tydzień, Osiek mądrością rządzony doznaje niezaprzeczonych, że tak się wyrażę korzyści. — Prawda, Mości Grzegotko?

Grzegotka.

Trzebaż mego potwierdzenia? — Za małe mam oczy, bym się mógł dość napatrzeć — za małe uszy, by pojąć wszystko — za mały język, by głosił przyzwoicie sławę waszę, roztropność, powagę, zgodę i potęgę.

Urszula, Barbara, Agata.

Kochany Grzegotka!

Grzegotka.

Sługa wasz do śmierci.

Urszula.

Nowinki twoje tysiąca warte.

Barbara.

I projekta niezłe.

Urszula.

Gdy mamy być innym miastom chwalebnym przykładem, trzeba abyśmy się starały o najdoskonalszy stopień doskonałości. Agato! twój mąż jest uczony.

Agata.
Jest, ale ja mu tego nie przyznaję; owszem, przeciwnie myśleć mu o tém każę.
Grzegotka.

Roztropności niezrównana!

Urszula.

A że on, mówiąc między nami, jest najmędrszym w naszej stolicy, Waszeć zostałaś nauczycielem tutejszéj szkoły.

Grzegotka.

Bardzo sprawiedliwie.

Urszula.

Będąc dozorcą nauk, które mają obejmować w sobie razem sztukę czytania i sztukę pisania, jesteście przez to samo naczelnikiem... naczelnikiem...

Grzegotka.

Oświecenia.

Agata.

Jakto? światła?

Grzegotka.

Światła rozumu.

Urszula.

Oświecenia światła rozumu.

Agata.

Rozumiem; do mnie więc będzie należeć, mieć oko na pojętniejsze głowy; i jeżeliby się która wyszczególniła, przedstawić, zalecić.

Urszula.

Nie, nic z tego. Żadnego protegowania rozumu, żadnéj pomocy rozwijającemu się talentowi — to nie wasz urząd, to do was nie należy. Niech czytają, piszą, i dosyć — a oświecenie zgromadzaj Waszeć na siebie.

Grzegotka.

Tak; o sobie pamiętać, to jest oświeceniem, i tém można się najlepiéj oświecić, można się Jaśnie oświecić.

Urszula.

A później, mając tyle żaków pod ręką, będziesz Waszeć mogła wydawać jakie pisemko.

Grzegotka.

Gdzieby były nowinki.

Urszula.

Wybornie.

Grzegotka.

Uwagi.

Barbara.

Nad czém?

Grzegotka.

Nad tém czego nie rozumiemy. — Krytyki.

Agata.

Co to krytyki?

Grzegotka.

Gatunek kleszczów czepiających się wszystkiego co nad niemi.

Urszula.

O tytule późniéj pomyślimy. Na tytuł zawsze dosyć czasu.

Grzegotka.
O co łatwiéj, jak o tytuł.
Barbara.

A sami nie znajdziemy, to zapłaciwszy dostaniemy.

Grzegotka.

Za pieniądze wszystko — mądra uwaga!

Urszula.

Bezpieczeństwo miasta waszeci na współ i siostrze Barbarze powierzam. Areszt w waszym domu, zatém klucze przy was będą.

Agata.

Za wiele na mnie.

Urszula.

Tém większa zasługa.

Grzegotka.

Jeszcze mało na rozum Waszecin.

Urszula.

Dla honoru zaś będziesz z nami do sądu zasiadać.

Barbara.

Ach, jeszcześmy sprawy nie miały! — Ale prawda... tak jest... mam! mam! jakżem mogła zapomnieć — jest sprawa...

Urszula.

Sprawa?

Barbara.

I niemała.

Urszula.
Prędzéj z nią, sądźmy.
Agata.

Jakąż karę wybieramy?

Urszula.

Ależ wprzód trzeba zobaczyć kto jest winowajcą.

Barbara.

Macieja Kopytkę oskarżam.

Grzegotka.

Już wiem o co idzie.

Barbara.

Był wczoraj na targu bez spodnicy.

Agata.

Co za śmiałość!

Urszula.

Wojewoda może chodzić w spodnicy, a on się wzbrania.

Grzegotka.

I miał czapkę, na moje oczy widziałem.

Urszula.

Do gąsiora z nim!

Agata.

Do gąsiora!

Barbara.

Do gąsiora!

Urszula.

Ależ on ma moję robotę.

Agata.
I moję, nawet na jutro koniecznie potrzebną.
Urszula.

W całym Osieku jeden tylko kowal.

Barbara.

A dwóch ślusarzy niepotrzebnie.

Urszula.

Dwóch? prawda — więc bardzo dobrze — i taki pierwszy dekret wydajemy: „kowal przewinił, ale że jest tylko jeden, a ślusarzy dwóch, zatém na jego miejsce jeden ślusarz uwięzionym będzie“.

Grzegotka.

Wybornie!

Agata.

Doskonale!

Urszula.

Dalszy wyrok potém odbierze, jeżeli nam czas pozwoli. Tę sprawę zaś nasz pisarz, siostra Barbara, wciągnie do ksiąg miejskich, aby na zawsze została na czele spraw w Osieku sądzonych.

Grzegotka.

Najtrudniéj zacząć, potém co raz łatwiéj.

Urszula.

Widzicie sąsiadki, bałyście się sądów, otóż nie tak rzecz trudna, jak się zdawała.

Barbara.

W saméj rzeczy, nigdym się nie spodziewała, abym mogła tak prędko nauczyć się sądownictwa.

Agata.
Co nam się sądem turbować — niech się winowajca turbuje.
Grzegotka.

Rozsądna uwaga!

Urszula.

Teraz po znoju obarczającego urzędu myślę odpocząć.

Barbara.

I mnie się na sen zbiera.

Agata.

Ja ochłodzę się wprzódy śniadaniem.

Urszula.

Do zobaczenia. (Odchodzi).

Agata.

Do zobaczenia. Chodźmy Barbaro! (Odchodzi).





SCENA IX.
Grzegotka.

Nie ja pierwszy korzystam z nieładu, nie ja ostatni będę czémsiś, że uważam zkąd wiatr wieje. Mądry zawsze dobrze wyjdzie, ledwie z piasku bicza nie ukręci, byle się nie piął, tylko sunął. Plotka bawi, pochlebstwo głaszcze, pilność strzeże, rozum bierze. Filip Grzegotka wie to dobrze. (Odchodzi).





SCENA X.
Doręba, Makary, (na schodach, później) Kasia.
Makary.

A cóż Mości Towarzyszu, nie mówiłem?

Doręba.

Nie wiem czy się śmiać, czy gniewać.

Makary.

Jak jedno, tak drugie mało pomoże.

Doręba.

Pst!

Kasia (wchodząc ostrożnie, koszyk i butelka w ręku).

Stryjaszka nie ma, stryjanka śpi.

Makary.

Ach panno Katarzyno! aniele stróżu z koszykiem i butelką!

Doręba.

Cicho!

(Kasia przegląda — palec na ustach).
Makary.

Ach prędzéj, złota panno Katarzyno! nie ma nikogo, jeszczem w gębie nic nie miał. (Chce schodzić, Kasia się zbliża, wtem Grzegotka wbiega).





SCENA XI.
Ciż sami, Grzegotka.
(Doręba i Makary mówią na stronie przez całą scenę).
Grzegotka.

Na wiekim zapomniał... a! Kasia! kochana Kasia!

Makary.

Bodajżeś pękł!

Grzegotka.

Szczęśliwe spotkanie.

Kasia (na stronie).

Dla Boga! co ja pocznę.

Grzegotka.

Gdzieżto niesiesz tę buteleczkę? (Odbiera).

Makary.

Otóż macie!

Kasia.

Ja chciałam... ja chciałam...

Grzegotka (zaglądając w koszyk).

I żywność!

Kasia.

Właśnie miałam... miałam...

Grzegotka.

Dla kogożto?

Kasia.
To jest... dla kogo?
Grzegotka.

Dla kogoż trudzą się te rączki? (Całuje rękę).

Doręba.

Makary! co on myśli?

Makary.

Cierpliwości trochę, Mości Towarzyszu.

Kasia.

Usłyszałam głos Waszeci i myślałam, żeś może jeszcze nie śniadał.

Makary.

Masz teraz.

Doręba.

Cierpliwości trochę, Mości Makary.

Grzegotka (odbierając koszyk).

Dziękuję ci, gwiazdeczko moja; poznałaś mój głos, jak gołębiczka turkotanie swojego wiernego gołąbka.

Doręba.

Makary! nie wytrzymam.

Makary.

Ciszéj, Mości Towarzyszu.

Grzegotka (stawiając kosz).

Bryndza.

Makary.

Bryndza, Mości Towarzyszu.

Doręba.
Cicho.
Grzegotka.

Wyborna.

Makary.

Wyborna, wyborna Mości Towarzyszu!

Doręba.

Bądźże cierpliwy.

Grzegotka.

Ach, gdyby do tego śniadania jeszcze całusek. — Ale ja tylko proszę.

Kasia.

Daremnie.

Doręba (biorąc za kord).

Makary, ja go palnę!

Makary.

Bądź Waszmość cierpliwy.

Grzegotka.

I szynka.

Makary (chwytając za kord).

Szynka! Ech nie wytrzymam!

Doręba.

Ani się rusz!

(Kasia zbliża się i patrzy z wielką uwagą przez okno).
Grzegotka (jedząc przy stole).
Niedobrém okiem na mnie patrzysz, Kasiuniu. — Wiem ja co się świeci. Pan Jan Doręba jeszcze w myśli — pustak lepiéj się podobał — ale już teraz pewnie gdzieś kozy pasie Tatarom.
Doręba.

Poczekaj!

Makary.

Ach szynka!

Grzegotka.

Cóż tam widzisz? (po krótkiém milczeniu). Cóż się tak przypatrujesz? (po krótkiém milczeniu). Cóż się dzieje?

Kasia.

Nic, nic. (Patrzy z uwagą).

Grzegotka.

Ale przecie?

Kasia.

Ach! ach!

Grzegotka (zrywając się).

Co? co? co widzisz? (wyglądając) gdzie? co? kto?

Kasia (odchodząc od okna).

Nic, nic.

Grzegotka (chodząc za nią).

Ale cóż się stało? proszę cię, powiedz, co się stało?

Kasia.

Nic, nic.

Grzegotka (biegając od okna do Kasi).

Czy kto przyjechał? czy się bił? powiedz — czy wpadł w wodę? czy końmi roztratowany?

Kasia.
Nic, nic.
Grzegotka.

Ale czegoż tak patrzałaś?

Kasia.

Tam na moście...

Grzegotka.

Co, co na moście?

Kasia.

Ktoś...

Grzegotka.

Cóż ktoś?

Kasia.

Ja nie wiem...

Grzegotka.

Ale cóż widziałaś?

Kasia.

Za daleko...

Grzegotka.

Ale przecie?

Kasia.

Zdaje mi się...

Grzegotka.

Na moście? na moście?

Kasia.

Na moście.

Grzegotka.
Prędzej sam zobaczę, niż się dowiem od ciebie. (Wybiega).
Kasia.

Biegaj, biegaj! wiele się dowiesz. (śmieje się). Tak to zwodzą... nie powiem kogo. (Doręba i Makary schodzą).





SCENA XII.
Kasia, Doręba, Makary.
Makary.

Do ataku, Mości Towarzyszu.

Kasia.

Co czynicie?

Makary.

Proszę zacząć, ja skończę.

Doręba.

Jedz, pij, daj mi pokój. — Kasiu, co to znaczy ten Filip Grzegotka?

Kasia.

Co znaczy?

Doręba.

On ciebie kocha.

Kasia.

Na moje nieszczęście.

Doręba.
Ja mu kark skręcę.
Makary.

Fiat!

Kasia.

Niewielkaby szkoda była.

Doręba.

Cóż stryj na to?

Kasia.

Stryj go nie lubi, ale...

Doręba.

Ale?

Kasia.

Ale stryjanka.

Makary.

Tu sęk!

Doręba.

Ta zawsze mi na zawadzie.

Kasia.

Z pewnością jeszcze nie wiem, ale zdaje mi się że się z sobą rozumieją. On jest nieodstępny, zawsze nadskakuje, wszystkiemu potakuje, a pochlebia co słowo; ona zato żadnéj sposobności nie opuści sprowadzenia nas sam na sam.

Doręba.

Krew mi się burzy! ten hultaj ośmiela się ciebie kochać.

Makary.
Wara mu! bo nos niepewny.
Kasia.

Nie lękaj się; wszystkie jego zabiegi daremne, bo nietylko kochać umiem, ale i utrzymać się przy swojém potrafię.

Doręba.

Ale stryj, stryjanka.

Kasia.

