Dziewice nocy albo anioły rodziny/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIEWICE NOCY
ALBO
ANIOŁY RODZINY
PRZEZ
P. de FÉVAL
ARTURA SYNA SZATANA
I TAJEMNICE LONDYNU.
Z FRANCUZKIEGO.



WARSZAWA,
NAKŁADEM J. BRESLAUER KSIĘGARZA
przy ulicy Nowiniarskiej.

1853.




Wolno drukować pod warunkiem złożenia

w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu licz­ -
bę exemplarzy prawem przepisany.

w Warszawie d. 11 Lutego 1852 r.
E. Hignet.






Część pierwsza.
POWÓDŹ (déris).
I.
Oberża pod uwieńczonym baranem.

W r. 1817, najznakomitsza oberża miasta Redon, była przy porcie i miała za szyld czarnego barana uwieńczonego koroną.
Baran znany był w Rennes, w Vannes a nawet w Nantes; było to dogodne miejsce wytchnienia dla jezdnych i pieszych podróżnych; właścicielem jego był ojciec Géraud. (Żero) były kucharz.
Redon, jest miasteczko mające 3,000 dusz, położone przy granicy departamentów Niższéj Loary i Jlle-et-Vilaine, nad brzegiem rzeki od któréj nadano nazwę ostatniemu departamentowi. Pomimo rzymskiego nazwiska, to miasto nie odznacza się starożytnemi pomnikami, i dom ojca Géraud o sześciu oknach, mógł się współ-ubiegać z najznakomitszemi budynkami a mianowicie z pod prefekturą i koszarami żandarmeryi.
Przed oberżą czyli za wązkim chodnikiem, rzeka Vilaine (Wilen) płynęła, tocząc mętną i błotnistą wodę; przy wezbraniu, małe statki przewoźnicze dostępować mogły do okien oberży.
W sobotę wieczorem, albo w dniach targowych, trudno było znaleść miejsca w zakładzie ojca Géraud, uczęszczali tam bowiem marynarze, handlarze i szlachta. Zdarzało się często, że gdy wszystkie izby były przepełnione, obszerną i ciepłą kuchnię zajmowała gromada majtków i handlarzy bydła.
Ztąd też ojciec Géraud miał się bardzo dobrze, i lubo już był podeszły, córki kramarzy miasta Redon marzyły często o prawdopodobieństwie pozyskania jego oszczędności. Lecz ojciec Géraud zdawał się być nieprzyjacielem związków małżeńskich, a ponieważ nie miał krewnych, wszyscy byli ciekawi kto po nim odziedziczy.
Było to w połowie jesieni, nie była sobota ani dzień targowy, pod uwieńczonym baranem było prawie pusto. Popiół był zimny w kuchni, rożny spoczywały w kącie i rondle na ścianach wisiały.
Ojciec Géraud palił fajkę przechodząc się po przedpiersieniu portu. Jeden tylko pokój był zajęty w jego oberży i to przez gości przypadkowych, dla których ojciec Géraud lubo uprzejmy dla wszystkich, lecz umiejący stopniować swoją grzeczność, nie uważał się obowiązany złożyć swego uszanowania jak to zwykł czynić dla swych zwyczajnych i dawnych gości.
Podróżni ci przybyli niewiadomo zkąd, byli to dwaj mężczyźni i młoda kobieta. Ubiór ich i powierzchowność znamionująca znużenie wydawały daleki pochód pieszy; lecz właściciel uwieńczonego barana nie był podejrzliwy i uwierzył ich zapewnieniu, że przyjechali dyliżansem przybywającym z Rennes.
Podług tego, ich tłomoki zostać musiały w biurze pocztowym.
Młoda kobieta ubrana była bardziej jak skromnie. Pomimo przejmującego zimna listopadowego, miała suknię płócienkową odznaczający jej kształtny kibić. Mały szalik z lekkiej tkaniny i kapelusz słomkowy z zasłony, uzupełniały jej przybranie.
Te szczegóły cechowały niedostatek i nieszczęście, przyznać należy że młoda kobieta przyozdabiała odzież swoją. Lubo nie można było dostrzedz jej twarzy, łatwo było odgadnąć wdzięki i urodę za gęstęmi fałdami jej zasłony. Pomimo tej powabnej powierzchowności, oberżysta z okolic Paryża powziąłby niekorzystne mniemanie z sukni płócienkowej i słomianego kapelusza, lecz nasz gospodarz oswojony był z rostropną oszczędnością szlachcianek sąsiednich. Wiedział bowiem że w podróży po drogach Bretanii, często się spotyka hrabiny i margrabiny bardzo dziwacznie przybrane.
Jeden z mężczyzn był w bluzie, drugi miał pantaliony i surdut elegancki na którym spostrzedz się dawały liczne ślady zaschniętego błota.
W ogólności ci podróżni nie byli znakomitościami, lecz pod uwieńczonym baranem stawali często gorzéj odziani którzy mieli kieszenie naładowane talarami.
W Bretanii niekorzystnie jest sadzić ludzi z powierzchowności.
Była godzina druga po południu. Podróżni zajmowali pokój z dwoma łóżkami, a którego okna na port wychodziły. Gdy pucołowata służąca w czepcu piramidalnym, nakrywała stół grubym obrusem, mężczyzna w bluzie i towarzysz jego, ogrzewali przemokłe nogi przy zarzewiu kominka.
Nie było widać młodej pani której szal i kapelusz zawieszone były na zawiasie okna, lecz w chwilach ciszy, słyszeć się dawał jej oddech jednostajny za pawilonem jednego z łóżek.
— Czy mam nakryć na trzy osoby? — zapytała służąca.
Mężczyzna w bluzie otwierał już usta w potwierdzający sposób, lecz towarzysz przerwał mu:
— Na dwie tylko — rzekł żartobliwie i zarazem surowo.
Poczém dodał cedząc przez zęby:
— Kto śpi to się nasycił...
Dwaj podróżni pomimo różnicy ubioru wydawali się być z sobą na stopie zupełnej równości. Przyjrzawszy się im nawet uważniej, można było dostrzedz w tym który był w ubiorze pańskim, jakąś uległość którą powściągał.
Obaj byli młodzi i dość przystojni. Obywatel imieniem Błażej, był dobrze zbudowany, szeroki w plecach, uśmiechając się, ukazywał dwa rzędy zębów niezwykłej białości. Twarz miał czerwony i włosy blond kędzierzawe. Oblicze jego przedstawiało rubaszny wesołość która w tej chwili ukrywała się pod widocznym niezadowoleniem.
Dobrzy przyjaciele Błażeja nie znali jak się zdaje jego rodzinnego nazwiska, albowiem dla odróżnienia go od innych Błażejów, przezwano go śpiochem (l’Éndormeur).
Drugi mógł mieć lat 25 najwięcej, pomimo lego jednakże miał już pięć lub sześć zajmujących romansów. Znający go zbliska wiedzieli o jego kilku nazwiskach; obecnie nazywał się Robertem Amerykaninem. Był niższym od swego towarzysza, i członki jego nie odznaczały się powierzchownością znamionującą siłę, lecz postać jego była kształtną i zwinność poruszeń nie wyłączała mocy.
Rysy twarzy miał odznaczające, orlich zarysów; czoło jego surowe i pokryte kępką czarnych włosów objawiało wytrwałą wolę, w śmiałém zatoczeniu jego wargi wystającej czerwoności krwistéj, cechowała się niejako potęga, jako też na tle brunatnego lica.
Widząc go z zamkniętemi powiekami, można było w nim uważać człowieka silnego, zuchwałego, nie strudzonego, upatrującego walki i wznoszącego się do przezwyciężenia wszelkiego niebezpieczeństwa. Wtedy można było podziwiać kształt owalny jego twarzy i gorącą bladość lica pod którym drgały stalowe muszkuły. Lecz jeżeli oczy otworzył, fizjonomia jego zmieniała się w czarodziejski sposób. W spojrzeniu jego błędném, widać było wzruszenie niespokojne i nerwowe. Było to coś dziwacznego i dolegliwego; długie czarne rzęsy w bezprzestannym ruchu, zwracały na wszystkie strony spojrzenia przejmujące, igrając jak ostrze szpady odpierające pchnięcia. To miało miejsce tylko wtedy, gdy p. Robert nie potrzebował się wystrzegać badawczego dostrzegacza; gdyż p. Robert trzymał się pewnika starożytnej filozofii, znał bowiem siebie samego i swoje wady. Doświadczył już wiele w swojem życiu i mógł się maskować równie jak najzdolniejszy aktor. Ci panowie siedzieli naprzeciw siebie po obu końcach komina, przypatrując się płomieniowi z gałęzi, pogrążeni w zadumaniu które nie zdawało się być wesołéj barwy.
— Przeklęta podróż — rzekł nagle Błażéj potrącając silnie nogą o głownię — twoja to myśl Robercie zapuszczać się w ten kraj wilków.
Robert ująwszy cęgi, poprawił drewka w kominku.
— Myśl moja mogła być równie złą jak dobrą — odpowiedział — jednakże nie ma potrzeby dla tego, palić jedynéj pary butów naszych.
Rzeczywiście, zachodziła różnica w obuwiu naszych podróżnych równie jak w całym składzie ich ubioru. Robert miał stare trzewiki dziurawe, gdy Błażej był w butach dość dobrych.
Ostatni tupnął silnie.
— Nie wiesz co się ze mną dzieje!.... pomruknął marszcząc brwi gęste — gdy ciebie słyszę podobnie mówiącego Panie Robercie!... otóż parę miesięcy jak biegamy szukając miejsca w którym spadają jarząbki pieczone z nieba... w Paryżu przynajmniej z Bibandierem, można było się wyżywić...
— Było to złe towarzystwo! — przerwał Robert ze spuszczonemi oczami pogrążony w smętnej obojętności — Bibandier jest teraz na galerach.
— Na galerach jeść dostają — pomruknął Błażej.
Amerykanin wzniósł na niego wzrok ruchomy i przenikający; spojrzenia ich się spotkały. Błażéj odwrócił głowę wzruszając ramionami.
— Tak, tak... przemówił — wydajesz się mądrym i dla tego udałem się z tobą, lecz dla tego nie jesteś bieglejszym od innych mój paniczu.... nasze zapasy się kończą.... cóżeś zrobił dobrego przez pół roku?
— Starałem się — rzekł Robert.
— Peuh!... — odezwał się blondyn — ty będziesz się starał przez całe życie... nie lubię ludzi myślących... z takiemi tylko można się narazić na skręcenie karku.
Robert spojrzał na ogień gdzie płomień czerwony przebiegał pośród dymu.
— Mam jednakże pewnę myśl.... pomruknął.
Śpioch udał że tego nie słyszy.
— Mogę ci jednakże powiedzieć coś zrobił — dodał — zabraniałeś mi pracować ile razy powziąłem zamiar...
— Biedota!... rzekł z pogardy Amerykanin.
— Kazałeś mi cięgle iść dalej — mówił Błażej — ukazując mi u kresu podróży jakąś. chimerę, w którą wierzyłem jak głupiec.
— Cierpliwości.
— Cierpliwości... lecz jesteśmy o 100 mil od Paryża, o jednej sukni na dwóch i z kilkoma frankami.
— Mamy 7 franków 60 cent: — przerwał Amerykanin licząc na dłoni wyjęło z kieszeni pieniądze.
— A nadto — dodał Błażej, którego gniew zastąpił poprzedni smutek — dziewczynę którą z sobą wodzimy... i która je....
Robert włożył pieniądze pod bluzę; powieki jego szybko drgały.
— Ona jest bardzo piękną — pomruknął z przesadą.
— Ale do czegóż może nam służyć?
Amerykanin spojrzał w stronę łóżka z zasłoną pokrywającą ich towarzyszkę podróży, poczém przybrawszy tajemniczą i uroczystą postać, odpowiedział:
— Do wszystkiego!
Błażej oparł się łokciami o kolana i odpowiedział tylko poruszeniem znużenie i zniechęcenie okazującém.
Nastąpiło milczenie, w czasie którego Robert pogrążony w rozwadze którą objawiały brwi zmarszczone, zdawał się uganiać za ulubioną myślą.
Po kilku minutach, apetyczna woń potraw przeniknęła przez szczeliny drzwi i rozeszła się po pokoju.
Śpioch wyprostowawszy się, wciągał w siebie dużą dozę tego powietrza tyle obiecującego. Nozdrza jego się wydęły, oblicze rozjaśniło przemieniając się w uśmiech żarłoka.
— Do djabła! — zawołał prawie wesoło — będziemy mieli dosyć czasu do bicia się jak przejemy siedm franków.... dopomóż mi stół przysunąć Robercie... Jeszcze raz trącimy z sobą kieliszkami jak dobrzy przyjaciele.
Amerykanin nie zwracał również uwagi na ten powrót wesołego humoru, jak na poprzedni gniew Błażeja. Przysunął stół w milczeniu do samego kominka.
Służąca w téj chwili weszła z półmiskiem jajecznicy i z łopatką baraniny.
Nasi towarzysze usiedli naprzeciw siebie i przez kwadrans zajęci byli wyłącznie jedzeniem. Obaj byli walnemi żarłokami; Błażej szczególniej pochłaniał kawały z zadziwiającą szybkością.
Jajecznica i baranina znikały skrapiane lekkiem winem.
Na półmisku pozostała tylko kość ogładzona i mały kawałek sera na stole.
Błażej wyciągnął rękę po tę ostatnią zdobycz, lecz napotkał dłoń Roberta który zdawał się bronić talerza.
— Podzielimy się — rzekł z uśmiechem.
— To nie dla mnie — odpowiedział Amerykanin — Lola od wczoraj nie jadła.
Twarz Błażeja zasępiła się.
— Lola,... Lola... pomruknął — poczem dodał głośno:
— Ty p. Robercie jesteś podobnym do tych głupich żebraków którzy poszczą ażeby zachować cóś dla psów swoich... lecz tym razem spóźniłeś się, trzeba było oszczędzić z twojej porcji.
Spojrzenie Roberta objawiało nieprzyjazne usposobienie, lecz ręka cofnęła się.
— Ty nie masz serca — odezwał się.
— Jestem głodny, — odpowiedział Śpioch.
Wypróżniwszy w szklankę swego towarzysza resztę z ostatniej butelki, uderzył w stół pięścią:
— Dawaj nam wina! — zawołał na nadchodzącą służącę — tytoniu i fajek....
W kilka chwil potém, spoglądali na siebie przez kłęby dymu. Błażej był w stanie nieporównanej ociężałości, nie myślał o teraźniejszości i o przyszłości. Robert nawet widocznie uległ upływowi szczęśliwemu obfitego posiłku po długim poście; oblicze jego wyrażało dobry byt i spoczynek, lecz zdawało się że jest pogrążony w zadumaniu.
— Czy masz do mnie urazę — zapytał Śpioch.
— Z przyczyny?
— Z przyczyny Loli.
— Bynajmniej.
— Wybornie.... Bo widzisz Robercie gdybym wiedział żeś zakochany to bym ci wybaczył.... lecz niech mnie djabli porwą jeżeli ty się zakochasz!
Robert nałożywszy swoją fajkę, spoglądał machinalnie na papier w którym był tytuń zawinięty.
W tym oczy jego zaiskrzyły się, gdy jednocześnie głębokie zmarszczki wyryły się na czole.
— W istocie toby nam interessa poprawiło! — pomruknął.
I zamiast odpowiedzieć na nieme zapytanie które mu spojrzenie Błażeja przesłało, dodał.
— Pięć tysięcy franków stałych podatków.... to stanowi 40,000 fr. dochodu, nie prawda Śpiochu?
— Prawie.
— Czterdzieści tysięcy franków z dóbr nieruchomych... ty Błażeju który się trudniłeś interessami, wiesz zapewne od jakiego kapitału jest taki procent.
— To zależy od miejscowości.
— W Bretanii... tutaj... w okolicach Redon?
Błażej zaczął liczyć na palcach; teraz był w humorze zadość czynienia wszelkim wymaganiom.
— W tych stronach płacą licho dzierżawy. Potrzeba dużo gruntu ażeby zebrać z niego 1,000 franków... kapitał prowizji 40000 wynosić tutaj musi 1,200,000 do 1,500,000 franków.
Robert poprawił się na swym krześle i oczy jego zaiskrzyły się bardziej.
Wysypawszy tytuń na obrus, rozwinął trąbkę ażeby mógł lepiej przeczytać.
Zdawało się, że pismo na tym kawałku papieru wywierało czarowną władzę tak dalece wzruszenie Amerykanina było widoczne.
— 1,500,000 fr. — powtórzył spoglądając na papier; to przynajmniej warto podjąć trudu.
Śpioch pochylił się naprzód dla przyjrzenia się temu tajemniczemu zwitkowi, który pogrążył jego towarzysza w tak głębokie rozmyślanie.
Trąbka do tytuniu była zwiniętą z szematu podatkowego ha rok 1816 podpisanego przez poborcę okręgu Gacilly.
Błażej przechylił się na zaplecznik swego krzesła. Spodziewał się czegoś lepszego. Amerykanin tym czasem, czytał zwolna pół-głosem.

„Remigjeusz-Karol-Juljan le Tixier, wicehrabia Penhoêl, właściciel, od pałacu i budynków okolicznych 350 franków, od folwarku Lande-Triste 714 fr. od konopisk Port-Korbo i przyległości 150 franków od folwarku Pré-Neuf, wraz z laskiem Fontaine 100 franków.“

— To ciebie bawi... przerwał Śpioch — „Od domu zwanego domem starszego — czytał dalej Robert który coraz z większą uwagą — i młynów Hussay na górach 120 franków — od małego Penhoelu z laskiem Quintaine...
Błażej ziewnął; poczem zaczął gwizdać piosnkę pijacką.
Robert przestawszy czytać przypatrywał się papierowi z natężonym wzrokiem.
— I któż powie żem nie miał dobrej myśli — pomruknął przykładając palec do czoła — i otóż właśnie nasuwa mi się pod rękę...
— Rzeczywiście jest to dar Nieba — odpowiedział Błażej, jeżeli mając 7 franków i nie wiem ile centymów: kupiemy zamek Penhoel, młyny na łąkach, folwark i las pretanten.
Robert przyjrzał się mu uważnie i wzruszył głową.
— Ja nie żartuję — rzekł.
— I mnie się tak zdaje.
— Powziąłem myśl...
Błażej skrzywił się.
— Słuchaj — mówi Amerykanin przybliżając krzesło i tonem tak stanowczym, że otyły blondyn pohamował swój żartobliwy uśmiech — nie mamy za co dalszej odbywać podróży... nie podobna również powrócić.... musimy zatem tu osiąść.
— Chętnie się na to zgadzam — zaczął Błażej.
— Nie przerywaj mi... Paryż jest dobry do zabaw, podróże zaś przystoją młodzieży. Lecz ty Błażeju dopiero doszedłeś pełnoletności... ja zaś jestem starszym nad moje lata.
— Zkąd wnieść należy — pomruknął Śpioch że byłoby dla nas korzystném zostać spokojnymi wieśniakami opłacającemi podatki gruntowe... podzielam twoje zdanie.
— Powtarzam ci ażebyś mnie nie przerywał... Przybyliśmy do Bretanii polegając na jej starożytnej dobrej wierze i patryarchalnej szlachetności... Przyznaję że zdala uważałem ją za ziemię obiecaną... moje marzenia były cokolwiek wybujałe... lecz w ogólności jeżeliśmy nic nie zyskali, to dla tego, żeśmy nic nie poświęcili. Oczekiwałem sposobności... szukałem... byliśmy zbyt bogaci... dziś jesteśmy w tym błogiém położeniu, w którém się wygrywa walne bitwy; musimy zwyciężyć lub umrzéć.
To mówiąc, podniósł zwitek tytoniowy nad swoją głowę.
— Oto nagroda zwycięztwa! zawołał z prawdziwém uniesieniem — ogół podatków wynosi 5,000 franków co podług twego obliczenia daje 40,000 dochodu od 500,000 talarów kapitału.... a więc w najgorszym razie, gdybyśmy pozyskali tylko połowę....
Wino które pili nie było mocne, lecz nasi podróżni wypróżnili nie jedną butelkę.
Błażej był czerwony jak wiśnia, krążenie krwi było widoczném pod ogorzałą cerą Roberta.
Błażej zaczął się śmiać z wniosku swego współbrata; lecz ten śmiech nie był już żartobliwym, gdyż przebijała się w nim tajemnicza nadzieja.
Wspomnieliśmy że Robert lubo dość młody odznaczył się w swojem zawodzie.
— Ograniczyłbym się na najgorszym razie — jakieś mówił — rzekł Błażej. —
— Przypadek jest najpotężniejszym ze wszystkich bogów — odpowiedział Robert — i w tym świstku widzę przepowiednię, którą mi niebo zesłało... czy chcesz dzielić ze mną korzyści?
Śpioch wahał się przez chwilę, albowiem zachował znaczną dozę niedowiarstwa.
— Decyduj się — rzekł Robert — gdyż ściśle biorąc, mogę się obejść bez ciebie... i rzeczywiście... gdyby nie było mi przykro... i niebezpiecznie opuszczać tak dobrego towarzysza jakim ty jesteś... wołałbym sam spróbować szczęścia.
Błażéj teraz przysunął do niego swoje krzesło.
— Jakież więc są twoje zamiary — rzekł poważnie.
— Czy się zgadzasz?
— Jak mi wytłómaczysz.
— Idzie tu o przyjęcie lub odrzucenie...
Zgadzasz się?
— Zgadzam.
— Daj rękę — odezwał się Amerykanin którego wzrok niespokojny, ustalił się nakoniec — biada temu kto się cofnie!
Powstawszy z miejsca otworzył drzwi i wyjrzał czy ich kto nie podsłuchuje.
— Nie było nikogo na korytarzu.
Powracając do kominka, zatrzymał się przed łóżkiem na którym spoczywała ich towarzyszka podróży i odsunął zwolna zasłonę.
Światło padając tym otworem, odznaczyło powabną postać młodej kobiety.
Była to twarz doskonałej kształtności, lecz której rysy znużone i już wywiędłe pokryte były niejaką powłoką otrętwiałej oziębłości. Było to może skutkiem cierpień lub znużenia. Lola spała w głębokim śnie pogrążona. Jej czoło i policzki ukrywały się pod gęstemi puklami czarnych włosów w nieładzie rozpuszczonych.
Lola rzuciła się na łóżko w ubraniu. Zachowała tam postawę jaką nadzwyczajne utrudzenie jej wskazało w chwili przybycia. Głowę miała opartą na ręku, całe jej ciało uginało się w zaniedbaniu chciwém wypoczynku. Wytarta suknia odznaczała jej powaby ponętne i młode, jak draperje które rzeźbirz przykleja do ciała obnażonego.
Robert miał słuszność; była bardzo piękną.
Przypatrzywszy się jej przez chwilę, spuścił zasłonki.
Uśmiech zadowolenia igrał na jego ustach.
Śpioch czekał, wzrok jego wyrażał gorączkowy ciekawość.
Robert zajął poprzednie miejsce przy kominie i napełnił obie szklanki.


II.
Jeden surdut dla dwóch.

Robert zastanowił się nieco.
— Uważ dobrze co będę mówił — rzekł ozięble popijając zwolna.
— Jest tu młody człowiek bardzo bogaty i znakomitego rodu który podróżuje ze swoim służącym.
— Gdzie? — zapytał Błażej oglądając się prostodusznie po pokoju.
— Nie trudź się szukaniem — odpowiedział Amerykanin. — Młodzieniec bogaty i jego służący jest to ty i ja.
— Ach!... rzekł Śpioch z otwartą gębą pozostawszy.
— Mamy tylko jedną suknię — mówił dalej Robert w sposobie tłómaczącym — a należy się przedstawić jeżeli się chce dokazać czego.
— Masz słuszność — rzekł Śpioch który zaczął odgadywać pomysł swego towarzysza; lecz to może potrwać długo, i gdy raz przyjmiemy rolę, nie będzie można jej zmienić jak dawniej.
Błażej czynił tu alluzję do układu braterskiego który zachowywali wspólnicy.
Obaj opuścili Paryż, gdzie ich przemysł narażony był na przesilenie, w skutku którego gromady im podobnych rozpierzchają się po prowincjach. Mówiono im o Bretanii jak o raju starożytnej dobrej wiary, gdzie nieufność dotąd nieprzeniknęła. Przybyli napojeni wyobrażeniami o zwycięztwach, jak Pizarro lub Kortez w wigillją pokonania Montezeumy i Jukasów. Lecz z Paryża do Redon jest daleko i kilka razy zatrzymywali się w drodze. Spieniężyli więc wiele rzeczy.
Od czasu jak ostatnia suknia została sprzedaną na koszta podróży, dwaj towarzysze dzielili się szlachetnie pozostałym surdutem. Każdodziennie kolejno nosili go wraz z butami prawie nowemi, z czarnym kapeluszem i resztę ubioru. Nazajutrz pan surdutowy zdejmował go i odziewał się w bluzę, w trzewiki dziurawe i czapkę.
Robert postawił próżnę szklankę na stole.
— Idzie tu o majątek — rzekł bez podniesienia głosu lecz z przesadę — od kilku miesięcy układam ten plan w mej głowie. Lubię dobrze rozważyć wszystko i gdybyśmy nie byli nad brzegiem przepaści... chętniebym oczekiwał.
— Co do mnie — przerwał Błażej — lubię kończyć dzieło w dwóch tempach; lecz idzie o to kto będzie panem a kto służęcym...
Amerykanin zanurzywszy rękę pod bluzę wyjął talję kart których barwa świadczyła o dawnym i częstym użyciu.
— Możemy się o to rozegrać — rzekł.
Śpioch spoglądał z pewną nieufnością na palec swego towarzysza który tassował karty z nadzwyczajną zręcznością.
— Hm — rzekł wzruszając głowę — ty grasz nazbyt dobrze panie Robercie.
Ten przestał tassować.
— Jest inny środek — pomruknął — podzielmy się i rozłączmy.
Błażej zmarszczył brwi i zamilkł.
— Lecz przede wszystkiem, decydujmy się — zawołał Amerykanin stanowczym tonem.
— Możesz mi być bardzo użytecznym bezwątpienia; lecz ściśle biorąc rzeczy, nie wiem jeszcze do czego... nie masz tu żadnego podstępu... jeżeli ten interess nie spodoba ci się uwalniam ciebie od danego słowa.
— Bardzo dziękuję — pomruknął Błażej — wolę grać.
— Zastanów się... nie idzie tu o jeden dzień lub tydzień... to może potrwać długo jakeś wspomniał, a gdy raz rozpocznie się interess, powtarzam, biada temu co się zechce wywinąć.
— Ależ — wtrącił Śpioch — przegrywający będzie tylko służącym dla pozoru.
— Nie zupełnie... bezwątpienia sam na sam, pozostaniemy dobrymi przyjaciółmi jak poprzednio... lecz w każdej innej okoliczności dotyczącej interessu, potrzeba żeby pan rozkazywał a sługa wykonywał zlecenia.
— Do djabła — rzekł Błażej skrobiąc się w ucho.
— Co się tycze postępowania przy obcych nie potrzebuję ci przypominać.
— Bezwątpienia.
— Dopoki trwać będzie interess od pierwszego do ostatniego dnia, uszanowanie i posłuszeństwo.
— Lecz nakoniec... jakże to długo potrwać może?
— Nic nie wiem.
— Miesiąc.
Amerykanin wzruszył znacząco ramionami.
— Pół roku... — rzekł Błażej nie — podobna.
— Pół roku... rok... dwa lata — odpowiedział Robert — nie można tego stanowczo wyrzec.
— A więc! — zawołał Błażej wytrzeszczając na niego swoje duże niebieskie oczy — jesteś więc tak pewny wygranej.
Niedostrzeżony uśmiech ukazał się na ustach Amerykanina który zatrzymał się z odpowiedzią przez kilka sekund.
— Spodziewam się tego — rzekł z przekonywającą otwartością — Dla czegóż miałbym się z tem ukrywać. Lecz choćbym 10 razy przegrał, grałbym dla tego... cóż znaczy rok albo dwa lata pracy i trudów... zresztą czyliż pan będzie miał lepiej od służącego... słuchajno czuję że się nie urodziłem do życia awanturniczego... Mam skłonności człowieka spokojnego i uczciwego... uważam zawsze na cel zanim zamierzę próbę... do kata mój chłopcze, potrzeba cokolwiek filozofii. Gdy kto się spodziewa umrzeć którego dnia z głodu nie rozumuje jak pan milijonowy... Nie mam nie, i zapytuję siebie czegobym się nie dopuścił dla pozyskania czegoś?
Śpioch potwierdził przyłożeniem ręki do kapelusza.
— Nie jestem złodziejem — rzekł Robert który mówiąc unosił się. — Mam przekonanie że jestem człowiekiem rozumnym i przemyślnym, otoż wszystko... Przy tych darach i odwadze, można zawsze upatrzyć otwór przez który przecisnąć się można... szuka się długo; głupcy nazywają cię marzycielem; w tym sposobność się wydarza i dalej do dzieła.
— Może to być dobrem — rzekł Błażej, — Cóż znaczy rok lub dwa lata — mówił dalej Amerykanin. — Jesteśmy młodzi, gdyż co do mnie, po ukończeniu interessu, nie dojdę nawet lat wymagalnych na wyborcę.
— Wyborcę — powtórzył Błażej.
— Tak... myślę też cokolwiek o polityce... lecz to rzecz odrębna... Jakże zgadzasz się?
— Dawaj karty — odpowiedział Śpioch z pewnym wstrętem — lecz pamiętaj że nie masz do czynienia z frajerem.
Amerykanin cisnął przed niego karty z pogardliwą wyniosłością.
— Rozdaj sam — rzekł — jeżeli się obawiasz.
Gdy Błażej tassował — dodał:
Zdaje się żeśmy się porozumieli...i wiemy o co gramy.
— Nie bardzo — odpowiedział Błażej — i potrzeba być bardzo ograniczonym aby ryzykować rok lub dwa lata życia swego, nie będąc pewnym...
— Dwa lata najwięcej — przerwał Błażej — jak uważani zrozumiałeś dobrze o co rzecz idzie.
— W cóż więc gramy — zapytał Śpioch.
— W co ci się spodoba.
— Bo tobie wszystkie gry są zbyt dobrze znane.
— Możesz wynaleść nową.
Błażej zastanowił się przez chwilę.
— A więc — rzekł — rozdam po siedm kart, i ten kto mniej lew zrobi to wygrywa.
— Zgoda Amerykanin zebrał prawie niedotykając, Błażej rozdał.
Czternaście kart padły jedna po drugiej, Robert miał trzy lewy Śpioch cztery.
— Zfilowałeś — zawołał ostatni uderzając w stół pięścią.
Robert odrzucił karty.
— Grałem na czysto — odpowiedział i wyznam ci dla czego... obojętnem mi było wygrać lub przegrać, ponieważ w naszym interessie... rola pana będzie bardzo, trudną ręczę ci że za trzy dni prosiłbyś mnie o zamianę.... a teraz mój synu rozbieraj się.
To mówiąc, Amerykanin zdjął bluzę, pantaljony i stare trzewiki.
Błażéj nie spieszył się.
— Zimno mi — rzekł Robert — Szkoda by było potłuc szyby...
Śpioch widocznie był silniejszym, pomimo tego ta pogróżka uboczna uczyniła na nim wrażenie gdyż zaczął się zwolna rozbierać.
Robert wdział buty z widoczném zadowoleniem.
— O cóż się troszczyć — mówił ubierając się — będziesz mieszkał wygodnie, żył dobrze, odziany stosownie, i majątek przyjdzie ci śpiący... podzielimy się po bratersku.
— A jeżeli to wszystko spłynie z wodą.... westchnął Błażej.
Robert wdziewał surdut.
— Słuchaj — rzekł spoglądając w małe lusterko wiszące nad kominkiem — dobrze się rozpoczyna, i taką mam nadzieję, że gotowém ci przyrzec że będę nawzajem twoim służącym, jeżeli będziesz niezadowolonym po ukończeniu naszego interessu.
— A więc przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Będziesz mi służył tak długo jak ja tobie?
— Zgoda!
— Uprzedzam cię Robercie że nie zapomnę o tém... teraz wytłómacz się jaśniej i raczej powtórz mi dwa razy, bo niech mię djabli porwą jeżeli się czego domyślam.
Zmiana ubiorów nastąpiła, i w istocie zdawało się że położenie rzeczy było logiczniejsze.
Każdy obecnie był na swojem miejscu, Amerykanin wyglądał na pana w całém znaczeniu tego wyrazu, a bluza leżała na Śpiochu jak rękawiczka.
— To ci się samo z siebie wytłómaczy odpowiedział Robert — i za kwadrans będziesz tyle wiedział co ja sam; lecz przedewszystkiem musimy się z sobą umówić o niektóre drobnostki... najprzód, wiedząc że masz zbyt wiele rozsądku ażebyś mi brał za złe, gdy cię poproszę abyś zaprzestał mnie tykać.
— Ach! — mruknął Błażej.
— Jest to środek przezorności... mógłbyś czasem wymówić to przy obcych.
— Mam więc nazywać Pana... panem Robertem...
— Wybornie... lecz nie dość na tem... teraz to imię nie jest dla mnie stosowném, ludzie szlachetnego rodu nie nazywają się Robertami... potrzeba zająć pewne stanowisko w świecie... wybierzmy z moich dawnych nazwisk... w Londynie nazywałem się Robert Wolf.
— To zbyt trąci żydowszczyzną — rzekł Błażej.
— We Włoszech zwano mnie Gaetano.
— To zakrawa na śpiewaka.
— W Wiedniu Belowski.
— To szewckie nazwisko... co u djabła jeżeli mam być służącym to niech przynajmniej pan będzie znakomitą osobą... zrób się baronem.
— Pfe... — odezwał się Amerykanin...uważanoby mnie może za podprefekta z czasów Cesarstwa... a przytém teraz tytuły zbyt spowszechniały... Nazwę się po prostu Robertem de Blois (Bloa)... jest to skromne nazwisko i odznacza się historycznym znaczeniem... jeszcze po jednej szklance Błażeju.., a potém do dzieła.
Nalawszy w szklanki, podniósł swoję jak do spełnienia toastu.
Spoglądał wtedy przez szyby okna na port Ś. Mikołaja i wioski departamentu Niższej Loary, które się rozciągały niedościgłe wzrokiem po za rzeką Vilaine. Jesienne słońce przed zachodem oświecało czerwonawym światłem ten krajobraz. Robert zachwycony był nagłą myślą.
— Kraj jest niewdzięczny dla biedaków, to prawda — pomruknął — lecz ja tu widzę grunt dobry i piękne domy... rozsądny człowiek może tu żyć tak swobodnie jak ryba w wodzie... kto wie czy który z tych domów nie należy do poczciwego p. Penhoel.
Błażej nie mógł powściągnąć uśmiechu.
— Nie wiem co zamierzasz — rzekł — lecz znam to, że umiesz rozpocząć zręcznie intrygę... i mam nadzieję... poczciwy wieśniak... zdaje mi się że go widzę.
— I ja także.
— Ma 50 do 60 lat.
— Raczej 60.
— Łysy.
— Z dwoma puklami siwych włosów przy skroniach.
— Ze złotemi okularami.
— I podobną tabakierką.
— W brązowym fraku.
— W trzewikach ze sprzączkami.
— Małżonka zaś jego....
— Która słynęła z piękności przed 1789 rokiem.
— Sucha i sztywna jak portrety familijne.
— I która go obdarzyła 8 lub 10 dziećmi w przyzwoitych przerwach...
Błażej podał swoją szklankę mówiąc:
— Na pomyślność naszych 40,000 franków dochodu!
Robert trącił swoją i wychylił ją do dna.
Poczmé wyprostowawszy się nagle, wstrząsnął swojemi gęstemi włosami.
— Bo dzieła — zawołał — dzisiejszy wieczór może być utrudzający, to będzie zależyć do okoliczności... od tej chwili Błażeju... obejmujesz obowiązki.
— Czekam na rozkazy Pana — rzekł Śpioch z uśmiechem nieufności, lecz którego spojrzenie objawiało niezwykłą ciekawość
— Zejdziesz nieznacznie — odezwał się Amerykanin rozkazującym tonem — na ulicę i przeczytasz napis na szyldzie oberży.
— Dotąd zdaje się, że to nie jest morze do wypicia — pomruknął Błażej.
— Trzeba ci wiedzieć raz na zawsze — odezwał się Robert przybierając zwykłą poufałość — i powinieneś to sobie wpoić w głowę, że działam podług rozsądnego planu, i ze zlecenia które tobie daję, mają swoje znaczenie... śmiej się jeżeli ci się spodoba, lecz wykonywaj ściśle moje rozkazy albo za nic nie odpowiadam... Przeczytasz zatém napis na znaku oberży i spamiętasz nazwisko naszego gospodarza, z powrotem poprosisz go do mnie... ruszaj!
Błażej wyszedł.
Młody p. Blois pozostawszy sam, przechadzał się po pokoju w szerz i wzdłuż.
Myśli jego były natężone i słowa bez związku słyszeć się dawały z ust jego.
Przyznać należy że to był mężczyzna dość dorodny. Przebiegłość i wola odznaczały się w rysach jego ogorzałej twarzy; lecz w téj chwili wiedząc że nikt na niego nie patrzy, oko jego wyrażało pewną cechę niespokojności szpecącą jego fizyognomję. Z ruchomej i jakby drżącej powieki jego można było wyczytać drganie chorobliwe, w skutku działania źle wyuczonej śmiałości.
Ten człowiek mógł się na wiele odważyć, lecz odważywszy, drżeć musiał.
Parę razy w ciągu swej przechadzki zatrzymał się przed łóżkiem, na którym spoczywała towarzyszka podróży. Piękna Lola ciągle spała ulegając wpływowi znużenia.
Ranna podróż musiała być przykrą, ponieważ Robert i Błażej, obaj młodzi i silni, przyszli zadyszani i utrudzeni.
Od dawna biedna Lola odbywała codziennie podobne pochody, a kamieniste drogi Bretanii kaleczyły jej zgrabne nóżki.
Ile razy Robert zatrzymał się przed łóżkiem, pozostawał tam przez kilka sekund przypatrując się urodzie młodej kobiety. Spojrzenie jego zdawało się obliczać czarne pierścienie gęstych włosów rozrzuconych w nieładzie na poduszce. Podziwiał okiem znawcy powabny i kształtny owal jej twarzy, długie rzęsy i ponętne zaniedbanie, jakie jej postawa we śnie zachowywała.
Lecz w tym podziwie Robeta nie można było dostrzedz śladu miłości. Powieka jego była oziębłą, i był to raczej — handlarz niewolnice zastanawiający się nad wdziękami Almy na sprzedaż wystawionej na pokładzie statku rozbójnika tureckiego.
Zasuwając zasłonę, uśmiech przelotny zadowolenia igrał na ustach jego.
Następnie pogrążył się w rozmyślaniu bojażliwém i niespokojném, powieki jego drgały mimowolnie, spojrzenie jego było błędne, trwożliwe.
Drzwi się otworzyły i wszedł oberżysta z Błażejem.
Na szelest jaki się dał słyszéć przy ich wejściu, fizyonomja Roberta nagle się zmieniła, jakby podległa tajemniczej sprężynie. Wejrzenie jego było uśmiechające i pogodne; wydawał się jednym z tych szczęśliwych ludzi, którzy pędzą życie bez trosk i pracy.
Oberżysta, który się zatrzymał przy drzwiach z czapką w ręku, musiał w nim uważać znakomitego pana, albowiem ukłonił mu się bardzo uprzejmie.
— Zbliż się mój kochany panie — rzekł Robert.
Błażej który wyprzedził oberżystę, przeszedł obok Roberta i szepnął mu do ucha to słowo:
— P. Géraud.
Amerykanin podziękował skinieniem głowy.
— Proszę pana... — odezwał się — przepraszam za moją śmiałość żem go wezwał, lecz mam wiele z nim do mówienia...
Bretonowie są równie podejrzliwi jak Normandowie; bardzo trudno wyciągnąć ich na słówko.
Gdy zaś raz się przełamie zaporę, można się spodziewać hojnego wynagrodzenia podjętych trudów.
Oberżysta był starym człowiekiem z poczciwą fizjognomją. Jego małe szare oczki odznaczały się cechą posępności, która u wieśniaków nie jest zgodną z otwartością. Stał pomiędzy Błażejem i Robertem. Nie zważając niby na nic, spoglądał na prawo i na lewo w krótkich przerwach. Jego czapeczka którą miętosił w palcach, nadawała mu pewną powagę, z czarnego cybucha fajki wyglądającego z kieszonki kamizelki, dymiło pasemko wyziewu tytuniu.
— Ah, ah — odrzekł, odpowiadając na przemowę Roberta.
Poczém się skłonił.
— Tak, mam wiele do mówienia z panem — powtórzył Amerykanin. — Założyłbym się że nie wiesz o tem, że jesteśmy sobie dobrze znani.
— Oh, Oh!-=rzekł oberżysta wytrzeszczając oczy.
— To pana zastanawia — powtórzył Amerykanin z rubaszną wesołością. — Czy nie przypominasz sobie żeś mnie kiedyś widział?... Spodziewałem się tego... Błażeju, mój chłopcze możesz sobie usiąść... w podróży nie robi się ceremonii... lecz wprzód podaj krzesło naszemu gospodarzowi... mój drogi panie, proszę mi nie odmawiać usiąść przy mnie... pomieścimy się wszyscy.
Oberżysta i Błażej usiedli.
— Mówiąc że pan mi jesteś dobrze znanym — rzekł Robert — to znaczy, że często o nim słyszałem.
— Eh, eh... — odezwał się poczciwiec.
— O ojcu Géraud... właścicielu oberży pod uwieńczonym baranem.
— To jest na moim szyldzie — pomruknął oberżysta.
Błażej odwrócił się dla ukrycia uśmiechu.
Amerykanin udał że tego nie słyszy.
— Najpierwszéj oberży w Redon — mówił dalej o najpoczciwszym człowieku z całego departamentu....
Oberżysta uśmiechnął się nieznacznie; ta grzeczność bardzo ma pochlebiała, lecz roztropnoś, nakazywała pomiarkowanie.
— Słyszałem zaś — mówił Robert — o ojcu Géraud nie w tych to stronach: w Wannes w Nantes lub w Rennes.
— Może w St. Brieuc... — rzekł oberżysta.
— Wcale nie... jeszcze dalej... ojcze Géraud, jesteś znanym w Paryżu....
Paryż jest miejscem magiczném, które prowincja ubóstwia i nienawidzi.
Właściciel gospody pod uwieńczonym baranem, wzniósł swoje siwe oczy, w których się malowała skromna duma połączona z ciekawością.
— Ah; ah! w Paryżu... w wielkiém mieście... i któż to tam mówi o ojcu éóraud.
— Otóż sęk! — pomyślał Śpioch.
Robert z uśmiechem pieszczotliwego wyrzutu przemówił.
— Oh! Panie Géraud!... biedny człowiek... zasmuciłby się bardzo gdyby ciebie słyszał... jak to! nie masz więc przyjaciół w Paryżu?
— Wistocie — odpowiedział oberżysta — nie znam tam nikogo.
— Źle idzie — pomyślał Błażej.
— Słysząc go mówiącego o tobie — odezwał się Robert — nigdybym nie przypuszczał żeś mógł o nim zapomniéć. A
— O kimże przecie?
— A więc mam wymienić jego nazwisko — mówił Robert zwolna jakby chciał po zostawić czas do namysłu oberżyście.
W spokojnej i uśmiechającej fizjonomji jego, nie można było destrzedz śladu pomieszania.
Błażej przeciwnie, uważając że zuchwałe kłamstwo bliskiem było odkrycia i komedją upadłą przy pierwszej scenie, zaledwie ukrywał swoje niezadowolenie.
Gdy złorzeczył nieroztropności swego towarzysza, ten spoglądał ciągle na oberżystę który szperał w swojej pamięci z zupełną ufnością.
— Niech mnie porwie Gripi... pomruknął gospodarz.
Robert przerwał mu mówiąc:
— Ah! panie Géraud! panie Géraud....
Poczém dodał prawie surowym tonem:
— Jeżeli nie przypomnisz sobie za minutę... wymienię ci jego nazwisko... a wtedy zawstydzisz się żeś o nim zapomniał.
W dźwięku głosu Roberta odznaczała się taka szczerość, że sam Błażej nie wiedział co o tém myśleć.
Co do oberżysty ten sobie rzeczywiście łamał głowę.
— Wistocie jestem nic dobrego!... — zawołał nagle uderzając się ręką w czoło.
W tej chwili dopiero, dostrzegacz mógłby odgadnąć jaką była niespokojność Roberta.
Odetchnął silnie. To trwało sekundę i fizjonomja jego nie zdradziła zadziwienia.
— Tak! jestem nie dobrego — mówił poczciwy oberżysta — gdyby nie Józef Gautier, byłbym dziś służył w porcie Brest!... Założyłbym się że to Józef Gautier.
— Przecież! — zawołał Robert.
Błażej doznawał wrażenia jakiém są przejęci znawcy, słuchając artystę pierwszego rzędu.
— Nakoniec ojcze Géraud — mówił dalej Amerykanin — lepiej później jak nigdy... ten zacny Józef często wspominał o tobie... o Zerodzie byłym majtku...
— Artylerzyście marynarki... a następnie kucharzu — sprostował poczciwiec.
— Komuż to mówisz!... — zawołał Robert.. — znam twoją historję lepiej może jak pan sam....
— Być może — rzekł oberżysta — powinienem był przypomnieć sobie zaraz Gautiego... lecz jakże mu się teraz powodzi?
— Bardzo dobrze... oboje są zdrowi...
— Jak to? więc się ożenił?
— Jest temu trzy miesiące... Błażej: mój służący był jego drużbą.
— Tak — odezwał się Śpioch bawiliśmy się dobrze.
Oblicze oberżysty wyrażało poprzednią nieufność.
— Bo... bo... — pomruknął=Józef Gautier był przedtym Panem...
— I to pana zastanawia że obrał służącego za drużbę... — odezwał się Robert.
— Nie myślałem obrazić pana Błażeja — rzekł p. Géraud.
— Pojmuję... lecz trzeba panu wiedzieć że Błażej nie jest pospolitym sługą... chował się razem ze mną i uważam go prawie za przyjaciela.
Ojciec Géraud ukłonił się Błażejowi.
— Jakkolwiekbądź — rzekł byłoby zbyteczném wiele mówić... Ponieważ mój stary Gautier polecił mnie pana, bądź pewnym że będziesz dobrze przyjętym... a teraz proszę o rękę bez urazy.
Robert wyciągnął rękę, którą oberżysta serdecznie uścisnął.
— Czy pan tutaj. przybyłeś dla przepędzenia czasu? — zapytał.
— Jadę z Paryża, jakiem nadmienił — odpowiedział Robert — a raczéj z dalszych stron... celem mojej: podróży jest odwiedzić pewnego szlachcica w tych okolicach zamieszkałego którego osobiście nie znam, i o którym pragnąłbym zasięgnąć niejakich. wiadomości.
Ten ustęp, pomimo pozornej prostoty, zabrzmiał niekorzystnie w uszach bretończyka.
W tych czasach równie jak poprzednio, trwały zatargi polityczne; wszędzie bowiem gdzie wojna domowa panowała, ciekawy badacz uchodził za szpiega.
Siwe oczki ojca Géraud spuściły się ku ziemi i pomrukiwał:
— Ah, ah!
— Szczegóły o których się pragnę dowiedzieć są drobnostkami — rzekł Amerykanin — gdyż wiem z pewnością że rodzina Penhoel jest szanowną i zamożną.
— Oh, oh!.. — odezwał się oberżysta zpewną przesadą; chcesz się pan dowiedzieć o Penhoelach?
— Mam pewne zlecenie do wice-hrabiego i z tego to powodu udałem się drogą na Redon zamiast wprost do Nantes..: czy daleko ztąd do Penhoel?
— Bardzo blisko — odpowiedział ojciec Géraud.
— I czy wice-hrabia jest tak uprzejmym jak o nim mówią?
Gospodarz milczał przez chwilę.
— Oh! co się tycze tego — rzekł Penhoelowie byli zawsze zaszczytem kraju od początku świata. Pan jest dobrym chrześcijaninem... a pani świętą osobą... Są jednakże tacy którzy utrzymują, że dom Penhoelów byłby godniej przedstawionym gdyby brat starszy nie opuścił kraju...
— Ah, ah... — odezwał się Amerykanin, jakby był wtajemniczony w stosunkach rodziny, o któréj istnieniu dowiedział się przypadkowo ze świstku papieru — a więc jeszcze wspominają o starszym bracie?
— Zawsze o nim mówić będą — odpowiedział oberżysta zwolna i smutnie.
— Jednakże już dawno jak się wydalił — rzekł Robert.
— Będzie temu lat 15... lecz cóż znaczą łata gdy kto pozostawi dobre wspomnienie w sercach.
Robert założywszy ręce na kolana wstrząsnął głową ze wzruszeniem i rzekł z cicha:
— Biedny Penhoel...
Poczciwy Géraud pogrążony w zadumaniu wyprostował się żwawo i spojrzał z zadziwieniem na Roberta.
Zdumienie jego było równie wielkie jak Błażeja, który śledził tę scenę podobnie jak wielbiciel widowisk scenicznych, napawający się nieprzewidzianemi zwrotami pierwszego przedstawienia sztuki.
Pojmując dążność Roberta, od przybycia oberżysty odgadywał stopniowo kolej, na jaką towarzysz jego usiłował wstąpić, gdy zaś nie czuł się zdolnym postępować dalej bez potknięcia na tej trudnej i niebezpiecznej drodze, każdy krok naprzód wiodący był dla niego przedmiotem podziwu.
Robert rósł w oczach jego i od kilku chwil przybierał bohaterskie kształty.
Czekał, hamując ile możności zadziwienie, zachowując obojętność stosowną do swej roli.
— (ieszy mnie mocno to co słyszałem od Pana — mówił Robert — niepodobna wyrazić radości mojej... ah! gdyby biedny Penhoel był tutaj.
Poczciwe oblicze oberżysty pokryło się bladością skutkiem rozrzewnienia.
— O jakim Penhoelu Pan mówisz?... — zapytał drżącym głosem.
— 0 tym, który w tej chwili jest bardzo daleko od Bretanii.
— O starszym... powtórzył Géraud którego głos stawał się bardziej drżącym o panu Ludwiku... a więc nie umarł?..
Amerykanin rozśmiał się szczerze i wesoło.
— Ja przynajmniej nie wiem o tém.
— I pan go znasz?
— Zacny Panie Géraud — odezwał się Robert przymrużając oczu — po co, te zapytania; od dwóch minut odgadłeś pewnie, że chcę się udać do zamku ze zleceniem od biednego Ludwika Penhoel.
Błażej zabrał się do poprawienia drewek na kominku dla pokrycia swego uniesienia,
Łza spłynęła po licach ojca Géraud.