Dam sobie radę, spuść się na mnie. I com ci przyrzekła, powtarzam: będę twoją, albo niczyją.

Doręba.

Kochana Kasiu!

Kasia.

Prawdziwam Polka! nie chcę innego męża, jak przy szabli.

Makary (jedząc).

Dobrze, panno Katarzyno.

Doręba.

Trzeba jednak chwycić jakie przedsięwzięcie.

Kasia.

Mnie się zdaje, czekać jeszcze.

Doręba.

Terażniejszy stan rzeczy długo trwać nie może.

Jednak, jeżeli wszystko swojemu biegowi zostawimy, ja będę musiał oddalić się ztąd, a ty tysiąc doznasz przykrości od stryja, stryjanki, Grzegotki i całéj rzeczypospolitej.
Kasia.

Cóż robić?

Makary (pijąc).

Atakować.

Doręba.

Będę mówić z twoim stryjem.

Kasia.

On ci się przestraszy.

Doręba.

Będę się starał przez niego i innych pobudzić i dodać odwagi do zrzucenia nowoprzyjętego jarzma.

Kasia.

Trudno będzie.

Doręba.

Chciałbym tylko znaleźć sposobność z nim mówienia.

Kasia.

Jeno go nie widać.

Doręba.

Tu go więc na przesmyku czekać będę.

Kasia.

Nie trzeba jednak aby nas razem zastał.

Doręba.

Poglądaj tam, Makary.

Makary.
Zaraz idę, (idzie ku drzwiom z koszykiem i butelką) ale nie sam.
Doręba.

Słyszałem rozmowę stryjów twoich z Błażejem; ich nieukontentowanie jest jawne.

Kasia.

Jak i bojaźń.

Doręba.

Spodziewam się jednak, że nie będzie mi trudno dawny przywrócić porządek.

Kasia.

Co najgorzéj, że i dawniéj stryjaszek był ci przeciwnym.

Doręba.

Ona najbardziéj. Ale inne czasy, inni i my. Bądź dobréj myśli i stałéj woli, a szczęście nasze niezawodnie spełnioném zostanie.

Makary.

Idzie, idzie!

Doręba (do Kasi).

Miej oko na stryjankę.

Kasia.

Spuść się na mnie. (Odchodzi).

Doręba.

Ty Makary, usuń się na stronę, a jak wnijdzie zostań na czatach.

Makary.
Rozumiem.
Doręba (do siebie).

Niewiele się dorobiłem odwagą, zobaczę co mi wymowa przyniesie. Co lepiej w świecie popłaca, język czy szabla, teraz się przekonam.





SCENA XIII.
Tobiasz, Doręba.
(Makary w ciągu sceny pokazuje się czasem we drzwiach).
Tobiasz.

Wszelki duch chwali pana Boga!

Doręba.

Witam Waszeci.

Tobiasz.

Co ja widzę!

Doręba.

Dobrego przyjaciela.

Tobiasz.

Pan Doręba.

Doręba.

On sam.

Tobiasz (oglądając się).
Aj źle, bieda będzie.
Doręba.

Jejmość śpi.

Tobiasz.

Śpi pewnie?

Doręba.

Tu ją słychać.

Tobiasz.

Cóż Waszmość tu robisz?

Doręba.

Wracam do domu.

Tobiasz.

Ale tu nie dom.

Doręba.

Chciałbym, żeby tu był.

Tobiasz.

Stara piosnka.

Doręba.

Waszeć mi nie bardzo sprzyjasz, panie burmistrzu.

Tobiasz.

Jako na synowca, wcale nie.

Doręba.

Kocham Kasię.

Tobiasz.

Niepotrzebnie.

Doręba.
Ona mi źle nie życzy.
Tobiasz.

Tém gorzej!

Doręba.

Jestem szlachcic.

Tobiasz.

Herbu golec.

Doręba.

Jednak wystąpiłem z szeregowcem na usługi Rzeczypospolitéj.

Tobiasz.

Szeregowiec na Tatary, na dziewczęta intrata.

Doręba.

Mój ojciec ma własną cząstkę w Szlacheckiéj Woli pod Sandomierzem.

Tobiasz.

A Waszmość cząstkę téj cząstki; szkoda tylko, że mała cząstka małej cząstki równa się nuli.

Doręba.

Za cóż mnie, panie Tobiaszu, tak ostro przyjmujecie?

Tobiasz.

Bo chciałbym, żebyście sobie już poszli; zwłaszcza, że moje myśli dawno znacie.

Doręba.
Kiedym otrzymał niepomyślną waszą odpowiedź, byłem jeszcze młokos.
Tobiasz.

Prawda.

Doręba.

Trzpiot.

Tobiasz.

Jakich mało.

Doręba.

Niestatek.

Tobiasz.

Gdzie bójka, hulanka, Waszmość pierwszy, a zaraz do korda: dotychczas jeszcze organista bez ucha chodzi.

Doręba.

Ależ teraz już nie jestem ów Jaś pędziwicher; służyłem mojemu krajowi, byłem Towarzyszem pancernéj chorągwi. Nikt mi nie powie, żem próżniak nieużyty. Biłem się jak dobry Polak, i śmiało sobie teraz wąsa pokręcić mogę.

Tobiasz.

Hm! (przypatrzywszy się). Aleś mi urósł i zmężniał, panie Janie. — Ba! i krésa.

Doręba.

Drapnięcie.

Tobiasz.

Ej, toż Waszmość musiał gdzieś niepomału macnąć tego kotka, co tak drapnął.

Doręba.
Nieźle, Bóg pobłogosławił szabli mojéj.
Tobiasz.

Powiesz mi jak się to stało.

Doręba.

Z duszy, serca. Waszeć mnie zrozumiesz; byłeś przecie pode Lwowem.

Tobiasz.

He, pode Lwowem, ba, ba, ba! Jakeśmy przyszli z Jabłonowskim, Wielkim Hetmanem koronnym, to było na co patrzeć. Jak to Waszmość wiesz?

Doręba.

Któżby o tém nie wiedział!

Tobiasz.

Oj zalaliżeśmy, zalali wtedy Tatarom nietrochę gorącego sadła za skórę! Mój mocny Boże! jak to drapało! a my tuż tuż za nimi — tuż tuż — Ej! Ha!

Doręba (zatrzymując go).

Jejmość!...

Tobiasz.

Jejmość? strach...

Doręba. (zatrzymując go).

Ja tylko przestrzegam, aby nie usłyszała.

Tobiasz.

Dobrze mówicie. — Oj! czasy! czasy!

Doręba.
I jakże? wojskowy wojskowemu odmówi pomocy, nie chce go uszczęśliwić, kiedy to od niego zależy?
Tobiasz.

Ach serdeńko! niekoniecznie odemnie, trzeba się i żony poradzić.

Doręba.

No, poradzić się można, ale na swojém utrzymać.

Tobiasz.

Ach, kiedyżto trudno.

Doręba.

Co tu trudnego?

Tobiasz.

Niezawszebo mnie słucha.

Doręba.

Niezawsze?

Tobiasz.

Ba, nawet i nigdy.

Doręba.

To się jéj nie pytać.

Tobiasz.

Ale jak ona się spyta?

Doręba.

To nie odpowiedzieć.

Tobiasz.

A jak — każe?

Doręba.
Nie słuchać.
Tobiasz.

Ach serdeńko! tu inaczej rzeczy idą.

Doręba.

A dobrze idą?

Tobiasz.

Pst, pst... bój się Boga człowieku, zgubisz nas obydwóch.

Doręba.

Między nami, po cichu, powiedz Waszeć, dobrze tu się dzieje?

Tobiasz.

Diaska tam dobrze, tylko cicho, dla Boga, cicho...

Doręba.

Kiedy więc źle, trzeba starać się złemu zaradzić.

Tobiasz.

Ale jak? jak?

Doręba.

Jabym wiedział.

Tobiasz.

Doprawdy? powiedzże mi do ucha: święty Antoni ci to stokrotnie nagrodzi.

Doręba.

Ale pod warunkiem.

Tobiasz.

Naprzykład?

Doręba.
Że mi Kasię dacie.
Tobiasz.

No, wiesz co Waszmość: jak nas od spodnic, kądzieli, drutów, wszystkich tych plag Boskich uwolnisz, a ja znowu Burmistrzem będę, Kasia twoją.

Doręba.

Słowo?

Tobiasz.

Verbum.

Doręba.

Teraz możesz Waszeć oznajmić znaczniejszym mieszczanom, że tu jestem w celu ich oswobodzenia.

Tobiasz.

A jak mnie który wyda? będzież mi będzie!

Doręba.

Każdy pewnie tego pragnie.

Tobiasz.

Jak ryba wody.

Doręba.

O godzinie więc, w której waszych żon w domu nie ma, niech się tu wszyscy zejdą, przez ogród tajemnie.

Tobiasz.

Niech i tak będzie.

Doręba.

Jak tu będą, ja przyjdę.

Tobiasz.

Zkąd?

Doręba.

z téj izdebki.

Tobiasz.
Aj, dla Boga! nie, tam sama Imość bywa.
Doręba.

Skryj mnie więc gdzieindziej.

Tobiasz.

Zamknę Waszmości w spiżarni, tam jéj noga nie postanie, tam moje panowanie.

Doręba.

Gdziekolwiek.

Tobiasz (cicho).

Jest tam i miodek.

Doręba.

Miodek?

Tobiasz (potakując głową).

Ale sza! (wchodzi przed Dorębą do bocznych drzwi, za którym na znak tegoż, Makary).

Makary.

Gwałtu, co się dzieje!...





AKT II.

SCENA I.
Tobiasz, Kasper.
(Siedzą przy przeciwnych stronach sceny. — Tobiasz w okularach robi pończochę z wielką uwagą, Kasper przędzie kołysząc dziecko i śpiewa).
Kasper.

Lu lu, lu lu, luluniu.
Lulaj, lulaj, Maciuniu.

Tobiasz.

Aj, aj, ratuj!

Kasper.

Cóż tam?

Tobiasz.

Oczko, oczko, oho.. oho... zjedzże diaska! jużem spuścił.

Kasper.
Daj blaciśku, ja ci naplawię. — Patźźe — o tak.
Tobiasz.

A daléj?

Kasper.

Tak, widziś... oho!...

Tobiasz.

Waśćbo porzesz, u licha!

Kasper.

Tlośkę tylko.

Tobiasz.

Oddaj, oddaj; to mi do nauki! tfy!

Kasper.

Ja umiem.

Tobiasz.

Nie umiesz. Ale dajmy teraz temu pokój; o ważniejszych rzeczach mam z tobą pomówić.

Kasper.

A wolnoź o nich mówić? nie będzie się Imość gniewala?

Tobiasz.

Co mi tam Imość!

Kasper.

Aj!

Tobiasz (ogląda się przestraszony).

Czegoż krzyczysz?

Kasper.
Nie tźeba, blaciśku, tak gadać.
Tobiasz.

A ty tchórz?

Kasper.

Juźto moja taka natula.

Tobiasz.

Nie bój się.

Kasper.

Źebym tylko mógł.

Tobiasz.

Nic ci nie będzie.

Kasper.

Aleźboto moja źonka baldzo niegźećna.

Tobiasz.

Póty ich panowania.

Kasper.

Blaciśku, dla Boga, co ty mówiś?

Tobiasz.

Słuchaj. — Przyjechał tu pan Doręba.

Kasper.

Kto? Dolęba? Dolęba? ten Dolębećka?

Tobiasz.

Ten sam.

Kasper.

Ten, co mnie byl z ćólenkiem wywlócil?

Tobiasz.
Ten sam.
Kasper.

Co to mnie byl laz w nocy nastlaśyl, źe mnie potem fabla śeść tygodni śamotala?

Tobiasz.

Ten sam.

Kasper.

Ten śalawila niegodziwy?

Tobiasz.

Był Towarzyszem Pancernym.

Kasper.

Pancelnym? plośę ja kogo! pancelnym?

Tobiasz.

Żwawy się chłopak z niego zrobił.

Kasper.

Ćegoż on tu chće?

Tobiasz.

Chce nas oswobodzić.

Kasper.

Blaciśku, ja tluchleję.

Tobiasz.

Nic nie pomoże, trzeba działać.

Kasper.

Blaciśku, ja zemdleję.

Tobiasz.

Nic nie pomoże. Idź powiedz o tém Błażejowi.

Kasper.
Blaźejowi? ja mam iść powiedzieć? ja? blaciśku, ty mnie pchaś między mlot a kowadlo.
Tobiasz.

Nic nie pomoże, gdzie drwa rąbią tam trzaski lecą.

Kasper.

Bylem nie był tźaską.

Tobiasz.

Pode Lwowem nie tak było, a przeciem żywy.

Kasper.

Nadto jesteś odwaźny; tylko pomialkuj...

Tobiasz.

Ani słowa! (Oglądając się). Tylko się nie bój; idź śmiało, powiedz mu o wszystkiém i z nim razem udajcie się do znaczniejszych mieszczan, i zaproście ich, aby zeszli się tu do mnie.

Kasper.

Aj! aj! aj!

Tobiasz.

Małą furtką przez ogród wejść mogą.

Kasper.

Aj! aj!

Tobiasz.

Nasze panie pewnie swoim zwyczajem wkrótce wyjdą i nie wrócą jak w nocy; mamy czas i sposobność.

Kasper.

Ty nie wieś, jaka moja źonka zazdlośna o mnie.

Tobiasz.
Nic nie ma do rzeczy.
Kasper.

Wśystkim powiada, źe ja głupi, aby odstlęćyć.

Tobiasz.

Co to szkodzi.

Kasper.

Zawśe muśę być pśy niéj na kaźde zawolanie, kiedy jest w domu, aby jéj sluźyć.

Tobiasz.

Właśnie też jéj teraz niema i potém nie będzie. No idź, idź.

Kasper.

Blaciśku, ty mnie zgubiś.

Tobiasz.

Nie zgubię, od przędzenia uwolnię.

Kasper.

Ach, toby dobźe było!

Tobiasz.

Idźże, u diaska!

Kasper.

To juź pójdę. — Ale Maciuś będzie plakal. —

Tobiasz.

Odnieś go i krzyknij tam na którego z parobków, niech go pokołysze.

Kasper (bierze kołyskę i odchodzi).
Aj! aj! Boźe zmiluj się nad duśą moją!
Tobiasz (sam).

Ho! ho! Mościa Urszulo! teraz inaczéj gadać będziemy; jednego kroku nie ustąpię.





SCENA II.
Tobiasz, Urszula (mówi z wielką flegmą).
Urszula.

Zawsze z założonemi rękoma.

Tobiasz.

Dopiérom, serdeńko, robotę położył, dalibóg dopiéro.

Urszula.

Słuchaj i uważaj co powiem.

Tobiasz.

Obie uszy na twoje usługi.

Urszula.

Kasia przyszła już do lat, gdzie o mężu myśleć należy.

Tobiasz.

Tak, myśleć należy.

Urszula.
Jéj rozsądek nie w jednym razie okazany, godzien wszelkich pochwał.
Tobiasz.

Tak, pochwał.

Urszula.

Widzę, że jest już w stanie domem rządzić i że będzie umiała utrzymać swego małżonka w przyzwoitych karbach wierności, pilności i nieograniczonego posłuszeństwa.

Tobiasz.

Słowo w słowo i ja tak myślę: będzie w stanie domem rządzić — niema wątpienia. I utrzyma w karbach — dobrze Waszeć mówisz.

Urszula.

Trafia się jej człowiek znakomitych przymiotów, głębokich zdolności, młody i lubo podubożałego ale znakomitego rodu.

Tobiasz.

Byle nie...

Urszula.

Ciszej! — słowem, Filip Grzegotka.

Tobiasz.

Ale zmiłuj się, uważaj...

Urszula.

Ciszej, mówię!

Tobiasz.

Ja na to nie zezwolę.

Urszula.
Co, co, co? jak? coś powiedział?
Tobiasz.

Ja mówię, serdeńko, że zapewne na to nie zezwolisz, i że taka i moja rada.

Urszula.

Czy się pytam o radę?

Tobiasz.

Nie pytasz się? to ja nic nie powiem. — Myślałem, że się pytasz.

Urszula.

I cóżbyś mógł powiedzieć.

Tobiasz.

Nic, wcale nic, serdeńko.

Urszula.

Naprzykład?

Tobiasz.

Będziesz mnie łajać.

Urszula.

Nic nie szkodzi, chcę wiedzieć.

Tobiasz.

Ośmielam się więc przedstawić twojej rozwadze, że Filip Grzegotka nie jest takim, jakiegoby sobie można życzyć na męża dla Kasi.

Urszula.
A ja mówię, że jest takim, jakiego sobie można życzyć.
Tobiasz.

Ależ proszę cię...

Urszula.

Ja mówię, że jest takim.

Tobiasz.

Ha! więc może i jest takim.

Urszula.

Nie może, ale pewnie.

Tobiasz.

Tylko uważaj....

Urszula.

Ja mówię, że nie może ale pewnie.

Tobiasz.

Ha, więc pewnie jest takim, jakiego sobie życzyć można.

Urszula.

Jesteś więc mego zdania?

Tobiasz.

A jestem.

Urszula.

Bo jeżeliby to miał być człowiek złych obyczajów.

Tobiasz.

Nienajlepszych, nienajlepszych.

Urszula.
Jeżeli niczém niezajęty, niczém nietrudniący się próżniak.
Tobiasz.

Zawsze nic nie robi.

Urszula.

Jeżeli oszczerca, jeżeli plotka...

Tobiasz.

Jak stara ba ..ba..ba..ba, i jaki!

Urszula.

To nie byłabym za nim.

Tobiasz.

I ja nie, — o, wcale nie.

Urszula.

I jakże wam tu wierzyć? raz tak, raz siak, raz jesteś za nim, raz przeciw niemu. Otóż to wszyscyście tacy — za grosz zdania, za grosz zastanowienia, stałości, rozsądku — każdy gada, byle gadać; sprzeciwia się, byle się sprzeciwiać — powiedz sam jak mówiłeś?

Tobiasz.

Serdeńko, ja już nic niemówiłem. O mój dobry Boże! odbierzże mi język, bo już nie wiem, co z nim robić.

Urszula.

Dąsasz się?

Tobiasz.

Ja? ja dąsam się? dalibóg że nie.

Urszula.
Skrzywiłeś się?
Tobiasz.

Może niechcący — przepraszam cię serdeńko (chce ją uściskać).

Urszula.

No no, bez tych czułości. Kasię zatém wydamy za Filipa.

Tobiasz.

Kiedy taka twoja wola.

Urszula.

I twoja.

Tobiasz.

Nie, nie moja, kiedy Waszeć prawdy chcesz koniecznie. Do czego też ten Grzegotka? ni przypiąć ni przyłatać, ni mieszczanin, ni szlachcic, ni gospodarz, ni wojskowy; je, pije, bąki strzela i kwita. A plotka, a ciekawy jak stuletnia baba...

Urszula.

Co, co, co? jak kto?

Tobiasz.

Masz teraz! bodajżem oniemiał! alebo Wasze, serdeńko, wybacz czasem, kiedy nie z myśli, ale z nałogu wymknie się jakie niepotrzebne słówko. Miéj uwagę, że kto żyje przeszło lat sześćdziesiąt, trudno, aby w kilku tygodniach odmienił całkiem sposób mówienia.

Urszula.
Aha! to przez sześćdziesiąt lat umiałeś rozkazywać, gderać, łajać, i musiano cię słuchać, musiano cię znosić? a kilka tygodni dopiéro, a już nie możesz być uległym?
Tobiasz (na stronie).

O Dorębo! Dorębo! Janie Dorębo! szlachcicu! Towarzyszu Pancerny! zmiłuj się nad nami!

Urszula.

Cóż to mruczysz?

Tobiasz.

Zakrztusiłem się.

Urszula.

Ej, jeszcze, widzę, Waszeci burmistrzostwo nie wywietrzało z głowy. Ale przestrzegam, przestrzegam! Idź, Kasię zawołaj!

(Tobiasz odchodzi).




SCENA III.
Urszula.

Ileżto pracy i mozołu nie kosztuje wykorzenienie dawnych przesądów. Ileż nie trzeba pilności, czujności i stałości kobiecéj do utrzymania porządku, wznoszącego się na męzkim bezrządzie. Ale Osiek musi jakimbądź sposobem uwiecznić swoję sławę koniecznie.





SCENA IV.
Urszula, Grzegotka.
Grzegotka.

Gwiazdo, pełna splendoru i rozłożystych promieni, panująca nam na niebie naszém! Póki woda w Wiśle płynąć będzie, póty Filip czcić cię nie przestanie. Przychodzi dowiedzieć się pokornie, czy spełnione już jego nadzieje.

Urszula.

Przyrzekłam.

Grzegotka.

Dzięki ci, dzięki stokrotne — a Tobiasz?

Urszula.

Jest moim mężem.

Grzegotka.

Prawda, rozumiem; a Kasia?

Urszula.

Posłałam po nią; oświadczę jej w przytomności Waszecinej zamiary Waszeci i moją wolę.

Grzegotka.

Choćbym się plackiem położył u nóg Waszmości, jeszcze byłbym za wysoki do nizkiego ukłonu, przynależnego dobroci i mądrości waszej.

Urszula.

Lubią cię, Grzegotko!





SCENA V.
Urszula, Grzegotka, Kasia, Tobiasz.
(Bierze pończoszkę).
Urszula.

Oznajmił ci stryj zapewnie po co cię przywołuję?

Kasia.

Oznajmił.

Urszula.

To jest nasz sąsiad, Filip Grzegotka.

Kasia.

Wiem.

Urszula.

Chce się z tobą żenić.

Kasia.

Doprawdy?

Urszula.

Dasz mu więc rękę.

Kasia.

Nie dam.

Urszula.

Nie?

Kasia.

Nie.

Urszula.

Panno Katarzyno, dlaczego nie?

Kasia.
Bo mi się niepodoba.
Urszula.

I tak mi w oczy mówisz?

Kasia.

Nie jestżem kobiétą, abym nie miała własnéj woli? dla tegoż mnie niebo wyższością płci udarowało, abym słabszej ulegała? co? ja? na skinienie mężczyzn mam być posłuszną? I to Waszeć, stryjanko, nie tylko cierpieć, ale i radzić możesz? Wszystko się już zmieniło twojemi mądremi prawami, a jedno wybieranie, przebieranie, przerzucanie między nami mężczyznom zostawione będzie? Czemuż my ich miejsca zająć nie mamy? Czemuż oczekiwać, aż który okiem rzucić raczy? Przyjdzie jeszcze czas kiedy stare panny będą w modzie, starzy zaś kawalerowie będą uczyli papugi gadać, kosy śpiewać i mopsy służyć, a po śmierci powiodą małpy do piekieł, jak o pannach niegdyś mówiono. — Nadchodzi czas, w którym o swojém postanowieniu myśleć wypada? dobrze wiec, niech wprzód przepatrzę między młodzieżą. Najpierwiej posag, potém urodę, potém rozum, a na koniec dopiéro trzech zwiodę czwartego wybiorę. (długie milczenie.)

Tobiasz.

Winszuję Waszeci.

Grzegotka.

Kasiu... ale... pani stryjanko... pani... pani, ale.. jakże?

Tobiasz (na stronie).
Kiedy już temu język zdrętwiał, to nie żarty.
Urszula.

Nie chcemy nagle stanowić, i lubo wniosek Kasi zdaje się być ze wszech miar rozsądny, godnym nawet nagrody, jednakże do późniejszéj narady wyrok mój odroczyć postanawiam niniejszém postanowieniem.

Grzegotka.

Czy być może?

Urszula.

Jak tylko tak mówię, to tak być może. Czekaj i spodziewaj się.

Tobiasz.

Amen!

Urszula.

Teraz chodź Waszeć ze mną, będziesz mi towarzyszył; mamy zejść się wszystkie za miastem i radzić, czyby Osiek nie mógł być fortecą — chodź.
(do Tobiasza) Waszeć zostaniesz przy dzieciach. Ty kochana Kasiu, miej tu wszystko na oku, spuszczam się na ciebie. (odchodzą).





SCENA VI.
Tobiasz, Kasia.
Tobiasz.
Fiu! fiu! panno Katarzyno, za katyś podrosła.
Kasia.

Nie lękaj się, stryjaszku, nie taka ja, jak się wydaję.

Tobiasz.

To mi nowina.

Kasia.

Koniec to wszystko pokaże.

(odchodzi)
Tobiasz (sam).

Zły przykład dla kobiet, jak motylica na owce; jedna, druga, trzecia, jużci i wszystkie. Oj, czasy! czasy!





SCENA VII.
Tobiasz, Kasper, (później) Błażej, (potém) Mieszczanie.
Kasper.

Ćy juź wyśli? niema nikogo?

Tobiasz.

Nikogo, tylko dzieci i ja pod dozorem Kasi, ale od niéj drzwi zaraz zamkniemy.

Kasper.

Ostloźnie blaciśku, źmiluj się ostloźnie!

Tobiasz.
Cóżeś zrobił?
Kasper.

Bylem u Blaźeja i u kilku innych, źalaz tu będą.

Tobiasz.

Cóż mówili?

Kasper.

Stlaśną mają ochotą, aż dźą!

Błażej (wchodząc).