III.
Nieobecny.

Robert zwany Amerykaninem, czyli p. de Blois, był jednym z tych dzieci przypadku które się rodzą nie wiadomo gdzie i nie mają żadnych związków na ziemi.
Byłże rodowitym Francuzem lub cudzoziemcem? nikt nie mógł tego stanowczo wyrzec. Mowa jego oznaczała paryżanina; lecz Paryż jakkolwiek jest wielkim, nie może przyjmować za swe dzieci niezliczone mnóstwo awanturników, którzy w nim obrali siedzibę. Przybywają tam bowiem z bliska, z daleka, zewsząd, przynęceni niepowściągniętą żądzą. Następnie z tego ogniska czynów bohaterskich, gdzie zdolność i zuchwalstwo przebiegają niejako w powietrzu, gdzie działalnością oddychają, gdzie każdy może się stać służalcem scenicznym wciągając w płuca powiew intrygi, wyruszają uzbrojeni dostatecznie na zawojowanie niewinnej prowincyi.
Jednakże chcąc się odznaczyć w Paryżu, trzeba należyć do pierwszego rzędu intrygantów.
Robert de Blois obdarzony był zdolnościami, nie był wszakże jednym z tych znakomitości, które zachwycają czasami stolicę, a następnie dostają się na galery z tytułami książęcemi.
W każdém powołaniu są stopniowania. Robert zajmował miejsce zamożnego mieszczanina w hierarhii wyższego oszustwa.
Posiadał niepospolite przymioty, lecz zbywało mu jeszcze na niektórych.
Ażeby w kilku słowach określić jego bilans moralny, posiadał: co do stanu czynnego, oschłość serca w bardzo pożądanym stopniu, wielki takt i znakomitą zręczność podchwytywania, która potrafi łowić tajemnice z głębi serca. Oprócz tego miał krew zimną, był dowcipnym i wykwintnym. Co do stanu biernego: przedewszystkiém należy umieścić wrodzone w nim wąchanie, z którego się leczył w chwilach ostatecznych położeń. Robert był doskonałym do rozpoczęcia rozpaczliwej walki, w chwili wyboru pomiędzy życiem i śmiercią; głód obudzał w nim genjusz.
Lecz skoro tylko miał co do stracenia, śmiałość jego zamieniała się w gnuśność.
Zatrzymywał się w połowie drogi przez zbytnią obawę, ażeby nie utracił nabytych korzyści.
Wpadłszy w nędzę, stawał się człowiekiem. Jego przebiegły umysł zaostrzał się, pomysły wrzały na nowo w głowie, i biada talarom źle strzeżonym.
W ogólności, był to widocznie awanturnik podrzędny, lecz zbyt niebezpieczny, i mogący dosięgnąć w pewnych razach, najwyższego stopnia zręczności.
Liczył już dziesięć lat służby, zaciągnąwszy się do towarzystwa szubieniczników w piętnastych roku życia.
Od tego czasu, pracował raz jako żołnierz, to znów jako dowódca; bywał ubogim lub bogatym, trudnił się intrygą wyższej komedji, czasem zniżał się też do pospolitego oszustwa, narażając swoją wolność za kilka franków.
Z tym wszystkim kształcił się i myśli jego ustalać się zdawały. Celem jego było tyle nakraść, ażeby mógł spocząć jako uczciwy człowiek, żyjący w wygodnym pałacu z piękną żoną i dobrego urodzenia.
Robert nienawidził stan średni.
Złączył się z Błażejem w Paryżu w skutku zobopólnych stosunków, jakie ich jednoczyły z pewnym wspólnikiem zowiącym się Bibandierem, który niedawno wyprawiony został na galery do Brestu. Błażej był łotrem tuzinkowym, mniej może zatwardziałym jak Robert, mniej bojaźliwym z natury lecz nieposiadającym zarazem sztucznej i wytrwałej odwagi, którą Amerykanin umiał sobie przyswajać jedynie potęgą swej woli.
Obaj pozyskali przydomki w boju, podobnie jak Scypion Afrykański i Fabiusz.
Obaj jeżeli nie wynaleźli, to przynajmniej wydoskonalili pewne rodzaje kradzieży, które dzisiaj powszechnie są wiadome. Dla zrozumienia znaczenia ich przydomków, to jest Amerykanina i Śpiocha, dostatecznym jest przeczytać trzy razy Gazetę Sądową.
Co do Loli, tę Robert ściągnął z wyprężonej liny, na której tańczyła nie chcąc być chłostaną. Miała lat 18.
Nikt nie zadał sobie pracy powiedzieć jej kiedykolwiek:
„To jest dobre, a to złe“
Trudno byłoby wyrzec co się mieściło w głębi serca tej biednéj pięknej dziewczyny.
Przyglądając się jej marmurowemu czołu i zimnej śmiałości malującej się w jej dużych czarnych oczach, w których rozniecał się płomień lubieżności interessowanej, przynęcającej lecz zarazem obumarłéj, możnaby powiedzieć, że to piękne ciało pozbawione jest duszy.
Dziś Robert znajdował się w godzinie swój waleczności. Jego pusta kieszeń i zagrażający głód podniecały go. Lecz walka zdawała się trudną, i Robert nie przypominał sobie, ażeby kiedy przystępował do zaciętszéj. W téj chwili swobodne jego obejście i pogodna fizjonomia, pokrywały najenergiczniejsze wysilenia, na jakie się mógł zdobyć kiedykolwiek w życiu.
Była to cięgła praca, milcząca potyczka bez przerwy i wytchnienia. Pod osłonę uśmiechu swego śledził każdy wyraz oberżysty, podchwytywał każde poruszenie, używając swej doświadczonej zręczności, jak dźwigni dla korzystania z najdrobniejszej okoliczności.
Nie można wyrzec ażeby od początku nie rozpoczął bez zastanowienia. To, na co się odważył, było wypadkiem wyrachowania; lecz pewna jest, że drażliwość położenia w jakiém się znajdował, popychała go zbyt porywczo i dowolnie na drogę téj niebezpiecznéj próby.
Przystąpił do walki z rozpaczliwą odwagę. Można było wprawdzie niejako rokować wygranę, lecz rozważywszy z krwią zimną, to tysiączne okoliczności przedstawiały mu się zbyt trudnemi do zwalczenia.
Podobne utarczki kierowane zręczną rękę, kończą się niekiedy układami; umiejętny obrót może los przemódz. W miarę jak się rozmowa dalej ciągnęła, Robert zdawało się że rósł i sił nabierał.
Pomysł jego dziwaczny i niewykonalny stawał się prawie rozsądnym, tak zręcznie nadał obrót w przełamaniu pierwszych trudności.
Nie był już tym głupcem który spostrzegłszy przypadkowo nazwisko jakiego człowieka, mówi chełpliwie: „To zdobycz moja.“ Zamknięte drzwi domu Penhoela, otwierały się zwolna dla niego.
Był już panem połowy tajemnicy.
Łatwo jeszcze mógł być zniweczony jego plan wątły, i runąć rusztowanie; lecz dotąd postępował prosto pośród ciemności, i jego oględna stopa ominęła wszelkie zawady nieznanej drogi.
Będąc świadkiem tego niespodzianego obrotu rzeczy, Błażej mniemał że interess skończony i zaledwie mógł pohamować radość swoję.
Amerykanin zaś nic miał czasu cieszyć się. Oddany wyłącznie interessowi, badał okiem ostrowidza oblicze ojca Géraud, które było jedyną jego wskazówką.
Wiele miał jeszcze do odgadnienia, bo droga na któréj lubo kilka kroków postąpił, była jednak dotąd zbyt tajemniczą.
Należało wiedzieć, co oznaczała np. łza spływająca po licu oberżysty.
Robert milczał przez chwilę, pocém zbliżywszy krzesło, ujął rękę poczciwca, którą uścisnąwszy, rzekł głosem naśladującym doskonale wzruszenie:
Ojciec Géraud odwrócił głowę chcąc ukryć łzy w oczach.
— Niech mnie piorun trzaśnie — pomruknął — nie jestem przecież płaksą!... ależ p. Ludwik był prawie mojém dzieckiem... tyle razy skakał na moich kolanach gdy komendant przyjeżdżał za urlopem do zamku... Służyłem przez lat dwadzieścia pod dowództwem ojca jego mój panie, i kto go widział jak ja, ze trzydzieści razy stojącego na pokładzie w paradnym ubiorze kapitana okrętu w czasie potyczek z anglikami, chętnieby poświęcił dla niego swoje ciało i duszę... a przytém jakże był dobrym..
— Słyszałem wiele o komendancie Penhoelu — przerwał Robert.
— Tak się spodziewam... któżby o nim nie słyszał.... ah! jakież to były czasy!.... lecz już nie żyje, a syn który był do niego najbardziej podobnym, opuścił kraj... a drugi....
— Czy drugi nie jestże godnym ojca swego? — zapytał Amerykanin.
— Nie mówię tego — odezwał się żywo Géraud — niech mnie Bóg uchowa ażebym mu w czém ubliżył... młodszy brat jest zacnym młodzieńcem... lecz mój Ludwik...
Oberżysta zatrzymał się i westchnął głęboko.
Błażej mówił do siebie grzebiąc w popiele.
— Zdaje się że szanowny wice-hrabia mający 40,000 fr. dochodu, nie ma lat 60 jakeśmy przypuszczali.
— Nasz Ludwik! — mówił dalej oberżysta — rzadko znaleść serce jemu podobne... lecz ty panie, który przybywasz z jego zleceniem, czy możesz mi powiedzieć gdzie jest teraz?
— W zjednoczonych stanach — odpowiedział Amerykanin bez wahania, — jest półkownikiem w armii kongressu.
— Ah! — rzekł oberżysta — waleczny młodzian.... a... jestże szczęśliwym?
— Nie — odpowiedział Robert.
Ojciec Géraud wzniósł oczy do nieba.
— Nie wyjawił swej tajemnicy nikomu... — pomruknął — lecz kto się skazuję na wygnanie, pewnie cierpiéć musi... niech się Bóg nim opiekuje.
Nastąpiło milczenie, z którego Robert korzystał dla uporządkowania myśli.
— Dość tego... — odezwał się nagle, udając że się chce pozbyć swego mniemanego smutku — nie należy się zbytecznie rozrzewniać... co do mnie chętniebym przez cały dzień rozmawiał o drogim i zacnym Ludwiku... lecz zdaje się że lepiéj uczynię, gdy zajmę się jego interessami.
— Jeżeli idzie o zaniesienie jego listu do zamku — rzekł oberżysta — siądę na siwą szkapę i jadę natychmiast.
Robert pokręcił głowę.
— Czy pisał po swym odjeździe? — zapytał.
To zapytanie tak ważne dla niego, zadane było tonem poważnym, zapowiadającym wstęp do argumentu.
— Raz jeden tylko — odpowiedział oberżysta — i to w rok po odjeździe.
— A więc ojcze Géraud, należy wnosić że miał powody nie zgłaszać się do rodziny...
— Po co pisać po czternasto-letnim milczeniu.
— To prawda... prawda — pomruknął poczciwiec — a przecież bardzo lubił swego brata... ah! w tym jest cóś czego nie pojmuję...
Zatrzymawszy się przesunął ręką po czole jak człowiek zbierający mimowolnie wspomnienia.
— Nie widziano nigdy, ażeby dzieci tak się lubiły jak oni (tą razą Amerykanin słuchał uważnie). Od urodzenia do lat 20 zawsze byli razem z sobą. Można powiedzieć że obaj mieli jedno serce. W tym, za życia jeszcze ś. p. Pana i Pani tajemniczy powiew nieszczęścia nawiedził zamek.... w którym mieszkała dziewica także piękna jak anioł.
Oberżysta zatrzymał się i westchnął znowu.
Amerykanin natężył uwagę.
— Niewiadomo co zaszło — odezwał się Géraud — Około tego czasu Pontalesowie zaczęli uczęszczać w zamku. Gdy zaś Pontales ściska rękę Penhoela, djabeł śmieje się na dnie piekła!
Zapytanie cisnęło się przez usta Roberta, lecz je powściągnął dla zachowania milczenia.
Poczciwiec tak dalej mówił:
— Jest to ogień i woda.. Pontalesowie mieli przedtem domek nad zatoką... mój ojciec widział ich w sabotach... dzisiaj las do nich należy i wielki zamek... lecz cóż to ja mówiłem... Panna Marta była najpiękniejszą dziewicą w okolicy... wszyscy mniemali że kochała pana Ludwika... ah! to wielce dziwiło!... pan Ludwik odjechał i ci co go spotkali w drodze, widzieli łzy w oczach jego. Młodszy brat jego Remigeusz ożenił się z panny Marty... i odtąd nigdy w pałacu nie wspominają imienia pana Ludwika, imienia które jest wyryte w sercach wszystkich mieszkańców na dziesięcio-milowej przestrzeni....
Gdyby Amerykanin miał pieniądze, byłby hojnie zapłacił za tę krótką i niedokończoną historję.
— Ludwik wspominał mi o Pontalesach — rzekł — lecz nie sądziłem ażeby oni byli tak bogatymi.
— Trzy razy tyle mają co Penhoelowie! — zawołał z gniewem ojciec Géraud — albo raczej cztery razy... Ah! stary Pontales jest to przebiegły Normand, pomimo że wygląda na poczciwego człowieka... pod jego siwemi włosami mieści się więcej przebiegów jak pod 50 głowami Bretonów.... Szczęściem że pan wygnał go raz jeszcze z pałacu, bo i bez tego dość jest złych wróżb, zagrażających Penhoelom.
Tu zamilkł. Przez chwilę Robert czekał, spodziewając się usłyszéć więcej szczegółów o Ludwiku Penhoelu, lecz oberżysta ciągle milczał i można było wnosić z pewnością że już nie ma nic do powiedzenia.
Robert zatém odezwał się w tych słowach:
— Proszę cię ojcze Géraud, nie mów więcej o Ludwiku.... słucham ciebie jak uważasz, lecz to przechodzi moje siły... a jednakże czas mnie nagli... powiedz mi raczej co się teraz dzieje w pałacu.... bo chociaż Ludwik nie pisze, to chce, ażeby do niego pisano, i najdrobniejsze szczegóły będę mu miłe...
Oberżysta wyrzekł się swój nieufności. Byłby teraz powierzył rzecz najdroższą temu człowiekowi, który mu przyniósł wiadomości od syna starszego swego pana.
— Zdaje się że w pałacu wszyscy są szczęśliwi — odpowiedział. — Przez lat piętnaście można zapomnieć o wielu rzeczach, gdy kto nie ma chęci przypomnieć ich sobie... Młodszy brat odzyskał większą część dóbr rodzinnych sprzedanych w czasie rewolucji... ta rodzina jeżeli nie jest najbogatszy z przyczyny Pontalesów, którzy w 1793 r. nabyli stary zamek, las Kosker i inne dobra do niej należące, pomimo tego jest najznakomitszą... Gdy pan będziesz pisał do P. Ludwika to napisz mu, że córka brata jego, Panna Blanka de Penhoel, jest tak piękną i dobrą, że wieśniacy nazywają ją Aniołem... Pani nie utraciła swej urody, lubo od dawna bladość jej twarz pokryła... Nie bywa na biesiadach i ucztach w sąsiedztwie, lecz ubodzy ją znają i modlą się za nią, gdyż jest opatrznością nieszczęśliwych... Pan jest dobrym mężem i ojcem, lubo mówią niektórzy iż był czas, w którym krzywo spoglądał na kolebkę małej Blanki... Jest bogobojnym, wiernym swemu królowi i dom jego jest dla każdego otwarty; słowem, jest to Penhoel w całem znaczeniu.... są jeszcze inne osoby w pałacu, i ręczę że serce Ludwika przejęłoby się radością, gdyby ujrzał córki stryja Jana.
— Czcigodny stryjaszek! — przerwał Robert szukając sposobności dalszego prowadzenia swej roli, jako świadomy stosunków rodziny.
— Stryjaszek w sabotach! — zawołał Géraud — założyłbym się że ci wspominał o stryju w sabotach?
— Więcjé niż sto razy!
— On go tak kochał... oh! ten o nim nie zapomniał... Ile razy mówiłem o synowcu Ludwiku, pochylał siwą głowę i łzy sączyły mu się z oczu. Napiszesz pan, że stryjaszek w podeszłym wieku doczekał się dwóch córek.. piękniejszych jeżeli to być może od Blanki Penhoel... W pałacu uważają je jak duchów opiekuńczych; ich wesołe uśmiechy rozweselają duszę, i zdaje się, że nieszczęście nie może przeniknąć pod strzechę którą one zamieszkują, a jednakże...
Zatrzymawszy się dodał zniżonym głosem:
— Czy pan Ludwik mówił panu o Benedykcie Haliganie?
Robert udawał że usiłuje sobie przypomnieć.
— Benedykcie przewoźniku... — dodał oberżysta.
— Zaczekaj Pan...ten Benedykt który...
— Który uchodzi za czarownika.
— Tak, tak... dziwny człowiek...
— Są tacy którzy się z niego naśmiewają, ja zaś przekonany jestem, że on wie o wielu rzeczach...
Ojciec Géraud wstrząsnął głową i dodał jeszcze ciszej:
— Nie trzeba o tém pisać panu Ludwikowi, lecz Benedykt powiada, że pałac utraci wkrótce swoje ozdoby... wszystkie Bóg pa do swej chwały: Anioła Blankę i obie córki stryja... Cyprjanę żywe dziecię i piękną Dianę.
— Co za szaleństwo! — Tak... tak... Benedykt widział ich we śnie odziane w długie białe szaty jak dziewice nocy... lecz być może iż Benedykt pomylił się raz w życiu... Dałby to Pan Bóg! i bodajby moje oczy zawarły się przed tym czasem.
Głowa oberżysty pochyliła się na piersi. Zdawał się marzyć. Po kilku chwilach, smętny uśmiech ubarwił jego lica.
— Drogie dzieci.. — dodał wzruszonym głosem — lecz pan zobaczysz Anioła Blankę równie jak Djanę i Cyprjanę, perły okolicy... w spódniczkach bawełnianych w kraty i małych czepeczkach chłopskich pokrywających ich szlachetne głowy... gdyż lubo pochodzę z najczystszej krwi Penhoelów, nie maję żadnego majątku, a Pan Jan ich ojciec chce ażeby się ubierały jak ubogie dziewczęta... lecz choćby były w łachmanach odziane, oddawanoby im należne uszanowanie... wyglądają jak królewny... bo dla czegóż są najpiękniejsze między innymi — dodał dobry oberżysta z smętnym uśmiechem są one zupełnie do niego podobne.
— Do kogo?
— Do starszego Penhoela... jak córki mogą być podobne do ojca.
— Oh! oh! — rzekł Robert — biedny stryjaszek w sabotach.
Głos ojca Géraud przybrał surowy akcent.
— Jest to święta rodzina mój panie — odezwał się — i nasz Ludwik szanował matkę dwóch panienek jak swoją własną.
Amerykanin powściągnął swój rubaszny uśmiech.;
— Nakoniec — dalej mówił oberżysta — gdy mu pan doniesiesz o tém wszystkiem i jeżeli pozostanie miejsce, to racz sobie przypomnieć nazwisko biednego człowieka i napisz mu, że jest w porcie Redon stary sługa rodziny, któryby przelał za niego ostatnią kroplę krwi swojej.
— Zawsze pozostanie miejsce do powiedzenia o tobie kochany p. Géraud — odpowiedział — lecz czyliś mi już wymienił wszystkie osoby goszczące w pałacu?
— Jeszcze nie... podeszły stryjaszek ma syna starszego od Djany i Cyprjany: nazywa się Wincenty; ten dotąd jest jedynym potomkiem płci męzkiej nazwiska Penhoelów. Zacny młodzian, a lubo cokolwiek dziki i opryskliwy, lecz z sercem na dłoni... Jest jeszcze przybrany syn wice-hrabiego, który się nazywa Roger de Łaunoy... jest to żywa i szalona głowa, zdolny do wszelkich niedorzeczności... lecz lubią go dla tego, że jest szczerze przywiązany do Pani.
— Jakże ztąd daleko do zamku?
— Dwie dobre mile. —
— Czy dobra droga?
— Nieznośna... lecz prosta aż do portu kruczego.
Robert spojrzawszy w okno, zdawał się mierzyć wysokość słońca, oświecającego żółtawemi promieniami domy w porcie Ś-go Mikołaja.
— Musiemy natychmiast odjeżdżać.
— O tej porze! — zawołał oberżysta — za małą godzinę noc będzie... niepodobna.
— Jednakże... ponieważ droga jest prostą...
— Tak, to prawda... lecz uszkodzona od ostatnich deszczów i przerznięta w kilkunastu miejscach krzakami.
— Mając dobre konie — rzekł Robert — łatwo wyminąć zawady.
— Niezawsze — odpowiedział oberżysta — a przy tém konie nie poradzą nie przeciwko ułanom....
— Co to za ułani?
— Jest to banda łotrów niewiadomo zkąd przybyłych, którzy się naigrawają z żandarmów... w urwiskach skał naszych jest tyle jaskiń przeklętych.
— Byłoby te prawdziwém nieszczęściem odezwał się Amerykanin — gdyby ułani czatowali na nas umyślnie.
— Wielu pożałowało że nie chcieli słuchać przestróg... lecz jeszcze jedna okoliczność... staniecie w nocy w porcie kraczym, a ludzie z górnych stron powiadają że Ust wylał.
— Jakież grozi niebezpieczeństwo, będąc o tém uprzedzonym.
— Pan przybyłeś tutaj ze zleceniem starszego Penhoela — odpowiedział ojciec Géraud — a zatem obchodzisz mnie jako przyjaciel... nie puszczaj się więc w drogę o téj godzinie, proszę cię Panie... bo jeżeli (dréis) wylew napotka ciebie pod Penhoelem, pozostanie ci tylko polecić duszę Bogu..
Amerykanin zastanowił się przez chwilę.
Śpioch słysząc wyliczane niebezpieczeństwa drogi, miał wielką chęć przyjść w pomoc ojcu Géraud, lecz nie śmiał, ponieważ Robert pozyskał nad nim daleko wyższe stanowisko.
Pojmował że należy mu słuchać i milczeć.
Amerykanin powstał.
— Być może iż pozostaniemy dość długo w zamku Penhoel — odezwał się — lecz w obecnych okolicznościach, może też wypadnie wyjechać ztamtąd jutro o świcie... z drugiej strony nie mogę nikomu powierzyć danego mi zlecenia... Musisz mnie rozumieć ojcze Géraud — dodał ciszéj — nie tylko bowiem mam się widziéć z wice-hrabią...
— Masz zapewne cóś pomówić z panią — pomruknął oberżysta bojaźliwie jakby się lękał wynurzyć zbyt otwarcie myśl swoją.
Robert dał znak potwierdzający.
Oberżysta wzniósł oczy do nieba i zaprzestał badać Roberta.
Ostatnie zapytanie było niejako dopełnieniem udzielonych objaśnień. Otwierało Robertowi nową sferę, i w tej chwili wiedział być może więcéj, jak sam poczciwy oberżysta.
— Jakikolwiek nastąpi wypadek naszéj wycieczki, ujrzysz nas jutro p. Géraud, chyba że twoi ułani zjedzą nas w drodze.... muszę koniecznie powrócić do Redon, już to dla zabrania ważnych bagaży które pozostawiłem na poczcie, już też dla puszczenia się w dalszą drogę, w przypadku gdybym miał przyczynę nienadużywać gościnności p. Penhoel... teraz zaś proszę pana kazać osiodłać parę koni.
— Chcesz pan koniecznie jechać?
— Koniecznie... wieczór się zbliża... i im prędzej konie będą gotowe, tym wdzięczniejszym będę panu.
To było wyrzeczone w sposobie niecierpiącym zaprzeczenia. Właściciel uwieńczonego barana wyszedł powtarzając litanję przestróg: o zapadającej nocy, dołach, ułanach i wylewie.
Gdy gospodarz próg przestąpił, Błażéj odsunąwszy krzesło przewrócił koziołka.
— Wygrana! — zawołał — wybornie, wybornie p. Robercie!... jesteś zdatniejszym jak mniemałem... na honor, nie oddałbym mojej części w tym interessie za tysiąc talarów!
— To nie dość — pomruknął Amerykanin z zasępioném czołem mamy jeszcze wiele do uprzątnienia.
— Ułanów... — zapytał Błażej.
Robert wzruszył ramionami.
— Przeciwnie — odpowiedział — dla tego właśnie odjeżdżam dziś wieczorem.... Ułani będą wybornym sposobem do wytłómaczenia braku naszych tłomoczków... będziemy uważani za zrabowanych i smutne nasze położenie wznieci współczucie.
— Masz słuszność! — rzekł Śpioch — nie wiem czy jest podobny tobie pod słońcem!
Poruszenie jakie Lola zrobiła pod pawilonem, zdawało się nagle zmieniać wątek myśli Amerykanina.
— Biegaj za panem: Géraud — zawołał — gdzież u djabła miałem głowę.... obstalowałem parę koni a nam trzeba trzech.
Czoło Błażeja zasępiło się.
— Otóż sęk! pomruknął — Gdyby nie ta kobieta, byłbyś Napoleonem w swojem rodzaju; na Boga cóż chcesz z nią robić u tych poczciwych ludzi.
— Ruszaj po trzeciego konia!
Błażej wzruszył głową z niezadowoleniem, pomimo tego zwrócił się ku drzwiom chcąc wykonać zlecenie.
Lecz nim próg przestąpił, Amerykanin pomiarkował się.
— Pozostań! — rzekł — Można poczekać do jutra; to nas uwolni od załatwienia rachunku z tym starym baranem Géraud.
— Podług mnie — odpowiedział Śpioch — najlepiéjby było pozostawić ją tutaj na zawsze, za jajecznicę, baraninę i wino.
Robert stał przy łóżku, którego podniósł zasłonę. Promienie zachodzącego słońca ubarwiły złotem odblaskiem twarz młodej kobiety śpiącéj.
Zdawała się uśmiechać...
Amerykanin wyciągnął ku niej rękę i usta jego poruszały się z sarkastyczną wesołością.
— Głupiec z ciebie! — rzekł głosem ponurym i zwięzłym — tam jest mężczyzna jeszcze młody, człowiek prosty i namiętny jak wszyscy dzicy tego kraju... żona go nie kocha... gdyż myśli o nieobecnym... czy widzisz jak jest piękną nasza Lola?...


IV.
Boston.

O dwie dobre mile bretońskie najwięcej, cokolwiek na prawo od drogi do Vannes, rzeczkę Oust (Ust) przecina w połowie wysoki pagórek płynąc do bagien Glenaku. Pomiędzy dwoma częściami pagórka wije się jedynie wązkie koryto rzeczki, zdaje się że tu ziemia skopany została ludzką ręką.
Na wschód podwójnej spadzistości pagórka, okolica jest górzystą i przedstawia dziki krajobraz. Ku północnemu zachodowi przeciwnie, dolina się rozprzestrzenia przy samej szyi wyżłobionej przez koryto Usta i tworzy rozległą równinę, która się rozciąga jak okiem dosięgnąć można pomiędzy dwoma rzędami pagórków równolegle położonych.:
W lecie są to obszerne zielone łąki, pośród których wzrok ściga w oddaleniu kierunek rzeki Ust i dwóch lub trzech pomniejszych strumyków, oddalających i wijących się, podobnych do wązkich wstęg srebrnych. W zimie jest to wielkie jezioro, które toczy bałwany podobnie jak morze i gdzie rybacy trudnią się łowieniem muszli perłowej macicy.
W lecie jak tylko wzrok dosięgnąć może, widzieć się dają pasące stada małych koników kudłatych, wesołych jałoszek potrząsających drewnianemi jarzmami, karłowatych baranów których mięso jest ulubionym przysmakiem smakoszów departamentu Jle i Vilaine.
Ze wszystkich wiosek i folwarków okolicznych wysyłają trzody na te wspólne pastwisko. Kraj jest ubogi; każdy korzysta z gratki, i są takie miesiące w roku, w których niezliczone trzody pasą się od szyi rzeki Ust zwanej portem kruczym, aż do okolic Vilaine. Bagna Glenaku i Ś. Wincentego zamienione w rozległe łąki, przedstawiają podówczas widownię błogiéj arkadji. Widać tam tylko pasterzy leżących na murawie i pasterki przędzące kądziel. Długie piszczałki zastępują prawie flety i często po obu brzegach rzeki nucą kolejno zwrotki pieśni wiejskich. W zimie ślizgają się tam gdzie latem pasły się trzody. I wtedy zaledwie widzieć się daje kilka kępek trawy na jednostajnej powierzchni wielkiego jeziora, na którym wodne ptaki w licznych gromadach, zastępują zgłodniałe trzody.
Tam gdzie swobodne życie upiękniało dolinę, następuje posępna i głucha pustynia, w pośrodku któréj, w czasie zimnych poranków wznosi się olbrzymie widmo białej niewiasty[1]. Konfiguracja sama położenia miejscowego sprawia to, że przemiana następuje prawie zawsze z zadziwiającą szybkością. Czasem w kilku godzinach przekształca się krajobraz i nigdy nie trwa dłużej nad noc jedną.
Przez zatokę portu kruczego napływają główne wody tego małego morza z połączonych rzeczek Ust i Werna.
Ust, jest spokojną rzeczką której koryto wije się wężykowato lecz Werna spływająca z okolic górzystych, przybiera przy najdrobniejszym deszczu i wówczas jej wązkie koryto zamienia się w groźny potok.
Począwszy od jeziora z którego wpływa o kilka lieu[2] od opisanéj doliny, aż do portu kruczego, górzystość okolicy zabezpiecza od wylewu, lecz przebywszy podwójny pagórek, wszelka zapora znika i woda odtąd nie napotyka żadnej zawady. Ust i Werna przebywają z szumem wązką szyję i rozlewają swoje wody na równinę, zkąd trzody uciekają.
W chwilach przyborów perjodycznych i nagłych, konny goniec puszcza się od źródeł Werny i wyściga cwałem postęp « wylewu. Bieży wzdłuż brzegów rzeczki i staje przed bagnami gdzie zapomocą trąby, w smętnych tonach oznajmia zdala groźną wodę.
W pół godziny po odezwaniu się trąby słyszeć się daje wielki szelest w szyi i masa piany wyrzucaną bywa na drogę Redońską która najprzód znika pod wodą.
Że szczytu pagórka przerzniętego przez połowę portem kruczym, krajobraz jest zawsze przepyszny, czy Ust i Werna płyną spokojnie w swoich korytach, czy też wylew rozpościera swoją błękitnawą powłokę na przestrzeni niedościgłej wzrokiem. Bagniska otoczone są pagórkami na grzbietach których piętrują się w oddaleniu domy wiosek, nad któremi wznosi się wysmukła i szara dzwonnica parafialna. W kierunku Vannes spostrzegać się daje czarne pasmo lasu Penhoel przed którym widać piękny zamek noszący niegdyś tęż nazwę, a który w epoce obecnej należał do p. Pontales.
Z drugiej strony przedzielonego pagórka ku północy i na wschód rozciągają się gładkie jak aksamit rośliny które o trzy mile ztąd dotykają miasteczek Renale i Ś. Jana. Jak daleko wzrok dosięgnąć może, spostrzegać się daje barwa różowa melancholijna tych krzewów, pośród których odznaczają się białe skrzydła. wiatraku.
Nad brzegiem Ustu i na przeciwległej stronie drogi Redońskiej, stoi chatka pokryta słomą przez pół ukryta pomiędzy pniami kasztanów zasadzonych na spadzistości.. Jest ta chatka przewoźnika portu kruczego, którego prom stoi przy otworze szyi.
Pod tą chatą i wzdłuż samej szyi ciągnie się gruby mur z cegły, równie starożytny jak najstarożytniejsze podania miejscowe. Mur ten wzniesiony do 20 stóp nad wodę, spuszcza się ukośnie i utrzymuje dotąd bez skaz i rozpadlin pod pokryciem bluszczu. Przy jego końcu wschodnim wznosi się mała baszta przez pół zrujnowana, którą wieśniacy zowią Wieżą młodszego.
Jest to wszystko co pozostało z zamku warownego należącego do familii Penhoel, który kiedyś bronił przeprawy przez Ust.
Mur gruby łączył niegdyś linje obronne, do których należała wieża młodszego i która górowała nad okolicą.
W 1817 te groźne fundamenta nie miały już uwieńczonego przedpiersienia z strzelnicami, i służyły tylko za podnóże małemu zameczkowi, wzniesionemu przy końcu panowania Ludwika XV.
Tam mieszkała do rewolucji młodsza gałęź zamożnej rodziny Penhoelów, gdy starsza przebywała w wielkim zamku będącym obecnie. w posiadaniu Pontalesów.
Mały zamek czyli pałacyk zachowany był w dobrym stanie i zbudowany w dość gustownym stylu; lecz wzniesiony nad rzeczywistą przepaścią i na krańcu nagiej platformy, wydawał się posępnym i opuszczonym.
Fasada jego składająca się z głównego frontu i dwóch skrzydeł pod kątami stykających się, zwrócona była na bagniska i zdawała się spoglądać melancholijnie przez zielone wzgórza Glenaku na starożytny zamek zamieszkały niegdyś przez starszą linję Penhoelów. Pomimo odległości, można było dostrzedz dumną budowę zamku, który się wznosił okazale na szczycie najwyższego pagórka okolicy, i otoczony przepysznym pasmem krzewów......
Od kilku chwil już się zmierzchło; było to prawie we dwie godzin po tem, jak p. Robert de Blois i jego służący opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem.
Ust płynęła spokojnie pomiędzy dwoma spadzistościami szyi i pomimo zapadającej ciemności, można było dostrzedz rozmaite żyły wody wijące się po bagnach, oznaczone białemi smugami na czarnéj trawie.
Część drogi Redońskiej spuszczająca się do Portu kruczego. była zupełnie suchą i małe bałwanki pluskające przy ujściu, zaspakajały obawę niebezpieczeństwa. Pomimo tego, mieszkaniec miejscowy, świadomy okoliczności towarzyszących, byłby instynktownie poznał przybliżanie się nieodzownej klęski.
Bagniska w istocie o tej godzinie pogrążone były w zupełnéj ciszy. Trzody powróciły do zagród, małe zaś koniki bretońskie nie obawiają się spędzać nocy jesiennych pod gołem niebem. Tego wieczora bagna były puste.
Drugą oznaką trwogi niemniej uderzającą, było małe światełko błyszczące pośród kasztanów będących przed chatą przewoźnika.
Benedykt Haligan, przewoźnik przy porcie kruczym, nie byłby zapalał latarni bez znaczenia.
Oprócz tego światełka, nie można było nic dostrzedz na polu, i chcąc ujrzeć inne światło, potrzeba było spojrzeć po nad pagórek gdzie błyszczały słabo szyby pałacyku.
W tym pałacyku, rodzina Penhoelów zgromadzoną była w obszernym salonie, którego skromne ozdoby pochodziły z XVIII wieku. W głębi dużego kominka z brunatnego marmuru płonęły suche gałęzie z których żywy płomień oświecał prawie równie pokój jak mgły odblask swiéc.
Zastalibyśmy tam zebranych i pędzących długie godziny poprzedzające wieczerzę, wszystkich tych, o których ojciec Géraud wspomniał w ostatnim rozdziale. Przy jednym rogu kominka około kwadratowego stolika, siedzieli grą zajęci: pan Penhoel, stryj Jan i dwaj goście.
Remigeusz Penhoel miał lat 35, był silnéj budowy i mógł uchodzić za przystojnego. Jego kształtne rysy zacierały się pod nabrzmiałością w skutku tycia, a kędziory jego włosów szatyn spadały na czoło pozbawione energii. Ogólną cechą jego oblicza była ociężałość i lenistwo
Stryj Jan był starcem. Niepodobna wyobrazić sobie postaci szlachetniejszej i szanowniejszej. Dobroć nieograniczona malowała się w jego niebieskich spuszczonych prawie zawsze ze skromnością oczach. Jego szerokie i cokolwiek zapadłe czoło, uwieńczone było siwemi włosami lekkiemi i cienkiemi. Uśmiech jego był myślący i powabny jak uśmiech kobiety.
Mówił mało, gdy zaś mówił, dziwiono się słysząc głos słodki i dźwięczny wychodzący z ust sześdziesięcio-letnich.
Nosił kaftan wełniany podobny do wieśniaczego z okolic Morbihan, na nogach miał saboty wyłożone baranią skórą.
Dwaj inni grający w karty, byli to panowie: Chauvette nauczyciel szkoły w miasteczku Glenak, i Protazy Hivain prawnik wiejski trudniący się interesami sądowemi w okolicy na 5 do 6 mil obwodu.
Bretonowie zamiłowani są w pieniactwie prawie tak namiętnie, jak mieszkańcy niższej Normandii; są niektóre tak ubogie mieściny, że mogą utrzymać lekarza, a jednakże mają swego prawnika.
To jest podobne do małych drzewek pospolicie suchych, ogołoconych z gałęzi na których spoczywa gruba i obrzydliwa gąsienica.
Pan Chauvette był to młody mężczyzna otyły, prostego umysłu, spokojnych obyczajów, zadowolony ze wszystkich oprócz z p. Chivaina swego głównego nieprzyjaciela.
Prawnik był szczupły, suchy, żółciowéj komplexii, który usiłował ciągle się uśmiechać. Pomimo swej uniżonej i ułożonéj uprzejmości, można w nim było odgadnąć zawiść i złośliwość. Jego długa koścista głowa pokryta czarnemi i płaskiemi włosami, podała myśl panu Chauvette nadać mu nazwisko naukowe Makrocefata, i ile razy zacny nauczyciel. dopuszczał się tego żartu, dodawał jako objaśnienie:
„Jest to rodzaj owadów koleopterów, których nazwa pochodzi z greckiego i które mają długie głowy podobnie jak p. Hivain.
Na stole oprócz kart i świéc łojowych, leżało pięć pudełek marek i drukowana tabliczka mieszcząca przepisy bostona Fontenblowskiego.
Przy drugim rogu kominka, zajmowało miejsce liczniejsze grono, w którym płeć piękna była liczniejszą. Tuż przy ognisku, kobieta młoda, której twarz kształtnej piękności wyrażała powabną godność, siedziała przechylona w obszernej berżerce. Trzymała w swoich objęciach młodą dziewicę 12 letnią której blond główka opierała się na jej łonie.
Była to wice-hrabina Marta de Penhoel i jej córka Blanka, którą dobrzy wieśniacy przezwali aniołem.
Ludzie wiejscy są poetami. Mówiono że Anioł z Penhoelu był zbyt dobrym i pięknym dla tej ziemi, i że Bóg powoła ją wkrótce do raju...
To mniemanie zdawała się potwierdzać chorobliwa bladość ukazująca się na czole Blanki, w jej nadzmysłowej urodzie upatrywano słabość i melancholię.
W téj chwili zdawała się spoczywać. Nie widać było błękitu niebieskich jej dużych oczu i jej długie rzęsy spadały na lica,
Kształty dziecinne lecz powabne jej ciała odznaczyły się na kolanach jej matki która ją trzymała w swoich objęciach i której wzrok spuszczony wyrażał namiętne przywiązanie.
Matka i córka tworzyły piękny obraz, przedstawiający zaniedbanie i miłość.
Pan Penhoel odwracał czasami oczy od kart i spoglądał na nich przelotnie. Przypatrując się im ukradkiem, trudno było wyrzec jakiego rodzaju uczucie niezadowolenia zasępiało jego oblicze.
Uśmiech: jego radością nacechowany barwił się goryczą. Kładł wtedy karty na stół i nalewał sobie wódki w kubek srebrny stojący na serwantce obok niego.
Był jeszcze ktoś inny; który częściéj spoglądał na Anioła; był to młodzieniec 18 letni w kaftanie z grubego sukna i w spodniach z surowego płótna. Długie jego włosy ciemno szatyn rozdzielały się na szczycie czoła i spadały mu na ramiona. Rysy twarzy były śmiało odznaczone, i cera jego ogorzała od słońca, cechowała przedwczesną dojrzałość. Był pięknym pomimo posępnego i prawie dzikiego blasku jaśniejącego w jego oku.
Był to Wincenty, syn ubogiego stryja Jana i jedyny potomek w. linji męzkiéj nazwiska Penhoelów.
Jego powieka szeroka i płomienista zwracała się na jego kuzynkę w skutku siły niezależnej od jego woli. Blanka lubo dziecko, wznieciła w nim gwałtowną miłość posuniętą do namiętności.
W téj miłości mieściło się uwielbienie, szacunek, zachwycenie. Była to cześć, ale była też i boleść, gdyż silna natura młodzieńca zdawała się częstokroć uginać pod dolegliwemi myślami.
Stał opodal, pomiędzy dwoma gruppami podpierając głowę dłonią, która się gubiła w kędziorach nieutrefionych gęstych włosów. Zachowywał milczenie. Jego otrętwiałość zupełna nastręczyć mogła myśl że usnął, gdyby jego spojrzenie płomieniste nie sprzeciwiało się temu mniemaniu.
Za wice-hrabiną którą będziemy nazywać panią stosując się do przyjętego zwyczaju w pałacu, stał młodzieniec i dwie młode panny szepcząc i śmiejąc się z cicha.
Młodzieniec który się nazywał Roger de Łaunoy, był prawie w równym wieku z Wincentym; był to chłopiec piękny. figlarnego oblicza, zwinny i lekki, prawdziwy paź, lecz paź uważany w wigilią złowrogiego dnia, w, którym miłość przemienia go w posępnego.
Jego dwie towarzyszki mogące mieć po lat 14 do 15, były najpowabniejsze istoty, o jakich wyobraźnia malarza marzyć zdoła.
Obie ubrane były jak wieśniaczki stosownie do woli stryja Jana ich ojca; lecz w ich ubiorze odznaczała się tak ponętna zalotność, że nie jedna piękna dama pozazdrościłaby im tej odzieży. Ich długie włosy jednakiej barwy, środkującej pomiędzy ciemno-szatyn i czarną, spływały w obfitych puklach z pod czepeczków ściśle przystających do głowy. Przy każdém poruszenia, widać było te gęste włosy igrające około ich białych szyjek na których zawieszone były czarne aksamitki ze złotemi krzyżykami. Ich kibicie gibkie i wysmukłe, uwięzione były w gorsetach bawełnianych brunatnych, a od tych spadały krótkie spódniczki w kraty. Nie brakowało do ich ubioru wieśniaczego, fartuchów niebieskich i trzewików ze sprzączkami mosiężnemi. i
Obie były wysokie i prawie równego wzrostu i na tém ograniczało się ich podobieństwo.
Zdarzyło się zapewne widzieć czytelnikowi dorosłe dziewice, których rysy twarzy różnią się oczywiście, lecz które pomimo tego zbliżone są do siebie tajemniczemi cechami, mają one jak mówią postacie familijne, są podobne do swéj matki, lecz nie są podobne do siebie.
Takiemi była Djana i Cyprjana Penhoel. Brakowało tylko wspólnéj cechy, do której można było porównać ich powabne twarzyczki; matka ich odumarła od lat wielu, i nic w nich nie przypominało poważnej i słodkiej fizjonomji stryja Jana ich ojca.
Ci, którzy sobie przypominali starszego brata wice-hrabiego, nieobecnego w kraju od lat 15, utrzymywali że ich uśmiechy przypominały jego uśmiech; lecz wspomnienie o Ludwika Penhoel było zbyt drogie w okolicy i gdy się myśli o ukochanych osobach nieobecnych, tworzą się często dość dziwaczne wnioski.
Cyprjana i Djana urodziły się po wyjeździe Ludwika z domu rodzicielskiego.
Cyprjana miała duże czarne oczy, rysy twarzy nadzwyczajnie delikatne których całość przedstawiała krnąbrną wesołość. Oczy Diany były ciemno-szafirowe. W jej młodej twarzyczce było cóś myślącego i wytrwałego. Gdy jej fizjonomja poważniejsza jak siostry wyjaśniała się przez uśmiech, zdawało się widziéć Cherubina zstępującego na padół ziemi.
Obie siostry widywano zawsze razem. Dobrzy ludzie do obu byli zarówno przywiązani i zdawało się każdemu, że spotkanie z niemi zwiastowało szczęście.
Ich skłonności różniły się i zbliżały podobnie jakich oblicza, lecz obie miały jedno prawie serce.
One ożywiały wesołością dom Penhoela. Ich niewinne i żywe uniesienia radości, pokonywały jednostajną smętność pałacu.
Równie jak ich czcigodny ojciec, kochały nad wszystko w świecie panią, dla pani poskramiały wrodzoną żywość swej natury. Byłyby szczęśliwe, gdyby mogły poświęcić swoje życie na usługach i uwielbieniu pani.
Marta de Penhoel tak dobra dla wszystkich, rzecz dziwna, surową i oziębłą była względem obu sióstr gotowych na klęczkach słuchać jej rozkazów. Możnaby nawet powiedzieć, że ją niecierpliwiło ich pieszczotliwe przywiązanie. Inną razą wprawdzie, lecz to się rzadko zdarzało, wzrok jej rozrzewniał się przypatrując ich urodzie, i tajemne wzruszenie zdawało się przechodzić z jej serca do twarzy. Djana i Cyprjana uważały za najszczęśliwsze chwile dla siebie, gdy pani przyłożyła usta do ich czoła, obdarzając pocałunkiem przeciągłym, słodkim, prawie macierzyńskim.
Niestety... te chwile bardzo były rzadkie! Pani zdawała się żałować swoich pieszczot, jakby jej podstępnie pochwyconą została cząstka namiętnego przywiązania, jakim pałała dla swej córki.
Djana i Cyprjana dalekie od zazdrości, rozciągały do swej powinowatej, tkliwe poświęcenie jakiém tchnęły dla pani.
Rozmawiając i śmiejąc się obie siostry i Roger baczyli na to, ażeby nie przebudzić Blanki głośną mową. Roger kilka razy nachylał się całując rękę Pani której był ulubieńcem. Młode dziewice zasmuciły się nieco, nie śmiejąc błagać o podobną łaskę. Przy zielonym stoliku, boston szedł swo ją drogą i nie przeszkadzał rozmowie.
— Prussacy! prussacy... — mówił p. Hi vain prawnik — dla czegóż mieliby być koniecznie prussakami?
— Nazwisko ułanów... — zaczął Chauvette.
— Ich nazwisko ułanów nic nie dowodzi. widziałem prussaków w Rennes i są to waleczni żołnierze... pomimo ich mowy, zdaje się że pomiędzy niemi jest dosyć dawnych żołnierzy Bonapartego.
— Czy to są prussacy czy żołnierze Bonapartego — przerwał nauczyciel — spalili wszakże piękny folwark Pontales.... z drugiej strony Glenaku.
— Dobrze zrobili — odezwał się opryskliwie Penhoel — gdyby djabeł spalił Pontalesa jak ułani spalili jego folwark, byłby daleko lepiej uczynił... mam sześć lew...
Stryj Jan milczał, grał z roztargnieniem walcząc z jakąś dotkliwą myślą.
— Mała mizerka — odezwał się Chauvette.
— Ośm lew — powtórzył Penhoel — czy ci łotry Pontalesowie są w zamku P. Hivain?
— Powrócili tam z powodu spalonego folwarku... i stary Pontales powiedział że sam będzie straż odbywał około swych stodół, ponieważ żandarmy nie są zdolni do niczego.
Penhoel rozśmiał się pogardliwie i obojętnie.
— Jeżeli ułani jego tylko mają się obawiać, to się podpasą tej zimy... Pontales jest tchórzem równie jak ojciec jego i dziad... jak zgoła cała rodzina.
Nauczyciel spuścił oczy, prawnik potwierdził głową.
Stryj w sabotach nic nie słyszał.
Penhoel wychylił sporą czarkę wódki.
— Utrzymują tam w okolicach Rennes — pomruknął p. Hiyain słodkim głosikiem — że mały Alan Pontales jest zacnym i przystojnym chłopcem... winieneś mi pan cztery marki panie Penhoel.
Temu zaszły krwią oczy. Od chwili jak wymówiono nazwisko Pontaleśa, głuchy gniew ściągnął jego usta i pobledniały jego lica. Poczciwy nauczyciel łamał sobie głowę jakby! odwrócić rozmowę, lecz to było nadaremne.
Prawnik przeciwnie, doznawał złośliwej radości podniecając gniew pana domu.
Stryj Jan milczał ciągle. Jego niebieskie oko łagodne jak u kobiety, zaledwie Się zatrzymywało na kartach i gubiło co chwila w próżni. Gdy spojrzenie jego zwracało się przypadkowo na: obie córki, pochylał głowę z utajonymi smutkiem.
— Miałeś pan grę na wyłożonego bostona p. Janie — odezwał się Hivain — lecz na honor pan masz co innego w głowie... co do Pontalesa, mówią że był w Paryżu.... przywiózł z sobą order lilii, a w roku przyszłym otrzymać ma krzyż Ś. Ludwika.
— Nieprawda! — zawołał Penhoel z zaognioném obliczem — król nie może ozdabiać złodzieja orderem Ś. Ludwika.
— Powtarzam co mówią... co jest< wszakże pewném iż został szlachcicem.
Penhoel położył karty na stole i brwi jego ściągnęły się gwałtownie.
— Łotr Makrecofa... pomyślał nauczyciel i dał znak prawnikowi ażeby zamilkł, lecz ten nie chciał go zrozumieć i rzekł:
— Jest teraz szlachcicem jak Rieux lub Rohan na honor... trzeba nam teraz nązywać go Margrabią de Pontales,
— I będzie się pieczentował — pomruknął pan Hivain cedząc przez zęby — dzbankiem jabłeczniku i korkiem, na pamiątkę swego dziada który był szynkarzem w Karantoar... biję twego piccola ojcze Chauvette, wielka mizeria!
Ostatnie słowa, wyrzeczone były tonem, który zamknął usta na chwilę p. Hiyain.
Gra ciągnęła się w milczeniu przez kilka chwil.
Tymczasem Remigeusz popijał ciągle wódkę, co jest złym, — środkiem odzyskania krwi zimnej. Wrażenie jakie wywarły słowa prawnika nie zacierało się, i posępna chmura pokrywała ciągle czoło Penhoela.
Roztargnienie stryja Jana stawało się coraz widoczniejszém. Od pół godziny nie przemówił słowa i grał na chybił trafił.
Penhoel był w tym stanie rozrzewnienia umysłowego, w którym instynktownie upatrujemy ofiary na którą moglibyśmy gniew swój wywrzeć. Pierwsze błędy stryja w grze przyjął szemrząc z cicha.
P. Hivain jak zwykle podłożył ogień pod minę.
— Już trzy razy jak pan odrzucasz kier do kara p. Janie rzekł swoim słodko-schłym głosem — jest to znak burzy.
Penhoel cisnął karty o stół i założył ręce.
— Zdaje się że stryj musi być zbyt wielkim panem, że pogardza grą z biedakakami takiemi jak my — przemówił z goryczą.
Ten żart był tym dotkliwszym, że biedny starzec bez majątku żył prawie z łaski swego synowca.
Wzdrygnąwszy się spojrzał na niego — ze smutkiem, w którym się malowała słodycz duszy jego.
— Przebacz mi Penhoelu... — rzekł do niego.
Remigeusz wzruszył ramionami. Pragnął ażeby mu ktoś stawił czoło.
— Widać że się zajmujesz bardzo ważnemi myślami — odezwał się w złym humorze.
Stryj Jan spuściwszy oczy nic nie odpowiedział.
— Czy nie będziesz tak łaskaw powiedziéć nam — mówił dalej Penhoeł — jaki był przedmiot twoich rozmyślań?
Stryj podniósł zwolna oczy. Powieki jego były zwilżone.
— Bo ja przypominam sobie... — rzekł cichym i prawie uroczystym głosem.
— I cóż tedy przypominasz sobie?
Stryj Jan założywszy ręce przemówił:
— Dziś upływa lat piętnaście mój synowcze, jak Ludwik Penhoel opuścił dom ojcowski i nie powrócił więcej...
Te słowa wymówione były wśród głębokiego milczenia.
Penhoel wzdrygnął się i pobladł.
Wszyscy oniemieli.