Nasi już w ogrodzie, można ich wpuścić?

Tobiasz.

Można, a potem drzwi pozamykajcie; ja idę po naszego patrona. (odchodzi)

Kasper.

Zamykaj, źmiluj się zamykaj!

Błażej.

A wy tchórzem podszyci, jak widzę. (zamyka drzwi)

Kasper.

Wieźcie mi, sąsiedzie, ja pźećuwam, że to się na mnie źmiele. — Ulodzilem się juź pod zlą gwiazdą: źebym w maslo palec wloźyl, to go źlamię.

Błażej (otwierając drzwi boczne).

Proszę! proszę! cicho a śmiało! (Mieszczanie wchodzą po kilku, skradając się, w opończach, po sukniach, któremi się zasłaniają. — W milczeniu ręce sobie podają).





SCENA VIII.
Ciż sami, Doręba, Makary.
Doręba.

Pozdrawiam Waszeciów!

Wszyscy.

Witamy! witamy!

Doręba.

Daj nam Boże szczęście.

Wszyscy.

Daj Boże!

(Doręba wstępuje na krzesło, naprzeciwko okna — Makary szykuje mieszczan w półkole, potém oparty na poręczy krzesła potakuje gestami mowie towarzysza.)
Doręba (po krótkiém myśleniu).

Kiedy rzucę okiem po wystruganych głowach, kutasistych czuprynach, po nosach czerwonych świadczących dostatek domowy; zdaje mi się że tylko proporców nad niemi brakuje, abym widział przed sobą jeden z najdzielniejszych hufców Rzeczypospolitéj. — Ale przebóg! gdy spojrzę dołem, o boleści! o sromoto! w fałdzistych spodnicach wzrok mój tonie. — (powszechne westchnienie) Jakto, w spodnicach chodzicie i śmiecie jeszcze wąsa podkręcać? O mieszczanie Osieka! jakżeście mogli przywdziać oznakę wyrzeczenia się praw waszych, i uznania słabości niegodnej płci waszéj? — stało się! Ale teraz zastanówcie się, czy sami nie jesteście tego przyczyną, czy nie wy to sami związali tę miotłę Bożą — Powiedzcie — nie nadużywaliście władzy waszéj, jako mężowie? byliście zawsze naczelnikami rodziny, a nie srogimi panami w domu? uważaliście zawsze w żonie przyjaciółkę, towarzyszkę życia, matkę waszych dzieci, a nie słabszą istotę, stworzoną do usług i cierpienia? milczycie? Tak jest, widzę, zgaduję zkąd to wszystko poszło — przebierało się miarki, nosił dzban wodę...

Tobiasz.

Aż się ucho urwało.

Kilku mieszczan.

Oj! urwało się, urwało.

Makary.

Tu sęk!

Błażej.

Dobrze mówi.

Tobiasz.

Co prawda, to nie grzech.

Kasper.

Ja się boję, źe ledwie stoję.

Doręba.
Rządziło się w domu samowładnie. Dla siebie rozrywka, dla żony zatrudnienie. Do tego nigdy dobrego słowa. — Było za co, czy nie, zrzędziło się, gderało, nudziło w nagrodę najlepszych chęci, a cóż dopiero, gdy się z jakiéj biesiady wróciło: nogi w zygzak, język w kłakach, z czupryny jak z komina.
Tobiasz i kilku.

Hej, hej!

Doręba.

Krzyk, odmęt w domu a żona cierpi, cierpi i milczy — aż też nareszcie, co nadto to nadto — niemożność znoszenia daje możność nieznoszenia — powstały kobiety i one teraz rząd, a wy kądziel macie.

Kasper.

Oj kądziel, kądziel, to źeć stlaśna.

Doręba.

Chcę was jednak oswobodzić w nadziei, że wasze nieszczęście przestrogą zostanie i że słabszych szanować będziecie, równie przez uczciwość jak i przez rozum. — Będziecież mnie wspierać?

Wszyscy.

Będziemy.

Doręba.

Nie odstąpicie?

Wszyscy.

Nie odstąpimy.

Doręba.

Przyrzekacie stałość w przedsiewzięciu, odwagę w działaniu?

Wszyscy.

Przyrzekamy.

Doręba.
Stałość?
Wszyscy.

Stałość.

Doręba.

Odwagę?

Wszyscy.

Odwagę.

Doręba.

Przyrzekacie?

Wszyscy.

Przyrzekamy.

(słychać śpiew kobiet przechodzących za sceną.)

Górą żony! górą żony!
W kąt czupryna, na dół wąs!
Niech w cymbałach zadrżą strony,
Dalej żwawo, dalej w pląs!
Górą żony, górą żony!

(Na pierwszy odgłos rozbiegają się wszyscy i gwałtem nie mogąc zamkniętemi, bocznemi drzwiami do ogrodu uchodzą. Błażej otworzył środkowe, a Tobiasz małe po prawéj stronie drzwi i niemi wyszli. Kasper oknem uciekł, wyrwawszy się Makaremu, który odepchnięty, znajduje się naprzeciwko Doręby; ten z wyciągniętą ręką, w zadziwieniu czas jakiś zostaje.)




SCENA IX.
Doręba, Makary.
Makary.
Tu sęk!
Doręba (zstępując z krzesła).

Niech ich licho porwie!

Makary.

I ja tak mówię.

Doręba.

Co za nieczułość!

Makary.

Co za tchórzostwo!

Doręba.

Mówiłem tak pięknie, tak czule, samemu mi serce rosło — myślałem, że w ogień za mną pójdą.

Makary.

Nie tak trzeba było, z przeproszeniem Waszmości.

Doręba.

Jakże mości Makary?

Makary.

Ja byłbym do nich tak przemówił: Hultaje! jak mi się który ztąd ruszy, to mu obetnę uszy.





SCENA X.
Makary, Błażej.
Błażej.
Niema niebezpieczeństwa, oddział kobiét tylko przeciągnął tędy. Ale cóżto? już się rozeszli?
Doręba.

Uciekli, powiedz, uciekli, jak długouszne zające, wstydźcie się.

Błażej.

Ja pewnie mam chęć i odwagę, ale trudno płynąć przeciw wody; sam cóż zrobić mogę? złe swoje położenie pogorszyć, więcéj nic. — Ale radź Waszmość, znaleź jaki sposób; rozkaż co mam czynić, a do wszystkiego znajdziesz mnie ochoczym.

Makary.

Póki żony nie zasłyszę.

Doręba.

Wszyscyście w ten moment to przyrzekli...

Makary.

I uciekli.

Błażej.

Ja wróciłem i nie odstąpię, proszę mi wierzyć.

Doręba.

Więc dobrze, jeszcze wszystko niestracone, możemy jeszcze szczęścia próbować. Mam w odwodzie jeden sposób, może nam się uda — ale ręka rękę myje — ja wam, wy mnie pomożecie. Kocham Kasię i mieć ją muszą. Rozumiecie?

Błażej.

We wszystkiém pomagać będę.

Doręba.

Ja w tym domu dłużéj zatrzymać się nie mogę — gdzie tchórz tam i zdrajca — wydany, schwytany, uwięziony i sobie i wam nie pomogę. Wyjść zaś z miasta nie wypada ani mnie, ani Makaremu; zostaniemy zatém ukryci, a wy za nas działać będziecie.

Błażej.

Dobrze, od czegóż zaczniemy?

Doręba.

Zaprowadźcie Kasię do waszego domu i tam ją ukryjecie.

Błażej.

Czy tylko zechce.

Doręba.

Spodziewam się... ale otóż i ona.





SCENA XI.
Ciż i Kasia.
Doręba (do Kasi).

W dobrą porę nadchodzisz.

Kasia.

Cóż się tu stało? — Co za hałas?

Doręba.

Zaraz się dowiesz. Makary, ty idź na przeszpiegi, ale z wszelką ostrożnością.

Makary.
Ej Mości Towarzyszu! wierz Makaremu, uderzmy we dwóch na miasto, a dalibóg kapitulować będzie.
Doręba.

Idź, idź, nie trać czasu.

Makary (na stronie).

Ach, cóżto za młodzież teraz!





SCENA XII.
Doręba, Kasia, Błażej.
Doręba.

Kasiu, czy mnie kochasz, teraz daj dowód. Wszelkie moje starania i namowy daremne; głuche na głos rozsądku, zniewieściałe dusze.

Kasia.

Tegom się spodziewała.

Doręba.

A póki rzeczy w tym stanie zostaną, my tu z sobą połączeni być nie możemy.

Kasia.

Cóż czynić wypada? czegóż odemnie żądasz?

Doręba.

Uchodźmy skrycie.

Kasia.

Jakto? skrycie dom porzucać?

Doręba.
Niema innego sposobu.
Kasia.

Niezaślubiona?

Doręba.

W jednéj dobie nią będziesz.

Kasia.

Gdzie pewność?

Doręba.

Szaleństwo tu panujące długo trwać nie może.

Kasia.

Zapewne, ale i na krótki czas nie chcę być naganną.

Doręba.

Udamy się do moich rodziców i to wtedy dopiéro, jak mi się dziś mój zamiar nie uda.

Kasia.

Czekajmy więc do jutra.

Doręba.

Jutro jużby za późno było — pójdziesz z sąsiadem Błażejem i u niego skrytą zostaniesz. Uda mi się, to dobrze; nie uda, drugie dobrze; ale wtedy już trzeba nam będzie ujść nocą, ujść szaleństwa i wszelkich przeszkód, zostawiając czasowi przywrócenie porządku w tym zaczarowanym zakącie.

Kasia.

Sama, z tobą?

Doręba.
Czyż mi nie ufasz?
Kasia.

Przyrzekasz, że prosto do twoich rodziców pojedziemy?

Doręba.

Przyrzekam, przysięgam na ostrze szabli polskiéj.

Kasia.

A twój zamiar?

Doręba (do Błażeja).

Do tego Waszeć pomożesz.

Błażej.

Już mówiłem; z ochotą.

Doręba (siadając do stolika).

Napiszę małą kartkę, kilka słów tylko.

Kasia (do Błażeja).

Ale jak mnie w waszym domu Agata odkryje?

Błażej.

Nie lękaj się, mój dom, jak wiesz, obszerny, a żona rzadko w nim bywa.

Doręba. (dając kartkę).

W pierwszéj wiosce na drodze do Sandomierza w gościnnym domu, był jeszcze dziś rano mój kolega Dyzma Bekiesz, jeżeli go zastaniecie, oddajcie mu tę kartkę; on was uwiadomi, co daléj czynić będzie potrzeba.

Błażej.
Waszmość przecie nie zechcesz usłuchać rady swojego szeregowca i z bronią w ręku....
Doręba.

Nie, nie, bądź Waszeć zupełnie spokojnym w téj mierze.

Kasia.

Kiedyż ja mam pójść?

Doręba.

Téj chwili.

Kasia.

Ale jakże?

Doręba.

Jeśli mię kochasz, żadnego wahania, czas drogi.

Błażej.

Śmiało Kasiu, śmiało!

Doręba (do Błażeja).

Staraj się tam być i wrócić jak najprędzéj.

Błażej.

Ile możności.

Kasia.

Wiele ci ufam.

Doręba.

Nie będziesz tego nigdy żałować.

Kasia.

Chodźmy więc.

Doręba.
Do zobaczenia, kochana Kasiu.
Kasia.

Idźcie, idźcie Błażeju, ja zaraz przyjdę, tylko wstąpię do mojéj izdebki. (odchodzą — Doręba bocznemi do ogrodu drzwiami — Kasper wygląda oknem — Tobiasz drzwiami od spiżarni, wkradają się powoli i zobaczywszy się przestraszają się wzajemnie).





SCENA XIII.
Tobiasz, Kasper.
Tobiasz.

A zawsze się boisz.

Kasper.

Niby niema ćego.

Tobiasz.

Sam nie wiem, jak się na strychu znalazłem.

Kasper.

A ja w kulniku.

Tobiasz.

Ale ja to przez zapomnienie zrobiłem.

Kasper.

A ja ze stlachu.

Tobiasz.
Fe, wstydź się.
Kasper.

Zobaćyś blaciśku, źe ty się kiedyś dowojujeś z tą twoją śtlaśną odwagą; zobaćyś; ja ci to pźepowiadam.

Tobiasz.

Gdzie się Doręba podział? czy tylko go nie schwytano.

Kasper.

Niechby i powiesiono tego lotla, za Piotla co nam napędził.

Tobiasz.

Co ty mówisz, człowieku? jak go schwycą, to już po nas.

Kasper.

A fe!

Tobiasz.

Będzie musiał nas wydać.

Kasper.

A fe! gotów moźe powiedzieć, źe ja chodzilem do Blaźeja.

Tobiasz.

Pewnie.