V.
Śpiewka Bretańska

Zdawało się że nazwisko starszego brata wymówione niespodzianie, wywołało jego ducha. Powłoka smutku pokryła wszystkie oblicza, i przez kilka chwil milczenie prawie uroczyste panowało w salonie Penhoela.
Ta rodzina przed chwilą takim spokojem napawająca się i której szczęściu nie można było przypuszczać innego wroga nad znudzenie życia wiejskiego, przedstawiała się obecnie w inném świetle.
W tym domu panowała jakaś tajemnica.
Przed chwilą jeszcze, zanim nazwisko starszego brata było wspomniane, nic nie zdawało się objawiać znaczenia słów i melancholicznych ustępów ojca Gérauda, poczciwego oberżysty z Redon.
Była to rodzina żyjąca w spokoju; Państwo Penhoel jeszcze młodzi kochający się miłością cichą małżeńską.
Teraz wyrazy oberżysty nabierały znaczenia. Pod tą ciszą, ukrywało się tajemnicze cierpienie, tajemnica dramy rodzinnej odrywała się przez połowę z pod uchylonej zasłony.
Pani zbladła jak posąg alabastrowy, jej spaszczone oczy nie zwracały się na Blankę która ciągle spała.
Penhoel który naprzód spojrzał wzrokiem wyrzutu na stryja Jana, przypatrywał się te raz swéj żonie z podejrzliwą rozwagą.. Brwi jego się ściągnęły, i zmarszczki wyżłabiały się pod włosami
Stryj Jan ręką podpierał swoją siwą: głowę. Przeszłość go zajmowała, a myśl jego błąkała się w odległych wspomnieniach, w których była radość i cierpienie.
Cyprjana i Djana strwożone, instynktowo poskromiły swoje powabne uśmiechy.
Spoglądały ukradkiem na posępne oblicze pana, to znów na bladą twarz, pani, i serca ich boleśnie się ściskały.
Inni stali w, milczeniu. Nikt nie śmiał przerwać lodowego milczenia.
Zewnątrz panowała burza. Wiatr dął przez szczeliny okien i grad uderzał w szyby.
Dwie tylko osoby w salonie nie doznawały ogólnego niezadowolenia; była to Blanka śpiąca i Wincenty Penhoel który się jej przypatrywał; nic on nie słyszał i nie widział.
Gdy jego dwie siostry i Roger de Launoy doznawali coraz dotkliwszych skutków ponurego smutku dręczącego resztę towarzystwa, Wincenty się uśmiechał, gdyż Blanka także uśmiechała się we śnie.
Przez kilka sekund, anielska uroda dziecięcia oświeconą została promieniem radości. Barwa różana ozdobiła jej lica i jej usteczka otworzyły się jakby dla przemówienia pieszczotliwych słówek.
Wincenty złożywszy ręce zatrzymał oddech.
Następnie uśmiech Blanki stopniowo znikał; smętna chmura ztąpiła na jej czoło. Poruszyła się, zwolna na łonie matki.
Przebudzona milczeniem, albo być może w skutku snu swego, powstała strwożona wydając lekki okrzyk.
Widząc jej oczy niebieskie, otwierające się, słodkie jak miłość dziecinna, można było pojąć dla czego poczciwi ludzie w Bretanii nazwali ją aniołem.
Spojrzawszy w około siebie z pewną obawą, wyciągnęła swoje ładne rączki zawieszając je na szyi matki.
— Oh!.. — przemówiła po cichu — jakżem się zlękła... widziałam go... widziałam!
Wśród panującego milczenia, głos jej dosłyszanym był od wszystkich...
— Czy wiész o kim mówię dodała uważając że matka jej się nie dopytuje — wspominała$ mi często jak był piękny i dobry... oh! poznałam go od razu.
Pani bardziej zbladła. Nie śmiała podnieść powiek.
W oczach Penhoela gorzał płomień ponury.
Usta prawnika drgały i pomimowolnie przesuwały się w myśli jego wnioski złośliwe które się częstokroć wyradzały w jego ograniczonéj głowie.
Młodzieńcy słuchali z ciekawością. Cyprjana i Djana zbliżyły się do pani i pieściły z małemi rączkami Blanki.
— Nie chcesz mi powiedziéć żeś odgadła — mówiła ostatnia z dziecinnym wyrzutem — a jednakże wiesz dobrze o kim mówię, ty która codziennie każesz mi się modlić za mego stryja Ludwika.
Oddech zatrzymał się w piersiach Penhoela. Otarł ręką czoło na którém pot wystąpił.
Pani siedziała nieporuszona i obojętna pozornie.
— Widziałam go — mówiła Blanka i byłam bardzo szczęśliwą, gdyż on wziąwszy mnie na ręce rzekł: „zaprowadź mnie do twéj matki“... Oh mamo! jakże mi się wydawał że nas obie kocha.
Penhoel powstał z miejsca gwałtownie i zaczął się przechadzać szerokiemi krokami po pokoju.
Na szelest jego stąpań, pani podniosła oczy, w których się, głęboki smutek lecz zarazem spokój i wyniosłość malowały.
Blanka nie zważając na to, tak mówiła:
— Gdy go prowadziłam do ciebie słońce które świeciło, skryło się za górę. W tym noc zapadła... stryj Ludwik. zbladł.„. ciało jego rosło... rosło... miał ramiona tak wychudłe... poczém, położył się na ziemi i widziałam że był okryty białą szatą.
Penhoel zatrzymał się przed, swoją żoną ze zmarszczonemi brwiami i złożonemi, rękami. Usta jego drgały jakby usiłował wstrzymać słowa które chciał wymówić.
Blanka umilkła przytuliwszy się do matki.
Wtedy się dał słyszéć głos Jana powolny i przytłumiony:
— Cóżeś więcej widziała moje dziécię?... Bóg często przemawia przez sen dziecka.
Blanka zadrżała z trwogi...
— Oh! nie chciałabym już widzieć tego więcéj — mówiła z cicha. — Gdy leżał na ziemi, pochyliłam się ku niemu... Gdzież zniknął jego miły uśmiech? Oczy jego były martwe... dotknęłam się go... był zimny jak marmur...
Stryj Jan przerwał milczenie:
— Odtąd moje dziécię — mówił zwolna — w twoich wieczornych modlitwach winnaś dodać:
„Mój Boże! ulituj się nad duszę mojego biednego stryja Ludwika“...
Od chwili jak boston został przerwany, Penhoel nie przemówił słowa. Rysy jego twarzy których ociężała jednostajność wyrażała zwykłą obojętność i uśpienie rozwagi, objawiały obecnie silne wzruszenie.
Można było wyczytać z jego fizjonomji gwałtownie zmienionéj, ślady gniewu, zazdrości, dolegliwéj boleści i powściąganych wyrzutów.
Wypił połowę flaszki wódki.
Alkohol podniecał namiętność wzburzoną, rozdrażniając gęstość krwi.
Przez chwilę płomieniste spojrzenie które zwrócił na żonę i córkę, objawiło niemą pogróżkę lecz zarazem okropną.
To trwało tylko chwilę. Na głos stryja Jana, rysy jego twarzy zatarły się niejako i powieki jego opuściły się jakby dla powściągnięcia łez.
Przez dwie lub trzy sekundy walczył z samym sobą, poczém ukrył twarz w dłoniach.
— Kłamstwo... kłamstwo!... pomruknął — jestem panem tutaj, i zabraniam każdemu wspominać że mój brat umarł!
Nikt nie odpowiedział. Łkanie uniosło silną pierś Penhoela.
— Ludwik... mój brat Ludwik!... — powtórzył cichym głosem wszyscy wiedzą jakem go kochał..... Nie.... nie.... on nie umarł.... Bóg i mnie by zesłał sny podobne... Jestem jego bratem... któż nademnie ma większe prawo kochać go...
Przy ostatnich słowach oko jego zabłysło dziko i spojrzenie w około rzucone szukało kogo, któryby temu zaprzeczył. Spotkawszy oblicza smętne i ukorzone, gniew go ominął.
Zbliżywszy się do swej żony, pocałował ja w rękę jakby prosił jej, przebaczenia; poczém wziąwszy Blankę w swoje objęcia przycisnął namiętnie do serca, gdy zazdrosne spojrzenie Wincentego śledziło jego poruszenia.
W oczach pani malowało się podobneż uczucie.
Ona także była niespokojną, jakby dziecię jéj nie było bezpieczne na łonie ojca.
Wszystko to wydawałoby się dziwaczném dla obcego, któryby po raz pierwszy wszedł do domu Penhoelów. Postępowanie pana domu było nieodgadnioną zagadką.
Popęd przywiązania któremu podlegał obecnie, odnosił się zarówno do żony i córki, lecz nie zgadzał się bynajmniej z posępném spojrzeniem, z jakiém na nie spoglądał.
Równie dziwném było i to, że pani przyjmowała z równą obojętnością gniew i żal męża swego.
Pomimo tego, w szlachetnéj i pięknéj postaci Marty, objawiały się wszystkie oznaki poświęconego serca.
Wszyscy milczeli. Roger de Launoy, Djana i Cyprjanna, odwracali spojrzenia z pewnym rodzajem uszanowania i skromności. Stryj pogrążony był w zadumaniu.
Poczciwy nauczyciel tassował karty dla nadania sobie powagi, prawnik zaś spoglądając z ukosa na flaszkę z wódką, — upatrywał w niéj widocznie rozwiązania dziwacznego postępowania Penhoela. Jeden tylko z obecnych +w salonie, mógł lepiéj i dokładniej takowe wytłómaczyć; lecz była to szlachetna i dyskretna dusza w której zawierały powierzone tajemnice.
Penhoel usiadłszy obok żony pieścił się z blond włosami Blanki, która się do niego uśmiechała.
— Marto — mówił głosem cichym i drżącym od wzruszenia — jestem szalonym... zbyt szczęśliwym... i Bóg mnie ukarze... gdyż jestem niewdzięcznym za jego miłosierdzie...
Przyciskał rękę pani do ust swoich, i spojrzenie jego ocienione niknącém obłąkaniem, zwracało się na nią z uwielbieniem.
— Czyliż wiem dla czego tyle cierpię? — dodał — Oh Marto, Marto!... powiedz mi proszę że mnie kochasz...
— Kocham ciebie — pomruknęła pani ze spokojnym ukorzeniem.
Zacny p. Hivain, mówił do siebie z pewném przekonaniem:
— Upił: się jak, szewc:
Fizjonomia Penhoela. jeszcze raz się zmieniła, gdy mówił głosem smętnym i zniechęconym:
— Jakeś żo wymówiła Marto... Ok! ty masz dobre serce... i nie chcesz mnie przywieść do rozpaczy.
Uśmiech Blanki niknął widząc posępną chmurę zbierającą się na czole jej ojca.
Głos jego zmienił się w przykry, zbliżone brwi pokrywały błyskawice jego wzroku.
— Pani... pani... — rzekł — nadaremnie wmawiam w siebie żem szalony... przeszłość mi odpowiada... „jesteś roztropny“... przypominam sobie... i mniemam że ty sobie lepiej przypominasz....
I odepchnąwszy rubasznym gestem strwożoną Blankę, powrócił do stolika gry, gdzie stojąc wychylił spory kubek wódki.
Blanka drżała, zbladła, osłabiona oparła się o łono matki. W sali wszyscy stali nieporuszeni.
Remigeusz podniósł napełniony kubek i spełnił go duszkiem.
Wstrząsnął się, ciemna czerwoność wystąpiła na jego lica, wzrok jego był błędny lecz uśmiechający.
— Cóż się to dziś dzieje? — zawołał spoglądając kolejno po obecnych — rzekłby kto że wracamy z pogrzebu... cóż to... więc się już nie śmieją w pałacu Penhoelów!....
— Lękam się — szeptała Blanka drżąca.
Lekkie zarumienienie jej liców zastąpiła bladość. Matka obejmowała ją swemi rękami jakby chciała bronić, a zdala Wincenty spoglądał ma nią z trokliwą niespokojnością jak matka, i z równą miłością.
Głos Pana słyszeć się dał wśród upornego milczenia:
— Dziewczęta! weźcie harfy i zaśpiewajcie nam aryjkę bretońską... a to nieznośnie... jeszcze się nie odezwał dzwonek wzywający na wieczerzę, a wszyscy już zasypiają:
Cyprjana i Djana powstały. W kącie salonu stały dwie harfy na podstawach złoconych.
Przy pomocy Rogera, Cyprjana i Djana przysunęły je do kominka.
— Co stryj życzy sobie słyszeć? zapytała Djana.
— Arję bachusową — odpowiedział Penhoel. — Lecz wy tego nie umiecie... śpiewajcie co chcecie.
— Moją śpiewkę — szepnęła Blanka.
Córki stryja Jana nigdy nie odmawiały żądaniu Blanki.
Brzękły strony dźwiękiem słodkim i smętnym. Anioł zmrużył oczy, około jej ust igrał odcień uśmiechu.
Następnie po odegraniu introdukcji melodyjnej piosnki bretońskiej, dwa młode, czyste i zgodne głosy Cyprjany i Djany słyszéć się dały:

„Mała dziewczynko, mały kwiatku, gwiazdeczko.
Nocny kwiatek jest ulubionym kwiatkiem Maryi
Mały kwiatek czerwieńszy od róży, bielszy od lilji, niebieski jak błękit niebios
Kwiatek nachylający się, podobny jest do modlącéj chrześcijanki.“

Była to jedna z tych aryi starożytnych Bardów noty powolnéj, która łzy opiewając umie trafiać do serca.
Lodowa powłoka gniotąca piersi roztajała. Wyrażenie spoczynku objawiało się w ślicznej twarzy Blanki. Pani i Wincenty którzy na nią patrzeli, doznali na sobie podobnegoż oddziaływania spokoju. Stryj Jan odsunął w tył swoje siwe włosy; oczy jego gubiły się w niebiosach i zdawało się że rozmawiał z Bogiem.
Sam pan Penhoel doznawał pomimowolnie skutków dobroczynnych tej melodji; jego powieki powróciły do pierwotnego stanu, i twarz jego podparta ręką, nie wyrażała gniewu.
Roger de Launoy przypatrywał się obu siostrom szukając piękniejszej i dziwił się biciu swego Serca.
Obie zachwycały oczy i uszy. Były piękne jak naiwna poezja ludu najpoetyczniejszego na ziemi, a prosty śpiew Bretoński przybierał świętą harmonję wychodząc z ich usteczek dziewiczych.
Harfy znów wydały kilka akordów, poczém dał się słyszéć śpiew:

„Kwiatek nocy, jak piękność nocy jest gwiazdeczką, czystem diamentem nieba
„Gwiazdka która dodaje odwagi, gdy podróżny dąży przed świtem
„Przez zimne ścieszki po których spieszą widma...“

Blanka pochyliła swoją główkę na łono matki.

Dziewice dalej śpiewały:

„Dziewica nocy jest dziewicą umarłą, piękną i łagodną...
„Umarła z miłości, biedna blada dziewica.
„Płacze nad wodą i smutne serca jej słuchają
„Piękna i łagodna miała lat 16 gdy ją pochowali.“

— Któraż z nich zechce mnie kochać? — zapytał samego siebie Roger de Launoy.
Penhoel odepchnął od siebie flaszkę z wódką.
Nauczyciel i prawnik nawet przysłuchiwali się śpiewowi. Prawnik wprawdzie poziewał.
Cyprjana i Djana tak zakończyły:

„Wieczorem błądzi pod wierzbami, w bieli jak narzeczona,
„Wietrzyk który szumi po gałęziach, to jej oddech
„Ta perła która błyszczy od słońca jest to jej łza,
„Biedna dziewczynko, mała gwiazdeczko, mały kwiateczku[3].

Teraz Blanka otworzyła usteczka. Śpiew ukołysał jej znużenie, usnęła. Pani spuściła oczy jakby ten śpiew wzniecił w jej sercu nowe wzruszenie.

— Bardzo dobrze moje panny — rzekł Penhoel — teraz zaśpiewajcie nam cóś weselszego.
Harfy znów się odezwały. Gdy Cyprjana i Djana przegrywały, Penhoel, na którym muzyka wywarła wpływ uspakajający, podał rękę stryjowi Janowi.
— Czy się nie gniewasz na mnie mój stryju? — zapytał.
Starzec zdawał się ze snu przebudzonym.
— O czemże myślisz u djabła? — zapytał wesoło Penhoel.
— Myślałem — odpowiedział stryj Jan przejmującym i łagodnym głosem — o dniu, w którym po raz pierwszy słyszeliśmy tę piosnkę... Czy przypominasz to sobie... nasz Ludwik przywiózł ją z Vannes.
Pod opuszczoną powieką Pani ukrywała się łza tłumiona.
— W owym czasie, szczęśliwą była rodzina nasza mój synowcze; jakże Ludwik kochał ciebie tkliwie i jak miło było was widzieć obu dorodnych, silnych i wesołych.....
Penhoel uderzył pięścią w stół z taką gwałtownością, że karty i marki podskakiwały.
— Jeszcze?.. — zawołał — dość tego grania dziewczęta! wasza muzyka przykrość mi sprawia. — Cyprjanna i Djanna natychmiast grać przestały. W salonie słychać tylko było szum wzmagającej się burzy.
Drzwi się otworzyły i służący w ubiorze wieśniaczym ukazał się w progu.
P. Hivain spodziewał się, że nieprzyjemności tego wieczora zakończą się oznajmieniem że wieczerza gotowa.
— Panie — rzekł służący — syn stolarza z Hussayes przyleciał tutaj....
— Czegóż chce? — zapytał Penhoel.
— Mówił że woda z gór przybiera... nie widziano nigdy podobnego wylewu... Pale mostowe trzęsą się, a stary stolarz lęka się ażeby woda nie zabrała ich domu...
Penhoel powstał z miejsca. Najobojętniejszy dostrzegacz doszedłby, że ta przerwa była dla niego pożądaną.
— Niech malec wraca — rzekł — pójdę sam się przekonać.
— W taką pogodę... — szepnęła Pani.
Penhoel wzruszył ramionami.
— W taką pogodę — powtórzył opryskliwie — to coby mogło się przytrafić najgorszego, to to, żebym utonął... i ciekawy też jestem ktoby mnie żałował...
— Ah Remigeuszu!... — odezwała się Pani głosem wyrzutu.
— Nikt mnie nie kocha... — mówił Penhoel — nikt...
Zbliżał się do drzwi. Pani dała znak Rogerowi i Wincentemu.
— Pójdziemy z panem do Hussayes — odezwali się oba.
— Zostaniecie tutaj — rzekł Penhoel — nie pozwalam wam iść z sobą!
Wdział na odzież kaftan z kapturem z wilczej skóry który wisiał przy drzwiach i wyszedł nic nie powiedziawszy.
— On jest dobrym — szepnął stryj Jan sam do siebie — i serce jego nie jest jeszcze głuchém na głos nieszczęśliwego.
— Przyznać należy że niemasz w okolicy piękniejszej dziewczyny nad wysoką Joannę z Hussayes — pomruknął sceptyk Makreofal.
Grad uderzał w szyby. Wiatr świszczał i słychać było grzmoty.
Penhoel sam wyszedł z pałacu. Mały chłopiec biegł naprzód.
Penhoel schodził zwolna ze spadzistej drogi. Odrzuciwszy w tył kaptur z wilczej skóry doznawał przyjemności wystawiając obnażoną głowę na deszcz ulewny. Czoło jego było pałające.
Stąpał ze spuszczoną głową, odsuwając machinalnie zmoczone włosy które mu oczy zasłaniały i pomrukiwał mimowolnie:
— Ludwik... Ludwik... mój brat....
Noc była ciemną: jedynie tylko w długich przerwach, błyskawica rozdzierała czarne obłoki.
Wtedy w przeciągu sekundy można było dostrzedz bagna, obszerny łąkę po której się wiły ważkie smugi wody, i pagórki w oddaleniu, które nagle znikały w ciemności.
Penhoel minął chatę Benedykta Haligana, przy drzwiach której zawieszona była zapalona latarka. Obrał drogę pomiędzy portem kruczym z prawej strony, a po lewej był starożytny mur feodalny, kończący się u wieży młodszego.
Młyn Hussayes leżał o ćwierć mili daléj.
W tym miejscu rzeka Ust płynęła jeszcze zwolna i spokojnie pomiędzy wysokiemi pobrzeżami.
Zanim minął węgieł muru, Penhoel spojrzał na szczyt pagórka, zkąd widać było słabe światło z okien pałacowych.
Przyłożył obie ręce do pałających skroni.
— Moja żona i córka... — pomruknął zniechęconym głosem, — czyliż wiem że jestem szczęśliwym lub nędznikiem...
Zatrzymawszy się przez chwilę, dodał:
— Kocham je... kocham je jedyne na tym świecie... a Marta zawsze myśli o nieobecnym...
oh! zawsze, zawsze! i nieraz zapytuję sam siebie czy Blanka...
Zatrzymał się... noc ukrywała jego twarz trupiej bladości... okropna myśl przebiegła w sercu jego.
— Ludwik... Ludwik... mój brat! — mówił idąc dalej.
Niemożna było wyrzec czy wzruszenie w skutku którego głos jego był drżącym, pochodziło z udręczenia żałosnego, lub gorzkiem wybuchem zawistnego gniewu.
Przez kilka sekund szedł szybkim krokiem, poczém zatrzymał się nagle.
Dźwięk oddalonej trąby, dawał się słyszeć na przodzie w kierunku biegu rzeczki Werny. Wyrazy których znaczenie było mu dobrze znane, dochodziły słabo i konały przy uszach jego.
Były one następujące:
— Woda... woda... woda!...
Gdy wiatr ustawał, słyszał szum głuchy podobny do oddalonego grzmotu.
Coraz bardziéj zbliżał się wylew wody...
Penhoel ocknął się ze swego dolegliwego zadumania i przypomniał sobie powód, który go wyprowadził z pałacu.
Już miał pośpieszyć do młyna Hussayes, gdy usłyszał za sobą głosy z przeciwległej strony Ustu:
— Hola, przewoźniku! — wołano — na prom! dawaj prom!
Te głosy były wesołe, w uszach jednak Penhoela dźwięczały jak oddech konającego. Serce jego silnie uderzało.
Odgłos trąby przybliżał się, równie jak szum podobny do grzmotów.
Słychać też było donośniejszy głos wołającego:
Woda!.., woda!...woda!...


VI.
Dwóch Właścicieli.

Przyczyną silnych uderzeń serca Penhoela, nie był dźwięk posępny trąby, odbijający się w przeraźliwym sposobie wśród ciemności, ani wołanie oznajmujące o zbliżaniu się wylewu, lub groźne gromy które wydawały wody roztrącające się o lądy; lecz były to głosy obojętne i wesołe żądające promu, a pochodzące z drugiej strony rzeki.
Byli tam ludzie, którzy się niczego nie domyślali, a przecież za kilka sekund ziemia na której stali, zniknie pod wylewem.
Śmierć pochwyci ich niespodzianie.
Penhoel doznawał podobnej trwogi, jaką bylibyśmy przejęci widząc nieszczęśliwego idącego bez obawy i uśmiechającego, gdy tymczasem za nim w cieniu, wznosi się uzbrojona ręka zabójcy.
Pierwszą jego myślą było ostrzedz ich o niebezpieczeństwie. Złożywszy obie ręce w kształcie trąby, przesłał przez nią słów kilka, lecz wiatr smagający gwałtownie w twarz jego, przekonał go o bezskuteczności tego środka. Ten sam wiatr który przyniósł donośne wyrazy wymówione na przeciwnym brzegu, stawiał głosowi Penhoela nieprzezwyciężoną zaporę.
Wahał się. Burza się wzmagała i nie można już było dosłyszeć dźwięku trąby i szumu wody.
— Będę miał dość czasu.... — pomyślił — goniec jest jeszcze daleko.
Cofnąwszy się nazad, postąpił wzdłuż muru i wbiegł bo chaty Benedykta Haligana, gdzie mała latarka wydawała słabe światełko z pomiędzy obnażonych gałęzi kasztanów.
Nieznajomi podróżni, zatrzymani na drodze Redońskiej, zdawali się zniecierpliwiać i krzyczeli:
— Hola!... przewoźniku!... dawaj prom!...
Droga była przykrą; deszcz ulewny rozrzedzając ziemię, zamienił w ślizgawicę ścieszkę po spadzistości.
Jeszcze Penhoel nie był w pół drogi, gdy w czasie jednochwilowej ciszy w której burza zdawała się odpoczywać, usłyszał za sobą ciężko galopującego konia. Prawie jednocześnie dźwięk trąby donośny i krzykliwy odezwał się o dwadzieścia kroków.
Dostrzegł jeźdźca suwającego w cieniu poniżej siebie.
— Gończe! — zawołał.
— To JPan — odpowiedział jeździec zatrzymując się — niech Bóg błogosławi panu... za chwilę ujrzysz pan koła swego młynu Hussayes.
— Jak daleko wyprzedziłeś wylew?
— On dąży prędzej od mojego konia.... i jeżeli nie stanę przed nim w miasteczku Glenak, nie jeden nowy grób otworzy się na cmentarzu...
Koń sunął cwałem, gdy jeździec z całego gardła objawiał wieść złowrogą:
— Woda!.. woda!... woda!...
Penhoel stanął przed chatą przewoźnika której drzwi były z wewnątrz zamknięte.
— Benedykcie — zawołał — Benedykcie!... wstawaj!
Głos chrapliwy odpowiedział z chaty:
— Założyłem dwie nowe zapory do wielkiego promu i łańcuch do małego... niemasz się P. czego obawiać o swoje Penhoela.
— Otwórz! — odrzekł Penhoel — są tam ludzie na drugiej stronie, na drodze Redońskiej..
— Tak, tak — pomruknął spokojnie przewoźnik — nie jestem jeszcze głuchy i słyszę dobrze jak wrzeszczą... — lecz słyszałem także trąbę gońca... potrzeba być opętanym ażeby odczepiać prom w tej chwili.
Stryj Jan miał słuszność. Penhoel był w gruncie dobrym, i głos nieszczęśliwego dochodził do jego serca.
Wstrząsnął drzwiami z gniewem:
— Otwórz! — zawołał rozkazującym tonem, jeżeli się boisz, daj mi klucz od małego promu a ja pójdę ich sam ocalić.
— Co się tego tycze — odpowiedział przewoźnik, którego głos zniżył się do szeptania — wołałbym zapomnieć Ojcze nasz i Zdrowaś... zastanów się pan... przecież to są obcy... którzy zamiast uciekać co tchu usłyszawszy dźwięk trąby, stoją nad brzegiem i wrzeszczą jak opętani... obcy, to zguba kraju!
Penhoel słyszał wewnątrz głos chrapliwy który mruczał:
— Cierpliwości... cierpliwości... dla was noc nie będzie długą... Jezus Marja jaka burza jaka burza!...
Była to rzeczywiście burza która się stawała coraz gwałtowniejszą, podsycana rozhukaną wodą, z wściekłością pędzącą z okolic górzystych.
Błyskawica która nastręczyła przewoźnikowi uczynienie ostatniej uwagi, przeraziła Penhoela.
Blask jej ukazał mu z jednej strony dwóch nieznajomych stojących nad brzegiem i dotąd niestrwożonych, dalej zaś ich konie z wyciągniętemi nogami, parskających nozdrzami któremi węszyły niebezpieczeństwo; z drugiej zaś strony pieniącą i bielszą od śniegu wodę spadającą gwałtownie do szyi.
Po chwili, podróżni wydali razem okrzyk rozpaczy.
Penhoel odsądziwszy się, wywalił drzwi przewoźnika.
Izdebka chaty oświeconą była słabo drzazgą przyczepioną do ściany. Jedynym sprzętem był tapczan nad którym był zawieszony krucyfiks kościanny, w kącie stała wanienka w niej zaś sieci rybackie.
Benedykt stał w środku izby.
Był to wysoki starzec, szczupły i kościsty, którego wzrok błędny nadawał mu cechę natchnionego. Długie kosmyki siwych włosów spadały w nieładzie na czoło. Gorączka zwana bagnisk zorała jego blade lica, stał jednakże prosto, a jego wzrost wysoki nadawał mu teatralną powagę.
Benedykt Haligan pełnił pomiędzy Glenakiem i miasteczkiem Bains potrójne obowiązki: przewoźnika, chirurga i czarownika. Według wieści, dar podwójnego wzroku odziedziczył po przodkach, którzy od wieków byli nim obdarzeni. Nie zgadzano się na to czy był dobrym chrześcijaninem lub służalcem złego ducha, lecz wzbudzał zaufanie a jeszcze większą obawę.
Był szuanem w czasach wojennych.
Gdy bogobojni ludzie powracali z Redon wieczorną porą i zmuszeni byli przeprawiać się przy porcie kruczym, ogarniała ich trwoga na pół godziny przed tém i przez całą drogę odmawiali modlitwy.
Lecz pomimo tego, był to prawdziwy bretończyk, który poświęcił swoje usługi królowi i swoim panom.
Widząc wywalone drzwi, Benedykt nie ruszył się i stał z założonemi rękami.
— Dawaj klucza!.. — zawołał Penhoel przyskakując do niego.
— Drzwi domu ojca twego były podobnież wyłamane za czasów niebieskich[4] — rzekł przewoźnik tonem obojętnego wyrzutu — lecz wtedy stałem za niemi jako obrońca.
— Dawaj klucza! — powtórzył Penhoel dysząc z wzruszenia — czyliż nie słyszysz ich krzyków konania... i aby dozwolić tak ginąć chrześcijanom bez ratunku, to trzeba być zabójcę.
— Słyszęich krzyki — odpowiedział Benedykt — i proszę Boga ażeby przyjął ich dusze....
Od czasu do czasu, głosy nieszczęśliwych dochodziły pośród rozlicznych szumów zewnętrznych.
Te głosy wołały:
— Na pomoc... na pomoc!...
Penhoel potrząsał starcem który stał nie wzruszony.
— Dam ci dziesięć talarów za klucz! — rzekł głosem stłumionym — dwadzieścia!.. trzydzieści talarów!...
Benedykt Haligan zwolna kiwnął głowę.
— Nie mam żony ani dzieci — odpowiedział — co mi po twoich pieniądzach. Bóg nie chce ażeby obcy pochłaniali biedny chleb Bretanii.
Penhoel zawracał oczami z wściękłością, jego ściśnięte dłonie zagrażały szyi starca.
— Penhoelu! — odezwał się Haligan łagodniejszym głosem — możesz mnie zabić... wiesz dobrze że nie będę się bronił... lecz niepozwolę synowi ojca twego dążyć naprzeciw swemu nieszczęściu... Czyliż nie dość groźnych odmian w powietrzu na około ciebie mój panie? z twoich okien... tam na górze... czyliż nie możesz widziéć zamku twego imienia, w którym mieszka twój śmiertelny nieprzyjaciel? Jesteś młodym... twoje silne palce w ciele biednego starca.... Złam to ramię które służyło tobie przez lat sześćdziesiąt, jednakże Penhoelu, nie zabronisz mówić staremu Benedyktowi Haligan.
— Ależ nikczemny! — zawołał Penhoel — nie masz więc sumienia!..
— Twoja córka była bardzo bladą Jego rana Penhoelu... od dawna, jak mówiłem po raz pierwszy... przed śmiercią, ujrzysz wszystkie trzy suwające w nocy, pod wierzbami trzy młode święte... mój panie... Blankę, Cyprjanę i Djanę... oh! będzie trzy dziewice nocy więcej nad wodą...
— Więc mi nie chcesz dać klucza! — zawołał Remigeusz.
— A kto wie — mówił dalej przewoźnik z spokojnym smutkiem — kto wie, czy to nie ich śmierć przybywa od strony miasta... wysłuchaj mnie Penhoelu — dodał tonem poważnym i przesadnym — gdy ręka Boga cięży nad obcym... strzeż się... dozwól umrzéć obcemu, albo on pozbawi ciebie zbawienia duszy i życia ciała...
Krzyki dawały się słyszéć lecz coraz słabsze.
— Po raz ostatni — rzekł Penhoel ze ściśniętemi zębami — klucz... albo biada tobie!
I gdy przewoźnik nie usłuchał, Penhoel pochwyciwszy go za gardło powalił na ziemię.
Po chwili, podniósł się trzymając w ręku klucz zdobyty i wyskoczył szybko z chaty.
Benedykt Haligan powstał także i wyszedł za nim.
— Penhoelu... mój dobry panie... nie chodź.. zaklinam ciebie na Boga... nasi ojcowie mawiali: „obcy, którego wyratujemy, pozbawia nas zbawienia duszy i życia ciała...“
Remigeusz otwierał kłódkę zamykającą łańcuch promu przytwierdzony do drzewa.
Woda była gwałtownie wzburzoną, potrzeba było całej zręczności i siły młodzieńczej aby wskoczyć na statek unoszony prądem.
— Przez lat sześćdzięsiąt jadłem chleb Penhoelów — szeptał ze smętném ukorzeniem przewoźnik — niech Bóg mnie zachowa od potępienia duszy... mogę poświęcić synowi pana mego biedne stare moje ciało...
Na godzinę przed zmierzchem, młody Robert de Blois i jego koniuszy Błażej opuścili oberżę pod uwieńczonym baranem. Pan Géraud ze zdjętym kapeluszem i z fajką w kieszeni odprowadził ich o pięćdziesiąt kroków od domu.
— Jutro się policzymy — rzekł Robert.
— Co się tycze tego — odpowiedział oberżysta — jutro, czy za rok, jak pan zechcesz... co zaś do młodéj damy, bądź pan pewny że będzie tak uważaną jakby była córką królewską.
— Bardzo dziękuję... i do widzenia.
— Szczęśliwej podróży!
Oberżysta ukłonił się z uszanowaniem, a gdy Robert i Błażej wjeżdżali na główną ulicę, poczciwy Géraud wołał z daleka:
— Miejcie baczenie na urwiska... strzeżcie się ułanów i wylewu!...
Robert i Błażej puścili konie kłusem i wyjechali z miasta.
Już się zmierzchało gdy byli na czystém polu. Czas był prześliczny, lecz słońce zachodziło w łoże ciemnych chmur obwiedzionych purpurowemi pasmami i chwilowo nagły powiew wiatru wstrząsał suchemi liściami na gałęziach drzew.
Robert dumał, lecz jego zamyślenie było radośne i tryumfujący uśmiech unosił filuternie końce ust jego. Błażej nie posiadał się z upojenia gdy towarzysz jego rozpościerał się na swym grubym koniu przybierając pozycje jeźdźca cyrku Olimpijskiego.

i Jedna rzecz go dręczyła, to jest milczenie.
— Czyby nie można pomówić — odezwał się głosem pokornym i pieszczotliwym.
— Mów jeżeli ci się spodoba.
— Wybornie... a więc mój drogi.... wyznam ci że jestem zadowolony... Paryż nie wart dwóch groszy... niech żyje Bretanja!
Robert był cięgle zamyślony.
Błażej dalej mówił z powiększającym się zapałem:
— Wyborny interess.... przewyborny.... nie słyszałem nigdy nic podobnego... kiedyś rozmawiał z panem Géraud, miałem wielką ochotę uściskać ciebie... jakże on sam ci dopomagał... teraz nie obawiam się niczego... wszystkich tych wieśniaków weźmiesz na dwa tempa...
— Nie tryumfujmy przedwcześnie — pomruknął Robert.
— I skromność także!... — zawołał Śpioch rozrzewniony. — Wistocie, jest to dla mnie zaszczytem być twoim służącym! Że dobrze się nam wiedzie to nie masz wątpliwości... bo jeżeli interess z Penhoelem nie uda się co jest niepodobieństwem, pozostanie nam w kieszeni z parę set talarów.
— Jak to? — zapytał Robert z roztargnieniem.
— Jesteśmy właścicielami dwóch koni — odpowiedział Błażej z serdecznym śmiechem — i ojciec Géraud był tak dalece o nas troskliwym, że założył w olstra pistolety... wszystko to da się spieniężyć.
— Masz słuszność — rzekł Robert nie mogąc powściągnąć uśmiechu — ty także masz zdolności... lecz dzięki niebu nie jesteśmy jeszcze zmuszeni do takiej ostateczności.
— Gruszka nie zaszkodzi pragnieniu — wtrącił Śpioch.
— Dajmy temu pokój — przerwał Robert — mamy się czém inném zająć po drodze.... nie licząc wąwozów, ułanów i t. d.... objaśnienia które nam udzielił Géraud, stanowią nasz katechizm... nie należy nic pominąć.
— Do kata! — szepnął Błażej — jeżeli na mnie liczysz...
— Gdy siodłano konie — rzekł Robert wyjmując pugilares z kieszeni — nie traciłem czasu... zajrzyjmy póki dzień jeszcze.
Podniósłszy pugilares do oczu, zaczął czytać:
— „Ludwik Penhoel (starszy), wyjechał przed piętnastu laty, półkownik w wojsku Zjednoczonych stanów.“
— Otóż widzisz — mówił — zapisałem własne słowa, jak równie naszego gospodarza... zapomniéć to co drudzy nam powiedzą jest nieszczęściem... lecz zapomniéć to co się samemu mówiło, jest okropném.
Błażej słuchał z uszanowaniem ucznia pragnącego korzystać ze słów nauczyciela.
— Ten Ludwik Penhoel — dalej mówił Robert — jest oczywiście orłem rodziny.... jest to rodzaj bohatera romansowego... można się założyć o dziesięć przeciw jednemu że już nie żyje... Osoba ta, wydaje mi się istnym dla nas skarbem. Nie zapisałem uwag moich ściągających się do niego i żony Penhoela... ale to są tylko szczegóły, o które mniej się troszczę mając to, co stanowi główną podstawę interesu.
Odwróciwszy kartkę zaczął czytać i robił uwagi nad każdym ustępem.
„Rodzina Pontalessów... nienawiść dziedziczna“...
— To nam wielce posłużyć może... gdy chcemy walczyć przeciw Monteizim, potrzeba się zaprzyjaźnić z Kapuletami.
— Co to za jedni ci ludzie? — zapylał Śpioch.
— Są to Penhoelowie dawnych czasów — odpowiedział Robert. — Teraz stryj w sabotach „istota przedpotopowa“... mało zajmująca... Pan i pani Penhoel, wiadomi... mała Blanka ich córka (anioł)... dziecię mdłe i blond... obaczemy... „dwie córki stryjaszka w sabotach i ich brat Wincenty, dziki... syn przybrany Roger de Launoy... nie lubię tej młodzieży!... to będzie zawadzać... a przytém będę to darmozjady...
— Żartujesz sobie! — przerwał Błażej — chciałżebyś ich zatrzymać.
Wyobraźnia Śpiocha była czynną, był już przekonany że jest jednym z właścicieli majętności Penhoela.
— Rzeczywiście — rzekł Robert — że to byłoby bardzo uciążliwym... gdyby nie te dwie panny i ci dwaj chłopcy, pałac dla nas dwóch zdawałby się być naumyślnie wzniesionym. Lecz gdy właśnie nad tém się zastanawiam, brakuje mi jednego nazwiska... Géraud bezwątpienia rozpoczął rozmowę <> swym przyjacielu, który mu ocalił życie w przystani Brestu.
— Którego byłem drużbę.
— Tak... nie przypominam sobie wcale.
Śpioch poskrobawszy się w głowę udawał że usiłuje sobie przypomniéć.
— Czy to jest ważném? — zapytał.
— Bardzo ważne.
— A więc... — zawołał Błażéj zacierając ręce — to mnie cieszy, że wybawię ciebie z kłopotu, gdyż przypominam sobie... nasz nowożeniec nazywa się Gautier.
Bobert zapisawszy to nazwisko w pugilaresie, schował go do kieszeni.
Zmierzch szybko zapadał, i w miarę jak ciemność się rozpościerała, ogromne chmury czarne za które zaszło słońce, wznosiły się zwolna nad widnokrąg i już były w ⅔ nieba od zachodu, gdy na wschodzie i północy gwiazdy błyszczéć zaczęły.
Lubo było to już przy końcu jesieni, ciężkie powietrze jednak przepełniało się elektrycznością.
Droga która dotąd szła przez szczyty pasma pagórków, spuszczała się do zarosłéj doliny.
Dwaj podróżni zjechali kłusem z pagórka. Obaj zachowywali milczenie oddając się roskosznym marzeniom.
Po wielu przygodach, los się do nich nareszcie uśmiechał. Pożegnają się z dniami nędzy nie będą się troszczyć o jutro! zostaną spokojnymi i uczciwymi ludźmi, właścicielami. Każdy z nich stosownie do swej natury stawiał zamki na lodzie. Błażej wahał się szczerze pomiędzy życiem wiejskiém a roskoszami miasta. Robert myślał o wprowadzeniu w działalność swego znaczenia, robił kapitałami. W skutku operacyi spekulacyjnych zręcznie kierowanych, mógł pozyskać popularność, i żeby go nie wybrano deputowanym, potrzebaby przypuszczać niewdzięczność, która nie jest udziałem obyczajów bretońskich.
Zostawszy deputowanym, przy zręczności i rozsądku otwiera się obszerne pole.
Robert nie troszczył się o zasady polityczne mogące stanowić zawady. Był to człowiek bez przesądów, sumiennie przekonany, że przyszłość od niego zależy i nie potrafił określić granic swemu wyniesieniu.
Tak oba myśleli.... Droga im się nie przykrzyła i nie trudziła ich. Nie dostrzegli nawet że wszystko na około nich uległo zmianie.
Droga ciasna i błotnista wiła się w głębi doliny, noc była ciemną; wielkie chmury rozpostarły się jak czarna zasłona na całej przestrzeni nieba. Z obu stron drogi gęste krzaki.
— Co jest nieznośne — odezwał się Błażej odpowiadając swym własnym myślom i z głębokim westchnieniem — to te przeklęte podatki.
— I ja o tém myślałem — odpowiedział Robert — pięć tysięcy franków od naszych nędznych czterdziestu tysięcy...
— To jest nadużycie!
— Rząd powinien pojąć raz przecie, że jego naturalną podporę stanowią właściciele ziemscy.
— To nas gnębi!
— To nas gubi.... Licząc na ulepszenia w gospodarstwie i potrzebne naprawy, pozostanie nam zaledwie trzydzieści tysięcy franków.
Robert wymawiał te słowa z przekonaniem smutném i głębokiém.
Za nim Błażej zdobył się na odpowiedź, głos donośny i rubaszno — dźwięczny dał się słyszeć wśród ciemności:
— Stójcie!....
Poczém dodał rozkazującym tonem przemawiając do niewidzialnych osób:
— Baczność!
Na tę komędę, powstał szmer pomiędzy suchemi liśćmi.
Robert i Błażej, nagle przebudzeni ze swych marzeń, spojrzeli w około siebie z przerażeniem.
Pośród głębokiéj ciemności spostrzegli człowieka na środku drogi. Z prawéj i lewéj strony inni ludzie stali nieporuszenie. Szmer pomiędzy gęstemi liśćmi ciągle się dawał słyszeć.
Robert i Błażej przekonali się o rzeczywistości ostrzeżenia pana Géraud. Otoczeni byli zewsząd przez groźnych ułanów.


VII.
Przemysł Bibandiera.

Przebudzenie naszych podróżnych było tem przykszejsze że nastąpiło po śnie najprzyjemniejszym. Ten pocisk ugodził w nich niespodzianie, pomimo tego nie byli nim strwożeni.
Lubo było wielu bandytów, Błażej powziął myśl oporu.
— Gdybyśmy spróbowali pistoletów Gérauda — szepnął.
Dowódca bandy dosłyszał to, albowiem zawołał pospiesznie:
— Marcinie!...Michale!...Piotrze!...Janie!... i wy wszyscy... stać w miejscu!... lecz jeżeli ten pan ruszy za pistolet... wypalcie do niego jak do zająca!
Nikt nie odpowiedział. Szmer tylko pomiędzy liśćmi powiększył się znacznie.
— Dobrze moje dzieci... ani słowa... gdy się mówi poznaje się po głosie, i zawsze się cóś wykryje przed sądem przysięgłych:
Gdy gadatliwy dowódca milczących bandytów, udzielał tej nauki moralnej swoim podwładnym, Robert nachylił głowę przez szyję swego wierzchowca pragnąc rozpoznać jego rysy, lecz noc była zbyt ciemną.
Ułan przemówił do dwóch podróżnych:
— Ah, ha! moi biedni panowie... macie tylko 40,000 fr. dochodu... i rząd nie wstydzi się żądać od was podatków... wiecie że to jest okropném...
Poczém znów się odezwał do swój bandy:
— Stać w miejscu!
Robert nadstawił ucha i wytrzeszczył oczy.
Byłby dał dziesięć luidorów za promyk księżyca.
— Dalej moi dobrzy przyjaciele — mówił dalej bandyta — ja będę wyrozumialszym od rzędu... nie żądam od was nic, tylko tego co macie w kieszeniach.
Odwiódłszy broń którą trzymał w ręku, dodał:
— Nie ruszajcie się z miejsca moje dzieci... lecz bądźcie gotowi dać ognia!...
Żołnierze jego wzorowej karności, stali jak wryci.
Robert i Błażej milczeli.
— I cóż!... — zawołał ułan piorunującym głosem — czyż mam wam życie odebrać dla pozyskania waszego worka?
Donośny i serdeczny śmiech Roberta był odpowiedzią na tę krwawą groźbę. Błażej nie domyślał się niczego. Podwładni bandyci zachowali swoją niewzruszoną postawę.
— Ah Bibandierze, biedny Bibandierze — zawołał nakoniec Robert — jakżeś się oszukał...
— To Bibandier... — powtórzył zdumiony Błażej — niepodobna...
Naczelny dowódca rozbójników zadrżał na to nazwisko.
— Zdaje mi się że ten głos poznaję..... przeklęty kraj... nawet przyjaciół tutaj napotkać można.
Im więcej mówił, tym Robert śmiał się głośniej.
Zbójca położywszy broń na ziemi, wydobył krzesiwko z kieszeni.
— Mój zuchu — odezwał się Robert — powiedz twoim ludziom że jesteśmy przyjaciółmi.
— Nie ruszać się z miejsca — zakomenderował Bibandier zapalając latarkę. Zbliżywszy światło do twarzy podróżnych, zawołał.
— Śpioch!.... i ten czort Amerykanin!.... a więc myślicie że mnie to cieszy was widzieć.
— Podaj rękę zuchu — rzekł Robert.
— Gdy sobie pomyślę że się uganiałem za niemi od kwadransa — mruczał Bibandier — i słysząc ich rozmawiających o 40,000 dochodu...
— I o tych przeklętych podatkach — odezwał się Błażej podzielając wesołość Roberta.
— A więc odgrywaliście komedję dla samych siebie — zawołał Bibandier.
— Jest wszakże rzeczy pewną — rzekł Robert — żeśmy nie chcieli durzyć ciebie sądziliśmy że jesteś w Brest.
— Powróciłem właśnie.
— Oświeć że twarz twoją, niech się lobie przyjrzemy.
Bibandier odwrócił uprzejmie okrągłą szybkę latarni, i nasi podróżni ujrzeli jego oblicze, które w téj chwili wyrażało bolesne niezadowolenie.
Był to mężczyzna mogący mieć 35 do 40 lat, szczupły i długi jak tyka. Ogromne faworyty podcięte à la Cartouche, nie nadawały mu zbyt groźnej powierzchowności. Nadaremnie rozczochrał brodę i włosy w dzikim sposobie; był to oczywiście bandyta podrzędny.
— Mój biedny Bibandierku — rzekł Robert — jakże smutnie wyglądasz... zdaje się jednakże, że kto żyje na polach i ma ludzi wybornych...
Bibandier westchnął głęboko.
— Jem chleb czarny i piję wodę — odpowiedział żałośnie; — od miesiąca jak bawię w tych okropnych pustyniach, nie widziałem jeszcze srebrnego pieniążka... żałuję galer.
— Co mówisz?
— Ah! Paryż... bodaj to Paryż!... — Wykrzyknął Bibandier z rozrzewnieniem; — godzina straży na jakiéjkolwiek ulicy po północy, przyniesie tyle że można żyć wygodnie przez dwa tygodnie... pracuję w tym celu ażebym mógł powrocie do Paryża... i gdybyście wiedzieli jak ciężko pracuję... tego wieczora spostrzegłszy was, spodziewałem się czegoś mówiłem sobie: przynajmniej nie są prostacy z miasteczek opatrzeni w pałki na obronę kilkunastu groszy które mają w kieszeniach... gdym was słyszał mówiących o dochodach, serce mi bić zaczęło... ujrzałem Paryż... poczułem zapach kuchni traktjerni w której razem objadowaliśmy... i cóż się stało... komu nie idzie to nie idzie... i zaczynam wierzyć że umrę tutaj z głodu.
— Czy jest jeszcze gorzałka w puzderku? — zapytał Robert.
— Ojciec Gréaud napełnił go — odpowiedział Błażéj.
— A więc zesiądź z konia... jeszcze wcześnie... można wypalić fajkę ze starym towarzyszem.
Podróżni zsiedli z koni i zaczepili cugle do drzewa.
Suche liście przestały szeleścić. Towarzysze Bibandiera zachowali postawę nie poruszoną, zdając się oczekiwać rozkazu wystąpienia z szeregu.
Duży pies chudy jak pan jego, wyskoczył z pomiędzy drzew ze spuszczonym ogonem widocznie zgłodniały.
— Ah! mój zuchu — rzekł Robert podając puzderko Bibandierowi — nie pojmuję ciebie... nie masz w świecie kraju, w którymby kilkunastu tęgich chłopców nie mogło sobie dać rady... cóż oni robią te draby?
Biedny bandyta wychylił dużą lampkę gorzałki. To mu cokolwiek pokrzepiło serce odezwał się zatem z uśmiechem:
— A więc to sprawia wrażenie?
Robert i Błażej spojrzeli na milczących bandytów.
— Przepyszne wrażenie — odpowiedział Błażej.
— Przy ich pomocy możnaby zatrzymać karawanę.
Uśmiech Bibandiera zamienił się na śmiech prawdziwy.
— Oh, oh! a przecież nie mam ochoty do igraszek... nie ruszajcie się... prawda że są posłuszni... a przytém nie kosztuje mnie wiele ich wyżywienie.
Przyłożywszy puzdro do ust, dodał wzruszając głową:
— Marcin, Michał, Jan, Bonawentura i inni, są to trzonki od mioteł które ubieram jak mogę.
— Bah! — odezwali się razem Robert i Błażej — słyszeliśmy jak się ruszali w krzakach.
— Medor do nogi! — zawołał Bibandier — pies zaczołgał się do pana.
— Medor odgrywa tę sztukę — odpowiedział nieszczęśliwy zbójca — grzebie łapami w suchych liściach... i ułożyłem go ażeby się kręcił i biegał gdy zakomenderuję „baczność.“
Robert wziąwszy latarnię poszedł się przypatrzéć bandytom, którzy rzeczywiście byli tylko kolkami zasadzonemi wzdłuż drogi i odziane łachmanami.
— 1 nie módz się wyżywić przy tak żywjé wyobraźni! — pomruknął Błażej; — są ludzie nie mający szczęścia...
— Zdawało mi się że te strony powinny być korzystne dla tego rodzaju przemysłu.. mówiono mi tyle o ułanach.
— Ja i Medor jesteśmy ułanami — odpowiedział Bibandier — są wprawdzie inni, to jest za bagnami Glenak... lecz to są wymokłe kury które nic nie znają... chciałem się do nich zaciągnąć.... lecz trudna rada.... a teraz szukają mnie wszędzie i chcą zamordować pod pozorem że im psuję reputacyę. Nie zabijam przecież nikogo, ponieważ moja fuzja jest to gałęź z kasztanu.
— Nałóż fajkę biedny Bibandierku — rzekł Robert — i siądźmy na chwilę.
— Zaczekajcie, trawa jest zroszoną, pożyczę wam moich ludzi na siedzenia.
Ułożywszy łachmany ze swych udanych żołnierzy, oparł swoją mniemaną fuzję o drzewo i usiadł obok podróżnych.
Wnosząc z rozmowy tych panów, łatwo się domyśleć że Błażej a nawet pan Robert de Blois, pędzili niedawno w Paryżu łotrowskie życie.
Przypominali sobie teraz rozmaite sztuczki. Nasi podróżni i Bibandier składali wzorowe towarzystwo.
Puzdro wysączało się dość szybko.
Bibandier uskarżał się na przeciwności jakich doznawał od czasu ucieczki z Brestu.
— Przekonywacie się przecież — mówił smutnie — że się staram usilnie żyć uczciwie, lecz zdaje mi się że będę zmuszony nakoniec ażeby nie umrzéć z głodu, zjeść mego medora.
— Chuda to będzie pieczeń — odezwał się Błażej.
Medor zawył żałośnie.
— Z mojemi ludźmi i przemysłem — zarabiam zaledwie pięć su dziennie... Medor przynosi mi czasem kunę którą gotuję.... to są dni uroczyste... zjadamy ją razem... w inne dni trzeba pościć.
— Gdzie mieszkasz? — zapytał Robert.
— Nie tak źle jakby się zdawać mogło... moglibyśmy się tam wszyscy pomieścić g.dybyście się do mnie przyłączyli.... mieszkam sam jeden w wiatraku... bardzo tam dogodnie.. oprócz kiedy deszcz pada.
— Czy dach dziurawy?
— Nie... lecz wcale go nie ma... ale powiedzcież mi co osobie... cóż tu porabiacie?
Robert zamiast odpowiedzieć powstał i wytrząsnął popiół z fajki
— Zdaje mi się że deszcz kropi — rzekł.
— To nic... nie chcesz mi więc powiedziéć?
— Spodziewam że się zobaczemy... lecz do djabła... to się zanosi na burzę... daléj Błażeju, w drogę!
— W drogę... dokąd? — zapytał Bibandier; czy chcecie wziąść mnie z sobą?
Robert wskoczył zwinnie na siodło.
— Lepiej postąpimy — odpowiedział, — co do mnie, nie mogę znieść tego ażebym ciebie pozostawił w niedostadku... pozostało nam 7 franków, 50 centymów...
— I podzielisz się ze mną! — wykrzyknął rozrzewniony Bibandier.
— Dam ci wszystko.
Bibandier podał tylko rękę, tak dalece był odurzony tym wybuchem wspaniałomyślności.
— Ależ... — przemówił Błażej.
— Milcz! — rzekł Robert; — podług mego planu powinienem być zrabowanym.
— Otóż przyjaciel! — zawołał ułan z uniesieniem; — jakże dawno nie widziałem sreberka... Amerykaninie! ty jesteś prawdziwym... daj mi twój adress, a przyjdę do ciebie na koniec świata.
Robert zaciął szpicrutą konia Błażeja i obaj puścili się kłusem Bibandier zebrawszy łachmany, ułożył je w zawiniątko i wziął pod pachę.
Dzięki hojności Roberta, mógł wyżywić swoją bandę przez tydzień.
— Otóż widzisz na co wyjść można — mówił p. de Blois do swego służącego — kiedy kto niema ułożenia... ten człowiek mógł przecież dojść do czegoś, lecz jakież jego obejście... Jeżeli nam się powiedzie dam mu na drogę do Paryża... chyba że się trafi jaka czynność niestosowna dla nas, wtedy użyję go może.
Błażéj podnosił kołnierz bluzy dla zabezpieczenia się od wiatru i deszczu.
— Nie zły początek — mruczał — przemoknę do nitki.
Burza z gwałtownością wybuchła. Zaledwie ujechali 300 do 400 kroków od miejsca w którym spoczywali, a już z ich sukien lała się woda. Wiatr dął przeraźliwie. Błyskawice pruły głęboką ciemność ukazującą im błotnistą drogę gubiącą się w dali.
Błażej drżał i narzekał. Robert przeciwnie zachwycał się swoim jednostajnym humorem.
— Wybornie! — mówił — gdybym zamówił burzę nie mogłaby być pożądańszą... przybędziemy przynajmniej w przyzwoitym stanie.
Minęło pół godziny. Burza zwiększała się coraz bardziej. W tym oba konie zatrzymały się jednocześnie.
Robert chciał popędzić swego, lecz ten nie chciał się ruszyć.
— Woda jest przed nami — rzekł Śpioch.
— Stanęliśmy przecie u kresu podróży — rzekł Robert. — Ah! otóż strumyk, który można przeskoczyć równemi nogami... ten sławny wylew którym nas straszono, podobny jest do tych groźnych ułanów uosobionych w postaci naszego przyjaciela Bibandjera.
— Jest to kraj urojeń — odezwał się Błażej ożywiony nadzieją bliskiego wypoczynku — gdybyśmy zawołali przewoźnika...
— Do promu! do promu! — krzyknął Robert.
Nikt nie odpowiedział z przeciwnego brzegu.
Powtarzali te wołania przez dwie lub trzy minut.
— W ostateczności — rzekł Robert niezmieszany — zdaje się że możnaby przebyć wpław ten strumyk... Ułani... burza... a w końcu kąpiel... przy tych okolicznościach można się przedstawić nago...
Błażej krzyczał:
— Dawaj prom... hola!
Obaj zsiedli z koni.
Od kilku minut słyszeli za wzgórzami dźwięki trąby i oddalone wołania których wyrazów nie rozumieli.
Błażej był przelękniony.
— Słuchaj... — szeptał — trąba się zbliża...
— Jest to jeździec — rzekł Robert.
— Cóż to znaczy u djabła?
W téj chwili goniec przebiegł na drugim pobrzeżu wołając:
— Woda... woda... woda!..
Błażej drżał cały.
— Wróćmy nazad — przemówił struchlały.
Robert wzruszył ramionami.
— Jeżeli strumyk przybierze na stopę — rzekł — będziemy mieli wody do kolan... wielkie rzeczy....
Głuchy łoskot słyszéć się dał za wzgórzami.
W krótce massa biała i fosforyczna spadła z szumem w szyję.
Konie osadziły się na nogach i parsknęły donośnie; poczém odskoczywszy w tył, uciekły cwałem.
— Jesteśmy zgubieni! — szepnął Błażej usiłując uciekać.
Lecz w tym uczuł zimno w nogach, daléj w całem ciele, nie czuł już ziemi pod stopami.
Woda wezbrała na sześć stóp w miejscu gdzie stali przed chwilę, i powódź unosiła ich z nadzwyczajną gwałtownością.
Nic nie widzieli wśród głębokiej ciemności prócz piany pokrywającej powierzchnię wzburzonej wody.
Wołali o pomoc z całych sił, lecz im się zdawało że krzyki ich gubiąc się pomiędzy tysiącznemi łoskotami odbijającemi się o ich uszy, będą bezskuteczne.
Ratowali się, lecz bez nadziei. Była to godzina ich śmierci.....