Kasper.
Macieź telaz! — A ja mówilem, a ja plosilem: zmiluj się blaciśku, nie pchaj mnie w biédę. Ja pźewidzialem, że się na mnie źmiele. Jak go schwycą... O mój Boźe, strzeźźe tego poćciwego ślachcica od wśelkiego nieśćęścia.
Tobiasz.

Czy go djasek tu nadał.

Kasper.

Ja mówilem, ja plosilem.

Tobiasz.

Jak mię zaczął rozczulać, jak zaczął namawiać...

Kasper.

Takeś mu uwieźyl; ale bylo wieźyć, kiedyś chcial ale na co mnie wplątywać.

Tobiasz.

Ciszéj! nasze Ichmoście.

Kasper.

A, a gdzieź kądziel? (siadają).





SCENA XIV.
Tobiasz, Kasper, Urszula, Barbara, Grzegotka.
Urszula.
Jeszcze do siebie przyjść nie mogę, tak z zadziwienia, jak i ze złości.
Grzegotka.

I słuszną masz Waszmość przyczynę.

Urszula.

O bezczelności! o zuchwalstwo!

Barbara.

Kara powinna być przykładna.

Urszula.

To się rozumie.

Barbara.

Będziem sądzić — wszak prawda?

Urszula.

Nieinaczéj: skarzemy i osądzimy. — Ach, któż zgadnąć, któż przewidzieć zdoła wszystkie niebezpieczeństwa, które mu skrycie zagrażają. Powiedz Grzegotko: widziałeś, bronił się niecnota?

Grzegotka.

Bronił się zawzięcie i z wielką trudnością, obskoczywszy go dokoła, nareszcie schwytano. (Kasper wypuszcza kądziel).

Urszula.

Jabym nie przysięgła czy nasze mężulki o tém co nie wiedzą.

Barbara.

I ja nie; niema im co dowierzać.

Urszula.
Tobiaszu!
Barbara.

Kasprze! patrz mi się w oczy — znasz ty jakiego żołnierza?

Kasper.

Ja ćy znam? zmiluj się źonko, ty wieś, że ja się źolnieźów baldźo tęgo boję.

Urszula (do Tobiasza).

A ty?

Tobiasz.

Jakiego znowu mam znać żołnierza?

Urszula.

Tego, którego schwytano niedaleko mego domu?

Tobiasz.

Możem go kiedy w życiu i widział.

Urszula.

Pokaże to się, pokaże.

Barbara.

Kasprze, ty mnie znasz.

Kasper.

Jak wlasną lękę.

Barbara.

Pamiętaj! jeżeli co wiesz a nie powiadasz... pamiętaj!

Urszula.
Przystąpmy do sądów. — Mężczyzni na ustęp (do Grzegotki) Winowajca niech staje! (mężczyzni wychodzą)
Barbara.

Mnie się zdaje, że aby czasu nie trwonić na próżnych badaniach odrazu wziąść go na pytki.

Urszula.

To dopiero przy drugiém badaniu nastąpi. Nie troszcz się, nie opuszczę żadnego artykułu przywileju naszego. (Agata na czele straży wprowadza Makarego ręce w tył związane — kładzie pałasz na stole i zasiada. Barbara bierze pióro).





SCENA XV.
Urszula, Barbara, Agata, Makary.
(Straż w głębi).
Makary.

A cóżto? czy ja na Łysej górze?

Barbara.

W Osieku jesteś.

Urszula.

Pst!... pytać nam przystoi, nigdy odpowiadać. — Kto jesteś?

Makary.

Człowiek.

Urszula.
Jak się zowiesz?
Makary.

Jak mię nazwano.

Urszula.

Zkąd przy bywasz?

Makary.

Ztamtąd.

Urszula.

Gdzie idziesz?

Makary.

Tam.

Urszula.

Jakeś się tu dostał?

Makary.

Idąc przed siebie.

Urszula.

Co tu porabiasz?

Makary.

Stoję.

Urszula (do Barbary i Agaty).

To tylko zwyczajna forma; teraz do rzeczy. (do Makarego) Wyznaj.

Makary.

Co?

(krótkie milczenie)
Urszula.

Wszystko.

Makary.
Wyznaję...
Urszula (do Barbary).

„Wyznaję“ napisz na dole, tu zostaw miejsce; potém wpiszemy o co rzecz idzie.

Barbara.

Teraz do kary!

Urszula.

Zaraz, jeszcze niedość, zobaczycie, nietylko tyle, więcéj się okaże. (do Makarego). Czy wiesz jaka od kilku tygodni odmiana błogosławiona zaszła w naszém mieście Osieku?

Makary (po krótkiém myśleniu).

Wiem.

Urszula.

Wiesz, że kobiety rządzą?

Makary.

Wiem.

Urszula.

Że żaden z mężczyzn tu przebywać nie może, nie poddawszy się ustanowionym prawom?

Makary.

Wiem.

Urszula.

Wiesz, jaki mężczyznom strój przeznaczony?

Makary.

Wiem.

Urszula.
Wiesz, że strój, w jakim stajesz przed prześwietnym sądem naszym, białogłowom tylko pozwolony?
Makary.

Wiem.

Urszula.

Czemuż go nosisz?

Makary (sięgając do swojéj siwizny).

Alboż ja nie białogłowa. (mocne zadziwienie, pióro z rąk wypada, długie milczenie)

Urszula (podnosi się z krzesła i przypatrzywszy się Makaremu, mówi do siebie).

To być nie może, (siadłszy do Barbary i Agaty) być nie może.

Barbara (podobnież i siadłszy).

Niema wątpienia.

Agata (podobnież i siadłszy).

Więcéj niż pewność.

Urszula (do Barbary).

Pisz!

Barbara.

Co?

Urszula.

Jego wyznanie.

Agata.

Jego wyznanie fałszywe, głową ręczę.

Urszula.

Niema nic do tego, pisz!

Barbara.
Już jest.
Urszula.

A teraz tu, na boku, pisz „Notabene“ — tak — „punkt do objaśnienia“.

Barbara (skończywszy).

Do objaśnienia.

Urszula.

Teraz wyznaj... (do Agaty) Cóż ma wyznać?

Agata.

Niech wyzna... (do Barbary) prawdziwie nie wiem.

Barbara.

Niech wyzna, co myśli.

Urszula.

Wyznaj co myślisz.

Makary.

Myślę, żeście do kądzieli, nie do pióra stworzone.

Urszula.

Litujemy się nad tobą, twojej obelgi nie zapisujemy i przebaczamy.

Makary.

Że gdzie wy rządzicie, tam gorzej niż w piekle.

Urszula (śmiejąc się).

Przebaczamy.

Makary.
Że to zgorszenie długo trwać nie będzie.
Urszula.

Przebaczamy!

Makary.

Żeście szalone.

Wszystkie (śmiejąc się)

Przebaczamy.

Makary.

Żeście trzy stare, brzydkie baby... (zrywają się)

Urszula.

Karać go natychmiast!

Barbara, Agata.

Karać! karać!





SCENA XVI.
Ciż i Grzegotka.
Grzegotka.

Dla Boga! dla Boga! co się dzieje, słuchajcie! truchlejcie! Na potém badanie. Na potém, mówię, tu są lepsi. Wiem wszystko. Gdzieindziéj, sędziowie! gdzieindziéj zwróćcie uwagę i czynność waszę.

Urszula.
Cóż nowego? — Agato! każ winowajcę odprowadzić do więzienia.
Agata (do straży).

Weźcie go! — stare baby? — poczekaj!

Makary.

Stare, stare jak samo piekło!

Urszula.

Precz z nim!

Makary (do odprowadzających).

Czegoż ciągniesz? — czego szturchasz? — czego szczypiesz? kara Boska! (wyprowadzają go).





SCENA XVII.
Urszula, Barbara, Agata, Grzegotka.
Grzegotka.

Odkryłem wielki spisek.

Urszula.

Przebóg! — Agato, straże podwoić.

Grzegotka.

Bunt mężów.

Urszula.

Jak? co? mów prędzej.

Barbara.
Drżę ze złości.
Grzegotka.

Herszt ukrywa się w mieście.

Urszula.

Herszt? Agato, na gwałt dzwonić! herszt, rzecz straszna!

Grzegotka.

A hersztem jest: Jan Doręba.

Urszula.

Ten! ten, młody? żwawy?

Barbara.

Ten przystojny, co tu był przed parą laty?

Agata.

Ten z czarnemi oczyma?

Grzegotka.

Ten, ten, ten sam!

Barbara.

Ale, nie czarne, tylko niebieskie.

Agata.

Ależ moja sąsiadko, czarne.

Grzegotka.

Czarne, niebieskie czy żółte, tu nie o to idzie.

Urszula.

Gdzież się ukrywa?

Grzegotka.
Gdybym wiedział! w mieście.
Urszula.

W jakim celu?

Grzegotka.

W jakimże innym, jak wzniecenia buntu i przywrócenia dawnego nieładu.

Urszula.

Nie ujdzie kary.

Grzegotka.

Wprzódy go jednak trzeba schwytać.

Barbara.

Tak prawo każe — rozumiem.

Urszula.

Agato, Barbaro, śpieszcie!

Grzegotka.

Kilkunastu już mieszczan namówił. — Łączą się z nim, przysięgają na trupiej głowie.

Urszula.

Świty Antoni! a mój Tobiasz?

Grzegotka.

Podobno.

Barbara.

Mój Kasper?

Grzegotka.
Być może.
Agata.

Mój Błażej?

Grzegotka.

Niezawodnie!

Urszula.

Wszystkich uwięzić.

Barbara, Agata.

Wszystkich, wszystkich!

Grzegotka.

Na to dość czasu. — Dorębę trzeba ścigać. — Mieli w nocy, to wiem z pewnością, miasto na cztery rogi podpalić.

Urszula.

Przebóg! — nie traćmy czasu — Agato! uderz w twój bęben, niech cała zbrojna siła wystąpi.

Grzegotka.

Mam nadzieję że nam nie ujdzie.

Urszula.

Spieszcie! walczcie! bijcie! chwytajcie! dla dobra miasta nieście i życie w ofierze, jeśli tego potrzeba, ja was zachęcać będę.

Grzegotka.

Zobaczymy się, panie Dorębo!

Barbara (do siebie).

Przysięgnę, że niebieskie nie czarne!





AKT III.

SCENA I.
Kasper, (później) Tobiasz.
(Kasper stoi na środku i płacze, potém szlocha).
Tobiasz.

Czegoż płaczesz?

Kasper.

Ach! ach!

Tobiasz.

Niebezpieczeństwo już minęło.

Kasper.

Ach! ach! (ustając)

Tobiasz.

Ciszej że u diaska! szlochasz jak pogrzebowa płaczka!

Kasper.
Blaciśku, źeby ciebie licho polwalo lazem z twoim Dolębą.
Tobiasz.

Dziękuję Waszeci. — Cóż się stało?

Kasper.

Moja źonka ach! ach! (znowu w płacz)

Tobiasz.

Cóż twoja żoneczka?

Kasper.

Niegźećność mi zlobila.

Tobiasz.

Ech! kto tam w tych czasach na niegrzeczność uważa.

Kasper.

Ale bo wielką niegźećność.

Tobiasz.

Zapomnij i kwita.

Kasper.

Tak, zapomnij, kiedy kalkiem nie mogę luśyć.

Tobiasz.

Ho, ho! to nie żarty.

Kasper.

Pewnie nie źalty!

Tobiasz.

I o cóżto wam poszło?

Kasper.
Niby nie wieś.
Tobiasz.

Jakże mam wiedzieć?

Kasper.

Niegadaliźeśmy pźeciw naśym Imościom?

Tobiasz.

A prawda.

Kasper.

Nie wyslalźeś mnie sam do Blaźeja?

Tobiasz.

Wysłałem.

Kasper.

Nie ześliśmy się tu na ladę, jakby moźna dawny poźądek pźywlócić?

Tobiasz.

Prawda, prawda, ale jakżeto twoja żona mogla wiedzieć?

Kasper.

A to ćo? jakiźeś ty dziwny, blaciśku. Jak mogła wiedzieć? śmieśne pytanie! — Juźci mogla wiedzieć kiedym jej powiedzial.

Tobiasz.

Powiedziałeś? co słyszę! wszystko zgubiłeś, człowieku bez litości, cóżeś ty zrobił?! i naco? po co?

Kasper.

Bo mi kazala powiedzieć wśystko, co tylko wiem.

Tobiasz.
A możeś ty i o mnie wspomniał.
Kasper.

Juźci, kiedy wśystko, wśystko co wiem, kazala powiedzieć.

Tobiasz.

A do diaska! będzież nam teraz.

Kasper.

Mnie już bylo.

Tobiasz.

To jeszcze mało, to jeszcze nic.