VIII.
Powodź.

Prom w który wskoczył Penhoel z Benedyktem Haligan był to ciężki i pospolity galar, służący od dawnego czasu i którego szczeliny przepuszczały wodę.
Prąd unosił go szybko w kierunku bagnisk Glenackich. Tyka którą trzymał Penhoel była zbyt krótką i zaledwie gróntowała rzeczkę Ust. Prom się kręcił i płynął samopas.
Benedykt stał nieporuszony w środku statku jakby to było dostatecznym dla zaspokojenia jego sumienia, podzielać niebezpieczeństwo z swym panem.
Odkąd Penhocl zbliżył się do środkowego punktu powodzi, rozpaczliwa praca którą przedsiębrał i tysiączne szumy go otaczające, tłumiły krzyki rozpaczy nieszczęśliwych podróżnych.
Słyszał on w prawdzie wołania, lecz słabe, i te zamiast zbliżać zdawały się oddalać. Penhoel używał nadzwyczajnych wysileń dla wstrzymania lub zmienienia kierunku statku który płynął korytem Ustu a którego niemógł już zgruntować.
Pierwsza błyskawica która rozpruła obłoki, ukazała mu pałac i podwójny pagórek w oddaleniu oblane ze wszystkich stron zgubnym żywiołem.
Przestał robić tyką i nadstawił ucha. Krzyki rozpaczy nie dochodziły go więcéj.
Wtedy cisnąwszy tykę na dno promu, usiadł zniechęcony na burcie. Pot spływał mu z czoła, myśli jego mięszały się i utracił siły.
— Mój Panie — odezwał się spokojnie prze1woźnik — tym sposobem popłyniemy wprost do wiru białej kobiety.
Penhoel podniósł głowę i przesadna trwoga go ogarnęła ujrzawszy wysoką i posępną postać Benedykta Haligana. Nie wierzył w czary, lecz pomimo tego był dzieckiem Bretanii. Są chwile w których dorosły mężczyzna przypomina sobie okropne historje które słyszał w niemowlęcym wieku. Cudowność, ta tajemnicza sprężyna w sercu każdego Bretończyka, która się porusza na wspomnienie o przyszłym życiu, może długo spoczywać i zadrgnie niespodzianie w drzemiącym sumieniu.
Przewoźnik przybierał w oczach Penhoela w tej chwili nadludzką postać, w której skutkiem rozognionej imaginacyi zdawał się upatrywać ogromne widmo białej niewiasty wznoszące się nad ziejącą przepaścią.
— Nieszczęśliwi.... dostali się tam przed nami — szeptał drżący.
— Nie — odpowiedział przewoźnik.
Głos jego osłabiony od starości, wydawał się poważnym i donośnym w tej chwili. Uczucie którego Penhoel nie mógł sobie wytłómaczyć, wstrzymywało go od żądania pomocy od swego posępnego towarzysza.
— Czy wiesz gdzie się znajdują? — zapytał go nakoniec.
— Tak — odpowiedział Benedykt.
— Dla czegóż nie weźmiesz tyki do ręki.
— Ponieważ nie rozkazałeś mi to uczynić.
— Na cóż rozkazu.
Benedykt przerwał:
— Penhoelu — rzekł smutnie — krótki już kres życia mojego... moje ciało do ciebie należy, lecz chcę zachować duszę... udzieliłem ci dobrej rady, jest to wszystko na co się zdobyć może sługa... czy chcesz ocalić tych nieznajomych kosztem życia twego i zbawienia duszy!
— Chcę!... — wyrzekł Penhoel z cicha.
— A więc rozkaz mi to głośno, ażeby Niebo i piekło słyszeć mogły... Wiem dobrze iż nie ocalę mego ciała... ci ludzie mnie zabiją: tak chce prawo tajemnicze... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją biedną duszą.
— A ja?... — szepnął mimowolnie Penhoel.
— Ty?... nim ciebie zabiją, potępię twoją duszę.
Nastąpiło milczenie w statku który pędził szybko niesiony wodą.
Penhoel zawstydził się samego siebie.
— Głupstwo — rzekł — weź tykę i kieruj statkiem.
— Rozkazujesz mi ich ocalić — rzekł Benedykt powolnym i przesadnym głosem.
— Rozkazuję ci.
— Raz?
— Tak.
— Po raz drugi?
— Tak.
— Po trzeci raz?...
Penhoel tupnął o dno spróchniałe statku:
— Sto razy! — zawołał — dozwalając chrześcijanom umrzeć bez ratunku pozostawionym jest to potępiać swoją duszę; ruszaj!...
Przewoźnik ująwszy szuflę do wylewania wody ze statku, robił nią jak wiosłem chcąc się wydostać z koryta rzeki gdzie tyka nie mogła zgruntować. Ciężki statek z trudnością dał się poruszyć, obróciwszy cię raz jeszcze na około, wpłynął nakoniec na spokojniejszą wodę.
Wtedy Haligan schwyciwszy za tykę, mógł nią gruntować. Statek płynął nad obszernenemi łąkami na których widzieliśmy niedawno pasące się trzody.
— Pilnuj się ażebyś nie zbłądził — rzekł Penhoel — musimy być bardzo daleko?
— Jesteśmy wprost miasteczka Glenaku w połowie drogi od portu kruczego i białej niewiasty... gdybym się mógł wydobyć na prąd odwrotny, dostalibyśmy się w takimże czasie w górę ilebyśmy go potrzebowali w dół płynąc.
Tak mówiąc popychał statek z całą siłą. Noc była tak ciemna że nie można było nic dostrzedz w około statku, a przecież najlżejsze wahanie nie objawiało się w poruszeniach Benedykta czarownika. Sterował wśród ciemności po prostej i niewidzialnéj drodze. Nikt oprócz niego nie mógłby rozpoznać oznak niedostrzeżonych i tajemniczych zastępujących busolę.
Penhoel stojąc w środku statku, drżał od zimna i hamował swoją niecierpliwość.
— Zdaje się żeśmy powinni słyszeć ich krzyki — szeptał.
— Nie długo usłyszemy — odpowiedział Benedykt — wiem dokąd płynę jakby wśród dnia jasnego... i wiem gdzie oni są jakbym ich widział... słuchaj pan....
Penhoel nadstawił ucha, lecz nic nie słyszał nad huk i szum burzy.
— Mogło zajść trzy przypadki — mówił przewoźnik — albo uniesieni zostali do wiru... albo przepłynęli na drugi brzeg... albo nakoniec uczepili się wysokich wierzb będących przy drodze Redońskiej... Jeżeli są przy wierzbach, usłyszymy ich zaraz... słuchaj pan...
Tą rażą, słaby okrzyk doszedł do uszu Penhoela.
Szukał ręką drugiej tyki.
— Możesz być cierpliwym przez kilka minut — pomruknął starzec — gdyż pozostanie ci całe życie do żalu, za twoją wyprawę dzisiejszej nocy.
— Naprzód... naprzód!....
Przewoźnik pracował zawsze jednostajnie. Płynął raz na prawo drugi raz na lewo, pochylając się na swej żerdzi giętkiej i omijał rozliczne prądy, które się krzyżowały na przestrzeni bagien.
Wiatr popychał statek. Teraz było słychać wyraźne i zmęczone głosy nieszczęśliwych. Penhoel usiłował im odpowiedzieć przez tubę z dłoni złożoną.
Za parę minut statek dotykał gałęzi zatopionych wierzb.
Robert i Błażej zanurzeni byli do łopatek. Zaczepiali się oburącz o kołyszące się pnie dwóch najgrubszych wierzb, i czuli jak woda przybierała dochodząc do ich piersi.
Od chwili jak pierwszy wylew powodzi uniósł ich gwałtownie, żaden głos nie odpowiedział na ich wołania rozpaczliwe.
Z żadnej strony nie było iskierki nadziei ratunku, pośród okropnych ciemności ich otaczających.
Nic nie widzieli oprócz kręcącéj piany, która podnosiła się do pni wierzb, uginających się pod parciem wody jak trzcina od wiatru.
Ich ręce drętwiały a z piersi wydobywały się przytłumione jęki.
Gdy głos Penhoela doszedł do nich po raz pierwszy, ich konanie trwało już od dawna.
Ich wyprężone ramiona słabły i czuli z rozpaczy zbliżający się chwilę, w której będą zmuszeni opuścić pnie służące im za ostatni środek ratunku.
Obaj razem umilkli.
— Czyś słyszał? — zapytał Robert nie śmiejąc wierzyć swym uszom.
— Tak — odpowiedział Błażej — lecz czyliż nas znajdy.
— Są jeszcze zbyt daleko i siły mnie opuszczają.
— Zdaje mi się że nie mam władzy w palcach.
Nabrawszy tchu wydali razem krzyk donośny.
Na to wezwanie odezwało się echo, jeszcze słabe lecz wyraźne.
— Nadjeżdżają — rzekł Robert z uniesieniem radości; — jeżeli Bóg nas ocali Błażeju, potrzeba pokutować i żyć po chrześcijańsku...
— Co do mnie przyrzekam to spełnić — mówił Błażej zgłębi serca.
— A ja przysięgam....
Głos niewidomego wybawcy przybliżał się.
— Hola!... — mówił — odwagi.... trzymajcie się dobrze!...
— Na pomoc! ratunku!... — odpowiedzieli Robert i Błażej.
Teraz dosłyszeli sztuk żerdzi uderzającej o ściany statku.
— Oh tak — odezwał się Robert — zmienię moje życie... wyrzekam się kłamstwa.
— Żadnych podstępów! — rzekł Śpioch z żałością i ukorzeniem.
— Odtąd żyć będę uczciwie...
— Cóż znaczy ubóstwo kto ma czyste sumienie.
Woda ciągle przybierała i już przechodziła za ramiona. Mówili bardzo szczerze.
Minęło kilka sekund. Pierwszy Robert dostrzegł w ciemności czarny kształt promu.
To zbawienne zjawisko osłabiło znacznie jego ducha pokutującego.
— Baczność... — szepnął — jeszcze wszystko może wyjść na dobre... i staniemy szczęśliwie w Penhoelu.
— Czy jeszcze o tém myślisz? — zapyta! Błażej pokornie.
— Spojrzyj — rzekł Robert.
— Ah! to co innego.
Benedykt dotarł ze statkiem do wierzby przy której zaczepieni byli podróżni; poczém zatknąwszy żerdź z tyłu, stał jak najdalej od nieznajomych. Penhoel sam ich ocalił.
Robert i Błażej uważali swego wybawcę za jakiego dzierżawcę okolicznego.
Robert stawając na statku odzyskał swoją rolę z bohaterską obojętnością.
— Oby ci Bóg wynagrodził zacny przyjacielu. Ocaliłeś życie człowiekowi, który tego rana jeszcze mógł ci wynagrodzić po królewsku i byłbyś najmajętniejszym obywatelem... lecz w tej chwili jestem uboższym od żebraka.
— Mój nieszczęśliwy panie — westchnął Błażej jako wierny sługa.
— Nie uskarżajmy się — rzekł Robert — bo przed chwilą mogliśmy również utracić i życie.
— Cóżeście utracili? — zapytał Penhoel gdy Benedykt popychał statek w kierunku portu kruczego.
— Utraciłem znaczną summę mój zacny przyjacielu — odpowiedział Robert smutnie — i muszę długo czekać na nowe zasiłki, gdyż ojczyzna moja jest za oceanem... lecz co się ciebie dotyczę, spodziewam się że będziesz wynagrodzonym, gdyż wice-hrabia Penhoel raczy mi przyjść w pomoc dla zaspokojenia tego świętego długu.
— Znaż więc wice-hrabiego? — zapytał Remigeusz zdziwiony.
Benedykt słuchał z natężoną uwagą.
Niestosówna odpowiedź zgubić mogła bez ratunku p. Roberta de Blois i jego wiernego koniuszego, lecz nie opuściła ich szczęśliwa gwiazda.
— Jestem cudzoziemcem — odpowiedział Robert — i nie widziałem nigdy wice-hrabiego Penhoela; lecz przybyłem do Bretanji w interessie jego dotyczącym jak również jego rodziny; mniemałem że będzie mi obowiązanym... teraz role się zmieniły, i jestem zmuszony żądać jego gościnności która stanowi jedyną moją nadzieję.
Mnóstwo zapytań cisnęło się do ust Penhoela, lecz się powściągnął odpowiadając:
— Gościnność Penhoela nie zawiodła nikogo, zaprowadziemy pana do zamku.
Prom przybił do portu kruczego. Penhoel dopomógł podróżnym przy wysiadaniu.
— Weź mnie pod rękę — rzekł do Roberta — droga jest przykrą. Benedykcie, prowadź drugiego.
— Za nic w świecie nie uczynię tego — odpowiedział przewoźnik, który się cofnął od Błażeja jak od zapowietrzonego.
Poszedł do swej chaty i odczepił małą latarkę zawieszoną przy drzwiach. Poczém powrócił do Penhoela i jego gości, którzy wstępowali zwolna na pagórek.
Zwróciwszy światło latarni na twarz Roberta a następnie na Błażeja, przyglądał się im w milczeniu przez chwil kilka.
— Penhoelu... Penhoelu!... — przemówił następnie ponurym i przesadnym głosem — chciałeś tego, niech ci Bóg przebaczy!...
Jedną ręką dotykał ramienia swego pana, drugą wskazywał na Roberta i Błażeja.
— To on!... — dodał ciszej. — Zguba i zbrodnia z nim przybywają... Jestem bardzo stary... lecz ujrzę jeszcze trzy dziewice nocy więcej pod wierzbami przed moją śmiercią... trzy szlachetne córy... Penhoelu... Penhoelu... nieszczęście nad twoim domem..... Strzeż się!...
Robert wzdrygnął się mimowolnie dowiedziawszy się niespodzianie o nazwisku swego wybawcy.
Remigeusz zatrzymawszy się zdziwiony, odwrócił się z gniewem do Benedykta, lecz ten już szybko dążył do swej chaty.
Na drodze mruczał:
— Nieszczęście nad nim wisi... i nademną... lecz Najświętsza Panna ulituje się nad moją duszą.
Wszedł do chaty i wstawił drzwi na zawiasy.
Gdy Penhoel i jego towarzysze przechodzili około progu, drzwi były mocno zaryglowane.


IX.
Miły Gość.

Minęło półgodziny jak Robert de Blois i służący jego przestąpili progi pałacu Penhoela.
Rodzina i goście zgromadzeni byli w sali jadalnej około obszernego stołu dębowego nakrytego do połowy obrusem.
Przy jednym końcu stołu wieczerzali, druga strona była pustą.
Na obrusie świetnej białości była obfitość potraw. Na czterech rogach stały wysokie i piękne dzbany
z brunatnego fajansu, napełnione świeżym pieniącym jabłecznikiem. Pani odmówiła benedictte, talerze były napełnione, jedzono z wybornym apetytem.
Robert de Blois siedział po prawéj stronie Penhoela, z lewéj zaś siedziała Pani.
Za Robertem stał Błażej który dostał suchą odzież równie jak Pan jego.
Śpioch wprawił się do służby lokajskiej. Pełnił z gorliwością swoje obowiązki, i zapewne było mu lepiej jak pośród gałęzi wierzb. Z tém wszystkiém smutnym wzrokiem spoglądał na wyborne kawałki które pan jego pochłaniał.
Zapytywał siebie czy to było przepowiednią, że on Błażej z powodu przyjętego obowiązku będzie zmuszony żyć z pozostałości po Robercie.
Ten jedząc z wybornym apetytem nie ©mieszkał korzystać z nasuwających się okoliczności.
Dzięki objaśnieniom ojca Géraud, rozpoznał z pierwszego rzutu oka wszystkie osoby nieznane mu dotąd.
Opis oberżysty zupełny i dokładny, był dla niego rękojmią wesołości i innych szczegółów czerpanych z tegoż źródła.
A jednakże jeżeli od osób zwrócił uwagę na całość tego towarzystwa wiejskiego, postrzeżenia ojca Géraud mogły być uważane cokolwiek za przesadne.
Robert władający wzrokiem równie czynnie jak szczękami, upatrywał nadaremnie około siebie oznak zapowiedzianych dramy powolnej i domowej, któraby mu podała sposobność łowienia w mętnéj wodzie.
Wszystkie oblicza zdawały się być spokójnemi. Widział bowiem tylko młodą matkę szczęśliwą pomiędzy mężem i dzieckiem. Reszta towarzystwa: stryj Jan, jego córki, Wincenty i Roger, uzupełniały w jego wyobraźni jedną z tych zacnych i wzorowych rodzin, napawającéj się jednostajną pomyślnością, cokolwiek nudną, któraby przerażała wielu ludzi nieszczęśliwych żyjących w miastach.
Czytelnik świadomy sceny zaszłéj w salonie Penhoelów, doznałby cokolwiek zadziwienia podobnie jak Robert. Widownia się zmieniła. Minęło posępne milczenie, ciążące nad goszczącemi w pałacu, przerywane chwilowo wyrazami złowrogiemi.
Przybycie obcego stanowiące epokę w tym zakątku Bretanii, nabierało tutaj przy towarzyszących okolicznościach wrażenie zajęcia i ciekawości. Nie należy wstępować pospiesznie do rzeki pragnąc zbadać jej spokojne łożysko, woda się mąci, ryby ukrywają i ten świecący kamyk któremu pragnęliśmy przyjrzéć się z bliska, zniknął pod kałużą którą poruszyło nieostrożne stąpienie.
Robert sam sobie zakładał oponę.
Oprócz tego przyznać należy, że w chwili gdyśmy po raz pierwszy wstąpili do pałacu, Remigeusz miał przy sobie flaszkę wódki do połowy wypróżnioną. Penhoel trzeźwy był mężem łagodnym i ufającym, opilstwo zaś jego było dzikie i alkohol przeistaczał w posępne widma, dręczące wspomnienia zawarte w głębi duszy.
Wyprawa na bagniska przyczyniła się do ulotnienia wyziewów gorzałki... Głowa jego była wolną i przekonanie że ocalił życie dwóm bliźnym, radowało serce jego.
Pomiędzy biesiadnikami będącemi przy stole, stryj Jan zachował jedynie smętność oblicza jakie się dało przed tém spostrzegać na jego szlachetnej twarzy. On jeden myślał o tym, którego imię niespodzianie wyrzeczone sprawiło przed godziną tak dotkliwe wrażenie.
Lecz serce stryja Jana niezapominało nigdy nieobecnego, i oddawał cześć wgłębi swej kochającej duszy, rocznicy wyjazdu starszego Penhoela.
Reszta towarzystwa zajmowała się wyłącznie nieznajomym. Prawnik i zacny nauczyciel przypatrywali się mu z tym ciekawym zajęciem z jakim próżniacy paryzcy przyglądają się Etyopczykowi lub O-ijb-be-wasowi. Panny podziwiały jego piękną i odznaczającą się głowę. Robert upatrywał w nim bohatera romansu. Wincenty przeciwnie, doznawał spoglądając na niego, nieprzyjaznego uczucia i nadaremnie usiłował wytłumaczyć sobie instynktowo nienawiść.
Bezprzestannie zwracał wzrok na niego i Blankę, jakby się obawiał grożącego jej niebezpieczeństwa dotąd niewiadomego.
— Zdrowie twoje, mój kochany gospodarzu — odezwał się Robert podnosząc do ust kieliszek — i po setny raz przyjmij moje dzięki... gdyby nie Ty, Bóg wie gdziebym się teraz znajdował.
— Dopełniłem tylko mego obowiązku — odpowiedział Penhoel.
— Przewoźnik pański był innego zdania — rzekł Robert z uśmiechem.
— Benedykt Haligan jest poczciwym człowiekiem — odezwała się Marta — wyratował wielu od śmierci... lecz jego umysł jest osłabiony... nasi wieśniacy mają przesądy cokolwiek dzikie.
Robert pochylił głowę z uszanowaniem.
— Jest to kraj szczęśliwy i błogosławiony — szepnął — w którym Bóg obdarzył serca możnych lekarstwem przeciw niewiadomości ubogich...
Lubo widzieliśmy Roberta na stopie koleżeństwa z Błażejem i Bibandierem, musiał jednakże bywać w lepszych towarzystwach, gdyż w potrzebie umiał przybierać obejście uprzejme i wykwintne. Być może w naszych pierwszych salonach stanowiących chlubę arystokratycznych przedmieść, ludzie światowi dostrzegliby może lekkich zboczeń w roli jego, lecz w pałacu Penhoela, obejście takie uchodziło za wzorowe i po każdym zdaniu, wznosiła się niejako podstawa jego wyższości.
Jeżeli kto doznawał niejakiego przymusu, to nie on bynajmniej, lecz raczej p. Penhoel. Co się tycze Pani, jej proste i szlachetne obejście wyrównywało przynajmniej całości drobiazgowych przyjętych zasad, stanowiących naukę światowy.
— Dobrze mi mówiono — mówił Robert — co znajdę w zamku Penhoel... Bo są ludzie wybrani których sława jest niższą od rzeczywistości... być może iż nie długo zabawię we Francyi... jakkolwiek bądź, widziałem to co inni szukają nadaremnie przez całe życie, dom prawdziwego szlachcica...
Penhoel zarumienił się z dumy.
Robert podał próżny talerz przez swoje ramie i Błażej go odebrał westchnąwszy.
Robert żywo się odwrócił.
— Jak to! — zawołał z dobrocią — ty tu jesteś mój biedny chłopcze?
— Chciałem... — zaczął Błażej.
— Oddal się — przerwał Robert. — Proszę mi wybaczyć Pani... lecz Błażej jest rzadkim sługę... i ośmielam się prosić dla niego o względność z jaką Państwo raczycie mnie przyjmować. — Wszyscy a mianowicie pan i pani uważali z najlepszej strony tę troskliwość o służącego.
Nie był to tylko człowiek światowy, lecz nadto uposażony wspaniałomyślnym sercem. Doznajemy rzeczywistej rozkoszy odkrywając piękne przymioty w człowieku, który się nam umiał podobać z pierwszego wejrzenia. Panny i Pani podziękowały wzrokiem nieznajomemu, wdzięczny Błażej poszedł do kuchni.
Wieczerza trwała od 20 minut, upłynęła przeszło godzina od czasu jak Robert wszedł do zamku, jednakże pomimo iż wspomniał na promie o zleceniu jakie miał do Pana Penhoel, nie zadano mu w tym względzie żadnego pytania. Była to bez wątpienia wykwintna gościnność lecz Robert nieumiał jej ocenić. Przekładałby on zajęcie natrętne i ciekawe, ponieważ przysposobił stosowną bajkę.
Uważając że się nie zanosi na podobne zapytanie, odważył się rozpocząć:
— Nie przystoi mi Wice-hrabio — rzekł podając Penhoelowi rękę — nadużywać względności jego i pragnę, ażebyś się Pan dowiedział przynajmniéj o nazwisku gościa którego ci przypadek sprowadził... nazywam się Robert de Blois.
Penhoel skłonił się.
— Jest to starożytne nazwisko bretońskie — rzekł — powinieneś go znać mój stryju.
Stryj Jan, jak prawie wszyscy szlachta wiejscy, był żyjącą heraldyką.
— W istocie... — odpowiedział — jest kilka rodzin... i pominąwszy dom książęcy z którego jeden członek nosił to nazwisko, są Panowie Blois z Quimper i de Blois z Moncontour.
— Moja rodzina pochodzi rzeczywiście z niższéj Bretanii — odpowiedział Robert — lecz ja jestem dalekim krewnym szlachetnych domów o których pan wspomniałeś... gdyż przodkowie moi osiedli od dawna w Ameryce.
Stryj Jan zebrawszy wspomnienia, szepnął:
— Otóż to być musi... jeden z kawalerów de Blois imieniem Emeryk... przymuszony emigrować po odwołaniu edyktu Nanteńskiego.
Robert spojrzał na stryjaszka z uwielbieniem.
— Rzeczywiście — rzekł — mój pradziad miał imię Emeryk... bądź co bądź odpłynąłem z Bostonu do Francy i w interessach ojca mego... jeden z tych powołał mnie do Bretanii... od przybycia mego do Francyi nie przytrafiła mi się żadna przygoda... złodzieje Paryzcy pozostawili mi mój worek... jechałem poczty dniem i nocą i nigdzie nie zostałem zatrzymany przez klassycznych bandytów, którzy stają się tak osobliwemi jak widma... lecz za to dzisiaj doznałem wszelkich przyjemności... rzecz tak się miała: stanąłem z rana w Redon mając z sobą dość znaczną summę... miałem załatwić pilne interessa... dobry oberżysta w Redon p. Géraud ostrzegał mnie o niebezpieczeństwach drogi lecz nie chciałem mu wierzyć zresztą chciałem koniecznie dopełnić osobiście pewnego zlecenia... wyjechałem więc; o milę od Redon napastowany zostałem przez bandytów którzy mnie zrabowali.
— Ułani! — szepnęło kilka głosów.
— Nie mogę powiedziéć z pewnością.... była to liczna banda łotrów przerażających postaci.
— I zabrali panu wszystko? — zapytała pani.
— Wszystkie pieniądze... lecz ci rozbójnicy nie zdają się być biegli w swojém rzemiośle, albowiem pozostawili w walizie pugilaress napełniony banknotami.
— Ah!... — odezwali się niektórzy z zadowoleniem.
— Pozwólcie państwo...pomimo tego nie jestem bogatszym... moja waliza i wszystkie papiery w niéj będące, są teraz bardzo daleko jeżeli wasza piekielna rzeka bieży tak szybko jak poprzednio.
— To prawda... powódź — szeptano w zgromadzeniu które żywy udział przyjęło w opowiadaniu nieznajomego.
Córki stryja Jana przestały jeść, przypatrując mu się ciągle. Słuchały z ustami na w pół otwartemi i nie odwracały śmiałego wzroku, tak dalece były prostodusznemi.
Doznawały obie w równym stopniu uczucia szczególnego i nieznanego dotąd. Strona niema dotychczas odzywała się silnie w głębi ich duszy. Tajemny widnokręg rozpościerał się przed niemy.
Można powiedzieć że dopiero zaczęły świat poznawać.
Na wspomnienie Paryża zamieniły z sobą szybkie spojrzenia i iskra zabłysła w ich oczach.
Blanka, bojaźliwe dziecię, ukrywała się przez połowę za swoją matkę i spoglądała ukradkiem na Roberta. Roger podziwiał go z całego serca, gdyż nie widział udatniejszego młodzieńca.
Wincenty zachowywał cięgle posępną i gburowatą flzjonomję.
Nauczyciel i prawnik siedzący obok przy końcu stołu, byli ciekawi ile było pieniędzy w walizie.
— Znajdowano nie raz — odezwał się skromnie Chauvette — na bagniskach zatracone przedmioty na drodze do portu kruczego.
— Dałbym chętnie 1,000 dukatów temu — odezwał się Robert z żywością — ktoby mi przyniósł moją walizę.
Prawnik zanotował tę obietnicę i postanowił udać się nazajutrz o świcie na połów.
Robert mówił dalej z uśmiechem:
— Lecz nie należy nigdy liczyć na cuda i byłoby niedorzecznością uskarżać się na los...
Nie mogę tego powiedziéć iż nie żałuję summy utraconéj, albowiem jestem daleko od domu i położenie cudzoziemca jest dość drażliwe... lecz w końcu... jestem uboższym o kilka tysięcy dukatów i nic więcéj... martwić się o taką drobnostkę, byłoby to niegodném szlachcica... a teraz kochany gospodarzu piję twoje zdrowie.
Wszystko przemawiało za tym człowiekiem. Ostatnie wyrazy wymówił z szczerą wesołością.
To wskazywało najprzód wielki majątek, którym nikt nie pogardza; oprócz tego co sprawiało większe wrażenie na większéj części towarzystwa, to wskazywało prawdziwą wzniosłość duszy. Rzadko się zdarzy napotkać ludzi mówiących wesoło o znacznéj stracie.
Robert co chwila pozyskiwał większy szacunek w domu Penhoela.
— Jedna rzecz która mnie szczególniej udręcza — dodał — jest ta, że straciłem pisma które mi były usilnie zalecone... w tej walizie panie Penhoel, znajdowało się to, czym mogłem odpłacie panu za ocalenie życia.
Barwa ciekawości zajaśniała w spojrzeniach. Nie domyślano się jeszcze niczego.
Robert zamilkł, zdając się oczekiwać na zapytanie.
Penhoel przeciwnie lękał się go badać.
— Tam... na promie — rzekł nakoniec — zdaje mi się żeś pan wspominał o pewném zleceniu do wice-hrabi Penhoel.
— Tak to prawda, mój drogi gospodarzu...
— Czy wolno zapytać...
— Miałem zlecenie z daleka.
— Zkąd?
— Z Nowego-Yorku.
Penhoel uczynił poruszenie zadziwienia. Piękna i pogodna twarz pani objawiła nakonieć żądzę ciekawości.
— Nie znam nikogo w Nowym-Yorku — rzekł Penhoel.
P. Blois spuścił oczy. Spojrzenie jego przelotne i szybkie ukradkiem odbyło przegląd na około stołu.
— Czy pan jesteś pewnym tego?
Przypatrywał się jednocześnie pani która zachowywała swój uśmiech powabny i łagodny, oraz panu i staremu stryjowi który w zamyśleniu spuścił głowę.
Za nim Penhoel odpowiedział, Robert przemówił, powolnym i cichym głosem:
— Czy Ludwik Penhoel jest już zapomnianym w domu ojca swego?...
Jeżeli Robert chciał wymierzyć silny pocisk, powinien był być zadowolonym ze sprawionego wrażenia.
Chmura zasępiła jednocześnie wszystkie czoła. Wszystkie spojrzenia w dół się spuściły.
Penhoel, który w tej chwili podnosił szklankę do ust, upuścił ją.
Pani drżała, blada i niewzruszona.
Stryj Jan niedowierzał swemu słuchowi.
Powstawszy przez pół, oparł się oburącz na stole. Jego niebieskie oczy, bojaźliwe i łagodne zwykle, zwracały się obecnie na nieznajomego z chciwą niespokojnością.
Robert usiłował powściągnąć wrażenie tryumfu mające się objawić w twarzy jego.
Widząc błogi spokój rodziny, przez chwilę powątpiewał o skuteczności pocisku którym był uzbrojony.
Teraz wątpliwość znikła. Pocisk był trafny i poznał wady wszystkich serc.
Podniósł głowę. Wzrok jego był zimny surowy jak sędziego.
Wśród milczenia słychać było tłumione oddechy.
— Czyliż się przesłyszałem?... — odezwał się nakoniec stryj Jan — któż mówił o Ludwiku Penhoel?...
— Wspomniałem o nim — odpowiedział Robert.
— I wymówiłeś pan słowo zapomnienia... rzekł starzec ze zroszonemi oczyma. — Oh! nie jedno serce zachowuje tutaj jego wspomnienie...
Penhoel przerwał mu, wysilenie jego do przemówienia było widoczne.
— Wszyscy tutaj kochają głowę rodziny Penhoelów — mówił zwracając się do Roberta.
Jestem jego młodszym bratem... i w dniu, w którym Ludwik zechce wrócić, ustąpię mu z roszkoszą miejsce ojca naszego.
Stryj Jan opuścił swoje miejsce chcąc się zbliżyć do nieznajomego. Słychać było stąpanie jego drewnianych sabotów i długie włosy wieńczące jego szlachetne czoło spadały na grubą odzież wieśniaczą.
— Dobrze mówisz mój synowcze — odezwał się dotykając ramienia Remigeusza który odwrócił głowę — Bóg ci pobłogosławi, albowiem jesteś godnym synem Penhoela ja tylko jestem ubogim starcem — mówił daléj zwracając się do pana de Blois — lecz kochałem mego synowca Ludwika jak najukochańsze dziecię... mów pan... czy nam pomyślną wiadomość przynosisz...albo też mamże przywdziać wieczną żałobę?...
Robert dosłyszał westchnienia rospaczy unoszące pierś pani.
Penhoel być może że słyszał je także, gdyż się pochylił naprzód a potem w tył, chcąc się przyjrzéć twarzy Marty. Lecz p. de Blois w skutku przypadku lub być może rozmyślnie, zrobił podobneż poruszenie i pan Penhoel nic nie dostrzegł.
Inni przypomnieli sobie sen Blanki, która widziała Ludwika leżącego na trawie i bladego jak trupa.
Gdy Bobert de Blois zaczął mówić, wszyscy wstrzymali oddech ażeby go lepiej słyszéć mogli.
— Przynoszę dobre wiadomości... Ludwik de Penhoel którego jestem przyjacielem, zlecił mi uściskać swego brata i prosił abym zawiadomił go o innych członkach rodziny.
Najbieglejszy dostrzegacz nie mógłby określić przeciwnych uczuć które niejako strącały się na fizjonomii pana Penhoela; naprzód uniesienie powracającego przywiązania, wzruszenie żywe i szczere miłości braterskiej, następnie cóś oziębłego, nieufność i zmartwienie.
Czcigodny stryj ująwszy rękę Roberta ściskał ją ze łzami, ponieważ Robert powiedział: „jestem jego przyjacielem.“
On to zadał niezbędne zapytania, które winny pochodzić z ust pana zamku.
— Gdzie jest? co robi? czy powróci? czy o nas myśli?... o nas którzy go tak kochamy... czy zawsze jest pięknym, szlachetnym, silnym... jestże szczęśliwym?...
Przy stole przypominali sobie po cichu wszystko co mówili w okolicy o nieobecnym.
Rozmawiano o nim wieczorami, i do nazwiska jego przywiązywano tajemniczy szacunek który Bretonowie przyznają bohatérom swych legend.
On był tak wspaniałomyślny!
Przywiązanie z jakiem starcy ku niemu pałali, przechodziło w sercach młodych przez pośrednictwo cudownych opowiadań przy domowém ognisku. Są to poeci ci wiejscy opowiadacze bretońscy; żale ich stanowiły podnóże dla nieobecnego, i ci którzy go nie znali, wyobrażali go sobie jako nadprzyrodzoną istotę.
— Ja to przecież byłem jego pierwszym nauczycielem... — szeptał rozrzewniony Chauvette.
— Istny djabeł! — pomrukiwał prawnik — nie mogłem go nauczyć łaciny.
— Zdaje mi się żebym go poznała — mówiła Djana — tak często widywałam go we śnie.
— Oh! zapewnie nie tak często jak ja — odpowiedziała Cyprjana.
— Co się mnie tycze — odezwał się Roger — jeżeli nie powróci, pójdę do niego na koniec świata.
Córki stryja Jana chciałyby być chłopcami żeby mogły podobnie powiedzieć i wykonać jak zamierzał Roger de Launoy.
I gdy te wyrażenia krzyżowały się w uniesieniach, osobliwém było widzieć posępną obojętność pana i pani.
Robert odpowiadał prawie tak samo jak ojcu Géraud.
— Jutro udzielę wam wszelkich szczegółów — mówił — dowiecie się wszystkiego, chyba pominę może to, co się zawierało w zatraconych listach.
— Czy te listy były do mnie? — zapytał Penhoel.
— Był jeden do pana — odpowiedział Robert.
— I do mnie? — zapytał z cicha stryj Jan.
— I do pana.
— A jeszcze... — rzekł Penhoel.
Robert zdawał się wahać. Oddech zatrzymał się w piersiach pani, dopóki p. de Blois nie odpowiedział nakoniec:
— Miałem tylko te dwa listy.
Lekki rumieniec wystąpił na blade policzki Marty. Jej powieki zadrżały i pod długiemi opuszczonemi rzęsami można było dostrzedz błyszczy łezkę.
Robert tak dalej mówił:
— Już jest późno i jestem bardzo znużony... z tém wszystkiém nie chciałem udać się na spoczynek, dopóki się nie przekonam czy mój drogi przyjaciel nie jest zapomnianym.
To czego byłem świadkiem rozradowało serce moje... spodziewam się że mój list w którym mu doniosę o bracie, stryju.... o wszystkich... — dodał zwracając się nieznacznie ku pani — uszczęśliwi go niewymownie... Teraz mój drogi gospodarzu, dozwól mi się oddalić, a nadto, jeżeli to nie będzie nadużyciem z mej strony, prosiłbym ciebie o chwilę osobnéj rozmowy.
Penhoel żywo powstał jakby to żądanie odpowiadało jego tajemnemu życzeniu.
— Jestem na pańskie rozkazy — rzekł.
Robert de Blois odzyskał swój uśmiech powabny. Skłoniwszy się z wykwintnością całemu towarzystwu, uścisnął serdecznie rękę Jana.
Lecz co mu zjednało pochwały panien i Rogera de Launoy, była to zręczność z szacunkiem połączona, z jaką podniósł do ust rękę pani.
Pomimo tego, ani dziewice ani Roger nie mogli odgadnąć ważności tego pocałowania ręki.
Robert bowiem dotykając ustami białych paluszków Wice-hrabiny, przemówił do niéj słów kilka tak cichym głosem, że sama Marta z trudnością zrozumiała ich znaczenie.
— Pani, szepnął — miałem trzy listy...
Twarz Marty nie uległa zmianie, lecz jej ręka zlodowaciała, i długo jeszcze po oddaleniu się Roberta i Penhoela, Marta stała niewzruszona jak skamieniała.
Przy stole oswobodzone języki wynagradzały sobie długi przymus. Nie szczędzono pochwał p. Blois i Wincenty jedynie zaprzeczał milczeniem przeciw temu koncertowi zdań pochlebnych.
Początkowo czekano na Penhoela bez zniecierpliwienia. Wybiła dziesiąta na wielkim zegarze ściennym, potem jedenasta. Nigdy tak długo nieczuwano.
Penhoel nie wracał i biesiadnicy powstali od stołu przed jego powrotem.
Dziewice, Roger i Wincenty nachylali kolejno czoła do pocałowania pani, która pozostała ze stryjem Janem.
Starzec usiadł przy niéj, na miejscu które przedtem zajmował obcy.
Oboje długo milczeli.
Niebieskie oczy stryja Jana, zwrócone na synowicę ze smutkiem, wyrażały politowanie i ojcowskie przywiązanie.
Po kilku chwilach, dwie Izy spłynęły po licach pani.
Starzec ująwszy jéj rękę przycisnął do serca.
— Marto... biedna Marto... ileż utraconego szczęścia...
— Na zawsze... — szepnęła ze łkaniem młoda kobieta.
Starzec zdawał się wyszukiwać słów pocieszających, lecz niepodobieństwem było uspokoić jej boleść. Oparł na ręce swoje czoło obnażone i czekał.
— I jakaż groźna przyszłość... — dodała Pani z rozpaczy.
Stryj spojrzał na nią z niespokojnym wzrokiem.
— Czy wiesz — mówiła Marta — że się obawiam tego człowieka.
— Z powodu?
— Mówił do mnie po cichu... i wie być może.....
Starzec uśmiechnął się z ufnością.
— Ludwik ma szlachetne serce — rzekł — i są tajemnice które się tylko Bogu powierzają Było blisko północy gdy p. Robert de Blois rozłączył się z p. Penhoelem udając się do pokoju dlań przeznaczonego.
W sąsiednim gabinecie posłane było dla Błażeja który spał smaczno.
Robert zamiast się położyć, przechadzał się szerokim krokiem po pokoju. Umysł jego pracował; godziny nocy upływały, nie zważał na to.
Pierwszy brzask świtu przeniknął przez szyby. Światło lampy zbladło.
Był już dzień i ranne słońce przerwało dopiero jego głębokie rozmyślania.
Robert otworzył okna, znużone piersi wciągały z chciwością świeże powietrze.
Był to prześliczny poranek jesienny. Przed oczyma Roberta rozciągał się wielki ogród Penhoelu łączący się z laskiem i łąkami otoczonemi pagórkami aż do miasteczka Glenak. W dolinie po bagniskach spływały z pagórków wody, które teraz były ciche i gładkie jak zwierciadło. W oddaleniu promienie słońca złociły wierzchołki pagórków Ś. Wincentego i Fugierskie. Na najwyższym szczycie najwznioślejszego pagórka, pośród starożytnego lasu piętrującego się majestatycznie, widać było dawny zamek Panów Penhoelu, będący obecnie własnością rodziny Pontalesów.
Jasne i ożywiające światło ranne ozdabiało przepyszny krajobraz. Niepodobna wyobrazić sobie widoku powabniejszego i zarazem bogatszego w piękności.
Robert uśmiechał się. Liczył ogrody, laski, łęki; obejmował okolice wzrokiem zwycięzcy
Wszedł do gabinetu Błażeja który spał snem sprawiedliwego.
— Wstawaj! — rzekł trząsając nim mocno.
Tłuścioch przetarł sobie oczy i skoczył na podłogę.
— Do diabła... — pomruknął — śniło mi się żeś my unosili srebra z zamku, i Bibandier w mundurze żandarma prowadził nas do więzienia.
Robert ująwszy go za plecy pociągnął do okna.
— Spojrzyj — rzekł wyniosłe.
— Patrz... patrz! — zawołał Błażej którego wzrok zatrzymał się naprzód na bagnach — to nie były żarty i mogliśmy się na prawdę potopie w tém jeziorze. Patrz Panie Robercie, nie widać już prawie wierzb do których byliśmy przyczepieni... W istocie miałeś słuszność zostać uczciwym człowiekiem!
Robert okazał oznakę niecierpliwości.
— Dajmy temu pokój — rzekł — spojrzyj tutaj....
— W istocie ładna okolica.
— Tak — powtórzył Robert ulegając wpływowi swego uniesienia — śliczna okolica... od pałacu aż do połowy drogi téj wsi którą tam widzisz, wszystko to należy do Penhoela.
— Naszéj posiadłości — rzekł Błażej — dość dobrze.. ale ten piękny zamek? — dodał wskazując na własność Pontalesa.
Robert wzruszył głową tajemniczo.
— Tam mieszkają nasi naturalni sprzymierzeńcy — odpowiedział — i nim dzień upłynie odwiedzę tych zacnych ludzi... a teraz zajmiemy się naszemi małemi interesami. — Dobywszy z kieszeni długą sakiewkę napełnioną złotem, wsunął 20 luidorów do rąk zdumionego Błażeja.
— Gdzieś to złowił? — zapytał ostatni.
— Gdyś ty chrapał, ja pracowałem... opowiem ci to późniéj jeżeli mi czas dozwoli... teraz zaś udasz się natychmiast do Redon i zaspokoisz należność naszą i Loli.
— Ah! — rzekł śpioch — Lola na plac występuje...
— Zaprowadzisz ją do sklepów w Redon ażeby sobie wybrała najokazalsze stroje... mniejsza o cenę... po ukończeniu sprawunków, wsadzisz w najpiękniejszy pojazd jaki będziesz mógł znaleźć i przywieziesz jak najspieszniéj... czy mnie rozumiesz?... Życzę sobie ażeby tu przybyła jak księżniczka.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZÉJ.
Część druga
PAŁAC.

I.
Erebus.

Jesteśmy na krańcach starożytnego świata na stroméj pochyłości spuszczającej się od szczytu po olbrzymich stopniach piętrujących się skał.
Morze jest przed nami. Z prawéj i lewéj strony pobrzeża przylądka Finisterre tworzą się wycięcia w dziwaczne festony z czarnego granitu, przy których odbijają się jak rzędy zębów białych, piany bałwanów Oceanu.
Podług poważnych i godnych wiary pisarzy, gdy burza się sroży na tém okropném i pienisrém morzu, jest to uroczystość dla mieszkańców miejscowych. Za tém i czarnemi skałami żyją ludzie z rozbijających się okrętów, którzy podług teatralnych przedstawień zamieszkują podziemia skał, w których wydarzają się okropności dramatyczne.
Tam, na krańcu spiczastego przylądka stanowiącego granicę Francyi, oświata być może, postępuje wolniejszym krokiem, lecz przynajmniej nie cofa się jak w okolicach Paryża.
Ten wstęp był niezbędnym dla objaśnienia, że w dniu w którym przystępujemy do dalszego ciągu naszéj powieści, pobrzeża Quessent zapełnione były szeregami ciekawych, pomiędzy któremi nie możnaby znaleść ani jednego z tych okrutnych rybaków, którzy wysysają krew bogatych kupców zaskoczonych przez burzę, ani jednej kapłanki wyspy Sen i ani cieniu druida.
Byli to wszyscy poczciwi ludzie, pracujący na lądzie i morzu, żywiący się rybami i czarnym chlebem zroszonym własnym potem, byli to chłopi jakich każdy z nas widział, z różnicę, że ich oblicza odznaczały się piętnem melancholii i męztwa właściwego rassie bretońskiéj.
Mężczyźni z rozczochranemi włosami, kobiety w białych czepkach, wytrzeszczali oczy na widok który nie był podobny do niczego w świecie, jak ludzie zapamiętać mogli od St. Pol do Duorneur.
Pomiędzy zatokę otoczoną przez niezliczone urwiska a słońcem zniżajęcém się coraz bardziej do poziomu morza, pokrywajęcém grzbiety bałwanów tysięcami ruchomych iskier dawało się spostrzegać cóś nieznanego i niesłychanego; był to rodzaj potworu płynęcego bez wioseł i żagli pośród tego płomieniącego morza, za którym wił się ogromny kłęb dymu.
Ludzie stojący na brzegach widzieli to wyraźnie z powodu znacznej odległości, lecz mieszkańcy pobrzeży Quessant, bliżej będący, mogli rozróżnić gdy słońce ukrywało się pod jaką chmurą, karkas czarny i niski statku, prawdziwego statku płynącego wśród ciszy z piekielną szybkością.
Jego słabe i obnażone maszty miały zwinięte żagle; nie przedstawiały ani cala płótna pod wiatr.
A przecież statek ptynął, płynął! Z bocznej jego ściany zdawała się wytryskać długa massa piany i promienie słoneczne nie mogły przeniknąć czarnych kłębów dymu które się daleko za nim rozciągały.
Cóż to było? Ludzie stojący na wybrzeżach żegnali się z trwogę. Zapytywano starców którzy nie wiedzieli co na to odpowiedziéć. Gdy zaś myśli cisnę się do głów bretońskich, szeptano sobie z cicha: że ten nieznany okręt popychany tajemniczą siłą, był to sławny okręt widmo, o którym majtkowie opowiadają lecz którego nikt nie widział.
Okręt nie mający rudla ani żagli, poruszany rękę szatana, płynie prędzej jak wicher burzy.
Było to bezwątpienia przepowiednię wielkiego nieszczęścia. Kobiety których bracia albo synowie byli na oceanie, klękały i modliły się.
Statek tym czasem suwał po iskrzęcém morzu i zdawał się naigrawać z tysiącznych skał rozsianych po jego drodze.
Płynął prawie równolegle od pobrzeża i chód jego wężykowaty omijał podwodne skały jakby istota sterująca rudlem obdarzona była własnością widzenia pod wodą.
Zbliska tajemniczy statek przedstawiał widok równie dziwaczny jak z daleka, i gdyby ludzie stojący na pobrzeżu zwrócili wzrok na pokład, utwierdziliby się w mniemaniu dotyczącym szatańskiej natury okrętu.
Był to statek dość obszerny, długi i wysmukły, czarny. Pomost był czysty i błyszczący jak posadzka eleganckiego salonu.
Z przodu i u osady wielkiego masztu którego wysokość i objętość zdawała się być niestosowną z wymiarami statku, kilku majtków zajętych było pracą, i żaden marynarz nie mógłby objaśnić ich czynności. Z tyłu oprócz sternika, widać było gruppę złożoną z trzech ludzi nadzwyczajnych.
Ci zabezpieczeni byli od promieni zachodzącego słońca rospostartym namiotem składającym się z dużych szali kaszmirowych barw przepysznych.
Jeden z tych trzech ludzi, spoczywał na stosie poduszek, trzymając w ustach bursztyn długiej fajki indyjskiéj.
Anglicy nazywają nabobami awanturników zbogaconych w Indjach, którzy powracają do Europy z ogromnemi majątkami które trwonią podług obyczajów azjatyckich.
Nasz nieznajomy był rzeczywiście nabobem, lecz poczciwi ludzie nadbrzeżni uważaliby go za króla piekieł.
Był to mężczyzna jeszcze młody, wzrostu wysokiego, kształtnej i silnej budowy ciała, lecz który wydawał się zniewieściałym w skutku nawyknień dogodnego lenistwa.
Rysy jego twarzy nadzwyczajnie delikatne i regularne, tworzyły całość męzkiej urody, która uległa wpływowi słońca równikowego, lecz cera brązowa nie szpeciła jego czarnych oczu osłonionych jedwabistemi rzęsami. Jego podniesione włosy ukryte były zupełnie pod kaszmirową czapeczką, broda podstrzyżona na sposób perski, spadała w kędziorach aż do piersi, Miał na sobie suknię lekką jedwabną ściągniętą z lekka pasem w biodrach.
Palił zwolna fajkę puszczając kłęby dymu rozpościerającego woń po namiocie. Wzrok jego błąkał się w przestrzeni. Zdawało się że go sen błogi kołysał.
W tym spoczynku miękkości, przebijała się siła; pod tym ociężałym zadumaniem, można było odgadnąć śmiałość i roztropność uśpione; lecz przedewszystkim uroda jego była zachwycający.
Zamiast ukrywać tę wyniosłą urodę, zaniedbanie któremu się oddawał z upojeniem tak mu przystało, jak te pyszne draperje które okrywając zarysy starożytne, odznaczają je i zachwycają wzrok przez swoją szczytną doskonałość.
Jeden z jego towarzyszy klęczący u nóg jego, rozniecał ogień w wyrzynanéj fajce, i podawał mu od czasu do czasu filiżaneczkę z porcelany Japońskiej napełnioną zamrożonym sorbetem, drugi stojący za poduszkami powiewał nad czołem jego wachlarzem z piór.
Obaj byli czarni jak dwa posągi hebanowe, lecz ich twarze nie były wydatne i kościste jak murzynów Gujanny. Były to dwa profile greckie wyrżnięte w czarnym marmurze i pod ich świecącym ciałem można było rozpoznać czysty typ rassy kaukazkiéj.
Majtkowie uwijający się po pomoście, unikali starannie przekraczać granicy dzielącéj na połowę statek. Nabob i jego czarni słudzy zwracali ciekawą uwagę osady, lecz spoglądano na nich lękliwym wzrokiem.
Kapitan, otyły anglik zimnéj i uczciwéj powierzchowności, przechadzał się miarowym krokiem po pokładzie. Z przeciwneé strony statku, młody majtek siedział na burtach. Głowę miał opuszczoną na piersi, twarz jego ukrywała się prawie zupełnie pod gęstemi rozpuszczonemi włosami. Pomimo tej osłony, można było dostrzedz niejako w jego wybladłym obliczu śladów posępnej boleści. Rozpacz malowała się w tej postawie pochylonej i obojętnéj, która go utrzymywała nad przepaścią.
Jeżeli zagrażało niebezpieczeństwo, majtek nieokazywał niespokojności. Czasami nawet pochylał się po za balustradę i wzrok jego w którym wtedy zajaśniał płomień chwilowy, z upodobaniem przyglądał się przezroczystej wodzie.
Nikł nie zwracał na niego uwagi. Wszystkich oczy zajęte były nabobem, któremu ażeby nie przeszkadzać w spoczynku, wydawano rozkazy cichym głosem, sterowano bez hałasu, i statek w milczeniu odbywał drogę.
Jeżeli jaka łódka rybacka przecięła białą smugę którą statek wiódł za sobą, żeglarze bretońscy, otoczeni niespodzianie obłokiem dymu, żegnali się z trwogą jak ludzie na pobrzeżach, i usiłowali przesylabizować na tyle okrętu nazwisko nieznane złotemi literami wypisane:

EREBUS.