Kasper.

Zmiluj się blaciśku, bloń mię, ja twój blat.

Tobiasz.

A mnie kto bronić będzie? biada nam, biada!





SCENA II.
Tobiasz, Kasper, Doręba.
(wybiegając ogrodowemi drzwiami).
Kasper.

Święty Antoni! otóź jest!

Doręba.

Cicho! jestem ścigany.

Tobiasz.
Precz odemnie!
Doręba.

Słuchajcie, tylko dwa słowa.

Kasper (zatykając uszy).

Nic nie slyśę.

Doręba (zatrzymując go).

O was idzie.

Kasper (krzycząc).

Nie dotykaj mi się!

Doręba.

Czekaj!

Kasper.

Puściaj, bo będę kźyćeć! (wyrywa się i wybiega z zatkanemi uszami).





SCENA III.
Doręba, Tobiasz.
Tobiasz.

Wynoś się ztąd Waszmość bez popasu, bardzo proszę, Nieproszony, niedziękowany nabawiłeś nas kłopotu, i dość złe położenie sto razy pogorszyłeś. Ruszajże sobie z Bogiem!

Doręba.

Dla was tylko tu jeszcze jestem. Ale nie trać nadziei i słuchaj. Jestem ścigany — Grzegotka śledzi mnie zawzięcie, czaty wszędzie porozstawiane, trudno abym uszedł. Wam zaś powiadam, nie traćcie serca i jeżeli przyjdzie do tego, że wam żony władzę waszę wrócić zechcą, nie przyjmujcie jej — rozumiesz Waszeć?

Tobiasz.

Tak, tak! gadaj sobie Waszmość, ja wiem co myślę.

Doręba.

A teraz ukryj mnie gdzie.

Tobiasz.

Jeszcze czego?

Doręba (na stronie).

Ach Dyzmo, Dyzmo, że nie przybywasz! (do Tobiasza). Nic nie pomoże, musisz mnie ukryć, bo już wyjść nie mogę.

Tobiasz.

A mnie diasek do togo? możesz czy nie możesz.

Doręba.

Kiedy tak, więc tu zostanę.

Tobiasz.

Szczęść Boże! (chce odejść).

Doręba (zatrzymując go).

O nie! razem zostaniemy.

Tobiasz.

Ale bo ja niechcę.

Doręba.
Ale bo ja chcę.
Tobiasz.

Otóż masz!

(Słychać krzyki za sceną).
Doręba.

Idą.

Tobiasz.

Aj gwałtu! puść mię — Jasiu! serdeńko! dobrodzieju!

Doręba (obejmując go).

Niech nas zastaną, niech chwycą w serdeczném uściśnieniu. (Jak nawiasem) Ukryj mię.

Tobiasz.

Czy oszalał!

Doręba.

Mamy ginąć, gińmy razem przyjacielu; jedna dzida niech nas przebije. — (Nawiasem) Ukryj mię.

Tobiasz.

Ukryję! ukryję!

Doręba.

Prędzéj — gdzie?

Tobiasz (szukając koło siebie).
Koło spiżarni... już wiesz... jest... są, te, jak się, zowią... ten... dziedziniec na drzwiczki... na dziedzińcu, chcę mówić... ztamtąd furtka do rzéki nad sadem... ten... do sadu... gdzieżem furtkę podział... a to co... święty Antoni! ratujże mię — jest przecie... na, masz klucz... ruszaj! —
Doręba (wybiegając).

Bądź zdrów.

Tobiasz (wybiegając).

Kara Boska!





SCENA IV.
Agata, Grzegotka, Mieszczki.
(Krzyk za sceną).
Grzegotka (za sceną).

Wszedł, wszedł do domu.

Agata (do Grzegotki we drzwiach).

Wy tamtędy, a ja tędy — jeszcze tu być musi.

Grzegotka.

Daléj żwawo! za mną siostry! (We drzwi, któremi Doręba wyszedł. — Agata za sceną w tęż samą stronę).





Urszula, Barbara.
Urszula.

I chwili odpoczynku! W głowie mi szumi. — Ciężar rządów mnie gniecie. Obszerność i głębokość roztropności mojéj ledwie wydołać może co raz nowym, że tak rzekę, dolegliwościom.

Barbara.

Początki najtrudniejsze.

Urszula.

Zdrada otacza ustawy nasze.

Barbara.

Właśni mężowie spiski knują.

Urszula.

Niewdzięczni!

Barbara.

Byle tylko Doręba nam nie uszedł.

Urszula.

Ujść nie może, moje rozkazy dane, rozrządzenie niezawodne — ujść nie może, ja powiadam.

Barbara.

Po osądzeniu i skaraniu Doręby, do domowych winowajców przystąpimy.

Urszula.

Tak, co dzień jednego sądzić będziemy.

Barbara.

Do każdego przestępstwa nowe prawo napiszemy.

Urszula.
Nasza czynność przyszłym wiekom wzorem będzie.
Barbara.

Sława Osieka już zaginąć nie może, żeby tylko nie ten strój, bo przyznać trzeba, że wcale nam w nim nie do twarzy.

Urszula.

To mniejsza. Ale słuchaj siostro, mnie inna ważniejsza myśl niepokoi i wstrzymuje, że się tak wysłowię, zapęd mojego rozumu: jak winowajców skarzemy przykładnie, zostaniemy bez mężów.

Barbara.

Prawda, nad tém jeszcze się nie zastanawiałam.

Urszula.

Jednakowoż są potrzebni.

Barbara.

Są potrzebni, niema gadania.

Urszula.

Mąż, jest to złe konieczne.

Barbara.

Ach, konieczne!

Urszula.

Jakże tu postąpić?

Barbara.

Niema co myśleć, skarać musimy, ale taką karę wymyśleć potrzeba, która nam nie uwłoczy a nawet z korzyścią będzie.

Urszula.

Dobrze mówisz, roztrząśniemy to w przyzwoitym czasie. O dowcipie mądrości! któryś nam dotąd w łatwiejszych dziełach przewodniczył nie odstępuj teraz głowy nasze i umocnij w chwiejącym kroku. (krzyk za sceną).





SCENA VI.
Urszula, Barbara, Grzegotka.
Grzegotka (z papierkiem na nosie).

Palnął mię, palnął, ale jest Doręba, jest w naszym ręku, Bogu dzięki! już go wiedzie dzielna Agata. — Trzeba widzieć było natarcie i obronę — siła zbrojna okryła się nieśmiertelną sławą.

Urszula.

Mów, chcemy słyszeć szczegóły odniesionego zwycięztwa.

Grzegotka.

Kiedy ja z dobranym pocztem przeszedłszy ten dom w tropy go ścigałem, odważna Agata ze swoim hufcem przecięła mu drogę sandomierską. — Ujrzeliśmy go nareszcie, i on widząc się odkrytym, stanął grożąc dzielnym odporem. — Ten z mężczyzn, który przystąpił, doznał niebawem zamaszystości jego ręki, ale przed płcią piękną, gdy się cofać musiał, gałąź na drodze plącze mu nogi, pada jak dąb, a cały hufiec Agaty przykrywa go sobą. Pod ogromną niewieścią kupą, ani znaku szlachcica. Wstrząsł się jednak, dziesięć czapek spadło, wstrząsł się i był wolny. W témto niespodziewaném uwolnieniu, przystąpiwszy za blisko, zaczepiłem o pięść jego moim nosem. Ale powstały hufiec znów go otacza, przypiera, chwyta, kuje w łańcuszki i z okrzykiem radośnym przed twój sąd wiedzie, przemądra rządczyni gromnico rozsądku! studnio rozumu!

Urszula.

Miło nam jest przyjmować dowody poświecenia się waszego. Nagrodę zasług odkładamy na czas późniejszy. Teraz udaj się Waszeć do parocha, niech odśpiewanem będzie: Te deus laudabus. (za sceną krzyk ludu).
Wiwat! wiwat!

Grzegotka (odchodząc do wchodzącego Doręby).

Bliżej panie szlachcic — proszę bliżéj — panna młoda już go czeka — będę mu za drużbę. (odchodzi śmiech).





SCENA VII.
Urszula, Barbara (siedzą przy stole), Agata, Doręba (w łańcuszkach), Straż (w głębi) Mieszczki, i t. d.
Agata.
Ciszej! — Oskarżyłam, uwięziłam, teraz sądzić będę (siada).
Urszula.

Nie, Agato, dokończ dzieła chwalebnie zaczętego, teraz jeszcze nie będziemy sądzić, tylko badać winowajcę. Waszeć tymczasem gdzieindziéj jesteś potrzebną. Przejdź miasto wzdłuż, wszerz, wkoło i wróć wszystko do należytego porządku.

Agata.

Czyż nie lepiéj, abym badaniu przytomną była? abym przed sądzeniem wiedziała o co rzecz idzie?

Urszula.

Nacoto wiedzieć? już ja powiem, winny czy niewinny.

Agata.

Ale zastanów się Waszeć...

Urszula.

Oświadczyłam moją wolę.

Agata.

Ale jednak...

Urszula.

Rozkazuję.

Agata.

Idę więc, idę (na stronie). Patrzcie! jak urosła: „rozkazuję!“

Doręba. (do Agaty na stronie).
Nie zapomnij, królowo serca mojego!
Agata (odchodząc, do Doręby, na stronie).

Bądź spokojny.

Urszula.

Straż odstąpi.





SCENA VIII.
Urszula, Barbara, Doręba.
Urszula (krzycząc).

Bliżéj!

Doręba (przystępując).

Pani! ciebie dość blizko nigdy być nie można.

Urszula.

Napisz to, siostro. (Do Doręby). Jak się zowiesz?

Doręba.

Jan Kanty Doręba, herbu Strzała, Towarzysz Pancernéj Chorągwi.

Urszula.

Co tu robisz?

Doręba.
Szukam szczęścia.
Urszula.

Nikomu tu nie wolno ani być szczęśliwym, ani się smucić bez naszego rozkazu.

Doręba.

Gdzie twoja przytomność, pani, tam wzbronić szczęścia jest niepodobieństwem.

Urszula.

Napisz to, siostro. (do Doręby). Jakież zatrudnienie Waszeci?

Doręba.

Bić, pić i kochać.

Urszula (do Barbary).

Kochać?

Barbara (do Urszuli).

Kochać?

Urszula.

Bić, mniejsza z tém — pić, pij Waszmość zdrów. Ale kochać — kogo kochać?

Barbara.

Tak, to jest wielkie pytanie: kogo kochać i jak kochać?

Doręba.
Pani! ufny w twojej głębokiej mądrości, która objęła szerokie pole umiejętności — przezorności, której blask całe miasto oświeca, jak słońce, kiedy żadnej chmury niema — dobroci, która....
Urszula.

Pisz, pisz siostro. Trochę wolniej, Mości Towarzyszu.

Doręba.

Dobroci, która słodsza nad miód, głaszcze i rozgrzewa dusze otaczające ciebie — ufny, mówię, w te wszystkie wielkie przymioty, otworzę ci serce moje; powiem przypadki i nieszczęścia życia całego, wyznam zamiary i nadzieje moje, ale jednej łaski śmiem się wprzód domagać. Racz mi jej nie odmówić.

Urszula.

Niech ją słyszę, nieszczęsny młodzieńcze.

Doręba.

Abym przed tobą tylko samą złożył wyznania moje.

Urszula.

Przedemną samą?

Barbara.

To być nie może.

Urszula.

Byćby mogło, ale nie widzę, że się tak wyrażę, nieodzownej potrzeby.

Doręba.
O tej się przekonasz, jeśli zadość uczynisz żądaniu mojemu. Wszak zawsze zostaje wola twojej niezmierzonej roztropności kazać mi powtórzyć w obliczu całego miasta, to, co pałam wyjawić ci w tej chwili.
Barbara.

Cóż to być może?

Urszula.

Trafiają się podobne wypadki, wyczytałam to w aktach; nie odmawia się winowajcy tajemnego posłuchania.

Barbara.

Czyń, siostro, jak ci się zdaje. (na stronie) Skrytość w guście Jejmości.

Urszula.

Przystępuję do żądania Waszmości — otrzymasz łaskę, której śmiesz się domagać.

Doręba.

Dzięki, dzięki ci pani.

Urszula.

Siostro pisarzu, zostaw nas samych.





SCENA IX.
Urszula, Doręba.
Doręba (klękając).

U nóg twoich, pani, miejsce moje.

Urszula.
Wstań Waszmość.
Doręba.

Nie, skarz mię pani za przewinę, której ty sama winną jesteś.

Urszula.

Ja winną?

Doręba.

Tak jest — nieczas już taić, co serce lat kilka starannie ukrywało. Tak jest, wdzięki twoje przyczyną nieroztropności mojej: one mnie pokoju pozbawiły, natchnęły namiętnością, a razem tęsknotą niezwyciężoną za miejscem ożywioném twojém anielskiém wejrzeniem.