Pominąwszy wszelką myśl przesadną, rybacy i wieśniacy zgromadzeni na pobrzeżu, ujrzeli na morzu jeden z najosobliwszych cudów jakie człowiek mógł kiedy podziwiać.
Mniej ograniczeni i mniej lekkowierni, byliby doznali na ten widok podobnego zadurnienia.
Dzieło śmiałe i cudowne genjuszu ludzkiego zjawiło się niespodzianie.
Erebus był pierwszym statkiem parowym który Ocean przebywał.
W tym czasie zaprzeczano działalności pary nie tylko pomiędzy ludem, lecz pomiędzy oświeceńszemi klassami, jakby dzisiaj powątpiewano o podobieństwie podróżowania po powietrzu.
Erebus próbowany był po Tamizie, poczem najęty został przez naszego naboba do odbycia podróży z Londynu do Bordeaux.
W tym czasie wyobrażano sobie przesadne niebezpieczeństwa podobnéj żeglugi i właśnie też być może dla tego nabob ją przedsięwziął.
Są ludzie, którzy upatrują przyjemność dosiadania koni dzikich i szalonych których żaden koniuszy niepotrafił ujeździć.
Ten nabob był znakomitą osobą: oprócz bogactw i obyczajów dziwacznych, zasługiwał pod wielu względami na ciekawą uwagę, jaką zwracała na niego osada Erebu.
Jego historja była cokolwiek znaną. Nazywał się Berry-Montalt i mianował się majorem. Lecz to było z jego strony prostą skromnością, gdyż wiadomém było iż był główno dowodzącym wojskami Imana Muskatu, władcy kraju afrykańskiego graniczącego z Azji] a rozleglejszego od Francyi w raz z Angliją.
Przed pół rokiem przybył do Londynu z orszakiem prawdziwie królewskim.
Nabył jeden z najosobliwszych pałaców odznaczających się pomiędzy jednostajnemu budowlami Londynu i który był położony przy końcu Portland — placu na przeciw parku Regenta.
Tam przepych jego zadziwił miasto które się niczemu niezwykło dziwić. Pośród szalonego przepychu rozwijającego się corocznie w miesiącu marcu i kończącego się przy końcu Czerwca która to epoka zowie się porą (saison), przewyższał rozrzutnością najmajętniejszych i najdziwaczniejszych zbytników. W kilka dni Londyn dowiedział się o jego nazwisku, poznał to oblicze śmiałe i znudzone które dostateczném było raz widziéć ażeby o nim nigdy niezapomniéć. Nie ubiegając się o to, ogłoszony został królem mody, lwem, bożkiem etc.
Mówiono z uwielbieniem o osobliwym romansie z życia jego. Montalt wygrywał walne bitwy i podbijał królestwa. Znaleźli się też ludzie przytaczający nazwiska dziwaczne jego zwycięztw i zastępując tym sposobem dzienniki na których zbywa w państwie Imana Muskatu, rozszerzali jego sławę.
Zanim zwyciężał wojska, żył jak mówiono samotnie wgłębi Afryki. Pokonywał wielkich tygrysów Sedanu i walczył osobiście ze lwami Atlasu.
Był to bohatér. Jego sława zasłużona lub domniemana, ciągle się podwyższała.
Urojenia wraz z oczywistością zjednały mu dziwną i romantyczną sławę.
Ponieważ zaś przedstawiał się zawsze obojętnym i pogardliwym w zgromadzeniach, urojenie doszło do stopnia zachwycenia; gdyż ogół podobnie jak kobieta zalotna obdarza względami tych, którzy niemi pogardzają.
Montalt był dorodnym, młodym i szlachetnego rodu. Posiadał w najwyższym stopniu ten urok, który jest udziałem awanturniczego życia. Było to dosyć, a jednakże nie było wszystkiém. Majątek jego podług plotkarzy dochodził do sumnm bajecznych i nie składał się z własności stanowiących bogactwa w krajach europejskich.
Nic miał dóbr, zamków, kopalni, akcyi skarbowych. Skarby jego były tak ekscentryczne jak on sam. Miljony dzierżył w swym ręku.
Posiadał pudełko którego nikt nie widział co wewnątrz zawierało.
To pudełko którego król Jerzy nie byłby w stanie nabyć, było z drzewa sandałowego wysadzanego djamentami różnej wielkości.
Na pokrywce jego widać było próżne miejsca, gdyż skoro złota zabrakło w jego kassie, Montalt odczepiał jeden z najmniejszych djamentów i spieniężał go jak marnotrawca, który po kolei zastawia włości swoje dziedziczne.
Z tém wszystkiém twierdzono, iż w tym pudełku było jeszcze tyle klejnotów, że wystarczyć mogły na najzbytkowniejsze i najdłuższe życie.
Dla tego też Montalt nie szczędził sobie. Dom jego w Portland — place podobny był do pałacu monarchów z tysiąca i jednej nocy. Mówiono że miał pięćdziesiąt koni drogocennych w swéj stajni, wojsko niewolników i seraj z pięćdziesięciu kobiet złożony.
To ostatnie przypuszczenie przyznać należy nie było dokładnie stwierdzone, lecz mniemanie było upowszechnione i nikt niepowątpiewał o tém.
Czegóż Montalt nie mógł dokazać?
Przepych jego był bezprzykładnym w dziejach wielkiego świata angielskiego.
Zgorszone damy obrażone były na naboba. Harem jego był przedmiotem rozmów w towarzystwach.
Pięćdziesiąt kobiet. Piękności azjatyckie i afrykańskie, huryski czerkieskie, wenery Madagaskaru! Były również piękne dziewczęta londyńskie, sylfidy paryzkie, włoszki, hiszpanki. Słowem utrzymywano, że był zupełny dobór. Na domiar twierdzono że Montalt nudził się bardzo na łonie tych roskoszy. Dobrze świadomi dodawali że nieprzestępował nigdy progu swego raju.
Jakiż niewyczerpany przedmiot do rozmowy! Jakaż byłaby rozkosz gdyby można odkryć tajemnicę tego serca zniechęconego! To co wiedziano podniecało żądzę dowiedzenia się więcéj.
Wieści się krzyżowały. Niektórzy mówili że nabob miał duszę twardą jak djamenty jego pudełka sandałowego i że doznawał okrutnej przyjemności deptać pod swemi stopami szczęście kobiety. Inni dowodzili że kochał tajemniczą istotę, ukrytą przed wszystkiemi spojrzeniami.
Podług jednych był zimnym jak Antinous z marmuru, podług drugich był zazdrośny jak Othello.....
Wszyscy zaś utrzymywali że tajemnica jego życia odnosząca się do kobiet, mieściła w sobie cóś posępnego i okropnego....
Lecz była jeszcze inna zagadka. Cóż mogło zatrzymać te kobiety w zamknięciu w wolnym kraju? Byłaż to chciwość lub miłość?
Damy potępiały rozwiązłość naboba i uważały za uchybienie, co stanowi najwyższą ich roskosz; lecz pomimo tego zajmowały się nadzwyczajnie majorem Berry i każda z nich pochlebiała sobie, że gdyby nabob dostąpił szczęścia pojąć jej wysokość za piędziesiątą pierwszą żonę, oddaliłby bez wątpienia wszystkie inne.
Cały dom niepomieściłby wszystkiego co mówiono niedorzecznego lub rozsądnego o majorze Montalt. Były to pochwały przesadne lub niedorzeczne potwarze.
W jednym miejscu podziwiano jego szczodrą dobroczynność, w drugim utrzymywano że wielka zbrodnia obarczała jego życie przeszłe i że jego zamożność krwią trąciła.
Podług jednych był dumnym i pomiarkowanym do tego stopnia, że gotów był odmówić podania swéj ręki członkowi parlamentu; inni zaś twierdzili, iż go widzieli siedzącego w szynkowni i bratającego się z bokserami i majtkami.
Eklektycy wnosili że to wszystko było prawdą w ogólności. Montalt był wspaniałomyślnym i występnym jak bohaterscy rozbójnicy teatralni; był zarazem wyniosłym i ciekawym rozrywek pospólstwa. Arun-al-Raszyd i wezyr jego Giafar czyliż nie zwiedzali gospód Bagdadu?
Oczywiście Montalt był najdziwniejszym z nabobów, przypuszczając że nabobowie są najdziwaczniejszemi z ludzi...
Berry-Montalt opuścił Londyn podobnie jak wjechał do niego, niespodzianie i z okazałym przepychem.
Przybył bowiem w indyjskiej kolebce za którą postępowały ekwipaże godne monarchy, ciągnące zwolna przez Regent-Street pośród niezliczonego tłumu kokneysów, udając się do pałacu przy Portland-place.
W dniu wyjazdu, widziano jego przepyszny pojazd przy którym jechali konno murzyni ku Tamizie, gdzie oczekiwał Erebus najęty przez niego.
Jedna okoliczność pomieszała szyki plotkarzy którzy rozsiewali dziwne bajki o jego haremie na Portland-place. Montalt odjeżdżał tylko z jedną kobietą któréj twarz starannie była ukrytą pod gęstą zasłoną.
To wszakże nie stanowiło przekonywającego dowodu. Inne sułtanki naboba były zapewne oddalone i hojnie obdarzone.
Damy zaś przygryzały lekko usta przyznając że domniemany seraj Berry-Montalta był czystym wymysłem...
Gdy pierwsze kłęby dymu puściły się z Erebu, nie widać było pokładu mostu londyńskiego tak liczny był tłum ciekawych.
W chwili gdy woda zapieniła się przy pierwszym obrocie kół parostatku, odezwały się huczne oklaski.
Witano pierwszy statek parowy narażający się na niebezpieczeństwa żeglugi po Oceanie, i króla nabobów.
Berry-Montalt zajął miejsce pod namiotem kaszmirowym rozpostartym na tylnej części statku. Erebus poruszał się. Przez kilka chwil widziano jeszcze czarną wstęgę dymu, rozwijającą pod słońce swe mieniące kłęby, poczém wszystko znikło w kierunku Graenwichu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło czterdzieści ośm godzin jak majtkowie Erebu stracili z oczu wieże Westminsteru; żaden przypadek dotąd się nie wydarzył, pomimo wahania się w manewrach niezbędnego przy pierwszej próbie, wszystko zdawało się zapowiadać że żegluga odbędzie się pomyślnie i że Erebus wpłynie uroczyście do portu Bordeaux.
Morze spokojne zdawało się uśmiechać do tego nowego gościa który się odważył pruć jego powierzchnię. Majtkowie próżnowali po większej części rozmawiając o nabobie.
To cośmy o nim mówili opowiadane było przez najrozsądniejszych z rozmaitemi przydatkami i zmianami. Marynarze wszystkich krajów są romantykami. Życie Montalta w rzeczywistości dziwaczne, przybierało przechodząc przez ich usta, barwę nadprzyrodzoną.
I im bardziej historya stawała się cudowniejszą, tym ciekawsze i bojaźliwsze spojrzenia zwracały się na Montalta.
W ich oczach wydawało się że głowa jego otoczona była fantastyczną opaską. W wyobraźni zgromadzonych majtków, podobna istota musiała wpływ wywierać na los okrętu.
Jedni szczerze wierzyli że Berry był szczęściem dla marynarzy, inni potrząsali głowami zwracając bojaźliwe spojrzenia na dwóch czarnych Madagaskarów i mówili:
— Niech Bóg nas ma w swéj opiece.
Jeden tylko majtek na pokładzie Erebus nie mieszał się bynajmniéj do tych rozmów. Był to młody marynarz z długiemi włosami który stał osobno opierając się o balustradę a o którym wspomnieliśmy wyżej.
Nie zwracał uwagi na to co się około niego dzieje, i gdyby nie drganie chorobliwe które się okazywało chwilowo w niższéj części twarzy, możnaby sądzić że sen go ogarnął.
Berry-Montalt nie raczył spojrzeć na majtków którzy układali epopeję życia jego, lecz natomiast parę razy zwrócił wzrok przypadkowo na młodego marynarza który się nim nie zajmował.
Bez wątpienia potrzeba było cóś ważniejszego dla odwrócenia ociężałego zadumania naboba; z tém wszystkiém pewnego razu, w chwili gdy patrzył na młodego majtka, ten odsunął w tył gęste włosy i odkrył nagle wybladłe i smutne rysy swéj twarzy.
Przez chwilę wzrok Montalta się ożywił, ślad zajęcia przeniknął pośród oziębłości.
Czy to oblicze nieznane obudziło w nim dawne wspomnienia?
Słońce zachodziło wśród różowych wyziewów widnokręgu, powietrze było ciepłe niebo przezrocze. Oko Montalta zanurzyło, się w próżni.
Erebus opłynął Quessant i wyspa Molen ukazała się od strony południowo-wschodniej Nabob odsunąwszy cybuch zrobił poruszenie okazujące znużenie.
— To długo — szepnął do siebie — i nie widzę celu téj podróży.
Głowa jego zanurzyła się w puchu poduszek i zmrużył oczy.
— Seid! — zawołał.
Czarny który trzymał wachlarz, wyprostowawszy się stanął obok swego pana.
Przywołaj Mirzy — rzekł Nabob nie otworzywszy oczu.
Seid poskoczył do schodków prowadzących do kajut.
Jego gołe stopy zaledwie dotykały pomostu.
W chwili gdy stanął przy otworze, głos naboba powtórnie dał się słyszeć:
— Seid!...
Czarny powrócił natychmiast.
Montalt pomrukiwał:
Cóż jej powiem?... nie kocham jej... Och! ci których nazywają nieszczęśliwemi mają życzenie przynajmniej, a czasem nadzieję.
Uśmiech goryczy igrał na ustach jego.
Majtkowie mówili:
— On jest zbyt szczęśliwy... i nie wie czego sam chce.
— Nic... — mówił daléj Montalt, — to jest życie... a co nastąpi po śmierci?...
Otworzywszy oczy ujrzał Seida oczekującego na jego rozkazy.
— Zawołaj kapitana.
Seid w milczeniu spełnił rozkaz jego.
Kapitan zbliżył się z kapeluszem w ręku.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Montalt.
— Naprzeciw pobrzeża Finisterre — odpowiedział Anglik z uszanowaniem.
— Bretanja... — pomruknął Montalt — jeszcze Bretanja... czyliż ciągle będziemy naprzeciw tego obrzydłego kraju...
Kapitan był jednym z tych łagodnych, cierpliwych i upartych anglików, z którymi łatwo żyć można. Przyjemnie mu było mówić z miljonowym pasażerem.
— Za pozwoleniem waszéj wysokości — odpowiedział — będziemy widziéć pobrzeża Bretanii aż do wieczora... lecz wkrótce zmierzch zapadnie a jutro wpłyniemy na rzekę Bordeaux.
— To długo! — rzekł Montalt.
— Nie bardzo... nie powinno się przykrzyć waszéj wysokości bo jeszcze dłużéj potrzeba było do opłynienia Afryki... lecz to nie jest pospolitem milordzie napotykać ludzi których nudzi widok pobrzeży Finisterre. Już lat dziesięć jak odbywam podróże z Londynu do Bordeaux dwa razy na tydzień na dawnych statkach żaglowych i zawsze uważałem że gentlemanowie unosili się nad pięknościami krajobrazu... ale milord może ma swoje przyczyny iż nie lubi Bretanii.
Monalt podniósłszy się na łokciu zmarszczył brwi.
— Bretania... — rzekł — Bretania...są rzeczy których się nienawidzi nieznając ich... pragnąłbym stracić z oczu te szare i nagie brzegi, których nie może ożywić ani lazur nieba ani piękne słońce.
Spojrzał z oczywistą nienawiścią na pobrzeża, poczém wzrok jego zwrócił się na morze.
— Wszystko to zależy od upodobania — pomruknął filozoficznie Anglik — dla mnie Normandja, Bretanja, Wandeja, Gujanna, zarówno się wydają.
Zmieniając kierunek, oko Naboba napotkało młodego majtka, stojącego w jednym miejscu.
— Co to za młodzieniec? — zapytał.
— Jest to Bretończyk — odpowiedział kapitan.
Brwi Mentalta ściągnęły się bardziéj.
— Jeszcze... — zawołał — wszędzie ich napotkać można, jak żydów którzy zaprzedali Boga.
— Milord nie lubi Bretanii — rzek kapitan. — Poczém zwracając się do sternika wydał mu stosowne rozkazy. — Odpłyniemy dalej dla uczynienia zadość waszéj wysokości... otóż mgła wznosi się od lądu... za dwadzieścia minut będziemy tylko widziéć niebo i morze.
Słychać było szelest zawiasów rudla i z komina buchnął dym czarniejszy. Statek zmieniając kierunek stanął przodem ku pełnemu morzu.
Lecz w chwili gdy wyruszał tą nową drogą, trzask donośny dał się słyszéć z prawej ściany statku, i wszyscy na pomoście doznali silnego wstrząśnienia. Prawie jednocześnie Erebus obrócił się na około z szybkością. Lewe koło poruszane gęstszy parą wyrzucało pieniącą wodę, lecz prawe stanęło.
Erebus trącił o jedną z rozlicznych skał podwodnych otaczających Quessant.
Stop... — zawołał kapitan mało co wzruszony.
Para świsnęła z wentyla i Erebus zatrzymał się.
— Cóż to się stało? — zapytał Montalt.
— Oto za pozwoleniem waszéj wysokości — odpowiedział spokojnie anglik — jedno koło bije wodę, drugie zaś strzaskało się... i przykro mi to milordzie, lecz musiemy żeglować do Brestu.
— Nie życzę sobie tego — rzekł Montalt.
Anglik skłonił się.
— Milordzie — odpowiedział uniżenie — statek jest pod mojém dowództwem... chcąc jednak zadość uczynić woli waszéj, wydałem rozkazy do zmiany kierunku...
— Nigdy moja stopa nie dotknie tej przeklętéj ziemi — przerwał Montalt, którego czoło bladło pod brązową powłoką skóry — nigdy żywy!... nigdy!
W twarzy jego przed chwilą tak oziębłéj, malowało się nadzwyczajne wzruszenie.
— Milordzie — rzekł kapitan.
Montalt przerwał mu znowu:
— Jabym miał stąpić na ziemię Bretanii! — dodał z powiększającym zapałem — ja... ja... nie wiész, że jestem nieprzyjacielem wszystkiego co tylko nosi nazwę bretońską... Czy bretończyk jest człowiekiem?... Ja który rozrzucam złoto pełnemi garścmi, patrzéć będę na klęczącego bretończyka żebrzącego jałmużny i nie dam mu kawałka chleba.... o! nawet tu... w moich oczach — dodał wskazując ręką na morze z poruszeniem gwałtowném — gdybym widział tonącego bretończyka... słyszysz mnie... nie podałbym mu ręki.
Kapitan spoglądał na Montalta z zadziwieniem. W oczach zimnych ludzi, nagłe wybuchy gniewu którego przyczyny nie odgadują, stanowią dowód słabości.
Kapitan odwrócił się do gruppy majtków stojących na około maszyny i oczekujących rozkazów.
— Rozwijać żagle! — rzekł — przed miesiącem milordzie, gdybyś uczynił mi zaszczyt wsiąść na mój dawny statek, byłbym chętnie zabezpieczył ciebie od tych nieprzyjemności... lecz zawsze chcę cóś wynajdywać i robić lepiéj jak dobrze... Erebus jest statek parowy... pomimo szczerej chęci okazania panu mego szacunku, nie jestem w stanie odwieźć waszą wysokość do Bordeaux.
Czarne oczy naboba straciły żywy blask który przed chwilą dał się widziéć; ten potężny gniew, który zdawał się niweczyć każdą zawadę, znikał stopniowo uginając się pod brzemieniem ociężałości.
— Gdy stanąłem na pokładzie tego statku — rzekł — upewniałeś mnie że będę na nim panem... dotąd nie wydałem żadnego rozkazu.....
— Milordzie — odpowiedział anglik — jestem odpowiedzialnym przed Bogiem za twoje życie i moich ludzi.
Dwaj czarni słuchali i spoglądali. Ich posępne oblicza wyrażały prostoduszne zadziwienie, jakiego doznawali widząc człowieka opierającego się woli ich pana.
Nabob oparł głowę o poduszki.
— Jeżeli ci dam tysiąc funtów — szepnął — czy popłynąłbyś wprost do Bordeaux.
— Tysiąc funtów — powtórzył anglik — choćby zaraza grasowała na pobrzeżach Bretanii, musiałbym tam wylądować.
— Dwa tysiące! — rzekł nabob zmrużając oczy.
— Niepodobna milordzie.
Brwi Montalta ściągnęły się zwolna. Pożegnał kapitana poruszeniem wyrażającym obojętność i znudzenie. Poczém zmrużywszy zupełnie oczy zażądał fajki. Woniejący obłok wzniósł się pod namiotem i w kilka sekund potem, nabob zdawał się być pogrążonym w zwykłéj ociężałości.
Dwaj czarni stali przy nim gotowi spełnić wszelkie, rozkazy. Seid przytrzymywał fajkę, gdy jego towarzysz powiewał zwolna wachlarzem.
Niepodobna wyobrazić sobie zupełniejszéj miękkości. Widząc tego człowieka, przedstawiało się gnuśne samolubstwo starożytnych sybarytów. Otrętwienie ciała i myśli rozpościerało niejako ciężką oponę na jego szlachetnym obliczu. Potrzeba było gromu ażeby go przebudzić z tego snu gnębiącego. Można było wyrzec, że wszystko w nim obumarło, i w tym stanie przypatrywałby się najobojętniéj końcowi świata.
Wszystko w nim było letargicznie uśpione oprócz nienawiści dziwacznéj przeciw nieznanemu krajowi.
Od chwili jak przybył do Europy, jego ogorzałe czoło zaczerwieniło się raz jeden tylko: to jest na wspomnienie stopienia nogą na ziemię Bretanii.
Byłoż to szałem? albo też Bóg zesłał karę na tę wyniosłą naturę, która się zdawała niweczyć w otrętwieniu, przesycona rozkoszami i wszelkiemi upojeniami duszy i ciała.
Zmierzchało się. Stojący na pobrzeżach Quessant nie mogli widziéć zmiany która przekształciła parostatek na pospolity statek żaglowy. Erebus zwolna się posuwał wijąc pomiędzy urwiskami i prądami będącemi na zachód Muleny. Płynął jak mógł do przystani Brestu.
Słońce zaszło i noc zapadła. Nie było księżyca na niebie jaśniejącém gwiazdami.
Montalt pogrążony w drzemaniu, widział suwających majtków około siebie podobnych do milczących cieni.
W tym zdało mu się że jeden z tych cieni wznosił się nad innymi, i wkrótce zniknął w ciemności.
Morze wydało głuchy odgłos.
Jednocześnie odezwały się wołania:
— Człowiek wpadł w morze!
Inni wołali
— Bretończyk! bretończyk!
Montalt powstał. Było to osobliwością dla tych którzy go poprzednio widzieli że tak rzec można pogrążonego w letargicznéj bezwładności, obecnie zaś podziwiali elastyczną budowę jego ciała.
Można go było porównać do pięknego lwa pustyni, który ocknąwszy się ze swéj gnuśności, rzucą się jednym skokiem, przesadzając ogromne przestrzenie.
Za nim kapitan wydał rozkazy w podobnéj okoliczności wykonać się mające, Montalt stawiał już nogę na barjerze i za chwilę znikł pod bałwanami.
Jednocześnie z odgłosem wpadającego jednego ciała, usłyszano dwa podobne odgłosy.
Seid i towarzysz jego rzucili się wpław.
Cisza panująca dozwoliła zatrzymać statek.
Zaledwie parę minut upłynęło, gdy Montalt przy pomocy swych czarnych, wyratował młodego majtka który nawet nie stracił przytomności.
Kapitan podał rękę Montaltowi dopomagając mu do wstąpienia na pomost. W rysach anglika malowało się głębokie wzruszenie.
— Milordzie — przemówił — wasza wysokość wstydzi się swego serca wspaniałego i szlachetnego... Mówiłeś przed chwilą...
Montalt zalecił mu milczenie zimnym i opryskliwym poruszeniem, poczém udał się do swéj kajuty kazawszy wezwać do siebie młodego majtka.
Kajuta naboba przyozdobiona była z przepychem. W środku małego saloniku, podług zwyczaju azjatyckiego nasyconego woniami i wyłożonego jedwabnemi tkaninami od góry do dołu jak zgrabne pudełeczko do przechowywania drogich przedmiotów, spoczywała na poduszkach młoda kobieta pogrążona w smętném zadumaniu.
Gdy wszedł Montalt uśmiech jej odznaczał się — barwą melanholji.
— Nakoniec — poszepnęła — nie widziałam ciebie przez cały dzień Berry... jestem bardzo nieszczęśliwą gdy ciebie nie widzę...
Montalt pocałował ją w czoło i w chwili gdy młoda kobieta zarumieniła się z radości rzeki ozięble:
— Chcę być sam Mirzo...
Biedna Mirza opuściwszy główkę oddaliła się.
Seid wprowadzał w tej chwili młodego majtka.
Ostatni odgarnął w tył zmoczone włosy, a wtedy można było poznać z jego twarzy wiek bardzo młody, lubo był blady i wynędzniały.
Była to fizjonomja myśląca i wyniosła, okazująca serce proste lecz zarazem niedowierzające.
— Panie — rzekł do niego Montalt oddaliwszy skinieniem niewolnika — odpowiedz mi szczerze albo nie odpowiadaj wcale... czyś rozmyślnie wpadł do morza?
— Tak... — odpowiedział bretończyk trzymając podniesioną głowę lecz mając spuszczone oczy.
Montalt przypatrywał się mu z wzrastającą uwagą i spojrzenie jego wyrażało nadzwyczajne zajęcie. Zdawało się że wgłębi jego duszy zobojętniałéj, obudzały się żywe wspomnienia.
— Jesteś zbyt młodym — rzekł — ażeby ci się życie uprzykrzyć mogło.
— Mam przeszło lat dwadzieścia — odpowiedział majtek.
— Dwadzieścia!... — pomruknął Montalt, jakby ten wyraz przypominał mu cóś z przeszłości.
Poczém dodał:
— Dla czegoś chciał sobie odebrać życie?
Bretończyk milczał.
— Czy dla tego żeś ubogi? mówił Montalt którego głos łagodniał i wyrażał szczere współczucie.
Młodzieniec zarumienił się.
— Ocaliłeś mi pan życie — rzekł jakby chciał usprawiedliwić przed sobą samym to badanie dotkliwe.
Oczy miał spuszczone, lecz fizjonomja jego była księgę otwartą w któréj się wyrażała myśl jego.
Gdy Montalt nie odpowiadał, odezwał się z cicha:
— To nie stanowi powodu odbierania sobie życia.
— Prawda — lecz z jakiegoż przecie?
Głowa majtka opuściła się ku piersiom.
Montalt czekał przez chwilę, poczém zapytał:
— Jesteś z Bretanji?
— Tak.
— Mówię że bretończykowie są przywiązani do swego kraju, i Francja nie zbyt dawno jest w pokoju z Angljią... jak się to stało że się znajdujesz na statku angielskim?
Tą razą majtek odpowiedział bez wahania:
— Opuściwszy ojca wszedłem do służby królewskiej... byłem uczniem na pokładzie fregaty... jeden z oficerów skrzywdził mnie w porcie Brest... i zabiłem go.
— W pojedynku?
— Jestem szlachcicem.
W przyjaznym uśmiechu naboba przebijała się barwa goryczy.
— Ah... — rzekł — jesteś szlachcicem... ja nim nie jestem... czy z żalu żeś się dopuścił morderstwa, posunąłeś się do samobójstwa?
Bretończyk wzruszył głową.
— Nie chcesz mi się zwierzyć — mówił Montalt — to zależy od twéj woli... ja zaś winienem przemówić do ciebie po ojcowsku... nie lubię twojego kraju ani twej kasty... lecz twoje oblicze wydaje się jak zwierciadło szlachetnego serca... spodobałeś mi się.... w twoim wieku, nieszczęście jakkolwiek wielkie, nie może być pozbawione zaradczych środków.... musisz mi przyrzec że żyć będziesz.
Bretończyk spojrzał na Montalta, a w spojrzeniu tém malowało się cokolwiek dzikiéj nieufności połączonéj z wdzięcznością.
— Od czasu jak opuściłem mojego biednego ojca — szepnął — wszędzie tylko napotykałem obojętność i surowość... dziękuję ci Milordzie... będę o tobie pamiętać i modlić się... Co do przyrzeczenia jakiego odemnie wymagasz, jużem go sobie uczynił.... Samobójstwo jest udziałem tchórza i niedowiarka jak mówią... jestem chrześcijaninem i mam serce.
Montalt wyciągnął mimowolnie rękę, którą majtek dotknął z uszanowaniem.
Nastąpiło milczenie. Wzruszenie na twarzy naboba znikało stopniowo ustępując zniechęconéj oziębłości człowieka, który w nic nie wierzy i niczego się nie spodziewa.
— Miałem również lat dwadzieścia — poszepnął nakoniec nie wiedząc czy był słyszanym — tyle cierpiałem!... myślałem o śmierci... lecz ja także byłem chrześcijaninem i mężnym.
— Oh! — zawołał majtek z uniesieniem — przysiągłbym przed Bogiem że dotąd jesteś jednym i drugim.
Spojrzenie jakie Montalt zwrócił na niego, ostudziło jego uniesienie i żałował prawie tego co wyrzekł.
— Czyliż wiem o tem?... — wymówił nabob oschłym tonem zdawającym się pokrywać głębokie zniechęcenie.
Poczém zmieniając nagle mowę, zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Wincenty.
— Wincenty imię, lecz... z nazwiska...
Przed chwilą, majtek byłby może zadość uczynił jego ciekawości, lecz spojrzenie Montalta przywróciło mu jego podejrzliwość.
— Jestem pierwszym z mojéj rodziny — rzekł — który służyłem cudzoziemcom... wstydziłbym się tutaj wymienić nazwisko mego ojca.
Nabob przytłumił ziewanie i wzrok jego przybrał wyraz ociężałego znudzenia które się zdawało być jemu właściwém.
— Wolno każdemu — rzekł — położyć zaufanie podług swego rozumienia... wybacz że ci zadam jeszcze jedno zapytanie... czy mogę być mu w czym użytecznym?
To było wymówione bardzo ozięble, i tém samém spowodowałoby do odmówienia człowieka pospolity dumę obdarzonego. Z tém wszystkiém, majtek którego oblicze wyrażało niezwykłą wyniosłość, wahał się przez chwilę.
— Milordzie — szepnął z zarumienieniem i spuszczonym wzrokiem — kapitan wyliczył mi sześć funtów za służbę w ciągu drogi z Londynu do Bordeaux i z powrotem... słyszałem że statek zatrzyma się w Brest.... gdybym mógł zwrócić kapitanowi sześć funtów, powróciłbym w moje strony których nie należało opuszczać, i gdzie pozostawiłem najdroższe dla mnie istoty...
Nabob odzyskał swój uśmiech i podał Wincentemu worek z oznaką zadowolenia.
— Otóż to dobrze! — pomruknął.
Wincenty rumieniąc się coraz mocniej, przyjął worek w którym było trzydzieści suwerenów i odliczył sześć sztuk.
— Jeśli mi pan powiesz dokąd się udasz, uiszczę ten dług jak najspieszniej.
Montalt zmarszczył brwi.
I gdy Wincenty trzymał worek chcąc mu go zwrócić, odezwał się tupnąwszy nogą:
— Czyż nie możesz wziąść wszystkiego.
— Jeżeli pan pozwolisz, wezmę jeszcze jedną sztukę na podróż.
— Weź wszystko... wszystko mówię... wszystko! — powtórzył nabob po trzy kroć.
— Nie... — rzekł Wincenty kładąc worek na stole — nie mógłbym tyle zwrócić.
Montalt pochwyciwszy z gniewem worek cisnął go przez okno do morza.
— Ah! — rzekł z goryczy — jesteś bretończykiem i szlachcicem p. Wincenty... poznaję ciebie po tym postępku lubo nie miałem sposobności napotkać tobie podobnego w ciągu lat tylu...
— Milordzie! — przemówił młodzieniec zdziwiony tym gniewem którego przyczyny nie mógł pojąć.
Montalt powstawszy, przechadzał się po kajucie szerokiemi krokami.
— Tacy są oni — powtarzał — bez serca... bez serca... gdy się ich przyjaciel dopytuje, milczy... to ich najpierwsza cnota; to ta głupia duma, która nie dozwala być obowiązanym... nawet wybawcy...
Rzucił się na sofę będącą w drugim końcu kajuty, Wincenty pozostał niewzruszony i zdumiały.
Fantastyczne wybuchy gniewu tego dziwacznego człowieka rozniecały się i gasły z równą szybkością. Zanim Wincenty wyszedł z zadziwienia, twarz naboba odzyskała zwykły obojętność.
Rozciągnąwszy się wygodnie na sofie przemówił po kilku chwilach:
— Nie mamy nic więcej do mówienia z sobą P. Wincenty... życzę ci wszelkich pomyślności.
Lubo nie mógł być wyraźniejszy sposób odprawy, majtek nie ruszył się z miejsca. W tej ostatniej minucie nastąpiła w nim szybka zmiana, i jego uczciwe serce pojęło gniew Montalta.
— Milordzie! — odezwał się przezwyciężając swoje pomięszanie, — być może iż ty nie masz mi nic więcej do powiedzenia, lecz ja przeciwnie... przekonałem się że moje milczenie było niewdzięcznością.
— Oświadczam Panu — przerwał Montalt — że nie mam chęci dowiedzenia się jego historyi.
Potrzeba było odwagi do przezwyciężenia tego.
Wincenty wolnym krokiem zbliżywszy się do naboba, ujął jego rękę z uszanowaniem połączonym ze śmiałością:
— Uczyniłeś mi pan dolegliwą wymówkę — odezwał się z wolna — proszę cię ażebyś mnie wysłuchał... zdaje mi się żeś napotykał złych ludzi w twym życiu... jeżeli sobie o mnie wspomnisz, powiesz że jest w Bretanii serce ufające i wdzięczne.
— Duma!... — pomyślił Montalt, a następnie rzekł łagodnie: — mów co ci się spodoba, słucham ciebie.
Majtek zastanowił się przez chwilę, i w miarę jak się zaciekał w przeszłości, obłok głębokiej boleści pokrył wzrok jego.
— Rodzina moja była niegdyś znakomitą w Bretanii, lecz ukryję jej nazwisko przed tobą Milordzie... starsza gałęź tej rodziny pozostała przy majątku lubo znacznie uszczuplonym... młodsza zaś z której pochodzę, jest do tego stopnia ubogą, że żywi, się cudzym chlebem.
Montalt przechyliwszy głowę na poduszki zmrużył oczy podług zwyczaju. Wincenty postanowił odpokutować za swoją mniemaną winę i dokończyć opowiadania.
— Moje siostry, mój ojciec i ja — mówił dalej — mieszkaliśmy w pałacu mego stryjecznego brata, którego nazywałem stryjem z przyczyny różnicy wieku... był dla nas dobrym, i mój ojciec bezprzestannie nam zalecał, ażebyśmy go kochali.
— Mój stryj ma córkę imieniem Blankę... zanim poznałem co to miłość, już ją kochałem.
— Idylla bretońska — rzekł Nabob.
— Kochałem ją — mówił Wincenty nie zważając na tę przerwę — nie wiem czyś kiedy kochał podobnie w swoim życia milordzie... co do mnie, jedyna myśl zajmowała mnie dniom i nocą... byłbym dla niej wszystko poświęcił... gdy była smutną, moje serce się zakrwawiało... gdy się uśmiechała, czułem w mej duszy radość, jakiéj wybrani w niebie doznawać muszą...
— Nie miałem żadnej nadziei, gdyż Blanka była jedyną dziedziczką majątku rodzicielskiego.. gdy ja nic nie miałem... nie badałem nigdy co się stanie w przyszłości. Widywałem ją, i byłem szczęśliwy.
— Gdybym posiadał wszystkie skarby świata takowe memu szczęściu wyrównaćby nie mogły.
— W mojej miłości mieściło się tyle szacunku, że ubóstwiałem Blankę jak anioła.
Wincenty miał głowę pochyloną na piersi, głos jego był drżący i łzy miał w oczach.
W twarzy Montalta nie widać było znudzenia. Dolegliwa myśl marszczyła jego czoło, opowiadanie Wincentego sprawiało mu widocznie przykre uczucie.
Majtek przeciągnął ręką po czole na którym wystąpiły krople potu.
— Nie mogę ci wyrazić milordzie — rzekł z niejaką opryskliwością — do jakiego stopnia przejęty byłem lękliwym szacunkiem... patrzeć na nią, wydawało mi się zuchwalstwem... i gdy we śnie dotykałem jéj rączki ustami, zimny dreszcz przebiegał w żyłach moich jak na wspomnienie zbrodni.
— Oh! Bóg musiał mi odjąć rozum... byłem szalony... szaleńszy od tych nieszczęśliwych, których przykuwają do łoża za kratami żelaznemi.
Nabob słuchał teraz z wzrastającą ciekawością.
Wincenty przeciwnie wahał się daléj mówić. Zastanowiwszy się przez chwilę, odezwał się zwolna z widoczném wysileniem:
— Pewnego dnia była uczta w pałacu... jest temu blisko pół roku... był to jeden z dni pięknych wyprzedzających porę i w których słońce wiosenne rozpościera palące promienie.
— Powietrze było ciepłe; najlżejszy powiew wiatru nie wzruszał puszczającej się trawki.
— Byłem słaby od kilku tygodni, i co noc trzęsła mnie febra, która zdaje się wydobywać z naszych bagien Ule i Villaine.
— Ah! — odezwał się Montalt — jesteś więc z Ule i Vilen.
— Tak... tego dnia przypominam sobie, byłem bardziej cierpiącym... przy stole zaledwie mogłem dosiedziéć.
— Wincenty — rzekł do mnie mój stryj — pij jak mężczyzna, albo połóż się w łóżko.
Już się miałem oddalić, lecz Blanka siedziała naprzeciw mnie obok swej matki, ona podobnież była cierpiącą jak ja... jej twarz anielska powleczona była bladością.
— Oh! gdybyś widział jak była piękną!
— Pozostałem... bo czyż mogłem dobrowolnie od niéj odstąpić... i żeby mieć prawo pozostać, podawałem kieliszek i piłem więcej jak zwykle.
— Gdyśmy wstali od stołu w oczach moich wiły się kłęby mgły ruchomej, przedmioty tańczyły przedemną.
— Zmierzchało się. Wyszedłem z salonu i błąkałem się po chodnikach ogrodu.
Unikałem od gości. Głowa moja pałała, w mym umyśle rodziły się szalone marzenia, marzenia jakie nigdy przedtem mnie nie ogarniały...
— Goście rozmawiali i bawili się walcach. Gdym ich głosy słyszał, oddalałem się, ponieważ ich wesołość raniła moje serce.
— W najodleglejszym zakątku ogrodu, była gęstwina w której Blanka lubiła spoczywać w upały.
— Często się zdarzało, że spędzałem po kilka godzin przypatrując się jej zadumaniu, ukryty za widzami.
Mimowolnie zbliżałem się do tej gęstwiny.
Noc była ciemny, powietrze ciężkie. Stanąwszy przed wchodem do téj altanki, spostrzegłem białą postać leżącą na kanapie z darni która stała pośrodku.
Majtek znów się zatrzymał, wymawiał słowa pojedynczo jakby urywane.
Rzecz dziwna że nabob doznawał wspólnego z nim wzruszenia. Montalt był bladym pomimo ogorzałej cery.
W czasie milczenia można było dosłyszeć jego oddech przytłumiony.
Gdy Wincenty zaczął mówić, jego głos tłumiony zaledwie dochodził uszu Montalta.
— Nie byłem zdolny myśleć ani się zastanawiać; wszedłem do altanki, ukląkłem przed uśpioną Blanką i oddawałem jej cześć w milczeniu.
— Słyszałem tuż przy moim uchu jej oddech słodki i jednostajny, liczyłem uderzenia jej serca.
— Chwile upływały. Noc zapadała. Głosy wesołych biesiadników nie dochodziły do nas.
— Byliśmy sami.. krew paliła mnie w żyłach.
Blanka spała cięgle, moje oczy przywykłe do ciemności, widziały jej uśmiech we śnie.
— Nie wiem czy mnie słuch nie omylił. Nigdy jej nie wyznałem miłości, a jednakże zdawało mi się, że słyszałem jak wymówiła we śnie imię moje.
Wincenty drżał i nogi jego uginały się pod ciężarem ciała. Nabob był nieporuszonym, lecz krople polu występowały mu na czoło i skronie.
Wincenty nie zważał na to.
— Zły duch... szatan... — szeptał w obłąkaniu — szatan owładnął moją duszę... Bóg mnie opuścił... powstałem... moje usta dotknęły ust Blanki.
— Blanka cięgle spała.
— Oh! dla czegóż piorun nie uderzył wtedy we mnie...
— Biédne dziecię przebudziło się w moich objęciach, uściskałem ją z obłąkaniem. Wydała krzyk przeraźliwy. Rozpacz zastąpiła upojenie... uciekłem jak złoczyńca. Przez całą noc błądziłem po polach... piekło wrzało w mym sercu.
Montalt nie okazał żadnéj oznaki, lecz twarz jego wyrażała niewymowne męczarnie.
Nie słuchał już majtka, który kończył:
— Ujrzałem ją nazajutrz — mówił — anioły nie domyślają się złego... nie poznała mnie, nic nie wiedziała... uśmiechała się...
Wincenty zakrył sobie twarz rękami.
Nastąpiło długie milczenie.
W tym majtek uczuł żelazną rękę śćiskającą jego ramię; opuścił ręce założone przed oczyma i spostrzegł wysoką postać naboba stojącego niewzruszenie.
Montalt był tak bladym jak widmo. Uśmiech goryczy i boleści krasił jego usta.
W spojrzeniu jego malowało się odurzenie obojętne i przejmujące.
— Od kogo dowiedziałeś się tej historyi? — zapytał cichym i przerywanym głosem.
Wincenty otworzył zdziwione oczy.
— Odpowiedz mi!... — rzekł nabob wstrząsając go gwałtownie za ramię — czy wiedziałeś na co się narażasz, przychodząc do mnie ażeby powiedziéć że jestem podłym i nikczemnym!
— Ty?... — wyjąknął zdumiony Wincenty.
— Ja...ja!... — powtórzył z mocą Montalt.
Poczém głos jego słabł wycieńczony, gdy mówił:
— Wszystko to jest prawdą... ona była piękniejszą od aniołów... i szatan zesłał szał na mnie... lecz czyliż nie dość wycierpiałem za tę zbrodnię?...
Wincenty zdawał się marzyć, im bardziéj usiłował dojść czego, tym bardziéj umysł jego pogrążał się w ciemności.
Montalt opuścił jego ramię i padł znękany na sofę.
Tam pozostał przez minutę, poczém wzdrygnął się jakby ockniony ze snu.
— Zostaw mnie! — rzekł do Wincentego.
Majtek wyszedł.
Po jego oddaleniu, Montalt przyłożył obie ręce do serca, i głuche westchnienie wydobyło się z jego piersi.
Poczém powstawszy, udał się chwiejącym krokiem do komody osobliwego kształtu, którą otworzył za pomocą kluczyka zawieszonego na szyi na łańcuszku złotym.
Wyjąwszy pudełeczko cokolwiek szersze od dłoni, którego wieko wysadzane było djamentami prześlicznéj wody.
Palce jego drżały gdy się wahał otworzyć wieko.
Ktokolwiek byłby świadkiem tej samotnéj sceny, zapytałby się: jaki drogi skarb mógł być ukryty w podobném schowaniu, gdy samo wieko wartujące było kilka miljonów.
Moniak otworzył je nakoniec; w pudełku był tylko pukiel blond włosów, cienkich i jedwabistych jak dziecka lub dziewicy.
Twarz Montalta wyrażała głębokie i poważne zadumanie. Przez parę minut przypatrywał się puklom włosów. Był pogrążony w pewnym rodzaju zachwycenia.
Powieki mu drgały. Imię wymówione, zwolna wysunęło się z ust jego, było to imię kobiety...
Upadł na kolana i dwie łzy spłynęły po licach jego.


II.
Uroczystość ś. Ludwika.

Trzy lata upłynęło od tego burzliwego wieczoru, w którym p. Robert de Blois i jego kuniuszy Błażej przebyli po raz pierwszy progi pałacu Penhoela.
Noc zapadła. Bagniska pokryte były wysoką trawę, pomiędzy którą wiły się strumyki. W miejscu gdzie prom Benedykta unosiła rozhukana powódź, pasły się chude trzody Glenackie.
Rzeczka Ust płynęła spokojnie pomiędzy dwoma pagórkami przy porcie kruczym.
Niebo było czarne. Noc się zbliżała, ciepła i brzemienna po dniu duszącym.
W miarę jak się zmierzchało, widać było zapalające się ogniska wzdłuż pasma pagórków otaczających bagniska Glenackie.
Te ogniska wyrównywały liczbie włości nadbrzeżnych, bo każda parafia miała swoje. Obcy, jadący z Redon drogą Gacilską, mógłby pomyśleć ze pięć lub sześć pożarów jednocześnie wybuchło w okolicznych wioskach.
Lecz dla krajowców te światła nie oznaczały nic okropnego. Zwiastowały przeciwnie radość i hulankę dla młodych zuchów, bieganie do mety, papegault (strzelanie do tarczy); dla dziewcząt, muzykę i tańce pod otwarłem niebem, dla wszystkich zaś, beczkę jabłeczniku przystrojoną wieńcami stojącą u drzwi kościoła.
Było to 25 Sierpnia 1820 r. Uroczystość ta wyprawiana była na cześć Ludwika XVIII. w dniu jego patrona.
Ze wszystkich sobótek, najpiękniejszą i najświetniejszą była parafii Glenackiéj, zapalona na dziedzińcu folwarku Penhoel, leżącym pod pałacem.
Stos składał się z pięćdziesięciu sztuk drzewa i dwunastu rakiet. Remigeusz de Penhoel wójt gminy Glenaku, podłożył osobiście ogień pod niego za pośrednictwem pochodni niebieskiéj ze srebrnemi liljami. Płomień wzbijał się swobodnie do góry, oświecając nowy pałac, starożytne ściany gotyckie i wieżę młodszego.
W około sobótki, wieśniacy weselili się, pili i tańczyli.
Cokolwiek daléj, w oświetlonych ogrodach pałacowych, biesiadnicy ze szlachty i stanu mieszczańskiego, czyli goście, bawili się także. Penhoel kazał zastawić stoły zarówno dla wieśniaków na dziedzińcu, jak w salonach dla sąsiadów. Była uczta i bal miał się rozpocząć.
W chodnikach ogrodu widać tylko było suknie z jedwabnych tkanin starożytnych i świetne ubiory wiejskie. Piwnica Penhoela była dobrze zaopatrzoną, jabłecznik na folwarku był doskonały; szlachetni goście w ogrodzie, wspólubiegali się w wesołości z biesiadnikami na dziedzińcu, równie jak lampy walczyły o pierwszeństwo z sobótkami.
Był to dzień uroczysty dla wszystkich.
Wszystkie te światła do zbytku rozsiane na szczycie pagórka, na którym wznosił się pałac, odznaczały tém wydatniéj otaczające przedmioty, i pogrążały w głębokiej nocy spadzistości tegoż pagórka.
Pionowa pochyłość prowadząca do portu kruczego była w zupełnéj ciemności.
Gałęzie kasztanów wydawały się wielkim czarnym kobiercem, około którego Ust toczył swe srebrne pasmo.
Stroma droga rzucała cień na podnóże pagórka; żaden odblask tam nie dochodził i zaledwie oddalone odgłosy uczty dochodziły jak szmer podziemny.
Pośród téj ciszy i ciemności, można było spostrzedz pośród gałęzi kasztanów, małe czerwonawe światełko, i słyszéć się dawały głuche jęki.
Światło i łkania pochodziły z chaty Benedykta Haligana, któréj drzwi były otwarte.
Żałosny to był widok, tak blisko hucznéj wesołości.
Wnętrze chaty przedstawiało się takim, jakie widzieliśmy w pierwszej części tego opowiadania: tapczan stał pomiędzy czterema nagiemi i wilgotnemi ścianami, na których gdzie niegdzie zawieszone były narzędzia rybackie.
Lecz tapczan wydawał się nędzniejszym jak przedtém; ściany się rozpadały, sieci były dziurawe.
Benedykt Haligan doznał w okropniejszym sposobie wpływu czasu, jak jego zniszczona chata. Leżał na tapczanie, wynędzniały jak widmo z otwartemi usty i osłupianym wzrokiem; oddech miał ciężki, krople zimnego potu spływały z jego wybladłych policzków pośród długich i rzadkich włosów brody.
Nie ruszał się wcale. Tylko kiedy rakieta pękała w górze, usta jego powolnie drgały.
Pomrukiwał krótką modlitwę za niebieskich, których ubił w czasie wojen szuańskich.
Od wielu miesięcy stary przewoźnik złożony był na łożu cierpień. Przeszło dwa lata jak nie stępił na prom, od którego klucz był teraz w pałacu. Jego konanie zbyt długie zużyło zarazem współczucie jak i obawg przesadny wieśniaków. Już go się nie obawiano, lubo zawsze uchodził za czarownika, a sąsiędzi zapomnieli o drodze do jego chatki.
Konał samotnie, i powolnie. Gdyby nie córki stryja które codziennie przychodziły go odwiedzać, to upływały tygodnie a żadna inna ludzka postać nie przeszła progu jego chaty.
Czasami widząc je tak pięknemi i słodkiemi jak promień boskiéj pociechy, przewoźnik odzyskiwał uśmiech. Lecz były chwile, w których spuszczał powieki i posępniejsza boleść występowała na jego lica, których rysy wyrażały wtedy politowanie.
Modlił się z cicha i pośród téj modlitwy dziwaczne słowa wymykały się z ust jego. Zdawało mu się, że widział te dwie dziewice leżące w jednéj trumnie, gdyż zamiast błagać Boga o ich pomyślność na tym świecie modlił się za pokój ich dusz w wieczności.
I składał swe wychudłe ręce, przepowiadając nieszczęście wszystkim noszącym nazwisko Penhoelów.
Lecz stary Benedykt Haligan od dawna zwarjował; każdy o tém wiedział i mówił.
Wszyscy słyszeli nie raz jak twierdził: że choroba jego pochodziła z przyczyny p. Roberta de Blois i jego służącego Błażeja.
Od tego wieczora w którym Penhoel wyratował ich od śmierci, nie powstał z łoża.
Dzięki niebu, pan Penhoel który powinien był również zapaść na zdrowiu, miał się bardzo dobrze, i nie widziano nigdy szczerszych przyjaciół jak on i pan Robert de Blois.
Nie zważano na gadaninę starego czarownika, który umierał ze starości.
Bezwątpienia pomiędzy wesołemi tancerzami którzy się uwijali na dziedzińcu, nikt o nim nie pomyślał. Sobótki gorzały, jabłecznik spływał: Niech żyje król i dziewczęta! oraz niech żyje nieobecny! gdyż dzień Ś. Ludwika był dniem imienin starszego Penhoela, i nie jeden stary wieśniak spełniał szklanicę za jego zdrowie częściej, jak na cześć Jego królewskiéj mości.
Przed bramą folwarku, w grupie poważnych gospodarzy, któréj przewodniczył ojciec Géraud oberżysta z Redon, rozmawiano o panu Ludwiku bezprzestannie, z zadowoleniem ludzi przywiązanych i żałujących.
Głos każdego był wzruszony wymawiając jego imię.
Każdy zbierał wspomnienia, przytaczano powiastkę sto razy opowiadany, zarys odwagi, dowód dobroci serca, wesołe usposobienie jego.
Był to dzień Ś. Ludwika. Ten dzień poświęcony był Penhoelowi dawniéj jeszcze nim król Francyi odzyskał swój tron. Od lat ośmnastu jak młody pan się wydalił, ten dzień był obchodzony na cześć jego. Starzy majtkowie służący pod dowództwem komendanta, dawni towarzysze pana Ludwika, zgromadzali się corocznie dla pomówienia o przeszłości.
„Jakiż to był dzielny strzelec. Dźwięk jego trąby znany był wszędzie. Biegał lepiej jak chłopcy w St. Wincent. W zapasach zwyciężał zuchów w St. Pern i Questemburgu. On to wyrzucał obręcz najdaléj, on zawsze! W strzelaniu do celu, kula jego strącała koguta.“
„I gdy wygrał nagrodę w zapasach, nagrodę biegania do mety, do celu i obręczy, ah! nikt o tém nie zapomniał.“
„Ojcze Géraud przyjmij tę chusteczkę dla żony... Macieju, tyś najuboższy weź barana“...
I jednemu dał woreczek haftowany drugiemu spinkę brązową.
Oh! był to kochany panicz.
Im dłużéj rozmawiano, gruppa się powiększała. Kumoszki również się zbliżały, one także zachowały swoje wspomnienia. Młodzieńcy słuchali opowiadania starców.
I gdy ojciec Géraud z zwilżoném okiem i drżącym głosem, podnosił szklankę na cześć Ludwika Penhoela, zapytywali:
— Czy pan Ludwik był silniejszym i zwinniejszym od Wincentego? czy miał pewniejszy rękę, a serce szlachetniejsze?
Niestety! Wincenty także opuścił dom rodzicielski. Mówiono że został majtkiem na okręcie królewskim jak syn ubogiego wieśniaka. Wincenty synowiec komendanta Penhoela...
Nadaremnie powątpiewano jakieś nieszczęście obarczało tę rodzinę. Remigeusz Penhoel posiadał wprawdzie pałac, był bogatym i szanowanym, lecz ci którzy znali Ludwika, mówili że sława Penhoelów znikła....
W chwili gdy zapalono sobótki, goście pałacowi raczyli się przyłączyć do wiejskich tancerzy; poczém zabawa rozdzieliła się na dwa oddziały: wieśniacy skakali na dziedzińcu, młodzież zaś pałacowa tańczyła w ogrodzie.
Nasz znajomy Błażéj, z napuszoną miną i kwitnącemi policzkami, przewodniczył uczcie wieśniaków. Wszyscy nazywali go panem Błażejem; był w świątecznéj odzieży podobniejszéj do przybrania pańskiego jak do liberyi. Gdy on rej wodził pomiędzy chłopami, pan jego Robert był królem balu.
Nikt bezwątpienia nie mógł z nim walczyć o pierwszeństwo w wykwintności i obejściu.
On to wydawał rozkazy i czynił honory. Penboel nie pokazywał się, nikt się o niego nie troszczył.
Pan Blois był pomiędzy gośćmi, i czyż można było pożądać lepszego gospodarza? Wszędzie było go pełno, był uprzejmym dla wszystkich.
Towarzystwo składało się z dziwacznych żywiołów. Były bowiem śliczne dziewice i panny śmieszne; pomiędzy pierwszémi liczyła się Blanka Penhoel, najpiękniejsza ze wszystkich.
Miała obecnie lat piętnaście. Niepodobna natrafić na urodę powabniejszy i bardziéj harmonijny.
Jej skromne spojrzenie zachowało wyraz tkliwości prawie niebiański, od którego przezwano ją aniołem Penhoelu.
Była w białéj muślinowej sukni oszytéj girlandy niebieskich kwiatów. Ten ubiór był jej do twarzy.
Gdy czasami oddalała się z miejsca tańców udając się do matki będącéj w ogrodzie, wówczas widząc ją niknącą w pół-cieniu długich chodników, porównać można było do tych bladych i pięknych widziadeł, które utworzyła poezya bardów bretońskich.
Były chwile, w których twarz Blanki wyrażała prostoduszny roskosz dziecka, doznawającą przemiany na dziewicę; jej rysy wtedy zajaśniały, iskra zatliła się w błękicie jej dużych oczu, poczém powieki się opuszczały i uśmiech konał na jéj ustach. W tém piętnastoletniém sercu czyliż się ukrywała boleść tajemna?..
Robert de Blois uwijał się około niej z przesadą. Ustępował jedynie zaszczytu zaproszenia jej do tańca jednemu współzalotnikowi, z którym był na stopie udanej serdeczności i pokrywał niespokojność.
Tym współzalotnikiem był hrabia Alan Pontales, jedyny dziedzic dawnych posiadłości Penhoelów.
Winniśmy tu nadmienić, że nienawiść panująca poprzednio pomiędzy Penhoelami i Pontalessami znikła dzięki pośrednictwu Roberta.
Stary Pontales był zacnym człowiekiem, gotowym wyrządzić przysługę przy sposobności.
Wszyscy wiedzieli, że Penhoel od lat trzech czerpał z jego kassy na opędzenie swych potrzeb i dla tego uchodzili za najlepszych przyjaciół.
Penhoel jak wiadomo, posiadał wraz z udziałem nieobecnego brata 40,000 dochodu.
Było to więcéj jak potrzeba na utrzymanie zaszczytne domu. Lecz od lat trzech zmienił się porządek rzeczy. Gościnność prosta zamieniła się na przepych zbytkowny, i 80,000 dochodu nie wystarczałoby na wydatki Penhoela.
Kiedy rozchód człowieka majętnego przenosi jego dochody, jakiś szatański środek przychodzi mu do głowy; wtedy można upewnić, że ten człowiek pod pozorem uprzedzenia klęski, pogrąży się w przepaść. Penhoel został graczem.
Przyczyną tego nieporządnego życia była kobieta, młoda i piękna, która w téj chwili przechadzała się z młodym Pontalesem i któréj kosztowne przybranie wzniecało zazdrość w innych uczestniczkach zabawy.
Trudnoby było w niéj poznać ubogą dziewczynę, którąśmy widzieli pod uwieńczonym baranem w sukni płócienkowéj i dziurawych trzewikach. Była to Lola wszakże, któréj niegdyś Błażej nie chciał dać kawałka séra, a która teraz miała w swych czarnych włosach tak kosztowne perły, że mogła za ich wartość nabyć oberżę ojca Géraud.
Penhoel kochał ją szaloną namiętnością i niszczył się dla niej.
Kochał ją jak niewolnik... spojrzenie Loli powiodłoby go na koniec świata. A jednakże miłość jego była przepełniona wyrzutami. Widok żony jego cierpiącéj bez szemrania, ścigał go jak winowajcę. Córka która była przedmiotem jego uwielbienia i dumy, byłaby go może zabezpieczyła od téj miłości, gdyby w głębi duszy Penhoela nie zrodziło się powątpiewanie...
Pogrążył się w namiętności jak ci, co się zalewają trunkiem, dla uśpienia głosu sumienia.
Prowincja potępia surowo obyczaje paryzkie; podobną jest w tym względzie do brzydkiéj kobiety szczycącéj się cnotą, którą odurza ludzi wynosząc swoją surowość. Lecz gdy na prowincji występek osiędzie, postępuje daléj jak w stolicy, gdzie przynajmniej zachowują powierzchowność.
Nie masz środka na prowincji, tam nie zmrużają oczu ani odwracają głowy; tam widzą wszystko, ponieważ przykładają oczy do otworu klucza.
Remigeusz był bogatym, mógł więc oddawać się zgorszeniu. Wszyscy wiedzieli o jego postępowaniu, a jednakże nikt go nie potępiał. Bywali u niego i szczycili się tym nawet; ubogiego zaś w podobnym razie byliby ukamienowali.
Jednakże gdy zaczęło upowszechniać wieści szarpiące nie tak sławę Penhoela, jak raczéj dotyczące jego majątku, towarzystwo zachowującrostropne pozory szacunku, szarpało go skrycie obmową.
To miało miejsce w poważném gronie małżonków podżyłych, dam zbyt ciężkich do tańca i panien oczekujących mężów zbyt długo. Ci wszyscy wyrzucali sobie że uczęszczają w domu grzesznika i wyobrażali sobie pokutować za to, podwyższając jego usterki.
Gdy młodzież pląsała, spoczywający rozmawiali. Obmowa jest miłą pokutą, w zapale skruchy; ci panowie i panie podniecali złośliwość i niewinnych łączyli do swego niewczesnego potępienia.
W téj chwili byli swobodni. Taniec wydalił ze szczupłego grona tych, których uważali za niegodnych. Remigeusz opuścił bal i zamknął się ze starym Penhoelem i z prawnikiem.
Pani przechadzała się ze stryjem Janem.
Była to chwila kąsania. Robert, Lola, Penhoel, Pani, a nawet wszyscy przechodzili przez zęby. Z pomiędzy gości był tylko jeden człowiek wzorowy i nietknięty, był to stary margrabia Penhoel, który posiadał 60,000 liwrów czystego dochodu.
Orkiestra wiejska przygrywała szumnie, tańczono bezprzestannie. Mianowicie zaś dwie pary udzielały wesołości zebraniu: były to Cyprjana i Djana ze swemi tancerzami dwoma młodzieńcami dorodnemi i zacnemi.
Cyprjana tańczyła z Rogerem de Launoy który obecnie był przystojnym mężczyzny.
Djana podawała małą rączkę młodzieńcowi, którego dowcipne i śmiałe oblicze zwracało uwagę wszystkich.
Był to malarz z Paryża, którego Penhoel sprowadził dla przyozdobienia pokoi Loli.
Od dwóch lat jak bawił w Bretanii, namalował mnóstwo portretów i fresków.
Nikt nie był w stanie ocenić jego zdolności; malował tyle ile żądano i co wymagano.
Pędził życie od dnia do dnia i nie troszczył się o przyszłość.
Roger zaprzyjaźnił się z nim ściśle.
Nazywał się Stefan Moreau. Gdy nie miał co robić i nie spodziewał się napotkać Djany w ogrodzie, zamykał się w swym pokoju w którym rozpoczęte było malowidło.
Spoglądał na płótno z założonemi rękami nie myśląc o palecie.
Lecz czasem chwytał za pędzle i dodawał kilka szkiców.
Obraz wyobrażał dziewicę w wieśniaczym ubiorze z harfą w ręku. Był to portret Djany.
Kochał Djanę i ona mu była wzajemną.
Nie mówili nigdy z sobą o miłości.
Rozmawiali zaś często i długo o jednym przedmiocie. Rzecz dziwna, rozmawiali o Paryżu.
Artysta opisywał dziewicy stolicę.
Dziewica słuchała z ciekawością i zajęciem. Nie zmieniając nigdy rozmowy, zwracała ją zawsze do Paryża...
Jej oczy ożywiały się i błyszczały. Ukrywała tajemnicę przed Stefanem.
Paryż! była to powiastka czarodziejska.... miasto w którém kobieta jest królową, gdzie marzenia się urzeczywistniają, gdzie prawda dochodzi do cudowności, gdzie żadna nadzieja nie wydaje się szaloną.
Stefan mawiał:
— Tam cierpię jak wszędzie Djano i może bardziéj.
Djana nic nie odpowiadała. Powracała do siostry która mniej śmielsza i rostropniejsza, uległa pod wpływem bujnej wyobraźni Djany.
Paryż był ich ulubionym marzeniem.
Lecz gdyby niespodzianie zajechał po nich pojazd, czyliżby się odważyły opuścić panią i Blankę które ubóstwiały?
Roger de Launoy ich towarzysz lat dziecinnych, myślał także o Paryżu. Był wyniosłym.
Pomimo łagodności swego charakteru uczuł, głęboko oziębłość, jaką mu Penhoel okazywał od chwili przybycia obcych.
Robert i Lola owładnęli panem który tylko spoglądał ich oczyma. Wszyscy byli mu obojętnymi. Gdyby nie pani którą kochał jak matkę i Cyprjanę jak kochankę, Roger byłby dawno pałac opuścił. . Cóżby się z nim stało? nad tém się nie zastanawiał bo był przemyślnymi miał serce.
Dziś myślał tylko o balu; śmiał się, weselił, i był szczęśliwym. Dziewice były w ubiorze wieśniaczek, lecz można było strój ten uważać za zalotność, tak dalece krótkie spódniczki i gorseciki dobrze na nich leżały. Trzewiczki z mosiężnemi sprzączkami nie powiększały ich zgrabnych nóżek.
Z prawdziwą przyjemnością przypatrywano się ich pląsom lekkim i powabnym.
Wszyscy doznawali ich błogiego wpływu; biedna Blanka nawet, tak blada i wątła, uśmiechała się widząc ich uśmiechy.
Były jednakże chwile, w których dziewice zasępiały się nagle, to jest wtedy, gdy ich wzrok zwracał się na panią.
Trzy ostatnie lata wywarły szkodliwy wpływ na ostatniéj. Obecnie jej powabna głowa pochylała się od utrudzenia, i ponure ukorzenie malujące się w jéj twarzy, podobne było do zniechęcenia.
Stryj Jan spoglądał na nią ojcowskim wzrokiem, pragnąc ją pocieszyć.
Lecz to było zapewne niepodobieństwem, gdyż stryj Jan milczał, jakby się nie mógł zdobyć na słowa.
Djana i Cyprjana widziały to, i spojrzenie przelotne które zamieniły pomiędzy sobą naprowadzało na wniosek, że ich wesołość dziecinna była tylko pozorną.
Widziały jeszcze cóś innego, i to im się wydawało bardzo dziwném.
Robert de Blois który tańczył z Blanką odwracał się do pani i dawał jéj znaki. Djana i Cyprjana mniemały z początku że ich wzrok myli, lecz nie podobna było powątpiewać. Pani dwa lub trzy razy, odpowiedziała poruszeniem i wzrokiem na znaki Roberta de Blois, człowieka który zatruwał jej życie i zagrażał przyszłości jej dziecka.
— To było niepojętym.
Bal pomimo tego jaśniał okazałością pod gęstemi drzewami. Oprócz Djany i Cyprjany, nikt się nie troszczył o małe tajemnice które wrzały ponuro pod spokojną powierzchownością życia pałacowego.
Jeżeli poważne grono towarzystwa przewidywało, albo raczéj spodziewało się jakiego nieszczęścia, to go upatrywało w dalekiéj przyszłości. Jedynej przeciwności któréj się spodziewać mogli, to chyba ulewnego deszczu, mogącego na chwilę przerwać zabawę.
Wszyscy zatém zadrżeli z zadziwienia, usłyszawszy okrzyk przejmujący, pochodzący z nagłego i niepowściągniętego bólu.
Orkiestra umilkła, tańce przerwane zostały, poważne grono powstało.
Spojrzenia strwożone albo ciekawe zwróciły się w stronę, zkąd okrzyk dał się słyszéć.
Spostrzeżono Blankę Penhoel na murawie.
Robert de Blois klęczał przy niéj dotykając ręką jéj serca.
Roger, Djana i Cyprjana, poskoczyli jednocześnie; lecz pani pierwsza stanęła przy swéj córce.
Nie podobna określić co wyrażało w téj chwili strapione oblicze Marty.
Rumieniec gorączkowy zastąpił bladość jéj lica. Przestrach malował się w jéj oczach, a jéj ręka silna jak mężczyzny w téj chwili odepchnęła śpiesznie Roberta de Blois który się zachwiał na nogach.
Podniosła Blankę, bez widocznego wysilenia i utrzymywała ją w swych objęciach.
Blanka zemdlona nie wydawała oddechu.
Gdy Djana i Cyprjana z niespokojnością tuliły się do niéj, pani oddaliła je nakazującém poruszeniem.
Robert przybliżywszy się prawie do jéj ucha szepnął ozięble:
— Nie zapomnij pani...
Iskra nienawiści zabłysła w smętnym oku Marty Penhoel która powściągnąwszy swe oburzenie, potrafiła się uśmiechnąć.
— Nie zapominam o niczém! — odpowiedziała z cicha.
Poczém tak przemówiła zwracając się do Rogera i dwóch córek stryja Jana:
— Bawcie się moje dzieci... otóż Blanka otwiera oczy... przyprowadzę ją zaraz...

III.
Tajemnica.

Poważne i szanowne grono biesiadników, którego członkowie zbyt się cenili ażeby mieli przyjmować udział w tańcu, zauważyło że bal był zbyt jednotonny i ciągnął się za długo.
Uszczypliwe rozmowy nudziły, ponieważ już wszystkich obmówiono. Omdlenie Blanki sprawiło przyjemną przerwę w czasie powstającego ziewania i ożywiło rozmowę.
To grono składało się z trzech wice-hrabiów którzy w swéj młodości, to jest przed 1789 r. mieli powodzenie przy płci pięknej; daléj z pół tuzina mieszczan, którym dozwolono oczyścić się z ich urodzenia zamieszczając de przed imionami, ponieważ mieli po 1,000 talarów dochodu; oraz z równej prawie liczby dam starożytnych, odznaczających się powagą niepodobną do określenia, w śmieszności dumnego przybrania i w potwornéj brzydocie twarzy.
Mianowicie zaś zwracały uwagę trzy niskie osóbki w równym stopniu żółte, suche i sztywne w sukniach fioletowych jedwabnych niezaprzeczonéj dawności. Lubo były dotąd nie zamężne, dochodzące do lat pięćdziesięciu, co jest poniżającém, prowadziły rej w towarzystwie, ponieważ posiadały nieporównany dar obmowy, a każdy pocisk ich języka trafnie ugadzał. Ich współ-zawodniczki nawet, pani de Kerbichel, małżonka zastępcy wójta gminy Glenaku i pani Klara Lebinihik wdowa zaledwie licząca 45 roczek, do któréj wzdychali trzej wice-hrabiowie, zmuszone były przyznać pierwszeństwo pannom Baboin-des-Roseaux de l’Etang.
Wszystko wprawdzie przemawiało za niemi. Najstarsza panna Amaranta, śpiewała przy dźwięku gitary lekką aryjkę, druga panna Englantyna romanse, trzecia zaś panna Heloiza zawsze z gitarę śpiewała wielką sztukę.
Z tego względu młody Pontales, któremu wszystko przebaczano ponieważ był jedynym spadkobiercę po ojcu, przezwał te panny trzema gracjami, a w szczególności: Aryjką, Romansikiem i Kawatynką.
Miały młodszego brata p. Numę Baboindes-Roseaux de l’Etang, który wprawdzie został przyćmiony ich sławę, lecz pomimo tego uważany był za miłego gracza w rewersi.
Gdy pani przy pomocy stryja Jana wyprowadziła Blankę, szacowne grono pozajmowało miejsca. Członkowie jego spoglądali po sobie przez kilka sekund.
— Już to raz drugi jak biedna panienka dziś zemdlała — rzekł p. Chauvette który pomiędzy temi złośliwemi i wymuszonemi ludźmi odznaczał się miłością bliźniego.
— Nie chciałabym nic nieprzyzwoitego powiedziéć — poszepnęła p. Klara Lebinihik lecz ja tak samo omdlewałam w pierwszym roku mego zamężcia.
Trzy gracje spuściły oczy; trzej wicehrabiowie uśmiechnęli się znacząco.
— Czy państwo uważali — odezwał się zastępca wójta kawaler de Kerbichel herkulesowego składu ciała, który miał piękne kolczyki w uszach — jakim wzrokiem spojrzał syn Pontalesa na pana Roberta gdy panna upadła.
— Pan Robert jest przystojnym mężczyzną — przemówił Romansik.
— Wielkie nic dobrego! — wyrzekły Aryjka i Kawatynka, nadając temu wyrażeniu pochlebne znaczenie.
— Pragnęłabym się dowiedzieć — mówiła Romansik — co też myśli p. Penboel o zabiegach syna Pontalesa przy pani Loli...
Wszyscy się uśmiechnęli.
— Pani Lola... pani Lola... — powtarzała p. de Kerbichel — te istoty mają zawsze osobliwsze imiona.
— Co się tego tycze moja pani — odpowiedziała Romansik uważając w tém ubliżenie swemu imieniowi Eglantyna — wszyscy przecież nie mogą się nazywać Kasiami lub Franusiami jak pospolite dziewczęta.
Pani Kerbichel miała imię Franciszka. Znów uśmiech ukazał się na twarzach, oprócz na jednej, to jest pana zastępcy, który strząsnął tabakę ze swego żabotu chcąc ukryć lekkie niezadowolenie.
— Z tém wszystkiém — odezwała się Aryjka — dziwne rzeczy dzieją się w tym domu... państwo nie są widać radzi gościom... Pani się oddaliła; gdzież pan?...
— Pan udziela posłuchanie margrabi Pontales — odpowiedział Numa.
— Są interessa... — zaczął Chauvette lecz nikt nie zwracał na niego uwagi.
— Zawsze z margrabią — rzekła Aryjka.
— I z prawnikiem — dodała Kawatynka.
— Ah! — mówi Romansik znacząco — ludzie świadomi rzeczy, utrzymują że Penhoel źle stoi, wyrażając się pospolitym językiem... ciągle pożycza od margrabiego, a prawnik Hivain wié o wielu rzeczach zadziwienia godnych.
— Bo też Lola nadzbyt lubi koronki — rzekł jeden z wice-hrabiów.
— I kaszmiry — odezwał się drugi.
— I djamenty — dodał trzeci.
— Wszystko to kosztuje — zauważyła p. Lebinihik — mój szal który dostałam w podarunku ślubnym, wart był 50 talarów chociaż nie był Indyjskim.
— A przytém tyle ciężarów — odezwała się p. Kerbichel — jest to prawdziwy dom gościnny... jedzą i piją po całych dniach... pytam się czy to nie jest głupstwem żywić takiego darmozjada jak Roger de Launoy.
— I tego bazgracza, który tylko umie malować ściany — rzekł Romansik.
— Za pozwoleniem kochana siostro — przerwał braciszek Numa, który przy sposobności potrafił także być złośliwym — ci panowie nie są tu zupełnie tak bezpożyteczni jak mniemasz.
— Na cóż przecie są przydatni?
— Na cóż?...tego niewiem... lecz jeżeli mnie zapytasz komu...
— Ah, ah! — odezwały się razem Eglantyna, Heloiza i Amaranta, uradowane z dowcipu brata.
Ponieważ nie wszyscy pojęli uszczypliwość tego dowcipu, Romansik dodał spuszczając skromnie wyżółkłe powieki z rzęs ogołocone:
— Mój brat chciał powiedziéć, że są potrzebni córkom stryja Jana...
Grom oklasków wice-hrabiów, głośny śmiech zgromadzenia. Ucinek był tego godny.
— Ah panno, panno! — zaczął poczciwy nauczyciel.
Lecz głos jego przytłumiony został donośnym śmiechem Kerbichela, który nie łatwo pojmując ucinek, okazywał głośne oznaki zadowolenia, zrozumiawszy o co rzecz idzie.
Numa-Baboin-des-Roseaux de l’Etang, podniecony powodzeniem jakie sobie zjednał, zapragnął nowego tryumfu.
— Czy mógłbym się dowiedziéć moje damy — odezwał się skromnie — komu pan Robert de Blois składa swoje hołdy, matce czy córce?
— Córce — odpowiedziała p. Kerbichel.
— Matce — odezwali się wice-hrabiowie.
— Wistocie, to jest pytanie — rzekła poważnie Eglantyna. — Nie wiem czy państwo uważali tak jak ja pewne znaki, które pan Blois dawał pani i ona mu wzajemnie w czasie kontredansu.
— I ja to widziałem — rzekł Kerbichel.
— Ja także.
— I ja.
— Czy kto zauważył w jaki sposób pani odepchnęła pana de Blois kiedy chciał podnosić zemdloną Blankę?
Wszyscy odpowiedzieli w potwierdzający sposób.
Eglantyna daléj mówiła zniżając głos przybrawszy skromną postać zwiastującą zawsze złośliwość:
— Kto tak odpycha mężczyznę... musi go znać dobrze... bardzo dobrze nawet.
— To prawda — odezwali się wesoło członkowie płci męzkiéj.
— Jak panna Eglantyna zna się dobrze na tych rzeczach — szepnęła pani Kerbichel chcąc się jéj wywzajemnić za ucinek dotyczący jej imienia.
— Bo jakże — mówiła daléj Eglantyna — wytłómaczyć to opryskliwe poruszenie, jeżeli nie przez uczucie zazdrości.
Biedny nauczyciel nie śmiał zaprzeczyć, tak dalece czuł się słabym przeciw ogólnemu mniemaniu.
— Tak się dzieje na świecie — mówiła Eglantyna — p. Penhoel kupuje kaszmiry dla Loli... każę jej malować pokoje... sprowadza jedwabne obicia do starych pokoi pobielanych w których mieszkali jego przodkowie... tym czasem pani się nudzi... przyznać jednak potrzeba że się dobrze zachowała.
— Jeszcze jest bardzo piękną....
— Cóż robić... będąc opuszczoną zwróciła uwagę na dorodnego mężczyznę... mój Boże, ja nic nie upewniam...nie mam zwyczaju robić plotek o rodzinie szanownéj i zamożnéj... lecz mówię tak w przypuszczeniu... słowem wszystko jest podobném... i nie należałoby zbyt surowo sądzić biedną kobiétę.
— W istocie że nie — odpowiedzieli wice-hrabiowie.
Bal ciągnął się daléj lecz obecnie był już posępnym i nudzącym.
Djana i Cyprjana które go przed chwilę ożywiały, nie mogły ukryć smutku swego.
Usiłowały jednakże przezwyciężyć się i zachęcały wzajemnie do wesołości.
Co chwila zwracały wzrok niespokojny ku chodnikowi prowadzącemu do miejsca gdzie tańczono.
Zdawało się że jakaś siła niewidzialna tam je przyciągała i że powinny być zdala od balu.
Wieść o przypadku Blanki rozeszła się za obręb ogrodu i sprawiła być może silniejsze wrażenie na folwarku jak w pałacu. Wieśniacy przestali tańczyć, gdy sobótka wydawała ostatnie płomienie, młodzieńcy i dziewczęta zgromadzili się na około starców siedzących przy bramie folwarku.
Na środku podwórza przechadzał się jedynie p. Błażéj, który nie chciał się pospolitować z wieśniakami.
Rozmawiano z cicha w gronie wieśniaków z przyczyny obecności p. Błażeja któremu przypisywano bystrość słuchu.
Ojciec Géraud siedzący w pośrodku, wypytywał się małego chłopczyka który wrócił z ogrodu, gdzie usługiwał gościom:
— Opowiedz nam coś widział Franku? — mówił zacny oberżysta.
— Wszyscy przypatrywali się Loli — odpowiedział chłopiec — jakaż to piękna Pani! nie wiem co miała na szyi, lecz to świeci jak rozżarzone węgle... panowie i panie mówili, że za to możnaby kupić Nowy-las... w tém panienka krzyknęła... spojrzałem tam jak i inni, i widziałem jak leżała na ziemi... Przy niej stał p. Blois... gdy ją chciał podnieść... oh! trzeba było wtedy patrzęć jak pani biegła do niego... zdawało mi się że go chce udusić.
— Czy nic nie mówiła? — zapytał Géraud.
— Nie...lecz to jest pewnem, że ten p. Blois sprawił przykrość pannie Blance.
Szmer groźby powstał pomiędzy wieśniakami.
Ojciec Géraud potarł się po czole.
— Tak... tak... ten człowiek jest przyczyny nieszczęść Penhoela... a ja to wskazałem mu drogę do pałacu. Bo któżby inaczéj postąpił na moim miejscu? — zapytał zwracając się do starych gospodarzy. — Stanął u mnie... mówił mi o starszym bracie... przecież nie mógł tego zmyśléć i musiał gdzieś znać pana Ludwika... a kiedy mi powiedział że jest jego przyjacielem, byłbym mu ostatni grosz oddał.
Zakrywszy twarz rękami, wydał głębokie westchnienie.
— Dość tego, dość ojcze Géraud — odezwał się dzierżawca z Portu kruczego — złe czasy nastały dla naszego pana, lecz mogą się polepszyć. Co się ciebie tycze, wszyscy wiedzą że masz poczciwe serce... pomimo wszystkiego Penhoel jest bogatym.
— Bogatym? — przerwał oberżysta — gdybyś wiedział...
Gospodarze słuchali z uwagą, lecz stary Géraud nic więcjé nie dodał.
— Ja to mu pokazałem drogę do pałacu! — powtórzył, jakby ta myśl ścigała go bezprzestannie — tak ja...słuchajcie! po drodze wstąpiłem do Benedykta Haligana który jest blizkim śmierci... gdyż wszyscy którzy są przywiązani do rodziny Penhoelów znikają jedni po drugich... biedny Benedykt kona. On to od dawna powtarza: że Blanka i dwie córki Jana Penhoela zamienią się w trzy Dziewice nocy nim nastąpi powódź zimowa... powiedział mi jeszcze że nasz pan Ludwik powróci... lecz już będzie za późno....
Ojciec Géraud przestał mówić, nastąpiło powszechne milczenie.
Ścisnęły się serca wszystkich; a uroczystość rozpoczęta wśród radości, kończyła się posępnie.
Wieśniacy zgromadzeni na folwarku nie zwracali dotąd uwagi na wieści dotyczące upadku Penhoela, lecz w tym dniu już nikt o tém nie wątpił.
Młodzieńcy zapomnieli mówić o miłości ze swemi narzeczonemu, i beczka jabłeczniku do połowy napełniona nie toczyła już pienistego płynu spływającego do ogromnej czary, która zwykła krążyć w dniach podobnych.
Jeden tylko człowiek siedział przy beczce, chudy biedak, i pił do upadłego leżąc na piasku.
Nikt nie raczył z nim mówić, nawet Śpioch którego biedak był dawnym towarzyszem, był to bowiem były ułan Bibandier, który z obojętnością palił fajkę, nie troszcząc bynajmniéj się o to że nim gardzono.
W zebranym gronie przy bramie, Franuś przerwał milczenie:
— Pan Błażéj! — zawołał niespodzianie.
Służący pana de Blois zbliżał się miarowym krokiem.
— I cóż moje dzieci! — wołał zdaleka — dla czegóż nie pijecie za zdrowie króla i p. wójta?...
Nikt nie odpowiedział. Ojciec Géraud wyprostował się.
— Wracaj do ogrodu Franusiu... przyjdziesz znowu powiedziéć nam jeśliby co zaszło nowego.
Poczém zwracając się do podeszłych gospodarzy rzekł:
— Pomówimy z sobą jutro... nie powiedzą przecież że nikt się nie znalazł coby chciał dopomódz i zrobić składkę dla Penhoela.
Błażéj stanął w kole wieśniaków z pełną czarą.
Franuś biegł do ogrodu pałacowego.
Poważne grono zajmowało miejsce tancerzy. Panny Baboin-des-Rosseaux-de l’Etang i inni członkowie przenieśli się na trawnik zastępujący salę balową. Orkiestra drzemała. Niektórzy ze świadomych uważali z obawę, że następuje chwila w której Eglantyna, Heloiza i Amaranta zażądają gitar pod pozorem ożywienia zabawy. Tajemna żądza tych przyjemnych panienek popisywania się jako to Amaranta z aryjką, Eglantyna z romansem a najmłodsza Heloiza z wyjątkiem opery, nadawała im powabniejsze postacie i powściągała od czynienia złośliwych uwag nad Penhoelami, którzy zaniedbywali swych gości.
Rzeczywiście nie było żadnego członka téj rodziny. Pan domu był w swoim pokoju, pani nie powróciła równie jak stryj Jan, nakoniec Cyprjana i Djana które od początku przewodniczyły tańcom, znikły nagle i tajemniczo, ponieważ ich nieodstępni towarzysze nadaremnie ich szukali pomiędzy gośćmi.
Stefan i Roger oddalili się również z salonu ogrodowego.
Obecnie Robert i Lola jako domowi, robili honory.
Ogród był oświetlony jakeśmy wspomnieli, od jednego końca do drugiego i nie było miejsca w którémby się w nim ukryć można.
Stefan i Roger opuścili bal każdy oddzielnie; spotkali się zaś z sobą na zakręcie chodnika.
Stefan był zamyślony, pot spływał z włosów Rogera który zatrzymał się zdyszany naprzeciw malarza:
— Czyś ich nie spotkał? — zapytał go z żywością.
— Nie — odpowiedział Stefan.
— Pójdę jeszcze ich szukać — rzekł Roger i chciał iść daléj.
Malarz go zatrzymał.
— Nie znajdziesz ich... bo gdyś ich szukał z lewéj strony, to ja szukałem z prawéj... obaj przeszliśmy cały ogród... nie ma ich tam.
— Gdzież są przecie?
— Nie wiem.
Wzruszenie Rogera powiększało się coraz bardziéj, Stefan przeciwnie był spokojnym, lubo głos jego zwykle wesołością tchnący, odznaczał się barwą smutku.
— Gdzież one są? — powtórzył Roger — to rzecz dziwna.
— Dziwno ci? — przerwał Stefan z uśmiechem — dla czego? czyż one winny nam zdawać sprawę ze swych postępków?
— Ty nie kochasz... — poszepnął Roger.
Malarz zachował milczenie, lecz ścisnął silniej ramię przyjaciela.
— Ja zaś kocham — mówił Roger — jak biedny głupiec... gdy jestem przy niej, umiem tylko podziwiać i wierzyć... jej uśmiech jest tak pogodny, a jej serce maluje się w obliczu... wstydzę się mych podejrzeń.
— Masz więc podejrzenia? — zapytał z cicha Stefan.
Roger spuściwszy oczy odpowiedział po chwili:
— Czyliż co wiem? — zawołał nakoniec uderzając się w czoło zroszone potem: — Nie jestem szalonym i nie marzyłem... widziałem...
Zatrzymał się.
— Coś widział? — zapytał Stefan.
I gdy Roger milczał, dodał zwolna i smutnie:
— Możesz mówić... ja także widziałem wiele rzeczy...
Roger spoglądał na niego z niejaką trwogę. Zdawało się iż usiłował wmówić w siebie że się omylił i że nadewszystko obawiał się rzeczywistości.
— Nie mówię o Cyprjanie — odpowiedział malarz — lecz Djana ma tajemnicę... od dawna wiem o tém.
— A ta tajemnica?
— Ufam jej gdyż ją kocham... nie staram się nigdy ażeby ją podejść.
— Ja zaś, dla tego że ją kocham — rzekł Roger — nie dowierzam... jest to jedyną moją roskoszą i nadzieją... gdybym pomyślił że Cyprjana kocha innego...
Zatrzymał się i dodał z goryczą:
— Mój Róże! ta myśl często mi przychodzi... i jakże nie miałaby powstać... mówisz żeś widział wiele rzeczy... lecz można widzieć i nie widziéć... to zaś co ja widziałem jest tak dziwném, że waham się zwierzyć najlepszemu przyjacielowi. A jednakże to mi zbyt cięży na sercu... Czy przypominasz sobie Stefanie ten wieczór, w czasie którego rozmawialiśmy o nich nad brzegiem bagien... godzina była spóźnioną... gdyśmy wrócili do pałacu, już było bardzo dawno po wieczerzy i wszyscy spali... takeśmy przynajmniéj sądzili i każdy z nas udał się do swego pokoju. Lampa na kurytarzu była zgaszoną... zdawało mi się żem słyszał przed sobą szelest lekkich i lękliwych kroków... szedłem z wyciągniętemi rękami dotykając obu stron kurytarza.
Szelest ucichł w miarę jakem się zbliżał... Zdawało mi się żem się omylił, gdy w tém, uczułem pod palcami dwa płócienne paski które się wyslizły za pierwszém dotknięciem i których nie mogłem pochwycić w ciemności. Lekkie i szybkie stąpania znów się dały słyszéć w części kurytarza który minąłem. Ktoś uciekał... lecz w chwili gdym dłoń zamykał, rąbek jednego paska pozostał w palcach... i śmiałem się otwierając drzwi mego pokoju gdyż pomyślałem: że po ém rąbku poznam, która ze służących biega w tak spóźnionej porze.
Zapaliwszy świecę, poznałem małą wstążeczkę niebieską którą widziałem u czepeczka Cyprjany...
Roger zamilkł oczekując widocznie objawu zadziwienia, lecz malarz stał zamyślony i milczał.
— I cóż ty na to? — rzekł Roger.
— Czy to wszystko coś widział? — zapytał Stefan obojętnie Roger prawie był zmieszany tą oziębłością.
— Czyliż to nie dość! — zawołał.
— To nic.
— A więc widziałeś cóś osobliwszego?
— Sam osądzisz — odpowiedział malarz.
— Mówże więc.
— Potem... jak ty skończysz.
— Słuchaj zatém — rzekł Roger. — W kilka dni potem wracałem pieszo z Redon... było to wprost miasteczka de Bains... księżyc świecił... Usłyszałem w oddaleniu tętent galopujących koni lecz nie zwracałem na to uwagi i szedłem dalej... w chwili gdy dwa konie mijały mnie pędząc cwałem, podniosłem głowę... na tych koniach siedziały kobiety... wołałem: Djano! Cyprjanno! żadna mi nie odpowiedziała. Chciałem biedz, lecz obie już znikły w cieniu i słychać tylko było w oddaleniu tętent rumaków.
— Czy było późno? — zapytał Stefan.
— Była jedenasta w nocy.
— Czy tego dnia Pontalesowie byli w Redon?
Roger uderzył się w czoło.
— Nasuwasz mi myśl! — zawołał — Pontalesowie byli w Redon.
— Lecz czyliż to one były? — rzekł malarz.
— Przekonasz się... niepodobna ich było doścignąć... Biegnąc jak opętany dążyłem do pałacu. Stanąwszy przy przewozie, zapytałem Benedykta czy się kto nie przeprawiał wieczorem.
— Nikt — odpowiedział.
To mi ulżyło; zdawało mi się żem marzył. Jednakże stanąwszy w pałacu, chciałem się przekonać... zamiast udać się na spoczynek, zaszedłem mimowolnie podedrzwi pokoiku Djany i Cyprjany.
Przyłożyłem ucho do otworu zamku. Nie słychać było żadnego szelestu.
One śpią zapewnie — myślałem... biedna Cyprjanna... jestem szaleńcem.
Pomimo tego, moja ręka oparła się mimowolnie o klamkę i drzwi się otworzyły. Cofnąłem się strwożony moim postępkiem.
Następnie zatopiłem wzrok w pokoju... Promienie księżyca oświecały oba łóżka próżne...
— Czy to wszystko? — zapytał Stefan.
— Czy to wszystko... — poszepnął Roger — czegóż chcesz więcej?
— Ja im ufam... — mówił malarz.
— I ja także! — zawołał Roger — ufam jej... bo kocham ją tak bardzo...gdy ją widzę uśmiechający się przy mnie, to jej wierzę... zdaje mi się że mnie sen przykry ogarnął... lecz gdy sam jestem, przypominam sobie i cierpię... Nie raz chciałem mówić i prosić jej o wytłumaczenie... lecz ona zdawała się odgadywać myśl moją... jej spojrzenie uśmiechające spoczywało na mnie wypogodzone i spokojne... wiem iż nigdy nie ośmielę się jej badać.
Tak rozmawiając, szli po chodnikach ogrodu, oddalając się instynktownie od salonu balowego, gdzie goście byli zgromadzeni. Roger był smutny; Stefan powściągał swoje wzruszenie, lecz twarz i miwa jego okazywały widocznie, że ta obojętność była więcéj udaną.
— To coś widział jest dziwném — rzekł Stefan — lecz co ja widziałem jest osobliwszém... Tę tajemnicę która ich otacza mogłem wykryć... lecz nie chciałem... Ja także spotkałem pewnego razu w nocy Djanę i Cyprjanę na kurytarzach pałacowych... Stałem ukryty w framudze okna... nie spostrzegły mnie wcale... widziałem jak przechodziły przez galerję... minęły twój pokój, pokój Penhoela i mniemałem że idą do pani... lecz i to mieszkanie ominęły... za tym jak ci wiadomo jest tylko pokój p. Roberta de Blois...
— A więc szły do niego? — zapytał Roger z żywością.
— Nie wiem — odpowiedział malarz — w zakręcie kurytarza zniknęły.
— I nie szedłeś za niemi.
— Nie...
— Ten Robert! którym niby pogardzają i udają że go nienawidzą... — pomruknął Roger.
— One także nienawidzą i pogardzają Pontalesami — rzekł Stefan którego głos zniżył się mimowolnie — a jednakże widziałem że wchodziły do zamku po północy...
— Do zamku Pontalesa? — zawołał zdumiony Roger.
— Do zamku Pontalesa... tą rzą noc była ciemna i nie byłbym ich poznał gdybym nie usłyszał słodkiego głosu Djany.
— Dopomóż mi — mówiła.
— Zbliżyły się obie do muru zwierzyńca; Cyprjana oparła się oburącz o mur i przy jej pomocy Djana go przebyła.
— A potem? — odezwał się Roger.
— Powracałem z Gacilly konno — odpowiedział malarz — serce me biło i czoło pałało... lecz ja nie jestem do ciebie podobny Rogerze, bo zamiast spieszyć jak ty, aby otwierać pokój córek Jana Penhoela, dałem koniowi ostrogę i ten uniósł mnie daleko.
— Oh! — rzekł Roger — ty nie kochasz... nie...
— Jeżeli Djana nie będzie moją małżonką — odpowiedział malarz — nigdy się nie ożenię... Przedtém rzadko myślałem o przyszłości, teraz zaś myślę cięgle, ponieważ tę przyszłością jest ona... ty się czujesz zaspokojonym widząc ich uśmiech Rogerze, ja zaś gdybym po wziął jakie podejrzenie, to zapewnie w podobnéj chwili... lecz ileż razy, pośród udanéj radości dostrzegłem łzy w oczach Djany... jest to mężne i silne serce przeciw cierpieniem... Pod tą wątłą urodę dziewicy, odgadłem męzkę odwagę... Te łzy przelotne ściskające mi serce, podziwiam i błogosławię im.... Oh! niech Djana zachowa swoją tajemnicę... wgłębi duszy jej podobnéj, mieszczę się jedynie szlachetne uczucia i święte myśli.
Roger z opuszczoną głowę zachowywał milczenie.
— Wiadomo jest wszystkim — mówił malarz — bogatym, równie jak ubogim, że wielkie nieszczęście zagraża domowi Penhoela... Bóg wzywa czasem słabéj odwagi dziecięcia dla pokonania przemocy złośliwych.
Stefan zatrzymał się nagle, głos jego powolny i myślący, zamienił się na zwięzły i stanowczy.
— A przytém cóż mnie to wszystko obchodzi — odezwał rzwi. — Miałem sen prześliczny... nastąpiło przebudzenie... niech Djana będzie aniołem lub grzesznicę, wszystko mi jedno, gdyż jutro ujrzę ją po raz ostatni.
— Co mówisz — zapytał Roger ze drżeniem.
Stanęli na tarasie wieńczącym drogę spadzisty prowadzący do portu Kruczego. Zatrzymawszy się jednocześnie, malarz oparł rękę o kamienny balustradę.
— Tego rana — rzekł — pan Robert de Blois, który teraz zdaje się być panem pałacu, zapłacił mi należytość za moją pracę i dał do zrozumienia, że już tu nie jestem potrzebnym.
— Ależ Penhoel! — zawołał Roger ująwszy rękę przyjaciela — powinieneś się był z nim widziéć.
— Widziałem się z nim — odpowiedział malarz z niejaką goryczy — i odjeżdżam jutro do Paryża.
W chwili gdy młody malarz wymawiał ostatnie słowa, słaby okrzyk dał się słyszéć pod tarasem.
Dwaj przyjaciele pochylili się jednocześnie na balustradzie i spostrzegli dwie białe postacie suwające pomiędzy kasztanami.
— To one! — zawołał Roger.
Chciał za niemi poskoczyć, lecz Stefan go zatrzymał.
— Pozostajesz tutaj — rzekł — jesteś szczęśliwym.. Zawierz mi, i czuwaj nad niemi ażeby ich bronić nie zaś śledzić.


IV.
Matka i córka.

Było to w pokoju Blanki; małe łóżeczko osłonione białemi firankami, których przezroczystość dozwalała widzieć nad wezgłowiem obraz Boga Rodzicy uwieńczony święconym laurem, kilka krzeseł wybitych włóczkowy tkaniny wyrobiony przez panią piękne ryciny pobożne wisiały na ścianach, a w misternej szafeczce z drzewa różanego, ułożone były książki dla młodocianego wieku.
W tym nadobnym ustroniu zaledwie można było poznać pomieszkanie młodej panny.
Cóś zdawało się przemawiać że to skromne łóżeczko nie było świadkiem tych marzeń, które w piętnastym roku kołyszą sen dziewicy. Wszystko było uśmiechające lecz oziębłe. Dziecię igrało, szczęśliwe na progu dojrzałości.
A nadto, to co się uśmiechało w tym powabnym pokoiku, to co było świéżem, miłém, zalotném, nie należało do samej Blanki wyłącznie. Marta Penhoel przyozdobiła z upodobaniem schronienie swój córki. Odmłodniała myśląc o córce; i jeżeli niekiedy słaba nadzieja osładzała jej samotność, to wtedy, gdy myślała że pod temi białemi firankami usypia jéj drogi anioł, nie pojmujący zarazem dolegliwości, teraźniejszości i groźnej przyszłości.
Każdy, jakkolwiek nieszczęśliwy, posiada także wgłębi serca swego jakąś kryjówkę, w której się mieści myśl jego. Jest zawsze pewien zakątek w duszy, w którym miłosierny Bóg pozostawia promień nadziei.
Marta Penhoel cierpiała, bo zewsząd zbierały się groźne chmury. Jéj biedne serce zranione od lat wielu, jątrzyło się. Dla niej przeszłość przypominała gorzkie wyrzuty, teraźniejszość dolegliwe męczarnie, przyszłość niestety... zwiastowała tak okropne katusze, że lepiéj było zamknąć oczy, i czekać jak skazany na śmierć, któremu najwyższa litość prawa, umieszcza zasłonę na wzroku...
Było to w kilka chwil po przypadku wydarzonym na balu. Stryj Jan, pani i Blanka nadeszli do pokoiku ostatniej.
Blanka była jeszcze bladą i zdawało się że znów zemdleje.
Pani która ją posadziła w berżerce, trzymała w swoich objęciach. Biedna kobieta usiłowała się uśmiechać, lecz w jej twarzy malowało się śmiertelne zniechęcenie.
Stryj Jan zatrzymał się w progu. Wysilenie w skutku którego mógł podpierać dziewicę rozpostarło w nieładzie włosy na jego czole, a pogodna melancholja zwykła jego rysom, nastąpiła głębokiemu strapieniu.
Spoglądał na obie kobiety, i oczy jego były zwilżone.
Omdlenie jedynie nie mogło wzniecać tak dotkliwych wzruszeń, i za tym przypadkowem zdarzeniem, musiały się ukrywać dawne i tajemne udręczenia.
Blanka wsparła swoją powabną główkę o zaplecznik berżerki.
— To nic... poszepnęła pani z udaną swobodą, tłumiąc w sobie łkania — gdzież cierpisz moje dziecię?
Poczém obróciwszy się do stryja Jana który się o drzwi opierał, dała mu znak ażeby się oddalił.
Starzec wyszedł nic nie powiedziawszy.
Blanka pozostała sama z matką, która nie tylko w obecności stryja przymuszała się do uśmiechu, albowiem teraz jej spojrzenie było jeszcze łagodniejsze.
— Podnieś się cokolwiek — szepnęła — może jesteś zbyt ściśniętą?
— Oh nie!... mówi Blanka — wiesz dobrze mamo że rozpuszczono moją suknię przed kilku dniami.
— Cóż ztąd jeżeli jesteś cierpiącą.
— To nie to... odpowiada dziewica — rosnę to prawda moja matko, lecz w przeciągu dni czterech nie mogłam utyć... czyś nie cierpiała podobnie będąc panną?
Pani spuściła oczy i nic nie odpowiedziała.
— Mój Boże! — mówi Blanka przyciskając obie ręce do swych piersi, zdaje mi się że masz słuszność mamo... jeżeli tak daléj będzie, to będę musiała nosie suknie puszczane jak pani Kerbichel... jestem bardzo nieszczęśliwą...
— Dziecko! — rzekła pani — potrzeba pocierpieć cokolwiek ażeby być wysoką i dorodną panną.
— Moje siostry Djana i Cyprjana są wysokie i bardzo piękne... a jednakże nie widziałam ich nigdy cierpiącemi.
— Bo sobie nie przypominasz moja biedna Blanko.
Dziewica wydała westchnienie w którym przebijała się bardziéj zalotność dziecinna jak cierpienie.
Gdy się cokolwiek podniosła, matka zaszła z tyłu i odpięła haftki jej sukni; a dostrzegłszy niezwyczajną postawę córki, nie potrzebowała się powściągać.
Uśmiech zastąpiony został przez smutek ponury i zniechęcenie.
Znać było po sukni Blanki że była rozpuszczany lecz nie raz jak to mniemała. Trzy fałdy były wyprute, dwa zaś pierwsze własny ręką jej matki.
Po odpięciu haftek ukazała się sznurówka. Pomiędzy fiszbinami widać było szeroką próżnię.
— Spiesz się mamo... bo mnie dusi — szeptała Blanka któréj oddech coraz był trudniejszym.
Palce pani drżały gdy rozsznurowywała gorset.
— Prędko, prędko... proszę cię — mówiła Blanka.
Ręce pani niezręcznie władały jakby były nabrzmiałe, ściągały gorset zamiast go odsznurowywać.
Nakoniec gdy sobie nie mogła poradzić, pochwyciła nożyczki i przecięła sznurówkę.
Blanka wydała okrzyk zadowolenia, oswobodziwszy się z krępujących więzów.
Gorset rozstąpił się w obie strony tak dalece, że fiszbiny ugrzęzły w sukni.
— Oh! miałaś słuszność mamo! — odezwała się Blanka — ten niegodziwy gorset tak mnie uciskał... zdaje mi się że jestem w raju.
Oddychała z rozkoszą.
Wzrok Marty śledził biodra córki, pod któremi fałdy koszuli spłaszczyły się i przylgnęły niejako do ciała przygniecionego parciem fiszbinów. Poczém zmierzyła okiem odległość dwóch części, gorsetu jakby chciała zbadać przyczynę siły rozciągającéj.
Przed chwilą gdy suknia była jeszcze zapiętą, Blanka miała kibic właściwą młodej panience, lecz ta pozorna zgrabność była wypadkiem elastycznego naciskania gorsetu kształcącego jej biodra.
Gdy prężenie ustało, kibić wydawała się niekształtną.
Pani wzniosła oczy do nieba, łza spłynęła po jej licach. Rzęchy można, iż ją dręczyła myśl nieznośna, z którą walczyła pomimowolnie.
— Cóż ci to matko? — zapytała Blanka.
Pani otarła żywo powiekę, poczém odgarnąwszy z czoła Blanki włosy, złożyła pocałunek na jej czole.
— Mówiłam ci moja córko — rzekła — że ci nic nie będzie... młode panienki podlegają podobnym słabościom... nie trzeba się o to troszczyć.
— Dobra mamo... ty zawsze mnie uzdrawiasz i pocieszasz... gdyby nie ty, gdy mnie napadną te boleści, lękałabym się żebym nie umarła.
— Ty miałabyś umrzeć!... — powtórzyła Marta siadając obok córki.
— Gdybyś wiedziała... — odezwała się Bianka — dawniej gdym była małém dzieckiem, często chorowałam, lecz ta słabość nie była podobną do cierpień jakich teraz doznaję... czasami cóś się we mnie wstrząsa, oddech mi się zatrzymuje i serce bić przestaje.
Zatrzymawszy się, ukryła głowę na łonie matki i dodała z cicha:
— Oh! czasami też lękam się... bardzo się lękam...
Spojrzenie pani było błędne. Słowa Blanki nie były przez nią dosłyszane.
W czasie krótkiego milczenia które nastąpiło, rumieniła się i bladła kolejno. Parę razy otwierała usta jakby chciała zrobić zapytanie.
Nie ośmieliła się wszakże.
Po chwili przycisnęła nagle córkę do swego łona. Wysilenie które uczyniła nad sobą, nadało jej fizjonomii pozór ożywionej swobody.
— Pomówmy z sobą Blanko — rzekła — jesteś na moich kolanach jak dawniej... czy przypominasz sobie że lubiłaś co wieczór tak usypiać.
— O jak mi dobrze przy twym sercu — poszepnęła Blanka zmrużając oczy.
— Zanim usnęłaś — mówiła pani, — opowiadałaś mi coś robiła w ciągu dnia... wtedy nie ukrywałaś nic przedemną.
— Czyliż teraz co ukrywam przed tobą? — zapytała Blanka z zadziwieniem.
— Pani wahała się. Oczywiście chciała ją badać, lecz jakaś przyczyna wstrzymywała zapytania.
— Nie wiem — rzekła — jednakże młode panienki lubią być skrytemi.
— Ja zaś — przerwała Blanka — chcę być z tobą równie szczerą jak sama prawda; pragnę ażebyś czytała w méj duszy... nie mogłabym nic ukryć przed tobą jak przed Bogiem.
Tą razą prawdziwa radość zajaśniała w obliczu Marty. Mówiła całując córkę po każdym ustępie.
— Wierzę ci, czyżby mogło być inaczej... czyliż nie wiesz jak ciebie kocham... a jednakże...
Zatrzymała się, smutek zasępił jej lica.
— A jednakże?.. — powtórzyła Blanka.
— Mój Boże, mój Boże — myślała Marta której pozorna swoboda źle pokrywała powracającą niespokojność — spraw to ażebym się omyliła, niech mnie raczej bardziej obarczają inne cierpienia.
— Chciałam powiedzieć — odezwała się głośno — że to nie jest twoją winą biedna Blanko... Dzieci nie są zdolne widzieć jasno w głębi serc swoich... przypominam sobie mój wiek młody.
— Jakżeś musiała być piękną i kochaną — szepnęła Blanka, spoglądając na matkę z uwielbieniem dziecinnéj miłości.
— Byłam mniej piękną od ciebie i utraciłam matkę... Oh! zdaje mi się że gdyby moja matka żyła, moje życie byłoby inne... lecz cóż mówię? — dodała miarkując się i czerpiąc w swém męztwie władzę do wywołania uśmiechu — zdawałoby ci się, że jestem teraz nieszczęśliwą.
Blanka się podniosła w okamgnieniu z niespokojnością i położyła znowu swoją ociężałą główkę na łonie matki. W téj chwili gdy ją bóle ominęły, uległa wpływowi całodziennego znużenia, jej powieki zmrużały się z ociężałością i sen ją ogarniał.
Pani to zauważyła, a jednakże nie mogła się zdobyć na zapytanie cisnące się przez jej usta.
Ktokolwiek byłby świadkiem udręczeń téj duszy miotanej najwyższą boleścią, to ta scena tak spokojna pozornie, przybrałaby barwę okropną i nadzwyczajnie wzruszającą.
Nad tém dzieckiem usypiającém z uśmiechem, ciążyło złowrogie nieszczęście. Pani odgadła okropną tajemnicę, niespodzianą, nadzwyczajną, wydającą się niepodobieństwem.... W przeszłości Marty zawierała się tajemnica podobnegoż rodzaju, w skutku któréj lubo z początku na widok Blanki, téj czystéj i swobodnéj niewinności, występku przypuścić nie mogła, stała się jednakże łatwowierną, i zdolną do uwierzenia w niepodobieństwa. Przyjmowała ona dotąd wszelką wątpliwość z najwyższym zapałem i obawa jej wydawała się urojoną. Następnie osobiste wspomnienia potwierdzając oczywistość, zradzały przekonanie, skutkiem którego wpadała w najgłębszy rospacz.
Od dni kilku dręczyła się w tém wahaniu. Wszystkie inne cierpienia ominęły ją, wszystkie obawy umilkły.
W tej chwili oczywistość była przemagającą. Marla widziała i dotykała że tak rzec można. Lecz w brew prawdzie surowej i nieubłaganéj, występowało w obronie pogodne oblicze dziecka; to czoło było tak czyste jak zwierciadło bez skazy, w którym się odbijała dusza nieświadoma złego.
Zapytanie cisnące się od dawna do ust pani, położyłoby koniec jej wątpliwości, lecz nie była ona w stanie dobrać słów do stosownego wyrażenia swych myśli. Skromność matek jest najbojaźliwsza i najdelikatniejszy ze wszystkich skromności. Czasem też badając uczy się.
Marta się zastanawiała.
Piękne niebieskie oczy Blanki zakrywały się prawie pod ociężałemi powiekami.
— Czy wrócisz tańczyć — zapytała nagle pani udając wesołość.
Jednocześnie rozsunęła ręce jakby wzywając Blankę ażeby powstała.
Dziewica oparła się silniej na łonie matki.
— Jestem tak znużoną — szepnęła.
— Przedtem kiedy ci wspomniano o balu lubo byłaś znużoną, nie przyznałaś się do tego.
— Byłam dzieckiem — odpowiedziała Blanka.
— Czy ciebie teraz bal nie bawi?
Blanka otworzyła przez pół oczy.
— Oh tak! zawsze — odpowiedziała.
— Powiedz mi — zapytała pani drżącym głosem — który z młodzieży najlepiej ci się spodobał?
Blanka zastanowiła się nieco, poczém mówiła zwolna:
— Z pomiędzy młodzieży którzy tu przebywają?
— Tak.
— Nie wiem.
Pani nabierała odwagi, w miarę jak postępowała naprzód w badaniu, rospoczętém z taką obawą.
— Czy nie Roger de Launoy? — zapytała.
— Lubię Rogera dosyć...
— Czy Stefan Moreau?
— Jest dobry... lecz...
— Może Alan Pontales?
— Nie... on wydaje się dumnym i złośliwym.
— Albo pan Robert de Blois? — zapytała pani zniżając głos pomimowolnie.
Blanka otworzyła zupełnie oczy i spojrzała na matkę z zadziwieniem.
— Oh!... co za myśl... — odezwała się z urazą — pan Robert!...
Pani odetchnęła i pocałowała ją. Na chwilę zapomniała o grożącym wypadku.
— A więc nie chcesz mi wyznać kogo lubisz najlepiéj? — zapylała wśród pieszczot.
— Ten którego najlepiéj lubię nie jest tutaj — odpowiedziała Blanka zarumieniona. — Odkąd mój krewny Wincenty udał się na morze, myślę o nim często i tęsknię... bardzo źle robię że tęsknię...— dodała z niejakim oburzeniem — gdyż się nie pożegnał ze mną przed wyjazdem.
Pani zamyśliła się nagle, jéj podejrzenia nie zwracały się w tę stronę. Przypomniała sobie dopiero bladą twarz Wincentego i jego duże oczy zawsze prawie zwrócone na Blankę.
Przez chwilę milczała jej serce było ściśnięte.
— Wincenty!... — szepnęła nie wiedząc sama co wymówiła. — Czyś się znajdowała z nim kiedy sam na sam?
Blanka rozśmiała się.
— Codziennie pozostawaliśmy z sobą sam na sam.
— Codziennie! — powtórzyła Marta machinalnie.
— I mówił ci też kiedy że ciebie kocha?
— Nie śmiał.
— Nigdy ci tego nie powiedział?
— Nigdy.
Przez chwilę pani mniemała że odkryła tajemnicę, lecz tajemnica stawała się bardziej niedocieczoną jak przedtém, gdyż Blanka nie mogła kłamać.
I w miarę jak badanie postępowało, pani doznawała trudności posuwać go daléj.
Dotąd Blanka nie odgadywała powodów tych pytań czynionych w wesołym sposobie, lecz jedno słowo więcéj, mogło obudzić jej baczność.
A jednakże potrzeba się było dowiedziéć.
— Biedny Wincenty! — mówiła pani usiłując wezwać przypadek na pomoc — już dawno jak nie dał o sobie wiadomości.
— Oh tak! — westchnęła Blanka — pięć miesięcy... to bardzo długo.
Liczyła miesiące. Pani przypatrywała się jéj ukradkiem. Jéj piękna twarz była spokojną i zaledwie odznaczała lekką barwę melancholii.
Nie można się było omylić, że jeżeli serce Blanki. silniej uderzało na wspomnienie Wincentego, to pochodziło z dziecinnego przywiązania prostodusznego i zarazem niewinnego. To mogło z czasem zamienić się w tkliwe uczucie, lecz nie było to jeszcze miłością.
— Widzisz więc — mówiła pani bawiąc się z jej włosami — żeś ukrywała przedemną tajemnicę.
— Gdybym wiedziała że to jest dla ciebie tajemnicą — odpowiedziała drzemiąca Blanka — byłabym ci ją powierzyła.
Pani wahała się przez chwilę; poczém zapłoniwszy się nieco, zapytała:
— A inni, oprócz Wincentego, czy nie mówili ci że ciebie kochają?
— Jeżeliby kto inny oprócz Wincentego byłby mi to powiedział, tobym się rozgniewała.
— A więc niemasz innej tajemnicy?
— Nie mamo.
Blanka zamrużyła zupełnie oczy. Pani spoglądała na nią tkliwiej kołysząc ją przy swém sercu jak dziecię gdy się go usypia.
W czasie kilko-chwilowego milczenia, myśl Marty drzemała wraz z córką i opóźniała o ile możności przebudzenie zbyt bliskie jej sumienia.
— Mamo — przebąknęła Blanka nie otwierając oczu, i głosem powolnym usypiającego — omyliłam się... mam tajemnicę... odkryję ci ją... nie wiem dla czego nie powierzyłam ci ją wcześniej... było to na początku wiosny tego roku... było tak gorąco jak dzisiaj i zasnęłam wieczorem w altanie będącéj w końcu ogrodu... czy mnie słuchasz mamo?
Pani słuchała z uwagą i trwogą. Odpowiedziała na ostatnie zapytanie uściśnieniem silniejszém.
Blanka tak daléj mówiła:
— Miałam sen okropny... zdawało mi się że był przy mnie mężczyzna blisko, który mnie przyciskał do swych piersi... dusiłam się... czułam jego palący oddech na méj twarzy... czy mnie słuchasz mamo?
Marta zbladła jak trup, oczy jej były jak wryte i wyrażały głęboką rospacz.
Dziecię tak daléj mówiło:
— Śmieszna rzecz te sny... wiedziałam dobrze że spałam... a jednakże nie mogłam się obudzić.
— Cóś osobliwszego działo się ze mną, i nigdy nie doznawałam nic podobnego, ani przedtem, ani późniéj... lecz co jest dziwniejszym... że gdym się ocknęła, nie mogę tego powiedziéć czy to był dalszy ciąg snu mego... zdawało mi się że widziałam mężczyznę uciekającego pod szpalerem drzew.
— I poznałaś go? — zapylała Marta głuchym głosem.
— Nie... tylko gdy wracałam do pałacu napotkałam pana Roberta de Blois.
— Roberta de Blois! — powtórzyła Marta z zaiskrzonym wzrokiem.
— To był dziwny sen nie prawdaż? — rzekła Blanka i zmrużyła oczy.
Oddech jej był jednostajny lecz silniejszy.
Usnęła...
Marta Penhoel dowiedziała się wszystkiego.
Przez chwilę pozostała w miejscu jak wryta; poczém, poruszeniem instyktowém i gwałtowném, jej ręka posunęła się do bioder Blanki która we śnie westchnęła.
— Zgubiona!... — wyrzekła po raz pierwszy ten wyraz, który od dawna był w głębi jéj myśli.... zgubiona jak ja... niewinna jak ja! — Cóżem przewiniła o Boże!... że mnie karzesz na dziecku moim...
Podniósłszy Blankę w swoich objęciach, położyła ją śpiącą na łóżku.
Poczém padłszy na fotel zakryła twarz rękami.
Pozostała długo w téj postawie. Jéj oczy były suche i pałające, łkania rozdzierały jéj piersi.
— Mój Boże!.... mój Boże!... wymówiła stłumionym głosem — już dawno jak cierpię... odjąłeś mi szczęście w pierwszéj młodości i nie uskarżałam się... widziałam Twoją rękę ciążącą nad domem Penhoelów; widziałam obcą, która moje miejsce zajęła... słyszałam śmiertelną pogróżkę nad moją głową i nie szemrałam jeszcze.... Lecz moja córka... mój Boże! moja córka!
Łzy sączyły się przez jéj palce.
— Moja córka! — powtórzyła z obłąkaniem — przeciw temu ostatniemu ciosowi jestem zbyt słabą.... Ulituj się nademną mój Boże, gdyż jestem biedną opuszczoną!... żadnego przyjaznego głosu, któryby mnie pocieszył... żadnéj ręki, któraby mnie obroniła.
Zdawało się jéj, że w téj chwili dwa westchnienia odpowiedziały na jej skargę.
Otworzyła oczy.
Cyprjana i Djana klęczały u jéj nóg okrywając ręce pocałunkami.