Urszula.

Co słyszę? śmiesz to mówić! (podnosząc go czule) Wstań Waszmość.

Doręba (ucałowawszy podnoszącą go rękę)

Wiem na co się odważam. Ale niech ginę z pociechą, że moje nieszczęścia wiadome ich sprawczyni, że może łzy litości nie odmówi temu, który w grobie jeszcze do niej wzdychać będzie.

Urszula.

Nieszczęsny szlachcicu!

Doręba.

Jednego tylko litośnego błagam wejrzenia; powiedz, że mi przebaczasz, a potem oddaj pod sąd, niech mrę. Ty mnie nienawidzisz, na cóż mi życie?

Urszula.
Nienawidzieć bliźnich nie godzi się. Ale pocóż tu przybyłeś?
Doręba.

Widzieć cię pani.

Urszula.

Nie wiedziałeś, jakie w tém niebezpieczeństwo?

Doręba.

Miłość nie zna niebezpieczeństwa.

Urszula.

Nieznanaż ci była zaszła tu odmiana?

Doręba.

Niech się zmienia świat cały, moje serce nigdy.

Urszula.

Nie widziałżeś przepaści, w którą śpieszyłeś?

Doręba.

Namiętność ślepa, ona mnie wiodła.

Urszula.

Gdzież rozsądek?

Doręba.

Tam, gdzie miłości niema.

Urszula.

Jakąż masz nadzieję?

Doręba.

Ty powiedz pani.

Urszula.
Jaki zamiar?
Doręba.

Żyć przy tobie.

Urszula.

Czemuż nie szedłeś prostą drogą? mogłeś przyjąć miejsce i zostać z nami gdy ci... gdy ci... Osiek tak miły.

Doręba.

Wojskowym będąc, nie mogłem tu osiąść a mniéj jeszcze poddać się prawom nowo ustanowionym, które jednak umiem cenić i szanować podług rzeczywistej wartości.

Urszula.

Czemuż buntowałeś mężów naszych?

Doręba.

Aby zostać uwięzionym. Jak zostanę, myślałem, w miejscu, gdzie ty błyszczysz, widzieć cię czasem choć z daleka będę, a nie złamię przez to powinności moich.

Urszula.

Dla mnie wyrzekłeś się wolności?

Doręba.

Reszty wolności, powiedz; jéj większą część dawnoś już wzięła.

Urszula.

Wzięłam?

Doręba.
Ach, wspomnij pani, przed kilku laty ów wieczór, w tydzień jak zostałaś żoną starego Tobiasza.
Urszula.

Ach, nie kończ!

Doręba.

Wtedyto roztopiłaś serce moje. Chciałem cię zapomnieć, ale daremnie — zawsześ stała przed myślą natężoną. Widziałem cię na niebie, gdy spojrzałem w górę; w powietrzu, gdy przed siebie; gdy na dół, w piasku. — Widziałem cię w misce, gdy jadłem; gdy piłem, na dnie szklanki — wszędzie, wszędzie cię widziałem.

Urszula.

Skończ Waszmość, skończ, dla Boga.

Doręba.

Chciałem umrzeć.

Urszula.

Ach!

Doręba.

Tak, chciałem umrzeć. Rzucałem się na oślep w szeregi nieprzyjaciół, ale i tam w każdym Tatarze twój obraz widziałem.

Urszula.

Dobry Janie!

Doręba.

Jeślim kiedy miał sen miły, to wtedy tylko, gdyś ty mi się śniła.

Urszula.
Ach, i mnie raz to spotkało.
Doręba.

Co słyszę? O rozkoszy! kochałaś mnie we śnie?

Urszula.

Rozczuliłam się, wyznać trzeba.

Doręba.

Chceszże tylko na jawie być okrutną?

Urszula.

Muszę.

Doręba.

Możesz mnie uszczęśliwić, królowo osoby mojéj.

Urszula.

Chciałabym, drogi Janie.

Doręba.

Od twojej woli zależy.

Urszula.

Jakim sposobem?

Doręba.

Wstrzymaj sąd do jutra.

Urszula.

Czemuż go na zawsze oddalić nie mogę! Ach! czemuż tak nagle, bez mojej wiedzy tu przybyłeś? — Czemuż się wdałeś z mężami, i do tego jeszcze z moim? o nieszczęśliwy!

Doręba.

Zbłądziłem, ale zbłądziłem z miłości. Przybywam, wkradam się do twego domu, spotykam niespodzianie Tobiasza, nie wiem co powiedzieć, przyrzekam ich uwolnić; wtém zawczesne pojmanie mojego szeregowca inny obrót rzeczom daje.

Urszula.

Ale jak sąd do jutra odroczyć? pod jakim pozorem?

Doręba.

Rządzisz w Osieku i pozoru ci trzeba?

Urszula.

Agata, Barbara, Grzegotka i całe miasto, wszyscy chciwi sądu i kary twojej.

Doręba.

Do jutra, do jutra tylko.

Urszula.

A jutro co?

Doręba.

Co?... co?... O, jutro, jutro, daleko — będziemy mieli czas naradzić się dokładnie.

Urszula.

Ale sposób, sposób?

Doręba.

Zleć badanie Barbarze, ja jej tak odpowiadać będę, że z protokołu nic dojść nie potraficie.

Urszula.
Prawda, ona bezemnie nic nie poradzi.
Doręba.

Będziecie więc musiały badanie powtórzyć; wieczór nadejdzie i nasza wygrana.

Urszula.

Truchleję o ciebie.

Doręba.

Z twoją łaską niczego się nie lękam.

Urszula.

Janie, ach Janie!

Doręba.

Urszulo, ach Urszulo! (jak nawiasem) Każ mi zdjąć okowy.

Urszula.

Hola! straż! Barbaro! — Zdjąć kajdany. — Muszę przeglądnąć powierzone mi papiery i aktów się zaradzić. Ty siostro potrafisz wybadać winowajcę. Spodziewam się, że twoja przenikliwość złączona, że się tak wysłowię, ze sprawiedliwością, ułatwi roztrzygnienie sądowi. Taka wola moja!

(odchodzi ze strażą).




SCENA X.
Barbara, Doręba.
Barbara (siadając, do siebie).

Jak widzę, rozmowa sam na sam pomyślny skutek wzięła. Wielkie zapewne, wielkie, ogromne tajemnice odkryte zostały; ja tego wiedzieć nie mogę, nie moja w tém głowa. Ale do rzeczy, Panie sam na sam! (pisząc) Pytam się...

Doręba (który od początku sceny w głębokiém zostaje zamyśleniu, jakby do siebie).

Co za rączka! cudna!

Barbara.

Pytam się...

Doręba (zawsze z założonemi rękoma, jak do siebie).

Co za białość! co za skład! nie, nic podobnego w życiu nie widziałem.

Barbara.

Pytam się...

Doręba.

Tysiąc całusów zdawałyby się tylko jednym. Usta same ciągną się do niej.

Barbara.

Proszę odpowiadać, pytam się...

Doręba.
Za jedno ściśnięcie tej rączki, niewola sama byłaby rozkoszą; ten tok, pulchność, giętkość!
Barbara.

Siadaj Waszmość i opowiadaj.

Doręba. (jak przebudzony).

Ach tak, ja mam odpowiadać. (siada i wznosi oczy) Ach! — O błagam cię pani, odwróć oczy twoje, tego wejrzenia nie zniosę.

Barbara.

Ależ młodzieńcze...

Doręba.

Czy myślisz, że serce moje kamienne? albo chceszże się pastwić nademną?! Ach odwróć, dla Boga, te siwe dwie gwiazdy palą wnętrzności moje.

Barbara.

Pomiarkuj się...

Doręba.

I cóż ci z tego przyjdzie, że powiększysz nieszczęście moje? cóż ci przyjdzie, że osłabione serce wdziękami twojemi do reszty ujarzmisz i oddasz strapieniom bezowocnej miłości? ach lituj się! lituj! odwróć oczy mordercze.

Barbara.

Ja lituje się, ale trudnoż; mam oczy zamknąć?

Doręba.

Ach zamknij je, zamknij, proszę cię zamknij; wtedy śmiało wpatrywać się będę w doskonałość nie do naśladowania rysów twoich: opatrzę nosek, oglądnę buzię, przejrzę bródkę i dalej... (spojrzawszy na nią i zasłoniwszy sobie oczy) Ach okrutna, ty się na mnie patrzysz!

Barbara.

Nie jestem okrutną, Bóg widzi, nawet chcę ci pomagać ile w mej mocy.

Doręba.

Chcesz mię ratować? dla ciebiem tu przybył.

Barbara.

Szczerze pragnę, ale jakim sposobem?

Doręba.

Mogłabyś sąd odwlekć. — Dla ciebiem tu przybył.

Barbara.

To być żadnym sposobem nie może, ale w czém inném.

Doręba (płaczliwym głosem).

Ach ty nie pomożesz, bo Urszula nie chce. I to, co o tobie powiedziała, ach!

Barbara.

Cóż powiedziała?

Doręba.

Że twój rozum płaski — Ach, ty nie pomożesz!

Barbara.

Mój rozum płaski, Urszula powiedziała?

Doręba (płaczliwym głosem).
Powiedziała: że Barbara czterdziestki sięga a w głowie jak u dziecięcia — Ach, ty nie pomożesz!
Barbara.

Czterdziestki sięga — i nie pomogę?

Doręba.

Że jeżeli ma pudłowatą głupią twarz, to jeszcze głupszą duszę — Nie, nie, ty nie pomożesz.

Barbara.

Pudłowatą duszę? głupią twarz? Urszula powiedziała? i nie pomogę? otóż pomogę, pomogę!

Doręba.

O zgrozo! Kałmucką facyatą cię nazwała.

Barbara (zrywa się).

Kałmucką... pomogę ci, pomogę, sąd odroczę... niech się wścieka ze złości... zaraz pójdę...

Doręba (zatrzymując).

Wstrzymaj się.

Barbara.

Wszystko jej wymówię...

Doręba.

Słuchaj mię...

Barbara.

Powiem że tego dmuchania już nadto...

Doręba.

Tylko słowo...

Barbara.
Że dłużej znosić nie będę, że nie tylko burmistrzem ale i parobkiem nigdy być nie może.
Doręba.

Ale...

Barbara.

Powiem jej zaraz...

Doręba.

Ale...

Barbara.

Powiem jej zaraz...

Doręba.

Ale...

Barbara.

Idę w ten moment...

Doręba (wstrząsając jej rękę mocno).

Chcesz więc mnie zgubić?

Barbara (przychodząc do siebie).

Hm?

Doręba.

Chcesz więc mnie zgubić?

Barbara.

Chce cię ratować jej na złość.

Doręba.

Jak tylko jawnie ujmiesz się za mną, to już niema ratunku — ale skrycie postępując, zemścisz się snadnie i mnie usłużysz.

Barbara.
Mów co mam robić, bylem się zemściła, byle tylko prędko, mów, co czynić?
Doręba.

Na teraz — sąd do jutra odłożyć.

Barbara.

Dobrze, dobrze, muszę odłożyć.

Doręba.

Tylko uspokój się — nieroztropnem uniesieniem wszystko popsujesz.

Barbara.

Jestem spokojną.

Doręba.

Nadchodzą. (na stronie) Truchleję, przebrałem miarki.

Barbara (na stronie).

Czterdziestki sięga — pudłowata twarz, kałmucka facyata.

Urszula (wchodząc z Agatą i strażą).

Na ustęp Mości Towarzyszu — do alkierza.

Doręba (odchodząc i kłaniając się każdej).

(do Urszuli) Pamiętaj! (do Barbary) Ostrożnie! (do Agaty) Nie zapominaj!





SCENA XI.
Urszula, Barbara, Agata.
Urszula.

Jakież było jego tłómaczenie?

Barbara.

Tłómaczenie?... co?.. co mówił?

Agata.

Protokół to okaże.

Urszula.

W samej rzeczy. (biorąc)

Barbara.

Nacóż kiedy... zaraz. —

Urszula.

Zaraz, zobaczmy — (czyta) „Jan Doręba...“ etc. etc. to już było — ztąd więc: (czyta) „pytam się... pytam się... rączka... usta... pytam się... siadaj... wcale grzeczny“ (milczenie) I nic więcej — cóżto jest? co znaczą te wyrazy bez związku?

Agata.

Dziwny protokół!

Barbara.
Cóż miał odpowiadać? Nawet nic mówić nie chciał, wszystko wprzód odkrywszy Jejmości Burmistrzowi która łaskawie zechce nam udzielić te ważne odkrycia.
Urszula.

Udzielę w przyzwoitym czasie.