V.
Cyprjana i Djana.

W pałacu Penhoela, Cyprjana i Djana lubo stryjeczne siostry pana domu, zajmowały podrzędne znaczenie. Zachowywano pomiędzy niemi i ich powinowatą Blanką tak wielką różnicę, że nie mogły się uważać na równym stopniu szczebla społeczeńskiego.
Blanka była dziedziczką, i nazywano ją panną de Penhoel. Bardzo rzadko się zdarzało ażeby kto nazwał podobnież córki stryja Jana, które wieśniacy mianowali panienkami, a towarzystwo dziewczątkami.
Stryj Jan przyczynił się sam do odznaczenia różnicy pomiędzy córkami i Blankę. Od dziecinnego wieku przyzwyczajał je do należnego szacunku dla kolebki córki wicehrabiego. Nie chciał ażeby się ubierały równie jak ona i nie pozwolił im nosić innéj odzieży jak podobnej do wieśniaczek.
Od dawnego czasu stryj Jan żył przy rodzinie starszej linji. W młodości służył w wojsku i był walecznym żołnierzem, lecz gdy się bił w jednym końcu Francyi, gorliwi republikanie w okręgu Redońskim, sprzedali przez licytację jego puściznę.
Powróciwszy do kraju, znalazł przytułek u starszego kommendanta Penhoela, ojca Ludwika i Remigeusza. Odtąd nie opuścił pałacu.
Był obdarzony dobrém i czułém sercem, przeto wspomnienia doświadczanych przez siebie dobrodziejstw, łączył z każdą do Boga modlitwę.
Ztęd też przedewszystkiém był szczerze przywiązanym do synów swego dobrodzieja.
Jeżeli zaś był przychylnym starszemu, to bynajmniéj nie zależało od niego. Ludwik miał duszę tak wzniosłą i szlachetną! Nieobecność jego pozostawiała próżnię głęboką w sercach wszystkich, którzy go znali.
Zanim został żołnierzem, Jan był ubogim szlachcicem, cokolwiek majętniejszym od jedynego dzierżawcy ojca swego. Nie posiadał wiele wiadomości, i jedyną nauką jaką mógł udzielić swym córkom, ograniczała się do tych dwóch zasad, stanowiących podstawę życia jego: Uwielbiajcie Boga, i kochajcie Penhoela.
Cyprjana i Djana kochały Penhoela i uwielbiały Boga. Poświęcenie ich było namiętne, nieograniczone, niewzruszone, w pojone od pierwszéj młodości; z upływem lat nabrało rozwoju i nie osłabło bynajmniéj.
Każdy członek rodziny Penhoelów był dla nich drogim i świętym. Szanowały pana, znając lepiéj jak ktokolwiek usterki jego i wady. Kochały Blankę opiekuńczém przywiązaniem, prawie macierzyńskiém; panią zaś uwielbiały prawie równo jak Boga.
Pani nie zdawała się wywzajemniać im przychylnością wyrównywającą ich przywiązaniu szczeremu z szacunkiem połączonemu, jakie jéj okazywały te dziewice. Była ona dla nich dobrą i łagodną jak dla wszystkich lecz nic więcéj; a nawet baczny dostrzegacz zauważałby, że okazywała niejaką oziębłość dla młodych dziewczątek, która jéj nie była właściwą.
To było jeszcze dziwniejszym z tego Względu, że Marta uważała stryja Jana prawie jak ojca i usiłowała wynagrodzić mu opryskliwość Penboela.
Djana i Cyprjana nie uskarżały się. Były jednakowo uprzedzające i przywiązane.
Możnaby rzec, tak dalece dochowywały stałość w uwielbianiu pani, pomimo ciągłéj oziębłości, że uważały niechęć tę za udaną.
Zaledwie przy pomniéć sobie mogły matkę która umarła w krotce po ich urodzeniu.
Będąc dziećmi pozostawione były swobodzie a nawet cokolwiek zaniedbane; dorósłszy, były równie swobodnemi bo nikt nie zwracał uwagi na ich postępki. Stryj Jan pokładał w nich zupełną ufność, Penhoel niczego od nich nie wymagał, chyba czasami kazał im zaśpiewać jaką piosnkę bretońską, Pani zaś udawała że się nic troszczy o ich sprawowanie się.
Chodziły same lub w towarzystwie Stefana i Rogera gdy ich napotkali, lecz to się rzadko zdarzało, gdyż Cyprjana i Djana miały swoje tajemnice.
Nie przyjaźniły się ze swemi rówiennicami. Nic ich nie pociągało w jedną lub drugą stronę; nic ich nie zatrzymywało w pałacu, chyba żądza pozostawania przy Blance, która się im wywzajemniała za okazywane dowody przywiązania.
Były bożyszczami poczciwych wieśniaków którzy je witali serdecznie.
Spotykano je we dnie, i niektórzy twierdzili że w nocy gdy księżyc świecił, błąkały się po polach...
Lecz to były wieści, dziwaczne i nieprawdopodobne.
To zaś było pewném, że były dobre równie jak ojciec najlepszy z ludzi i ich matka, którą wszyscy pamiętali. Bo też były piękniejsze od aniołów na obrazach kościoła parafialnego malowanych; a nakoniec jak utrzymywali starcy, były podobne do starszego syna Penhoela, pięknego i mężnego jak bohaterowie starożytnych podań.
Nawzajem Cyprjana i Djana były źle uważane w wyższém towarzystwie. Państwo Kerbichel, panny Babouin, ich brat Numa i inni pogardzali niemi. Trzy gracje opowiadały przed każdym kto ich chciał słuchać, że te żebraczki nie maję grosza majątku ani wyprawy, i że były zakałem dla okolicy.
Tańczyły jak zalotnice w sukniach płócienkowych na pięć su łokieć i w okrągłych czepeczkach; jeździły konno jak chłopcy; brzękały na harfie Bóg wie jak, i śpiewały piosnki przedpotopowe. Była to nienawiść artystów.
Dwie siostry wzniecały nienawiść w innych osobach, które wszakże milczały oczekując sposobności.
Prawnik Hivain niecierpiał ich, p. Robert de Blois i jego służący Błażej podobnież, a nawet wielce możny wice-hrabia wstręt im okazywał.
Pozornie nie troszczyły się o to. Żyły samotnie jak poprzednio, z czegoby wnosić można iż ich postępki wymagały skrytości, gdyby lekkomyślność właściwa ich wiekowi i ciągła wesołość, nie oddalały tego podejrzenia.
Zawsze bowiem widziano ich wesołemi, a w naiwności téj, przebijała się czystość i spokój sumienia; Stefan tylko i Roger mieli sposobność dostrzedz czasami smutek na ich obliczu.
Miały wtedy po lat 18 prawie. Obie były przyrody, któréj przymiotów trudno było ocenić z powodu maskowania się, a tą właśnie maskcą była ich wesołość.
Gdyśmy je pierwszy raz poznali w salonie Penhoela rozmawiające z Rogerem; ich wesołość i żywość były rzeczywistemi. Wtedy rodzina była szczęśliwy. Pani wprawdzie ukrywała jakieś cierpienie, a pan okazywał czasami niespokojność i podejrzenie, lecz w ogólności, jedyny przeciwnoscią jakiej doznawali mieszkańcy pałacu, była jednostajność nudna i posępna.
Obecnie wszystko się zmieniło. Spokój życia wiejskiego, pośród którego istnienie jest ciągłem otrętwieniem i dochodzi się do późnego wieku zanim się żyć zacznie, zastąpiła niejako głucha burza, która powierzchownie była pokrywana przymuszony wesołością i zaledwie słabe oznaki naprowadzały na wniosek że śmiertelna goryczka dręczy potomków Penhoela.
W samym pałacu, nie wszyscy jednakowo pojmowali ważność złego. Lecz Cyprjana i Djana odkryły najprzód przypadkowo a następnie w skutku swej doli, wątek przerażających tajemnic.
Widziały zapaśniczą walkę, której wypadkiem miało być zniszczenie i niesława Penhoela. Z jednéj strony zjednoczyli się złączeni interesem: Robert do Blois, pan Hivain, Stary margrabia Pontales i inni podrzędni, wszyscy czynni i zabiegli, chciwością powodowani, ośmieleni w skutku osiągniętych korzyści.
Z drugiej strony był pan i pani. Pan nigdy się nie odznaczał tęgością umysłu, a ostatnie trzy lata stanowiły dla niego pół wieku. Obecnie był cieniem siebie samego. Reszta dzielności jaką dotąd zachował, zużyła się przez zniechęcenie i nałóg pijaństwa do którego się uciekł gnuśnie, jak do schronienia przeciw dręczącym myślom. Pani przeciwnie obdarzona wzniosłem i mężném sercem, w pierwszej chwili wystąpiła w obronnej postawie przeciw nieprzyjaciołom męża swego, lecz w stanowczéj chwili, pocisk tajemniczy zniweczył niespodzianie jéj opór. Rzęchy można, że jéj męztwo znikło pod wpływem niepowściągniętego talizmanu, skutkiem którego zaniechała obrony.
Tak więc ciosy nieprzyjaciół Penhoela padały na bezbronnego przeciwnika, a tém samém gotowały mu nieuchronną zgubę.
Dziwném było zaiste, że jeszcze walka dotąd się srożyła, bo zagłada domu Penhoelów dawnoby już nastąpić powinna, lecz ręka tajemnicza, nieznana, zarówno zwycięzcom jak i pokonanym spóźniała okropne rozwiązanie dramy.
Cyprjana i Djana ukrywały się w cieniu. Były młode, niedoświadczone, lecz pod ich powabną urodą, ukrywała się męzka odwaga.
Pracowały niestrudzone i żwawe nad dziełem, któreby zatrwożyło silnych mężów.
Odgadywały nienawiść jaką na siebie ściągały, nie zabrakło im nawet rad stosownych, gdyż głos proroczy któremu wierzyły, często im powtarzał: że śmierć była kresem téj rozpaczliwéj walki.
Śmierć dla tak młodych, powabnych dziewic, do których ułudy światowe dopiero uśmiechać się zaczęły.
Postępowały jednak naprzód pogardzając obawą.
Czasami — bo któraż młoda dziewica nie doznaje ulubionych marzeń pieszczących i osłabiających jéj duszę — czasami Djana przewidywała przyszłość szczęśliwą ze Stefanem, Cyprjana z Rogerem; słabość kobiety przemagała na chwilę, i łezka spływała pomiędzy spuszczonemi rzęsami ich pięknych oczu. Lecz to krótko trwało, całowały się w milczeniu, i ten uścisk wyrażał:
„Biedna siostro, doznajesz tego samego uczucia co i ja, kochasz go, lecz nie zdążysz się z nim połączyć.”
Wtedy można je było widziéć milczące i zamyślone, z opuszczoną głową, z założonemi rękami.
Gdy się uspokoiły, na ich dziewiczych twarzach odznaczała się nieustraszoność pogodna i spokojna.
Zrozumiały się wzajemnie; potrzeba było walczyć i walczyć samym, gdyż kochały nazbyt ażeby miały wzywać Rogera i Stefana do tych walk tajemniczych i śmiertelnych.
I choćby sto razy bardziéj kochały, nie przyszłaby im myśl porzucić rozpoczęte dzieło.
Przytém były chwile, w których spodziewały się odnieść zwycięztwo. Jakaż ich była radość podówczas. Ocalić pana w którego domu się wychowały i który udzielał przytułek ich ojcu; ocalić panią która konała cierpiąc nieznane katusze; panią którą tak kochały; nakoniec ocalić Blankę, biedne dziecię nad którem ciężyło wspólne brzemię.
Kiedy ich ta nadzieja ożywiała, nie widziały mnóstwa zawad które należało uprzątnąć, i ich serca upojone, drgały z radości przedwczesnéj.
Tu nadzieja ich utrzymywała odwaga do najwyższego stopnia posunięta nie byłaby dostateczną; potrzeba było omamienia.
Zupełna, nieświadomość życia i prostota wskazująca im w oddaleniu otwartą drogę pośród niebezpieczeństw, dzielnie wspierała naturę romantyczną ich-umysłu.
Wszystko od lat niemowlęcych usposabiało je do liczenia na cudowność.
Urodziły się w stronach, gdzie podania są pięknemi powieściami wróżek, i gdzie wyobraźnie smętne i poezyjne usiłuję bezprzestannie odchylić zasłonę pokrywającą nadprzyrodzone dzieła. Usypiały w kolebkach kołysanych przy dziwacznych opowiadaniach, które zatrważają i zachwycają chaty bretońskie. Żadne rozumowane objaśnienie nie wyrwało tych zarodów, które przeciwnie roskrzewiły w swobodnej samotni, w jakiéj spędziły wiek dziecinny. Nauczyły się czytać ze starych książek biblioteki pałacowej która się składała po większej części z dawnych poezyj i romansów zapomnianych w pyle. Benedykt Haligan często ich brał na kolana gdy były małemi i opowiadał im poważnym głosem z melancholijnym uśmiechem osobliwe legendy napełniające umysł jego.
Nakoniec, żywe wspomnienie pozostawione przez ich brata stryjecznego Ludwika, przyczyniło się do dziwacznego upatrywania cudowności w ludzkich sprawach.
Mówiono o jego tajemniczém zniknieniu i mówiono bezprzestannie. Dla Cyprjany i Djany był to także romans, lecz romans rzeczywisty, dotyczący ich z bliska, służący im za podstawę do uwierzenia we wszystko, co było napisane w książkach biblioteki.
Z postępem lat wszakże, wiara ich cokolwiek osłabła. Pojętność i trafność któremi były obdarzone, stopniowo wygładziły z ich umysłu niepodobieństwo i niedorzeczność lecz upodobanie w cudowności nie znikło wszakże.
I w skutku dziwacznéj pracy ich myśli, ta dążność, dotąd nie dająca się zniweczyć, odwróciła się od starożytnych bajek dla ułożenia cudownie nieznanéj teraźniejszości.
Było jedno miejsce w świecie, które im ukazywało się zdala, otoczone jaśniejącém złudzeniem.
Marzyły o nim we dnie i w nocy; widziały go przez czarodziejskie szkło które niegdyś ukazywało lekkowiernym majtkom Hiszpańskim cuda Eldorado. Tém miejscem był Paryż.
Nie można stanowczo powiedzieć zkąd w nich powstały myśli, jakie powzięły o Paryżu. Zbierały je zewsząd, rzeczywiste lub kłamliwe. Najprzód słuchały poczciwych wieśniaków dla których stolica jest dalszym i nieprawdopodobniejszym krajem jak Ameryka za czasów Kolumba. Czerpały wiadomości z biblioteki, któréj książki dostarczały im objaśnień. Oprócz tego, pomiędzy młodzieńcami w sąsiedztwach, było dwóch lub trzech, którzy się pysznili że kilka tygodni spędzili w stolicy cywilizowanego świata.
Młodzieńcy prowincjonalni którzy byli w stolicy, w szczególny sposób przesadzają i ubarwiają rzeczywistość.
Cyprjana i Djana mogłyby powziąść dokładniejsze wiadomości od Roberta de Blois i panów Pontalesów, lecz niepowściągniony wstręt odpychał je od ostatnich, a Robert którego były zmuszone codziennie widywać, upatrywał przyjemność prawienia im różnych bajek.
Stefan naśladował go cokolwiek w tym względzie. Nie było to z jego strony złą chęcią lub zamiłowaniem w kłamstwie, lecz skoro mówili o Paryżu, wzrok obu sióstr ożywiał się i błyszczał. Stefan widział je słuchające z tak namiętną uwagą, że pomimowolnie unosił się zapałem w ubarwianiu obrazu, którego ramy pod jego młodemi i żywemi wyrażeniami przybierały cudowne kształty. On także lubił Paryż, wspomnienie jego zapatrywało się okiem dwudziosto-letnim i pomimo jego woli rzeczywistość znikała pod świetną barwą poezyi.
Wiadomości czerpane z tak rozlicznych źródeł mieszały się i skupiały w pamięci Djany i Cyprjany.
Nie miały żadnego środka rozróżnić rzeczywistość od zmyślenia. Jak daleko zasięgać mogły ich spojrzenia, nie upatrywały żadnego porównania.
Największe miasto jakie widziały, było Redon, mające ludności 2,000 dusz.
Potrzeba było ażeby ich wyobraźnia wzniosła się nad wszystkie rzeczy im znane, ażeby mogły powziąść myśl o Paryżu, i właśnie téż przy tych wyjątkowych warunkach upojona wyobraźnia podnieca się i może rozszerzyć do nieskończoności widownią marzeń.
Paryż był dla nich rajem i piekłem; wszystkie cuda mogły się tam urzeczywistniać.
Był to wielki skarbiec świata z którego każdy mógł czerpać względnie do swéj siły, genjuszu lub urody.
Czego w zamian wymagano od urody, genjuszu i siły, było im niewiadome, i nie starały się o tém dowiedziéć. Ich wzrok olśniony został na wspomnienie państwa i sławy.
Często myślały o szczęściu tych, którzy mogli walczyć i odnosić zwycięztwo na tych świetnych szrankach. Można tam było zbogacić się i zostać możnym; można się było zbliżyć do króla o którym słyszały mówiących z czcią religijną i którego władza wydawała się im równą boskiej.
Przybywał kto ubogim, wracał zaś obładowany złotem.
I ręce im drżały z chciwości na wspomnienie o tym złocie, nie dla siebie, lecz dla Penhoela, o którym nie zapominały nigdy ich poświęcające dusze.
Niestety! było bardzo daleko z Glenaku do Paryża! A przytém potrzeba było opuścić swoje stanowisko: ojca, panią i Blankę których powinny bronić i opiekować się niemi.
To było niepodobieństwem!
Jednakże myślały ciągle o tém, gdyż w ich latach, niepodobieństwo nie powściąga nigdy żądzy; żywiły z upodobaniem niedorzeczne myśli, które im się wydawały rozsądnemi; na podstawach prostodusznego omamienia, budowały piękne plany.
Słysząc zaś, że sztuki wyzwolone stanowiły pewny środek odniesienia zwycięztwa w tym wielkim turnieju tak świetnym i zarazem licznym, często wstawały o świcie i udawały się do salonu po harfy na których wynajdywały nowe dźwięki.
Biedne dziewczęta! Prowincje obfitują w podobnie usposobione, lubo nie tak prostoduszne i posiadające bliższe wiadomości o tajemnicach życia paryzkiego.
Sto dróg prowadzących do ogromnej stolicy ściągają codziennie mnóstwo dziewic przynęconych wątłą lecz namiętną nadzieją. Bywają piękne, młode, przyszłość dla nich jest rozległą, życie się im uśmiecha. Ileż to pada na polu walki, ileż wraca pobitych z wstydem na czole i w sercu.
Matki wiejskie mają słuszność, mówiąc ze drżeniem:
Paryż jest potworem który pochłania młode dziewczęta.
Lecz matki nadaremnie przemawiają od początku świata..
Cyprjana i Djana weszły bez szmeru do pokoju Blanki, przybyły dowiedzieć się w jakim jest stanie po zemdleniu na balu.
Przestąpiwszy próg nic nie widziały, ponieważ pokój oświetlony był jedynie przez odblask zewnętrz przenikający, lecz gdy się zbliżały na palcach, dosłyszały oddech uciśniony i ciężki pani Penhoel.
Zatrzymały się przy krześle na które padła Marta złożywszy córkę na łóżku. Pani mniemając że jest samą nie powściągała wyrazów które się z jej ust wydobywały w raz ze łkaniem.
Cyprjana i Djana płakały. Słuchając z przerażeniem nie śmiały się oddalić, jak również przerywać pani bolesnych rozmyślań.
Marta odsłoniwszy oczy, spostrzegła dziewice klęczące przed sobą, które całowały jéj ręce.
Pierwsze wrażenie jakiego doznała był przestrach.
Zadrżała wydawszy okrzyk przytłumiony.
— Czy dawno tu jesteście — poszepnęła — czy co mówiłam?...
Dziewice przyciskały jéj ręce do serc swoich.
— Niech nas Bóg uchowa ażebyśmy panią podsłuchiwały--odpowiedziała Djana łagodnym i smętnym głosem — słyszałyśmy tylko jakeś mówiła: „Jestem opuszczony.... nie mam nikogo ktoby mnie bronił i kochał... mój Boże, mój Boże!...” — nie myślisz więc nigdy o nas, o nas! kochających ciebie tak tkliwie... o nas pragnących oddać życie za ciebie!


VI.
Zasłona się uchyla.

Cyprjana i Djana spoglądały na panią ze zwilżonemi oczyma. Ich dusze malowały się w tém spojrzeniu.
Przeciwnie zaś w twarzy Marty widać było wąchanie i przymus. Ktokolwiek byłby świadkiem téj sceny, nie znając głębi serca pani, byłby się zapytał bezwtpienia jaka być może przyczyna tej uporczywéj oziębłości w kobiecie znanéj z dobroci i szlachetności, względem dwóch biednych dziewcząt które codziennie zdawały się jéj błagać na kolanach, o cokolwiek przychylności.
Że Marta kochała swoją córkę bardziéj jak ich, nie można się temu dziwić, lecz ona lubiła stryja Jana? dla czegóż ta surowość oziębła, ile razy córki poczciwego starca zbliżały się do niéj.
Nie mogło to pochodzić z prostego dziwactwa. Oszczercze języki utrzymywały, że pani była zazdrosny i że się wściekała według wyrażenia trzech gracji Babouin, że małe żebraczki są piękniejsze od Blanki. Lecz jakże przypuścić ażeby uczucie lak nikczemne mieściło się w wzniosłej duszy; tembardziéj że nie było czego zazdrośćić, gdyż Blanka właściwie zasługiwała na przezwisko anioła.
Niepodobna wyobrazić sobie postaci powabniejszéj cechującéj dziewicę. Lecz w rysach jéj twarzy cudownéj kształtności przebijała się jednostajność. Ogół jéj pieszczotliwego oblicza wyrażał leniwą ociężałość, która się spostrzedz dawała w chodzie, postawie i w każdém ruszeniu. Brakowało być może ponęt niewieścich jéj fizjonomji zbyt łagodnéj, zacierających się i gubiących po splotami blond włosów, tworzących blady i anielski wieniec, nadający czołu dziewicy niezmienną i pogodny cechę.
Przeciwnie zaś, córki stryja Jana odznaczały się ruchem, życiem, siły, młodością. Ich kibicie gibkie i wysmukłe, odznaczały się elastycznością pełny rześkości. Były to dziewice silnego składu ciała i śmiałe, które jednym skokiem mogły dosiadać koni i przesadzać płoty i rowy trzymając się jedynie grzyw swych wierzchowców. Były to zarówno bojaźliwe dziewice, skłonne do uśmiechu i zapłonienia, czasami żartobliwe, zawsze kochające, namiętnie uganiające się tak za przyjemnościami, jak również za najbłachsze tajemnicą życia ludzkiego.
Romantyczne i wesołe zarazem, zbyt tkliwe a jednakże stałe w potrzebie jak mężczyźni odważni; przytém dobre, proste, szczere, otwartego serca, wyniosłe przecież przy sposobności; umiejąc wznieść dumnie głowę i i przybrać zwycięzką wzgardę w powabnym śmiechu...
Ileż rzeczywistéj wykwintności wyborowéj w ich ubiorze wieśniaczym. Pomimo ich krótkich spódniczek i trzewików ze sprzeczkami, pomimo czepeczków okrągłych bez wstążek i koronek, które zaledwie przytrzymywać mogły ich gęste warkocze, niepodobna było zaprzeczyć, że to są panny szlachetnego rodu. Jakim sposobem nabyły tego obejścia swobodnego i przyzwoitego, nieopisanego wdzięku, którym się napawamy jak wonie nie mogąc go określić, jednym słowem tych manier, używając wyrażenia panien Babouin.
Trzeba było zamknąć oczy i przyznać że były godne uwielbienia, i że nigdy młode panienki nie były uposażone niewinniejszemi ponętami, czystszemi natchnieniami, blaskiem, wdziękami i władze czarowania serc.
A jednakże nie miały wielu wielbicieli. Roger kochał Cyprjanę, Stefan kochał Djanę. Inni młodzieńcy z sąsiednich wiosek szukali żon z grosiwem, ażeby mogli żyć i zestarzeć się przyzwoicie. Nigdzie w świecie a nawet w Paryżu nie pojmuje tak dobrze zasad arytmetyki jak na wsiach.
Widok pięknéj natury wznosi duszę, lecz zniechęca do małżeństw z miłości. Chloe posiadała dochody, Estella była dziedziczkę. Bez tego Nemorin ani Dafnis nie byliby się im zalecali.
Oświata wymyśliła romans. Czyliż dzicy nie targują się przy zawieraniu związków małżeńskich, jak o konia lub kozę.
Cyprjana i Djana nic nie miały. Nie były więc stosowną partją dla paniczów z Glenaku, z Bains lub Karentour, którzy mogli cóś dostać za żonami.
To cośmy o nich powiedzieli, odnosiło się do obu razem uważanych, jednakże różniły się wielce pomiędzy sobą. Wprawdzie serca ich były podobne, lecz ich twarze i umysł były odmienne.
Djana była wyższą od swej siostry, bardziej poważną a może i piękniejszą. Jej śliczne włosy ciemno szatyn, zwijały się nad wyniosłym i myślącym czołem. Jej wielkie czarne oczy łagodną wesołością tchnące, często były zadumane i gubiły się w przestrzeni. W jej rysach prostoty prawie dziecięcej, malowała się pojętność żywa i silna a nadewszystko męzka wola.
Cyprjana mniej się zastanawiała i skłonniejsza była do wesołości. Miała ciemno-niebieskie oczy iskrzące lecz zarazem wzrok zachwycające. Fizjonomja jéj wyrażała wesołość połączoną z wrzącą żywością.
Widząc je pojedynczo oko upatrywało w nich uderzające podobieństwo, będąc zaś razem, to podobieństwo znikało i dziwiono się nadaremnie szukając tego, co się zdawało przedstawiać.
Były one niejako, jakeśmy nadmienili, oddzielone wspólną cechą, do któréj się zbliżały z dwóch stron przeciwnych. I nie można było porównać je do téj cechy która nie istniała.
Klęcząc w téj chwili z obu stron krzesła na którem pani siedziała, trzymały jéj ręce i przyciskały do serc swoich. Pani milczała mając wzrok spuszczony, zachowując przymuszoną oziębłość.
— Byłybyśmy tak szczęśliwe poświęcić się dla ciebie pani! — rzekła Djana.
— Umrzéć... wy poświęcić się dla mnie — szepnęła Marta — co za dziwaczne myśli!
Poczém dodała usiłując nadać barwę żartobliwą swemu głosowi:
— Zdaje się wam, że jesteście w jakim starożytnym zamku, w którym rycerze waszych romansów więżą i dręczą biedne ofiary.
— Widzimy jednakże iż często płaczesz — przerwała Djana.
Pani cofnęła swoją rękę.
— Jesteście ciekawe moje panny — rzekła sucho — i zdaje mi się że za nadto wiele widzicie.
Cyprjana obrażona zapłoniła się. Czoło Djany pobladło.
— Należy nam przebaczyć — odezwała się Cyprjana pokornie — gdy jesteś smutną, zdaje się że twoje cierpienia i nam są wspólne... Ah! czemuż nie jesteś szczęśliwą pani! pozostawiłybyśmy tobie pomyślność wyłącznie.
Wzruszenie przeniknęło oziębłość Marty; pomimowolnie rzuciła przelotne spojrzenie na obie dziewice.
Djana i Cyprjana nie śmiały podnieść oczu. Piękne czoło Cyprjany pokryło się żywą czerwonością, która ze ściśniętego serca przechodzi do twarzy. Oblicze Djany wyrażało jedynie szacunek i łagodność. Lecz jakkolwiek różniły się ich uczucia w obecnéj chwili, poświęcenie głębokie i w równym stopniu będące wgłębi ich duszy, przebijało się pośród dziecinnej urazy Cyprjany, jak pośród szczytnéj cierpliwości Djany.
Cyprjana jeszcze nic nie mówiła; Djana odgadując z jej oblicza że pragnie się odezwać w sposobie wyrzutu, zatrzymała ją skinieniem i tak daléj mówi:
— Jeżeli się mylimy pani.... dalby to Bóg ażeby tak było, i w takim razie prosimy ciebie o przebaczenie.
Gdy miały oczy spuszczone. Marta pochyliła się ku nim i pocałowała obie. Zadrżały. Cyprjana nie mogła powściągnąć lekkiego okrzyku radości.
— Biedne dzieci! — rzekła Marta — ja się na was nie gniewam., lecz wierzajcie mi, napawajcie się w spokoju przyjemnościami właściwemi waszemu wiekowi... często się zdarza, że lata swobody i pomyślności są zbyt krótko-trwałe dla nas kobiet!... kto wie, czy jutro nie zaczniecie myśleć i cierpieć... aż do tej chwili biedne dzieci, nie usiłujcie odgadnąć trosk, którym nie możecie zaradzić... nadejdzie godzina i dla was jak dla wszystkich moje dzieci — dodała smutniej — dla czegóż ją wyprzedzać?.. czyliż wam tak pilno cierpieć?
— Kochamy ciebie pani — odpowiedziała Djana.
Marta cofnęła rękę którą trzymała dziewica i poniosła ją zwolna do czoła.
— Kochamy ciebie — powtórzyła Djana — i dla tego też nadeszła godzina dla nas: myślenia i cierpienia...
Jej duże zwilżone oczy wzniosły się na panią.
Cyprjana nie przerywała Djanie, ponieważ zdawało się jej, że własne jej serce przemawiało.
Czuła ona że jest zbyt roztargnioną ażeby się odważyła odezwać do tej biednej kobiety, którą brzemię nieszczęść czyniło podejrzliwą i niedowierzającą, lecz zazdrościła skrycie swej siostrze i wynagradzała sobie milczenie, trzymając usta przy ręku pani.
Marta nie mogła wytrzymać wzroku Djany, który był niemym pytaniem.
— Sadzisz więc że jestem bardzo nieszczęśliwy? — szepnęła spuszczając oczy.
I gdy Djana spóźniała się z odpowiedzią tą razą Cyprjana wymówiła z cicha:
— Oh! tak! bardzo nieszczęśliwy.
Pani oddaliła swoją rękę.
— Któż ci to powiedział? — zapytała odzyskując dawny obojętność.
Biedna Cyprjana zarumieniwszy się, zamilkła.
— Wy mnie śledzicie — odezwała się pani — nie raz to uważałam... zabraniam wam czynić to nadal!
Łza spłynęła po licach Cyprjany.
Djana spoglądała na panią smętnym i łagodnym wzrokiem.
— Jeżeli mnie kochacie — — mówiła dalej Marta zmieniając głos — proszę was moje dzieci nie pragnijcie się niczego dowiedzieć.
— Oh pani, pani!.. przerwała Cyprjana ze łzami — chceszże nam odjąć możność bronienia ciebie?
Marta okazała niespokojność.
— A Blanka! — mówiła dalej Cyprjana nie zważając na znaki siostry — nasz biedny anioł.... Niestety!... czyliż potrzeba śledzić, gdy wszystko tutaj zagraża i zwiastuje nieszczęście.
Marta spojrzała przelotnie na łóżko, na którém Blanka spoczywała.
— Czy co wiecie o Blance!... — przemówiła tak cicho, że obie dziewczęta zaledwie ją dosłyszały.
— Tak... — odpowiedziała Cyprjana.
— Nie... — odezwała się Djana głosem nakazującym.
Cyprjana zatrzymała słowa które wyrzec chciała. Obie siostry kochały się nazbyt ażeby niebyło pomiędzy niemi zupełnej jedności; i z téj to przyczyny Cyprjana uznawała chętnie wyższość rozsądku Djany, i zawsze się do niej stosowała; a jeśli kiedy puściła wodze swej porywczości, to jeden wyraz Djany był dostatecznym ażeby ją powściągnąć.
Uwaga pani była żywo wznieconą. Czekała mając wzrok zwrócony na Cyprjanę. Gdy ta jednakże zachowywała milczenie, Marta spojrzała na Djanę z nieufnością i wyrzutem.
— Twoja siostra miała mi wyznać prawdę... — rzekła — ty jesteś biegłą w sztuce wysłowienia Djano, lecz nie można ci zawsze wierzyć.
Cyprjana klęcząc dotąd, powstała z zaognioném czołem. Jej piękne brwi zmarszczyły się.
— Oh!.. — przemówiła tłumiąc swój głos — gdyby kto inny obwinił moją siostrę o kłamstwo....
Pani uśmiechnęła się prawie słysząc to wynurzenie wrzącéj miłości.
— Słuszném jest, że się kochacie moje dzieci — szepnęła.
Podała ręce obu siostrom. Cyprjana uklękła.
Djana pojmowała że należało wytłómaczyć to tak i nie, które jednocześnie wyrzeczone były przez nią i jéj siostrę.
— Jakże nasz anioł pięknie wygląda we śnie — rzekła przypatrując się Blance przyjazném i opiekuńczém okiem. — Nie mamy prawa powiedziéć że ją kochamy równie jak ty pani, ponieważ jesteś jéj matką... ale Cyprjana która teraz milczy, umie lepiéj mówić odemnie gdy jesteśmy same. Ileż ona razy pragnęła, ażeby Bóg uczynił rozdział z naszej przyszłości... i żeby dla naszéj drogiéj Blanki zachował wszystkie przyjemności i szczęście nieograniczone... Pytałaś pani czy co o niej wiemy? moja siostra odpowiedziała tak.... bo nasze uszy słyszą zdaleka skoro kto wymówi imię Blanki oh! wierz nam pani, że to nie jest płonna ciekawość... Gdy kto wspomni o Blance lub jéj matce, to wtedy nasze serce słucha... Nic nie wiemy oprócz tego, co mówią wieśniacy i w salonie pałacu.
— Cóż mówią? — zapytała Marta.
— Mówią że anioł jest piękną panienką słodką i dobrą jak jéj przydomek... lecz dodają o tajemniczych nieszczęściach zawieszonych nad jéj głową... powtarzają z cicha że złowrogie dni nadeszły dla rodziny Penhoelów... Żartują w salonie, w chatach zaś się smucą, gdyż zacni wieśniacy przypominają sobie dobrodziejstwa Penhoelów, począwszy od przodków naszych aż do kochanego stryja Ludwika, którego niech Bóg ma w swej opiece.
— Przyszłość niewiadoma jest nikomu — szepnęła pani — lecz obecnie, czyliż nie mówią że Blanka jest szczęśliwy i bogaty?
Djana wzruszyła z lekka główką i milczała.
— Odpowiedz — rzekła pani — proszę cię... chcę tego.
— To są zwyczajne pogłoski — odpowiedziała nakoniec Djana. — Mówią że przyszłość już pokrywa cieniem teraźniejszość; mówią że Blanka jest dzisiaj szczęśliwą i bogatą... przynajmniej są pewni że była nią wczoraj... lecz zapytują czy będzie nią jutro...
Marta była bladą, jej głos był drżącym pytając:
— I na czémże opierają te wieści?
— W salonie nikt nie przytacza powodów; w chatach zaś powtarzają że dzień, w którym nieznajomi weszli w progi pałacu, był dniem nieszczęścia i przekleństw...
— To więc co się tu dzieje, wiadomém jest wszystkim? — poszepnęła Marta, zapłoniwszy się ze wstydu.
— Jesteśmy twojemi synowicami pani — odpowiedziała Djana — dla tego téż każdy przemawia do nas z szacunkiem... ograniczają się tylko na mówieniu nam, że ten mężczyzna i ta kobieta są przyczynę wszystkiego złego... on to wiedzie pana do zguby... on to sprowadził do pałacu śmiertelnego wroga naszych rodziców... Pontalesa... którego syn przemawia tak jakby już był właścicielem dóbr Penhoela.
Djana przestała mówić. Pani zdawała się wahać.
— Czy nazwisko lego człowieka — rzekła spuszczając oczy — nie jest wspominane zarazem z mojém?
— W salonie być może... pomiędzy dawnemi poddanemi Penhoelów, któżby się ośmielił łączyć nazwisko znienawidzonego człowieka podobnie jak szatan, z nazwiskiem kobiety, którą wszyscy czczą jak świętą.
Inne zapytanie cisnęło się do ust pani. Djana je odgadła i odpowiedziała z cicha:
— Nic nie słyszałam w tym względzie... lecz Cyprjana...
Pani odwróciła się z żywością do ostatniéj.
— To są kłamcy — zawołała dziewica; — kłamcy i złośliwi... nie zrozumiałam dokładnie ich słów, lecz tak mówili:
— „Pan Penhoel nie może niczego odmówić p. Robertowi, a ten życzy sobie ażeby Blanka była jego żoną.”
Dotąd zrozumiałam, lecz dodali jeszcze:
— „Pani jest w tym samym położeniu jak jej mąż, nie może odmówić... z tém wszystkiém, ponieważ jest dumną i gdy kobiety narażają się na wszystko gdy idzie o los dziecka, pan Robert tak rzeczy ułożył, że Marta Penhoel będzie zmuszoną oddać mu sama rękę panny Blanki”
— A więc to on!... — i jéj zimne ręce drżały w dłoniach dziewic.
Powstawszy nagle, zbliżyła się do łóżka Blanki.
Przez chwilę przypatrywała się spokojnéj i pogodnéj twarzy dziecięcia, które zdawało się uśmiechać.
— Chodźcie! — zawołała głuchym i zwięzłym głosem.
Cyprjana i Djana zbliżyły się.
— Klęknijcie — rzekła Marta.
Siostry uklękły.
Marta dodała:
— Módlcie się.
Poczém daléj mówiła z uniesieniem.
— Módlcie się zgłębi duszy i módlcie się tak, jakeście się dotąd nie modliły... mówicie że mnie kochacie... mówicie żebyście pragnęły poświęcić mi krew waszą i szczęście... a więc proście Boga ażeby przyjął wasze szczęście i życie, byleby moja córka była szczęśliwą.
Djana i Cyprjana złożywszy ręce modliły się z głębi duszy jak im pani zaleciła, która oparłszy czoło potem oblane o kotarę łóżka, szeptała łkając boleśnie:
— Wszystko dla niéj mój Boże... wszystko!... zlituj się nad mojém dzieckiem!
Gdy powstała, oczy jéj były suche i żywy rumieniec krasił jéj policzki. Djana i Cyprjana spoglądały na nią z niespokojnością bo zdawało się im, że w jéj wzroku malowało się obłąkanie.
Przypatrywała się ciągle Blance, lecz ozięble, jakby nie wiedząc co czyni.
— Wasze życie — rzekła nakoniec zmienionym głosem, — waszą krew i wasze szczęście... wszystko dla niéj... dla czego?...
— Ponieważ ona jest twoją córką... — poszepnęła Cyprjana.
— Moją córką... — powtórzyła Marta która zdawała się nie rozumiéć co do niéj mówiono.
— Ponieważ jest uwielbianą — dodała Djana ze smutkiem, — a nas nikt nie kocha.
Marta spojrzała na nich wzrokiem tak dzikim i iskrzącym, że obie dziewice wzdrygnęły się do głębi duszy.
— Nikt was nie kocha!... — przemówiła Marta głosem łagodnym i żałosnym, — to prawda... biedne dzieci!.. nikt was nie kocha.
Uśmiech niepodobny do określenia zaigrał około jéj ust. Najprzód przyciągnęła je do siebie, poczém z poruszeniem, pełném namiętnego uniesienia, przycisnęła do swoich dyszących piersi.
— Oh! Oh! — rzekła pokrywając pocałunkami ich zbliżone czoła.
Poczém jéj głos wybuchnął pomimowolnie:
— Nikt was nie kocha! — zawołała z obłąkaniem!.. nikt... oh! mój Boże! jakieś mnie ukarał!...
Djana i Cyprjąna stały oniemiałe z zadziwienia. Spoglądały natężonym wzrokiem na panią na której licach występowały płomieniste rumieńce, w oczach błyszczał niezwykły ogień.
W ich zadziwieniu, malowała się trwoga równie jak nadzieja.
Słyszały silne uderzenia serca pani, któréj ręce drżały.
— Słuchajcie mnie — rzekła Marta — nadeszła chwila... muszę wam wszystko wyznać... czy wiedzą która z trzech córek Penhoela najlepiéj jest kochaną... słuchajcie... słuchajcie... Oczy biednéj kobiety łzy roniły, jej serce krwią się zalewało. — Gdy spicie, czy się wam kiedy pokazuje we śnie wasza matka?
Djana usiłowała coś zrozumieć. Cyprjana słuchała jak ze snu ockniona.
Zanim zdołały odpowiedzieć, pani przemówiła cichym głosem, powodząc obłąkanym wzrokiem:
— Biedna kobieta!.. biedna matka!.. słuchajcie!....
I zatrzymała się; usta jéj pozostały otwarte, zachwiała się na nogach, jéj lica pokryły się śmiertelny bladością.
Siostry ledwo ją zdołały przytrzymać. Pochyliła się osłabiona i martwa w ich objęcia.
Złożyły ją na sofie. Lubo oddychała, zdawało się że umarła, tak dalece jéj wszystkie członki zlodowaciały.
Przez kąilka chwil dziewice uwijały się przy niéj. Następnie wydała westchnienie; wzrok jéj zwrócił się na Cyprjanę i Djanę, które z trwogą na nią spoglądały.
— To wy... dla czego nie tańczycie?...
Jéj głos był spokojny i obojętny.
Dziewice nie wiedziały co odpowiedzieć.
— Czy się już bal skończył? — zapylała Marta.
Pomiędzy obecny oziębłości i poprzednim goryczkowym napadem, była dziwna różnica.
Oczywiście że sobie nic nie przypominała; Djana ośmieliła się. Ująwszy rękę Marty, pocałowała ją z uszanowaniem.
— Już dawno jak tu jesteśmy — szepnęła, — mówiłyśmy o tobie i o niebezpieczeństwie grożącém twéj córce...
Marta uśmiechnęła się z nieufnością.
— Rozmawiałyśmy o tém!... — powtórzyła — Blance grozi niebezpieczeństwo... któżby był tak okrutnym ażeby prześladował biedne dziecię.
Odwróciła się do łóżka Blanki pogrążonéj cięgle we śnie.
— Niebezpieczeństwa!.. powtórzyła dotykając palcem policzka Djany z uśmiechem roztargnienia i opiekuńczym — młode dziewczęta tworzą sobie dziwaczne myśli... idźcie się bawić i tańczyć moje dzieci... nieszczęścia i tajemnice uroiły się w waszych głowach... otóż nasza Blanka przyszła do siebie... idźcie powiedzieć muzykantom, ażeby zagrali najweselszy taniec... Ponieważ Penhoel bal wydaje, goście powinni się bawić.