Agata.

Nacóż ta tajemnica?

Urszula.

Taka wola moja.

Barbara.

Która nie jest bez granic.

Urszula.

Z większém uszanowaniem.

Barbara.

Jak kto zasługuje.

Urszula.

Podległości żądam z urzędu mego.

Barbara.

Urząd nie wieczny.

Agata.

Dla Boga, uspokójcie się prześwietni sędziowie.

Urszula.

Jak sądzić podług takiego badania?

Agata.

Możemy sąd do jutra odłożyć.

Urszula (na stronie).
Wygrałam.
Barbara (na stronie).

Tego mi trzeba. (głośno) Zapewne możemy odłożyć.

Urszula.

Hm! do jutra? mniejsza z tém — odłóżmy.

Agata.

Biorę go więc z sobą.

Urszula.

Dokąd?

Agata.

Do więzienia w domu moim.

Urszula.

Nie, Agato; lubo jest winowajcą, trzeba mieć dla niego niejakie względy, aby nie powiedziano, że tylko prześladować i karać umiemy; zatém, niech aż do rozstrzygnienia sprawy w moim domu zostanie, ja ręczę za niego.

Agata.

A jaż klucze od więzienia daremnie dźwigać będę?

Urszula.

Jego szeregowiec jest ci powierzony.

Agata.

Ja chcę Towarzysza, nie szeregowca.

Urszula.
To być nie może dla sławy całego miasta..
Agata.

Co mi sława miasta! ja go biorę i zamykam.

Barbara.

Aby ustała sprzeczka was niegodna, a jedna drugiej nie ustąpiła, ja przyjmuję ten ciężar na siebie. Niech zostanie pod moim dozorem.

Agata.

Pod niczyim, tylko pod moim.

Urszula.

Pod moim, nie pod niczyim.

Barbara.

Ja go strzedz będę.

Agata.

I ja potrafię.

Urszula.

Ja chcę, ja każę, tak być musi.

Agata.

Rozkazuj swemu mężowi, a nie mnie.

Urszula.

Milczeć!

Agata.

Tego niema w naszych prawach.

Urszula.
Straże! obie słuchać musicie.
Barbara.

Straże — proszę — na kogo?

Urszula.

Na was.

Agata.

Daj go katu! — to mi rządca! to mi rząd! nigdy dawniéj nic podobnego nie słyszano! — Wolę sześciu mężczyzn, niż jednę kobietę.

Urszula.

Koniec końców Doręba tu zostanie.

Barbara.

Nie zostanie.

Agata.

Nie zostanie ja go biorę.

Barbara.

Ja go biorę.

Urszula.

Musi, musi zostać.





SCENA XII.
Urszula, Barbara, Agata, Grzegotka.
Grzegotka (wbiegając).

Wiecie, wiecie co się dzieje? ja wiem wszystko, wszystko powiem. Dla Boga, ledwie mi tchu staje. Niemało mnie pracy kosztowało, niemało znoju, ale dowiedziałem się, wyśledziłem, wiem wszystko, włosy mi stają na głowie. Ale trzeba abyście wprzód wiedziały, co ja już wiem dawno, po co tu Doręba przybył.

Urszula (pociągając go ku sobie, na stronie).

Cicho!

Agata (podobnież).

Milcz!

Barbara (podobnież).

Ani słowa!

Grzegotka (zadziwiony).

Co? Co?

Urszula (jak wprzódy).

Będziesz miał Kasię — cicho!

Grzegotka.

Ale...

Agata (podobnież).

Dziesięć tynfów, milcz!

Grzegotka.

Ale...

Barbara (podobnież).

Ani słowa, bo ci oczy wydrapię.

Grzegotka.
Ale tylko słuchajcie.
Urszula (jak wprzódy).

Kasia.

Agata (podobnież).

Tynfy.

Barbara (podobnież).

Oczy.

Grzegotka.

A to co? muszę powiedzieć.

Wszystkie.

Milcz!

Grzegotka (krzycząc).

Dla miłostek!

Wszystkie.

Milcz!

Grzegotka.

Z Kasią.

Wszystkie.

Z Kasią?

Grzegotka.

A! — Ale to nic, ja to wiedziałem, ale skutki, skutki! — Zaburzenie, a w zaburzeniu wykradzenie.

Urszula.

Co Waszeć pleciesz?

Grzegotka.

Pletę, pletę, — już ją wykradł.

Barbara.
Wszak on tu jest.
Grzegotka.

Ale Kasi niema i Błażeja niema.

Agata.

Błażeja?

Grzegotka.

Z Błażejem uciekła. — Ale wiem, wiem gdzie są.

Agata.

Błażej z nią? — gdzież są?

Grzegotka.

W jego domu; téj nocy pewnie mieli się złączyć z Dorębą i daléj w drogę.

Urszula.

O hultaj!

Barbara.

Poczekaj łotrze!

Agata.

To lis!

Urszula.

Zemsta! zemsta! sądźmy go.

Barbara.

Co tam sądźmy — karzmy go.

Agata.

Bez zwłoki!

Grzegotka.
Dla lepszego przekonania, biegnę do domu Błażeja i Kasię za chwilę przyprowadzę. (Wołając) Mości Towarzyszu! Mości Towarzyszu pancerny! panie szlachcic! proszę bliżéj.
Doręba (wchodząc, na stronie).

Dyzmo! zgubiłeś mię.

Grzegotka.

Panna Katarzyna zaraz będzie. — Może potańcujesz drabanta? (odchodzi).





SCENA XIII.
Urszula, Barbara, Agata, Doręba.
(kobiety razem).
Urszula.

Takiśto paniczu? dla mnieś się poświęcał?

Agata.

Takiśto paniczu? dla mnie tu przybyłeś?

Barbara.

Takiśto łotrze? ja cię miałam ratować?

Doręba (w środku).

Ależ moje panie...

(kobiéty razem).
Urszula.

Moje wdzięki pozbawiły cię pokoju? tękniłeś za

miejscem ożywionem wejrzeniem mojém?
Agata.

Dla mnie wyrzekłeś się sławy, majątku? pragnąłeś tylko jednego mego uśmiechu?

Barbara.

A rączka biała, cudna i pulchna? nie mogłeś wytrzymać mojego wejrzenia palącego.

Doręba.

Ależ moje panie.

Urszula.

A Kasię kochasz.

Barbara.

Kasięś wykradł.

Agata.

Z Kasią chciałeś uciekać.

Doręba.

Jedno tylko słowo.

Barbara.

Poczekaj!

Urszula.

Poznasz mnie.

Agata.

Sądźmy go.

Barbara i Urszula.

Sądźmy!

(słychać krzyk za sceną i kilka męzkich głosów)
Na koń! na koń!
Urszula.

Cóż to jest?

Doręba (na stronie).

Oddycham.

Agata. (ode drzwi.)

Wojsko! proporce!

(głos za sceną).

Na koń! na koń! kto w Boga wierzy na koń!

Urszula.

Cóż to znaczy?

Agata.

Gdzież nasi mężowie? strach mnie bierze.





SCENA XIV.
Urszula, Barbara, Agata, Doręba, Bekiesz, Błażej, Tobiasz, Kasper, Dwóch szeregowców, Pospólstwo.
Bekiesz.

W imię króla i Rzeczypospolitéj, kto czapkę nosi niech na koń wsiada.

Urszula.

Poco? naco?

Bekiesz.

Liczny zagon Tatarów aż pod Jarosław sięga, nasze wojsko porażone — ogniem i mieczem wszystko niszczą i wkrótce tu będą, jeżeli im prędkiego nie da się odporu.

Kobiéty.

Tatary u nas? biadaż nam! cóż my poczniemy! cóż my będziemy robić! biada! biada! ratujcie! ratujcie.

Bekiesz.

Ciszej! tu płacz nic nie pomoże. Na koń prędko, kto czapkę nosi.

Kobiéty (zdejmując czapki).

Ratujcie! ratujcie!

Urszula.

Mężulku mój.

Barbara.

Kasperku.

Agata.

Błażeju, bierz broń.

Błażej.

Nie, kto przy rządzie, ten przy kordzie.

Urszula (do Tobiasza).

Nie chceszże mnie bronić?

Tobiasz.

Kto umie rządzić, niech umie i bronić.

Kasper.
Z dwojga źlego, wolę pźąść niź wojować; lźejsia kądziel niźeli dzida. Basiu, siadaj na koń, siadaj!
Urszula.

Zlitujcie się — rządcie a brońcie; oddajcie szablę panu Dorębie.

Błażej.

Uciekajmy.

Tobiasz.

Na koń i w nogi.

Urszula.

Mężu drogi — burmistrzu!

(słychać krzyk za sceną)
Jedna z Kobiét.

Tatary!

Kobiety (uciekając).

Tatary! gwałtu! gwałtu!

Bekiesz.

Nie, nie, nie! czekajcie! — Nie słyszą.





SCENA XV.
Bekiesz, Doręba, Tobiasz, Błażej, Kasper, Szeregowcy, Makary.
Makary.
(cofając się przed nacierającą strażą, łopata w jednym, miotła w drugim ręku).

Precz! precz mówię! precz odemnie! gwałtu, co się dzieje! A, jesteście przecie Waszmoście. A to Sodoma! Pókiż tego będzie? zamknęły mię do piwnicy — do próżnéj piwnicy, Mości Towarzyszu — drwinki i przekąski i śmiechy... A do stu paraliżów! jak się nie ruszę! straż w nogi, ja za nią — ja w nogi, straż za mną, to tak, to siak, aż się tu dostałem.

Doręba.

Spocznij sobie teraz.

Makary.

A jakie mam pragnienie! tfy!

Doręba.

Wy zaś idźcie zaspokoić wasze żony, że jeszcze Tatarów niema, jednak wkrótce być mogą i zmieńcie przytém z niemi piękne wasze ubiory.

Tobiasz.

Bóg ci to nagrodzi.





SCENA XVI.
Bekiesz, Doręba, Makary.
Doręba.

Bóg zapłać kolego, w sam czas przybyłeś: krucho już było koło nas.

Bekiesz.

W całkiem nowéj wojnie.

Doręba.
Ale nie najłatwiejszéj, muszę wyznać.
Makary.

Już chwiała się czupryna, Mości Towarzyszu.





SCENA XVII.
Ciż sami, Grzegotka prowadząc Kasię w swoim stroju.
Grzegotka.

Otóż jest — nie mówiłem — otóż jest — cóż to jest? cóż to jest?

Doręba.

Będzie drabant.

Kasia.

Ach Janie, co się tu dzieje?

Doręba.

Wszystko dobrze.

Kasia.

W jakim ja strachu byłam.

Doręba.

I ja nie w mniejszym.

Grzegotka.

Cóż to ja słyszę? co widzę? co to znaczy?

Doręba.

To znaczy, że Kasia będzie moją, a pan Filip Grzegotka na uzupełnienie weselnych zabaw dnia tego, tak ubrany, jak jest, czerwony jzyk na piersiach, na plecach skórka zajęcza, w jedném ręku kądziel a w drugiém miotła, przejedzie się na ośle trzy razy wkoło miasta.

Bekiesz.

A potém do gąsiora na dni parę, taka moja rada.

Makary.

A będziesz jadł cudzą szynkę?





SCENA XVIII.
Ciż sami, Kasper, Barbara, potém Agata i Błażej, potém Tobiasz i Urszula w swoich ubiorach.
Kasper.

Lóbcie co chcecie, w spodnicy nie w spodnicy, ja na Tatalów nie pójdę.

Barbara (wciąga za rękę Kaspra).

Pójdziesz, serce moje, pójdziesz!

Agata (do Błażeja).

Już się nie gniewaj, przebacz mi tym razem. Będę spokojną, dobrą jak baranek, ale siadaj na koń, siadaj na taranta.

Błażej.

Zobaczymy, zobaczymy!

Tobiasz.

Jestem więc znowu burmistrzem?

Urszula.
Jesteś, jesteś, mężulku kochany, ale Tatary, Tatary!
Grzegotka.

Co, Tatary? (chce uciekać, szeregowiec go zatrzymuje)

Doręba.

Uspokójcie się. My bierzemy na siebie obronę Osieka.

Urszula.

Dobry panie Dorębo!

Doręba.

Teraz słowo waszeci.

Tobiasz (łącząc go z Kasią).

Dotrzymuję — szczęść Boże!

Kasia.

Jestem twoją na zawsze.

Doręba.

Bądźcie zgodni, uprzejmi, stali w małżeństwie — wyrzeknijcie się wzajemnie władzy, znajdziecie przyjaźń; wyrzeknijcie się rządów, a znajdziecie szczęście.

Makary.

Teraz dajcie miodu. Wiwat państwo młodzi! —








  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w tekście oznaczenia — Scena V.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.