VII.
Pod wieżą młodszego.

Cyprjana i Djana wyszedłszy z pokoju Blanki, spieszyły w milczeniu przez kurytarze pałacowe. Nie było najlżejszego powiewu wiatru, albowiem oświetlenie ogrodu utrzymywało się w równym stopniu. Z okien galeryi, można było widzieć długie smugi światła odznaczające chodniki i okręg bardziéj jaśniejęcy salonu trawnikowego.
W tym kierunku słychać było jakby dźwięk rądli dziurawych, tłumiony krzykiem przeraźliwym i szalonym. Był to śpiew panny Heloizy Babouin przy towarzyszeniu gitary.
Zdawałoby się słysząc te cudowne wykrzykniki, że się cóś okropnego wydarzyło, lecz córki Jana nie mogły się omylić w tym względzie, znając aż nazbyt głosik najmłodszéj i najskromniejszéj z trzech gracyj.
Zamiast usłuchać zlecenia pani, ażeby powróciły tańczyć, zeszły ze schodów prowadzących na dziedziniec. Domownicy byli na folwarku, w kuchni i w przedsionku nie było nikogo. Djana i Cyprjana wyszły z zamku nie postrzeżone, przez bramę wychodzącą na jedyną drogę, po której pojazdy jeździć mogły, a wiodącej do Portu-Kruczego. Ta droga wiła się wężykowato dla uniknienia spadzistości.
Dziewice szły najprzód ścieszką około grubego gotyckiego muru, dotykającego z jednej strony do wieży zwanéj młodszego, a z drugiej, tarassu ogrodowego.
Postępowały zwolna zatopione w rozmyślaniu.
Myślały o tém co zaszło w pokoju Blanki. Nie raz to już dostrzegły oznaki rozpaczy Marty, lecz to co słyszały i widziały przed chwilę, było zupełnie odmienne; poprzednio bowiem zdarzało się im widzieć panię milczącą, łzami zalaną, lecz spokojną, umiarkowaną; jakaż różnica od tych nagłych uniesień obłąkania, któremu towarzyszyły namiętne wyrażenia.
Cóż znaczyły te wyrażenia? Cóż się mieściło w głębi tajemniczej rozpaczy, której pozornym przedmiotem nie mógł być stan niebezpieczny Blanki, ani blizki upadek domu Penhoela?
Przez chwilę Djana i Cyprjana mniemały że ten gwałtowny wybuch do nich się odnosił.
Pani bowiem przyciskała je do serca, wymawiając niezrozumiałe słowa.
Biedne dziewice, błagające codziennie na klęczkach o lekką oznakę przychylności, sądziły przez chwilę, że są równie kochane jak Blanka.
Lecz to trwało tylko chwilkę. Po namiętnym uścisku który ich złączył na łonie drgającém Marty, jakiż oziębły uśmiech i cierpka nastąpiła obojętność. Lubo przywykłe do tego, zdawało się im jednak tą rażą, że oddaliła je od siebie z niejaką wzgardą.
Cóż z tąd wnosić? Cyprjana nadaremnie siliła swój umysł. Djana nawet pomimo swjé wrodzonéj trafności i bystrości pojmowania rzeczy, nie mogła uchylić zasłony.
Czasami zdawało się jéj że odgadła tajemnicę, lecz to było nieprawdopodobném i niepojętém. Cóż wnosić? nic, niestety! tylko to, że pani oprócz widocznych cierpień fizycznych dręczona była tajoną rozpacą, która niepodobną była do ukojenia.
Szły opuściwszy główki, ich ręce pomimowolnie się złączyły i lubo nic do siebie nie mówiły, ich myśli odpowiadały sobie.
W chwili gdy dochodziły do części dawnych warowni tworzących podnóże tarassu zatrzymały się obie jednocześnie.
Zaczęły się przysłuchiwać.
Głosy dawały się słyszéć na tarassie i kilka słów doszło do ich uszu.
Podniosły głowy. Wyskok muru ukrywał przed ich wzrokiem oświetlenie ogrodu, lecz tysięczne ognie płonące wzdłuż chodników, wydawały odblask w gęstéj i ciężkiéj atmosferze. Za czarném pasmem tarassu widziéć się dawała łóna.
Na tle téj łóny Cyprjana i Djana dostrzegły dwie głowy dobrze im znane. Był to Stefan i Roger, którzy rozmawiali.
W rozmowie téj imiona córek Jana często były przez nich wspominane. Djana i Ćyprjana nie mogły pochwycie wątku rozmowy, lecz usłyszawszy swoje imiona, pozostały w miejscu.
Dziewice w ich wieku, częstokroć lada drobnostka odwrócić może od najważniejszych zatrudnień.
Podsłuchując przypadkowo zdawało się że odzyskiwały wrodzoną wesołość. Gdy Roger mówił, uśmiech igrał na pięknych usteczkach Cyprjąny; gdy zaś Stefan się odzywał powabne oblicze Djany wyjaśniało się nawzajem.
Obie kochały, być może bardziéj jak same mniemały o tém.
Słuchały od niejakiego czasu usiłując pochwycić urywki wyrażeń dosłyszanych, gdy w tém Roger i Stefan oparli się na balustradzie tarassu.
Dziewice przybliżyły się do muru ukrywając się w zaroślach ciernistych i z tego nowego stanowiska nie będąc widzialne mogły słyszéć rozmawiających.
Gdy Stefan oznajmił że odjedzie do Paryża, okrzyk bolesnego zadziwienia wydobył się z piersi Djany.
Ten okrzyk dosłyszany przez Stefana i Rogera, którzy się przechylili po nad balustradę, lecz już obie dziewice zniknęły w zaroślach.
Djana biegła cięgnie za sobą siostrę i zdawało się, że dążą pilno do jakiegoś miejsca.
A jednakże nie wiedziały dokąd spieszy.
Cyprjana szła za siostrą w milczeniu.
W kilka minut stanęły przy końcu starożytnego muru pod wieżę młodszego, któréj uwieńczenie szczytu górowało nad ich głowami.
Djana zatrzymała się zdyszana. Podniósłszy rękę do pałającego czoła, następnie do bijącego serca, szepnęła:
— Czyś słyszała?
— Słyszałam — odpowiedziała Cyprjana — biedna siostro...
Chciała pochwycić jéj rękę. Djana rzuciła się z płaczem w jéj objęcia.
— Jutro!... — mówiła z płaczem — za kilka godzin, ujrzę go po raz ostatni... Oh! czyliż można widziéć do jakiego stopnia miłość nami powoduje... wczoraj byłabym się może roześmiała gdyby kto mówił o jego odjeździe, a dziś...
— Jeżeli mu powiesz żeby został... to zostanie.
Djana umilkła. Przez chwilę siostry pozostawały w swych objęciach, poczém Djana nagle powstała i otarłszy oczy, rzekła:
— Nie, nie... nie zatrzymam go... nieszczęścia nas otaczają... te nieszczęścia są naszém udziałem; ponieważ walczymy dla rodziny Penhoelów, dla czegóż mamy je ściągać na tych, których kochamy... niech odjeżdża.... bogdajby o mnie mógł zapomniéć.... a jeżeli Bóg wysłucha próśb moich, będzie szczęśliwym.
Gdy to mówiła, jej piękna główka pochyliła się ku piersiom, a w jéj głosie przebijał się głęboki smutek. Dziś dopiero po raz pierwszy uczuła, że mimowolnie jéj serce oddało się wyłącznie miłości.
Cyprjana również pomyślała że Roger może i ją opuścić, i z téj przyczyny nadaremnie szukała słów, któremiby siostrę pocieszyć mogła.
Djana przerwała pierwsza milczenie; jéj głos był zmieniony, a poważna wytrwałość zastąpiła poprzedni smutek.
— Nie powinnyśmy się zajmować sobą rzekła — Stefan jest młodym i pracowitym... przyszłość jest dla niego otwarty, niech mu Bóg dopomaga... Do nas należy bronić i opiekować się słabemi... myślmy o Penchoelu, i spieszmy się... bo coś mi powiada, że się zbliża godzina stanowcza.
Cyprjana przycisnęła rękę siostry do serca swego.
— Ty go kochasz jednakże — szepnęła — wynajdźmy jaki środek ażeby go zatrzymać.
— Wynajdźmy środék ocalenia domu Penhoela — odpowiedziała Djana wznosząc oczy do nieba z ukorzeniem anielskiém — szukajmy sposobu ocalenia Pani i Blanki!
W téj chwili stanęły na szczycie pagórka. Ku wschodowi za wieżą ciągnęły się opoki spuszczające się do trzęsawisk. Pomiędzy tą spadzistością i drogą ciągnącą się wzdłuż muru strażnica na wpół zniszczona służąca do obrony podziemnego wychodu, przytykała do fundamentów wieży. W tmé miejscu stranica ta, otoczoną była gęstemi krzewinami które ją zupełnie ukrywały.
Ponieważ widok był przepyszny z tego wyniosłego stanowiska, splantowano ziemie pod kasztanami i ułożono ławkę z darniny.
Starzy wieśniacy przypominali sobie, że kommandor Penhoel lubił bardzo to miejsce i że częstokroć widywali go w czasie pięknych letnich wieczorów, jak postępował po stroméj drodze wsparty na ramieniu swego syna Ludwika który był jego ulubieńcem.
Wspomnienie o kommandorze Penhoelu było czczono jak świętego i dla tego corocznie, gdy wycinali drzewa, szanowali zawsze kasztany stojące przed strażnicą. Te kasztany stały się z czasem ogromnemi drzewami, których pnie grube wznosiły się znacznie nad wieńcem zielonym otaczającym ich konary.
Od śmierci kommandora, syn jego, dzisiejszy właściciel Penhoelu, zdawał się obawiać wszystkiego co przypominało minione czasy. Ani razu być może nie zwiedził tego miejsca, w którém przedstawiłyby się mu połączone wizerunki zmarłego ojca i nieobecnego brata. Przejście prowadzące od drogi do ławki z darniny, niknęło przez pół ukryte pod gęstwiną krzaków.
Nawzajem, można było dostrzedz inne przejście w przeciwległym kierunku, wiodące do małéj ścieszki, pionowo wijącéj się od brzegu wody.
Wieża wznosiła się bezpośrednio nad chatą Benedykta Haligana. On to wydeptał tę ścieżkę pomiędzy krzakami, przychodząc codziennie modlić się w miejscu niegdyś ulubionym pana jego.
Benedykt napawał się tém wszystkim co lubił: naturą okazałą i ponurą, wspomnieniami smutnemi i myślami o śmierci.
Obecnie gdy choroba i wiek przykuwały go do tapczanu, najmocniej żałował godziny, którą zwykł spędzać poprzednio co wieczór klęcząc pod wieżą.
Cyprjana i Djana usiadły na ławie z darniny.
— Bóg mi jest świadkiem — mówiła Cyprjana — że nie pomyślałam nigdy ażeby się cofnąć... lecz jesteśmy zbyt słabe moja biedna siostro, a oni zbyt przemożni... przez chwilę sądziłam, że się zatrwożą wieścią o powrocie naszego stryja Ludwika... Przywiązanie powszechne do niego wstrzymało ich, wahali się przez kilka dni....niestety! nasz stryj nie wrócił i zapomnieli o swej obronie... cóż teraz poczęć... wyczerpałyśmy wszelkie środki! Usiłowania nasze mogły opóźnić cios zagrażający Penhoelowi... lecz w miarę jak niweczyłyśmy broń gotową do uderzenia, nowy oręż wydobyty został bo inne zasadzki zastawiano... z resztą czyliż dwie biedne dziewczęta zdolne są bronić człowieka obojętnego na ciosy swych nieprzyjaciół.
— To zręczni ludzie — odpowiedziała Djana z goryczą — najprzód zatruli jego serce i oślepili rozsądek... następnie odjęli mu władzę... co wieczór zasadzają go do gry, pomiędzy tą istotą bez duszy, którą kocha szalenie... i flaszką wódki która mu do reszty odejmuje rozum!... Ci podli ludzie skupiają się przy téj łatwéj zdobyczy... Oh! gdy widzę czerwieniejące czoło Penhoela, oko jego gasnące i gdy słyszę głos drżący gdy tassuje karty szulerskie, zdaje mi się że sprawiedliwość Boska nas opuściła.
— Gdy to widzę wykrzyknęła z gwałtownością Cyprjana — zdaje mi się że gdybym była mężczyznę, mniejby już było nikczemników przy zielonym stoliku... dla czegóż nasz brat Wincenty opuścił pałac....
— Jeżeli nasz brat jest szczęśliwym — odpowiedziała Djana — to chwała Bogu! Czyliż nie dosyć jest tutaj nieszczęśliwych... moja siostro, lepiéj że same walczemy... i gdybyśmy potrzebowały silnych dłoni i serc mężnych, czyliżbyśmy nie miały Stefana i Rogera?
Cyprjana opuściła głowę.
— Tak... tak — poszepnęła — lepiéj że jesteśmy same... Stefan i Roger chcieliby otwarcie występie w szranki, a my wiemy, że w takim razie, ci ludzie nie wąchaliby się popełnić morderstwo....
Pocałowawszy w czoło Djanę rzekła wesoło:
— Przebacz mi moja siostro... wiesz że jestem odważmy... pomimo że są chwile, w których bywam słabą.
— Wiem że masz serce pełne poświęcenia biedna Cyprjano — odpowiedziała Djana uścisnąwszy siostrę z macierzyńską tkliwością — przekonaną jestem żeś gotowa narazić życie dla tych, których kochamy... Ty Jak młoda i piękna... ty, którabyś mogła być szczęśliwą z małżonkiem twojego wyboru... słuchaj!... mało pozostaje nadziei: odniesienia zwycięztwa... i to co obie robimy, jedna z nas mogłaby wykonać... gdybyś mnie kochała....
— Pozostawiłabym ciebie samą z temi przeklętemi ludźmi, nie prawdaż? — krzyknęła oburzona Cyprjana — usiłowałabym zamrużyć oczy ażeby nie widzieć twego konania!
— Czyliż nie dosyć jednéj ofiary?... — szepnęła Djana.
Cyprjana zamknęła jéj usta poruszeniem, w którem gniew i przywiązanie odznaczały się w równym stopniu.
— Jeżeli jedna ofiara jest dostateczną moja siostro — mówiła — Stefan odjeżdża, on ciebie kocha... dla czegóż nie mogłabyś mu towarzyszyć do Paryża?
Objęła kibić siostry.
— Nie... nie... — rzekła miarkując się — nie opuszczaj mnie... cóżbym bez ciebie robiła?..
lecz nie mów mi więcéj o ucieczce, gdy ty pozostajesz.
Djana przycisnęła ją do serca.
— Nie wspomnę o tém więcej, przebacz mi... bo kocham ciebie i byłabym wielce zadowoloną, gdybym cię widziała szczęśliwą... a przytém, może o tém nie wiesz, że rozpoczynają z nami walkę, jakbyśmy były mężczyznami... gdyby ciebie w przód zabili jak mnie...
— Mnie? — zapytała Cyprjana.
— Wczoraj, w naszym pokoju — mówiła Djana — zamknęłam ci usta w chwili, gdyś mi chciała opowiadać coś w wieczór robiła... ja także nie zdałam ci sprawy z mych czynności... bo widzisz nasz pokój nie jest pewnym... szpiegują nas... i na korytarzu prowadzącym do pokojów, spostrzegłam Błażeja, który za nami ścigał jak cień.
— Uważając że zachowujesz milcznie — odezwała się Cyprjana — sądziłam że ci się nie powiodło.
— Przeciwnie... p. Hivain był w swoim gabinecie... zdaje mi się że wiem w któréj szufladzie są papiery, które mogą zgubić Penhoela.
Trzeba więc dziś powrócić na nasze stanowisko gdyż wiem że nalegają natarczywie na Penhoela, i że zaledwie przez jeden dzień będzie się mógł im opierać.
— Powrócę rzekła Djana.
— Nie ty! — zawołała z żywością Cyprjana — na mnie dziś kolej.
— Ponieważ wiem gdzie są papiery.
Cyprjana oparłszy twarz na ramieniu siostry, odezwała się zcicha:
— Czyliż sądzisz żem ciebie nie zrozumiała?... tam grozi niebezpieczeństwo większe jak zwykle nas otaczające i chceszże sama się narazić na niego... ty za nas obie pracujesz umysłowo... w téj wojnie którą prowadzimy, jestem tylko żołnierzem, ty zaś dowódcą... pozwól mi zatem przynajmniéj walczyć.
Główka Djany pochylona w zadumaniu, podniosła się w téj chwili, a na twarzy i w głosie przebijała się zwykła wesołość.
— Niech i tak będzie mój mały żołnierzu... wyślę cię dzisiaj na zwiady do nieprzyjacielskiego obozu... wiem żeś odważna jak lew, lecz winnam ostrzedz ciebie, że wczoraj twój biedny kapitan był narażony na żywe natarcie w potyczce, na którą ty się dziś chcesz narazić... nie przesadzasz nic mówiąc o walce... téj nocy strzelono do mnie dwa razy, i konia ubito podemną.
Cyprjana drgnęła w objęciach siostry, lecz to nie pochodziło z trwogi.
Przeciwnie, porywcze serce dziewicy wzmogło się na to nowe niebezpieczeństwo.
— I ty chciałaś sama powrócić? — zawołała.
Poczém dodała z żywością:
— Czy wiesz?... wezmę pistolety Rogera, ty zaś weź Stefana, a podli którzy do ciebie dali ognia, będę się mieli zpyszna!
Djana uśmiechnęła się; lecz po chwili wzruszyła głowę i tak daléj mówiła poważnym głosem:
— W tego rodzaju walkach, nie odniosłybyśmy zwycięztwa... nam tylko potrzeba zręczności i Boskiéj pomocy.
Cyprjana nic nie odpowiedziała, lecz widocznym było, że z przykrością przychodziło jéj wyrzec się przyjemności strzelania z pistoletu.
— A ty! — zapytała Djana — coś wczoraj robiła?
— To, co codziennie z kolei na nas przypada. Udawałam widmo... przemówiłam głosem grobowym do Penhoela: że dobry duch czuwa nad nim i że należało opierać się mężnie.. Lecz Penhoel jest sił pozbawiony... on drży tylko i zatyka uszy... potrzeba go ocalić pomimo jego woli... co się tych tycze, którzy go otaczają dążąc na jego zgubę... tryumfują... mniemają że jest dzieło skończone... słyszałam wczoraj jak mówili: że téj nocy Penhoel odda im ostatni kawałek chleba swéj żony i dziecka...
— A pałac?...
— Zeszłego tygodnia sprzedał resztę dóbr będących własnością naszego stryja Ludwika... nie ma już nic oprócz pałacu... i téj chwili gdy rozmawiamy z sobą, oni go otaczają... Robert, Pontales i ta kobieta która go oczarowała... nacierają na niego, zagrażają mu temi papierami, które w ich ręku są okropną bronią....
Djana powstała.
— Potrzeba nam dostać te papiery — rzekła — choćbyśmy to życiem przypłaciły... idźmy siostro...
Cyprjana była zawsze gotową do działania. Obie zeszły po stroméj ścieżce prowadzącéj nad brzeg wody.
Gdy zstępowały, usłyszały śpiew żałosny i chrapliwy. Dostrzegłszy pośród drzew słabe światło z okna Benedykta Haligana, poznały głos i rodzaj śpiewu.
Przewoźnik nucił zwolna i z trudnością De profundis.
Djana i Cyprjana szły ciągle. W chwili gdy się zbliżyły do drzwi chaty, starzec przerwał śpiew i wymówił ich imiona.
Cyprjana wahała się.
— Moja siostro — rzekła — gdy widzę tego człowieka i słyszę jego tajemnicze groźby, tracę męztwo.
— Służył wiernie Penhoelom — odpowiedziała Djana — i wszyscy go opuścili.
Starzec znów zaczął nucić lecz nie było to de profundis.
Śpiewał co następuje:

„Mała dziewczynko, mały kwiatku, gwiazdeczko.
Nocny kwiatek jest ulubionym kwiatkiem Maryi

Mały kwiatek czerwieńszy od róży, bielszy od lilji, niebieski jak błękit niebios;
Kwiatek nachylający się, podobny jest do modlącéj chrześcijanki?“

„Kwiatek nocy, jak piękność nocy jest gwiazdeczką czystym djamentem nieba;
Gwiazdka która dodaje odwagi, gdy podróżny dąży przed świtem
Przez zimne ścieszki po których dążą widma...“

„Dziewica nocy jest dziewicą umarłą, piękną i łagodną...
Umarła z miłości, biedna blada dziewica
Płacze nad wodą i smutne serca jéj słuchają
Piękna i łagodna, miała lat 16 gdy ją pochowali.“

„Wieczorem błądzi pod wierzbami, w bieli jak narzeczona,
Wietrzyk który szumi po gałęziach, to jéj oddech;
Ta perła która błyszczy od słońca jest to jéj łza.
Biedna dziewczynko, mała gwiazdeczko, mały kwiateczku...

Ten śpiew któryśmy słyszeli z ust Cyprjany i Djany, przechodząc przez usta starca przybierał żałobny notę.
Ręce Cyprjany drżały.
— On jest sami cierpiący — rzekła Djana — wejdźmy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na szczycie pagórka, w pobliskości miejsca gdzie dziewice siedziały, dwóch mężczyzn zatrzymało się pod kasztanami.
Gdyby siostry spóźniły się o minutę, nie byłyby zeszły po ścieżce spadzistej, usłyszałyby bowiem nowo-przybyłych zajętych żywą rozmowę, w ciągu któréj wymienili zcicha nazwiska pani i Remigeusza Penhoala.


VIII.
Pan Hivain. (Hiven).

Dwaj mężczyźni którzy się zatrzymali przy końcu muru gotyckiego pod wieżą, powracali z pokoju Remigeusza Penhoela.
Byli to: p. Protazy Hivain przezwiskiem Makreofal prawnik, i margrabia Pontales.
Gdy tańczono w ogrodzie, bawiono się w karty w pokoju Penhoela.
Było to przed wieczorem, na godzinę przed zapaleniem sobótek na folwarku. Byli tam Robert de Blois, Lola, obaj Pontalesowie i p. Hivain.
Grali w karty w sypialnym pokoju Penhoela, jakby się chciano ukryć przed gośćmi.
Obecnie wielki przepych panował w tym pokoju. Umeblowanie zupełnie nowe i podług najświeższéj mody. Trzy lala temu, gdybyśmy weszli do tego skromnego pokoju, ujrzelibyśmy wizerunki Kommandora, Ludwika i Marty.
Teraz wisiał tylko jeden portret w przepysznych ramach, był to wizerunek Loli.
Za łóżkiem były drzwi odznaczone raczéj jak ukryte przepysznemi draperjami aksamitnemi; były to drzwi do pokoju Loli.
Oczywiście Penhoel nie starał się ukrywać i nie troszczył się czy jego postępowanie uważane było jako gorszące, lub też mniemał iż na takowe nikt nie zwraca uwagi.
Był panem domu. Jego poniżenie osłonione było władzą głowy rodziny, która niegdyś zdobiła cnoty jego przodków.
Grał z p. Robertem de Blois, przy którym siedzieli Margrabia Pontales i syn jego. Z prawéj strony Penhoel’a, powabna Lola w kostiumie balowym, rozciągała się w berżerce, z lewéj zaś p. Protazy Hivain w okularach stalowych, śledził grę chciwém okiem.
Pontales i syn jego nie udzielali żadnych rad, prawnik przeciwnie hojnie niemi szafował.
Lola nie zmieniając swéj zaniedbanéj postawy, napełniała swoją piękną rączką pokrytą pierścieniami, szklankę stojącą na stole przy Penhoelu który pił ciągle.
Ostatnie trzy lata nadzwyczajnie go zmieniły; bo lubo miał zaledwie lat 38, był już prawie starcem; jego gęste blond włosy osiwiały zupełnie, czoło pokryło się zmarszczkami, a grzbiet się zgarbił. W wygasłam spojrzeniu nie widać było woli ani rozsądku, zagłuszonego codzienném pijaństwem.
Zaledwie można było rozpoznać w tém wybladłem i nabrzmiałam obliczu na którém gdzie niegdzie widziéć się dawały jątrzące wyrzuty, męzkie rysy Remigeusza Penhoela.
Ten krótki przeciąg czasu, wywarł szkodliwy wpływ i na stan jego moralny.
Przyznać należy, że Penhoel nie odznaczał się nigdy wyższością umysłu; lecz przed tém, przynajmniéj obdarzony był męzką odwagę która była dziedziczn ąw ich rodzinie.
Teraz nic nie pozostało. Ten człowiek młody i silny, któregośmy widzieli skaczącego do spróchniałego promu Benedykta, narażającego się na gwałtowność burzy, zmienił się niejako w trupa.
Wódka, miłość i gra, te trzy rzeczy, z których jedna jest dostateczny do podniecenia natury człowieka, zaledwie zdołały w połączeniu, galwanizować jego posępny gnuśność.
Trzymał karty w drżących i jakby obrzmiałych palcach. W miarę jak gra się ciągnęła, krople potu spływały po zmarszczkach jego czoła i czerwone plamy na bladéj twarzy bardziéj się rozogniały.
Naprzeciw niego, Robert uśmiechający się i spokojny, rozmawiał z Pontalesami, interesowanemi zapewne w tjé grze.
Młody hrabia Alan Pontales, był dość przystojnym mężczyzny, który widocznie spoglądał z pewném znaczeniem na Lolę.
Ojciec jego, margrabia, był to niski staruszek siwo-włosy, z żywém okiem, z uśmiechem dowcipnym i dobrotliwym. Sądząc człowieka z powierzchowności można go było uważać za naprzyjemniejszego z margrabiów.
Ludzie, którzy zwykli przyglądać się zbliska i utrzymywać że dokładniej widzą jak pospolici postrzcgacze, byliby może odkryli pod jego ujmującym uśmiechem jakąś oschłość i żartobliwość. Lecz to było drobnostką; Zresztą lekka odcień sceptycyzmu Wolterowskiego, zgadza się wybornie jak wiadomo, z wesołą dobrotliwością tych starych szlachciców.
Odznaczającą cechą fizjonomji margrabiego, była dobroć połączona z dowcipem. Musiał to być człowiek nadzwyczaj nie zręczny, i jego dobrotliwość nie dozwalała zręczności działać szkodliwie.
Jego nieprzyjaciele, a miał ich mało otwartych, z powodu 60,000 liwrów dochodu, utrzymywali że był jeszcze przebieglejszym jak się wydawał, a jego dobrotliwość była nie szczerą, pokryta maską obłudy.
Byli to zapewne zawistni. W każdym razie, w tym kraju patryarchalnym, gdzie szacunek powszechny jest w stosunku prostym z sumą wniesioną do kassy poborcy okręgowego, obmowa nie mogła śmiało dosięgnąć pana margrabiego Pontales.
Towarzystwo uważało go za króla. Posiadał wysoki szacunek kawalera zastępcy de Kerbichel i małżonki jego; trzéj wice-hrabiowie zalecający się do pani wdowy klary Lejbinibic, uwielbiali go; trzy gracje Baboin-des-Rouseaux-de-l’Etang, chętnieby poświęciły resztę swéj młodości na opiewanie jego chwały przy towarzyszeniu gitary.
Co nadewszystko korzystnie za nim przemawiało przed ludźmi nieuprzodzonemi, to skwapliwość, z jaką starał się zakończyć dawną nienawiść, panującą pomiędzy zamkiem i pałacem.
Pontales rzeczywiście dał się nakłonić do zgody z miłą chęcią; pośrednictwo p. Roberta de Blois, ograniczyło się na prostych odwiedzinach; p. Margrabia, lubo starszy wiekiem, bogatszy i wyższego znaczenia, niezwłocznie uczynił pierwsze kroki.
Od chwili pojednania wiadomo było wszystkim że Penhoel nie raz korzystał z jego uczynności. Zacny Margrabia okazywał niewyczerpaną dobrą wolę. Przytoczymy przykład przekonywający dostatecznie o jego szczeréj życzliwości: zrzekł się bowiem tytułu wójta gminy Glenaku, dla zadość uczynienia dumie Penhoela, który zapragnął tej godności.
Od godziny gra się ciągnęła, stawki były znaczne, płacone gotówką; Penhoel ciągłe przegrywał.
Mając z jednéj strony Makreofala który uchodził za prawnika podejrzanéj rzetelności, z drugiéj kobietę uważaną powszechnie za awanturnicę, jego ciągłe niepowodzenie nie mogło być przypadkowém.
Lola siedziała w miejscu stosownym do dawania znaków, a długa twarz Protazego Hivaina mogła wiele wyrażać.
Lecz młody Robert de Blois, dalekim był od chwytania się tych środków początkowych.
Był szlachcicem... Jeżeli oszukiwał w karty, to się działo z ujmującą uprzejmością i zręcznością wyższego rzędu.
Penhoel nie mógł posądzać jego rąk szlachetnych, które tassowały karty z zaniedbaniem.
Przytém, młody de Blois nie okazywał nigdy chęci do gry. Nigdy nie proponował partji i codziennie Penhoel musiał go prosić uprzejmie ażeby p. Robert raczył wygrywać od niego luidory.
To cięgle szczęście nudziło go zamiast sprawiać mu przyjemność, tak dalece był bezinteresownym. Ile razy zmuszony był napełnić kieszenie pieniędzmi Penhoela, nie mógł powściągnąć oznak niezaodowolenia.
Penhoel upierał się z zajadłością szulera ogranego. Od lat trzech przegrał znaczne summy.
Chciał się odegrać. Na tym stoliku kolejno znikały: folwarki, młyny, lasy, składające spuściznę po ojcu; pragnął więc to wszystko odzyskać.
Codziennie nadzieja jego rozbijała się o wyrocznią nieubłaganego losu; lecz cóż jest w stanie osłabić uporczywą nadzieję gracza?
Penhoel zasiadał nazajutrz w tém samém miejscu gdzie w dniu wczorajszym jego ręka chciwa i drżąca, badała wyrocznię zawsze nieubłaganą. Przez kilka godzin tak siedział mając ogień w piersiach i pot na czole; ciągle przegrywał, dopóki Robert, czuły i dobry młodzieniec, wzruszony politowaniem nie odmówił mu grać dłużéj!
Robert wygrał partję i Penhoel szukał wgłębi kieszeni przed chwilą napełnionéj, kilku luidorów które mu pozostały.
— Dałbym 20 luidorów żebyś pan wygrał — rzekł p. Robert — szczęście podobne mojemu jest niepojętym i w końcu nudzi.
Penhoel podał swoją szklankę, którą Lola napełniła.
— Mówią, że nie można być zarówno szczęśliwym w grze i w miłości — szepnął młody Pontales.
Margrabia mrugnął na niego z znaczącém napomnieniem.
— Lubo trzymam za p. de Blois — odezwał się z uprzejmością dobrotliwą którą się odznaczał — to jedynie dla tego, ażeby się szczęście odmieniło memu przyjacielowi... odsuń krzesło wice-hrabio, mówią że to los zmienia.
Penhoel popchnął krzesło po podłodze, powodując się przesadną niedorzecznością, właściwą graczowi tracącemu przytomność.
Brwi jego zmarszczyły się gwałtownie, oddech tłumił się w piersiach; nie przemówił słowa.
Stary margrabia nie dość że udzielił zbawiennéj rady przyjacielowi, lecz nadto przestawił lichtarze na stole i odwrócił stół cokolwiek.
Dzięki tym manewrom klassycznym — niepodobieństwem było, przyznać należy, ażeby się szczęście nie odmieniło.
Penhoel znów przegrał.
Stary margrabia złożył ręce ze zniechęceniem.
— To jest szaleństwem opierać się, gdy djabeł się wmięsza! — pomruknął.
Penhoel tym czasem szperał po kieszeniach w których już nic nie było.
— Trzydzieści ludwików na słowo!... — odezwał się dźwięcznym i poważnym głosem.
Były to pierwsze wyrazy które przemówił od godziny.
Oba Pontalesowie i p. de Blois, zamienili przelotne spojrzenia.
— Słuchaj Penhoelu — odpowiedział Robert — wiesz dobrze, że niechciałbym ci w niczmé odmówić... grałbym z tobą o miljony na słowo... lecz obecnie byłoby to samo co okradać ciebie... choćbyśmy grali do jutra, będziesz przegrywał.
— Idzie o trzydzieści luidorów! — powtórzył Penhoel, ściskając machinalnie kieliszek z wódką.
Robert tassował karty z widocznym wstrętem.
W chwili gdy Penhoel zbierał, służący ukazał się w progu:
— Oczekują na JWPana jako wójta — rzekł — dla zapalenia sobótek.
— Niech czekają! — odezwał się Penhoel.
Lecz Robert i Pontalessowie już powstali z miejsc swoich.
Penhoel uważając że przeciwnik chce mu się wymknąć, zarumienił się i jego sine usta zadrgały z gniewu.
Jego plączący się język wyjąkał niezrozumiałe wymówki.
Robert i Pontales ujęli go pod boki, gdy tymczasem Lola zniknęła z młodym Alanem.
Hiven wkładał okulary do futerału.
— Daléj! dalej Penhoelu! — mówił margrabią ojcowskim głosem — cała parafia krzyczałaby na ciebie... odłóż pół godziny dla dopełnienia obowiązku... a potem damy ci rewanż.
— Ponieważ chcesz tego koniecznie!... — dodał Robert który go wyprowadzał za drzwi.
Nim wyszedł skinął na Hivena ażeby pozostał.
Wieśniacy oczekiwali na dziedzińcu folwarcznym. Sobótka zapaloną była za pomocą pochodni niebieskiej z liljami.
Gdy płomień wznosił się ogarniając drzewo, Penhoel porzuciwszy pochodnię, błąkał się pomiędzy tłumem szukając nadaremnie swoich partnerów. Wieśniacy oddawali mu ukłony, lecz on nie zwracał na nich uwagi.
Gdy poczciwy ojciec Géraud zbliżył się do niego dla złożenia mu winnego uszanowania, on zapylał go z roztargnieniem:
— Czy nie widziałeś pana Roberta de Blois.
Poczém odwrócił się nie czekając odpowiedzi oberżysty, który wzruszywszy głową pomruknął:
— Ten człowiek go oczarował... i to ja pokazałem mu drogę do pałacu.
Zamiast Roberta i Pontalesa, którzy zdawali się przed nim ukrywać, Penboel widział cięgle za sobą Protazego Hivena, który wprawdzie szedł w przyzwoitém oddaleniu, lecz nie spuszczał z oczu Remigeusza, oczekując sposobności zbliżenia się do niego.
— Gdzież oni... gdzież? — zapytał go nakoniec zniecierpliwiony Penboel.
Makreofal przyskoczył do niego.
— Zdaje się, że pan wice-hrabia zastanie tych panów w swoim pokoju — rzekł.
— Masz słuszność... chodźmy.
Prawnik podał mu rękę na któréj się oparł. Przechodząc około salonu trawnikowego zatrzymał się, głos chrapliwy zagrał w jego gardle. Orkiestra grała taniec węgierski, a Lola tańczyła go, trzymając głowę na ramieniu Alana Pontales.
— Ona by wołała być z panem jak na balu — pomruknął Makreofal — wszędzie gdzie pana nie ma, biedna pani nudzi się tylko.
— Czy w istocie tak jest? — zapylał Pcnhoel.
— Spojrzyj pan raczej.
To było zbyt zuchwałe kłamstwo, gdyż Lola wydawała się upojona radością. Lecz Remigeusz uśmiechnął się tylko i zwrócił swoje kroki do pałacu.
W sypialnym pokoju nie zastał Pontalesa ani p. Roberta.
— Oni nadejdę — rzekł Makreofal sadowiąc Remigeusza w fotelu z uniżonością lokaja. — Gdyby mi było wolno powiedziéć prawdę, dodałbym „że nadejdą dość wcześnie”... wielki Boże! ci ludzie wygrali od pana ogromne summy.
— Podaj mi kieliszek p. Hivain — rzekł Penhoel zamiast odpowiedzi — szczęście musi się przecież kiedyś odmienić.
— Gdybym był wróżkę lub czarownikiem — wykrzyknę! Makreofal, którego brzydka twarz wykrzywiła się, okazując niby przychylność — dawnobym szczęście zmienił... widzisz pan, ja nie umiera dobierać pięknych słówek, lecz z pomiędzy wszystkich panów okolicznych najlepiéj lubię ciebie i jak Bóg Bogiem, dałbym się za pana porąbać w kawałki.
— Czy dziś nie przyjdą! — pomruknął Penhoel.
Prawnik usiadł na krześle tuż przy nim.
— Nim przyjdą — rzekł — moglibyśmy pomówić cokolwiek o interesach.
Trwoga i wstręt nieprzezwyciężony ukazały się na twarzy Penhoela.
— Nie... nie — odpowiedział — nie dziś przynajmniéj.
— Bo widzisz pan... że źle z nami.
— Co czynić?... pomruknął Remigeusz znużony. — Czy chcesz mi przypominać to, co się już stało? Wiem dobrze że nadejdzie dzień w którym nie pozostanie mi inny środek jak sobie w łeb wypalić.
— Nadejdzie dzień — powtórzył prawnik głosem, który zdawał się wyrażać: „ten dzień jest bliższym jak sądzisz.”
Poczém dodał ze słodyczą:
— Co się stało, to się stało Penhoelu, i nie wspomnę ci o sfałszowanych podpisach... nie obawiaj się, nikt nas nie podsłuchuje... chciałem tylko zapytać ciebie, wiele ci pozostaje gotówki ze sprzedaży lasu Kwinten?
Głowa Penhoela opuściła się na piersi:
— Oh! karta! karta!... — pomrukiwał ściskając palcami poręcz fotelu — przegrałem ostatniego luidora!...
— A jednakże chcesz grać.
— Chcę wygrać.
— A jak przegrasz?
— Chcę wygrać! mówię ci — zawołał Penhoel. — Czy Blanka jest urodzoną na żebraczkę... chcę odegrać moje lasy, jeziora, folwarki... a przytém wygrać dobra, które Pontales wydarł memu ojcu.
— Dałbym moją prawą rękę ażeby to nastąpiło lecz jeżeli już nie masz gotówki...
— Potrzeba sprzedać.... Lola téż chce sprowadzić nowe sprawunki.
— Sprzedać! — powtórzył prawnik — chcąc sprzedać, potrzeba miéć...
Remigeusz zatrząsł się, spojrzawszy prawnikowi w oczy.
— Jakto? — zawołał — czy nic nie mam?
— Przeciwnie odpowiedział Makreofał — pan wicehrabia ma jeszcze pałac z folwarkiem, nic obciążony żadnym długiem hypotecznym.
— A oprócz tego?
— Nic... — dodał po cichu Makreofal.
Penhoel przez chwilę milczał w odrętwieniu. Zdawało się, że był rażony od pioruna. Poczém zakrył twarz obu rękami.
— Pałac z przyległościami — mówił prawnik — jest piękną posiadłością, znajdziemy łatwo nabywcę... i jestem pewny, że pan margrabia Pontales...
— Nigdy! — przerwał Remigeusz — tutaj umarł mój ojciec... nigdy!...
— Nie będę doradzał JWPanu ażeby sprzedał pałac — odezwał się prawnik przybierając głos pokorniejszy i bardziéj przekonywający — lecz mając zaszczyt prowadzić interessa pana wice-hrabiego, pozwolę sobie uczynić uwagę, że pałac jest tylko ciężarem dla niego... przy tak okazałem pomięszkaniu potrzeba dochodu.
— A ja go nie mam?...
— Nie wielki, mówiąc szczerze... z drugiéj strony... jakeś pan poprzednio nadmienił... szczęście się może zmienić... i mając gotówkę...
Penhoel opuścił ręce na kolana. Głęboka boleść która go dręczyła, przebudziła go z otrętwiałości. Katusze dosięgły żywej strony zatwardziałego serca.
Wspomnienie trzech lat upłynionych, przesunęło się jak widmo przed jego oczyma.
— Byłem szczęśliwy!... — mówił do siebie — byłem bogaty... nazwisko ojca mego było bez skazy... Oh! miałżeby Haligan prawdę powiedziéć!.... czy ten człowiek w istocie przybył tu po to, ażeby mnie pozbawił zbawienia duszy i odebrał życie doczesne?...
— Ważnem jest — odezwał się prawnik — że wszelkie sprzedaże, które dotąd uskuteczniłeś, są warunkowe, to jest z prawem odkupu... w przypadku, gdybyś pan wdał się w nowy interess z margrabią... albo z kim innym... można uzyskać podobneż warunki.
— Czy jest termin oznaczony do odkupu? — zapytał Penhoel.
— Tenże sam... kończy się z dniem 1 października roku bieżącego.
— Teraz jest koniec sierpnia — rzekł Penhoel.
— W przeciągu dwóch miesięcy i dni jedenastu można dokazać wiele rzeczy p. wice-hrabio... w przypadku, gdyby podobało się panu sprzedać pałac, mógłbym dziś jeszcze wybadać Pontalesa.
Penhoel wstrzymał się z odpowiedzią. Nakoniec przemówił z podniesioną głową i głosem stanowczym. Zdawało się że iskierka dawnej energii w nim się ocknęła.
— Zabraniam ci wspominać o tém więcéj! — rzekł. — Nie wiem jaki los Bóg mi przeznacza, lecz dom w którym się moja jedyna córka urodziła, nie będzie sprzedany z méj przyczyny.
— Dobrze pan mówisz — zawołał Makreofal z rozrzewnieniem. — Pan jestéś prawdziwym szlachcicem i spodziewam się że wszystko pójdzie dobrze.
— Pozostaw mnie samego — odezwał się Penhoel.
Makreofal powstał, lecz nim opuścił pokój, przemówił jeszcze:
— Gdybyś pan wiedział jak mi jest bolesnym, ile razy jest mowa o sprzedaży dóbr twoich... nie mam nic przeciwko Pontalesowi... ani przeciw nikomu... lecz przedewszystkiém jestem sługę i przyjacielem Penhoela... i gdybym miał skarby... wiedziałbym jak ich użyć.
Oddawszy pokłon pełen uszanowania, pożegnał pana, który się pogrążył W otrętwiałém odurzeniu.
Na dole przy progu drzwi ogrodowych spotkał Roberta, który bez wątpienia czekał na niego i ten z żywością pochwycił go za rękę.
— 1 cóż przezacny mężu — zapytał Robert — cóżeśmy zrobili?
Hiven pokręcił głową.
— He, he, przecież gdy się sprzedaje ostatnią koszulę, można cokolwiek pomruczéć.
— Zgadza się?
— Nie.
— Do djabła... — pomruknął Robert — znów opóźnienie. — Czyś szczerze pracował?
Makreofal odezwał się z rozrzewnieniem.
— Panie de Blois, czyż można przewidzieć skutki naszego postępowania... znam ciebie dopiero od lat trzech, lecz kocham cię jak własnego syna...
— Jestem bardzo wdzięcznym — odpowiedział Robert.
Prawnik przerwał mu.
— Pragnąłbym ażebyś się o mnie przekonał — rzekł — Jak Bóg Bogiem, dałbym się porąbać w kawałki za ciebie... Nie mam nic przeciw Penhoelowi i Pontalesowi... lecznic ma się co wahać... twój interess przedewszystkiém... to jest moją zasadą.
— W swoim czasie i miejscu panie Hiven — rzekł Robert — przekonasz się, że nie miałeś do czynienia z niewdzięcznikiem... a naprzód, jutro zasięgnę twój doświadczonéj rady względem niektórych okoliczności, któreby mnie mogły poróżnić w przyszłości z Penhoelem.
— Jestem na pańskie rozkazy kochany panie Robercie.
— Lecz wracając się do poprzedniego interessu, czy nie przypuszczasz nic podobnego?
— Ja temu zapobiedz nie mogę — odpowiedział Makreofal.
— A więc potrzeba użyć stanowczych środków....
— Takie jest i moje zdanie... i jeżeli mi wolno udzielić rady...
— Proszę owszem panie Hiven.
Od kilku chwil, Robert rozmawiając namyślał się. Obecnie uśmiechnął się do swej myśli.
— Rada który pozwolę sobie udzielić — mówił prawnik — byłaby taka: piękna pani Lola ma nad Penhoelem nieograniczoną władzę...
— Panie Hiven — przerwał Robert — jesteś bardzo dowcipnym postrzegaczem.... Kochana Lola służyła nam prawie tak wiernie jak gra — i wódka... lecz dzisiaj mam dzielniejszy środek...
— Dzielniejszy środek? — powtórzył Makreofal z niedowierzaniem.
— Tutaj jest niewłaściwe miejsce do mówienia o interessach; chciej pan poszukać pana margrabiego i czekajcie na mnie w jakiem miejscu, gdziebyśmy mogli pomówić bez przeszkód.
— Jeżeli pan chcesz, to będziemy pod wieżę zwaną młodszego.
— Niech i tak będzie... stawię się tam niebawem... za pół-godziny najdalej, przekonacie się o skuteczności mego środka.
Robert miał postać tryumfującego.
Rozłączyli się.
Prawnik udał się do ogrodu dla wyszukania margrabiego, a Robert de Blois poskoczył na schody pałacowe.
Zamiast wejść do pokoju pana Penhoela, którego drzwi były pierwsze na kurytarzu, ominął je i dążył do pomieszkania pani.


IX.
Schadzka.

Margrabia Pontales i pan Hiven stanęli przy wieży młodszego, oczekując na Roberta de Blois, który im tam naznaczył schadzkę.
Było już późno, i salon trawnikowy opuszczony kolejno przez wszystkie osoby które rój wodziły na balu, pozostał łupem trzech gracij Babouin, które podawały sobie kolejno gitarę i zniewalały słuchaczy spełniać do dna kielich ich staro-świeckiego repertoaru.
Pontales rozmawiał z prawnikiem idżc ścieżkę prowadzącą do wieży.
— Czy był pewny swego? — zapytał margrabia.
Makreofal wzruszywszy ramionami, kościstemi skrzywił się wzgardliwie.
— Wiadomo panu, że ten człowiek o niczém nie powątpiewa. Ponieważ umie ułowić króla tasując karty, sądzi przeto że jest do wszystkiego zdolnym. Ah! panie margrabio! gdyby nie głębokie poświęcenie na jakie zasługujesz z méj strony, nie wahałbym się ani sekundy wdawać w te wszystkie interessa... ten Robert... jest awanturnikiem pospolitym, ja zaś lubię mieć stosunki z ludźmi znakomitemu.. np. z JWPanem i młodym hrabią Alanem!... oto prawdziwi panowie i szlachta!... mówię z panem otwarcie... nie-dbam o Roberta równie jak i o Penhoela.. lecz co się tyczy JWPana, dałbym się posiekać w drobne kawałki za niego.
Stary margrabia słuchał go z dobrotliwym uśmiechem, i wierzył o tyle o ile uważał to potrzebnym.
— Wiem że jesteś człowiekiem na którego liczyć można, a przytém rozsądnym mężem, i zdaje mi się że trafnie oceniłeś pana Roberta de Blois... lecz on jest nam potrzebny, dopóki się ten interess nie skończy; jak czas nadejdzie (położył rękę na ramieniu Makreofala) bądź pewny, że będę umiał odróżnić moich prawdziwych przyjaciół... Jest wielu, którzy nie są ciebie godni panie Hiven i których uważają za zdolnych... niech tylko spełnią się wypadki które przysposabiamy, a przyrzekam ci, że będziesz miał wielu zawistnych pomiędzy Redonem i Karentoarem.
Te wyrazy były słodkie jak miód dla długich uszu Makreofala; słuchał i napuszał się przedwcześnie, myśląc o swém przyszłém znaczeniu.
— Lecz przedewszystkiém potrzeba ażeby Penhoel zniknął — mówił dalej margrabia zniżając głos — mówię z panem otwarcie... nie idzie tu o pozbawienie połowy majątku, 2/3, 3/4, 99/100 potrzeba, żeby był zmuszony uciekać i żeby o nim więcéj nie słyszano; jeżeli to nie nastąpi, interess nasz chybiony.
Makreofal zatarł sobie ręce.
— Wybornie! — wykrzyknął — otóż tak lubię pojmować interessa... to się nazywa załatwić sprawę gładko... ah! panie margrabio, jakże spieszymy... zdaje mi się iż jesteśmy już blisko naszego kresu!
Zbliżali się do końca drogi dochodząc do wielkich kasztanów, pod któremi Djana i Cyprjaną poprzednio rozmawiały. Pontales zatrzymał się:
— Ciszéj! — rzekł spoglądając w około trwożliwym wzrokiem. — Czy tu ma Robert przybyć?
— Tutaj.
— Czy można być pewnym że nas tu nikt nie będzie podsłuchiwał?
— Oprócz środka trzęsawisk i bagien Renackich, nie wiadomém mi jest stosowniejsze miejsce do pomówienia swobodnie o interessach... mur jest wysoki... z przeciwnéj strony krzaki są oddalone jakby umyślnie, za nami droga jest odkrytą...
— Lecz przed nami?... — odezwał się Pontales wskazując na gęstwinę kasztanów.
Makreofal uśmiechnął się.
— To co innego — odpowiedział z widoczną chęcią popisania się z dowcipnym żartem — za temi drzewami może stać jakie widmo na czatach.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Proszę mi przebaczyć JWPanie że pozwoliłem sobie przemówić z taką lekkością w jego obecności... rzecz tak się ma: że pomiędzy drzewami jest miejsce próżne na kilka stóp kwadratowych, gdzie najodważniejszy mieszkaniec okolic sąsiednich, nie śmiałby dostąpić w nocy, ponieważ tam stary kommandor Penhoel, przybywa z tamtego świata.
— Mniejsza o to — rzekł Pontales — nigdy ostrożność nie zawadzi... i chciałbym się przekonać...
— To bardzo łatwo.
Makreofal zawsze uprzedzający, torował drogę unosząc gałęzie kasztanów zakrywające wejście do gęstwiny.
— Niech pan wejść raczy, ponieważ się pan nie obawia duchów.
I znikł za gęstwiną a Pontales udał się za nim.
Noc była ciemna, pod kasztanami jeszcze było ciemniéj. Gdyby nie ta okoliczność, Pontales i prawnik widzieliby wzajemnie swoje twarze bardzo blade i malującą się w nich trwogę.
Pomimo głębokiéj ciemności, można było rozróżnić strażnicę i ławkę z darniny.
— Jakby się tu można ukryć... — szepnął margrabia głosem lekko wzruszonym.
— Oh! oh! — odezwał się Makreofal usiłując przybrać ton junacki — zdaje mi się że głos pański jest drżącym... bądź pan spokojny... stary Penhoel umarł... i niech mię djabli porwą, jeżeli żyjący mają ochotę zwiedzać jego altanę.
Suchy liść zaszeleściał pod nogą margrabiego, p. Protazy Hiven zatrzymał się wydawszy okrzyk obawy.
— Czyś pan słyszał — zapytał Margrabiego wstrzymując swój oddech.
Pontales przekonał się że nie było nikogo w strażnicy.
— W istocie! — rzekł prawnik wstydząc się swéj obawy — zdawało mi się... mniemałem... z zresztą powołanie moje uwalnia mnie od junactwa... teraz kiedyśmy zwiedzili miejscowość, głosuję ażebyśmy wrócili na dawne stanowisko.
— Lecz czyli nie można się tu dostać inną stroną? — zapytał Pontales.
— Spojrzyj pan! — odpowiedział Makreofal — oto mur 30 stóp wysokości i spadki pionowo... proponuję zawiesić posiedzenie.
Znów usunął gałęzie i wydał westchnienie zadowolenia ujrzawszy firmament nad swoją głową.
Był to dzielny zuch! Pontales raz jeszcze przejrzał wszystkie zakątki, i powrócił na drogę.
Hiwen odzyskał poprzednią odwagę.
— Oprócz duchów — rzekł — jest wszakże jeden człowiek który lubi przebywać tu w tej porze.
— Któż taki?
— Stary warjat Benedykt Haligan... były przewoźnik przy porcie kruczym... lecz spodziewam się że tu więcéj nie przybędzie, gdyż jest konającym... Ah! panie margrabio! jakże są zmienne losy ludzkie, gdy stary kommandor siadywał na tej ławeczce darniowej, był głową znakomitej rodziny... dzisiaj... biedny Protazy Hiven, niechciałby być na miejscu Penhoela!
— Biedny Protazy Hi wen — rzekł Pontales — w krotce nie będzie potrzebował zazdrościć nikomu...
— Lecz pomówmy cokolwiek o teraźniejszości. Od chwili jak te nikczemne dziewki ośmieliły się dostać do mego własnego zamku i wykraść z mego pokoju papiery, którychbym nieoddał za 50,000 talarów, nie wiem prawdziwie jaką mamy broń przeciw Penhoelowi?
Hiwen mrugnął oczyma.
— Pozostaje nam jeszcze broń bardzo trafna — odpowiedział — bo ile razy Penhoel sprzedawał nieruchomości, będące własnością jego starszego brata, musiał się zawsze dopuszczać fałszu dla tego też usiłowałem oddzielne spisywać kontrakty rozdzielając tę spuściznę na cząstkowe sprzedaże.
— Jesteś złotym człowiekiem!
— Znam dość dobrze obowiązki mego powołania... i że już nie wspomnę o innych trudnościach, byłem zmuszony od początku chwycić się pewnéj rutyny, która śmiem sobie pochlebić nie każdemu by się powiodła, ażeby tego awanturnika który przybył o jednym bucie, ażeby mówię w kilku tygodniach zachypotekować wierzytelność jego na dobrach Penhoela. Przyznać należy że ten hultaj Robert wziął się do rzeczy bardzo zręcznie... gdybyś go pan widział jak przed trzema laty przybył ze swoim służącym Błażejem... to co do mnie, byłbym przysiągł że jest milionowym panem... z resztą ten człowiek miał dzielne środki: króla karowego i damę kierową...
Makreofal zaczął się śmiać.
— Pojmujesz pan że chcę mówić o Loli. Ten Robert pomimo wszystkiego jest zuchem. Osłabł jednakże odkąd ma cóś do stracenia... lecz wtedy znów zostanie awanturnikiem bez grosza i przytułku i nie chciałbym się z nim spotkać... mówiąc szczerze, że jak wypędzisz Penhoela panie margrabio, nie będziesz jeszcze panem pałacu.
— W swoim czasie i miejscu zasięgnę wybornych rad pańskich, mój dobry przyjacielu — odpowiedział Pontales. — Nie jestem niestety zręcznym dyplomatem... bez ciebie... nie wiem cobym począł... lecz pomówmy o papierach, które są w twym ręku... spodziewam się że je ukrywasz w bezpiecznym miejscu.
— Mój dom nie jest tak warownym ani tak dobrze strzeżonym jak zamek margrabi Pontalesa — odpowiedział ze znaczeniem Makreofal — z tém wszystkiém, staram się ażeby było jak najlepiej i ręczę za bezpieczeństwo papierów... eh, eh...dziewki kręcę się około mnie jak się kręciły około pańskiego zamku; to są wcielone djabły te żebraczki... nim powziąłem podejrzenie o ich zręczności i gdy się jeszcze nie wystrzegałem, pozwoliłem im żartować z siebie... wykradły mi nie jeden rewers podpisany przez Penhoela... i gdyby nie ich zabiegi, interes nasz nie ciągnąłby się tak długo... lecz teraz mój dom jest obwarowany... i nic sądzę ażeby chciały pokosztować przysmaku, którym ich poczęstowano nie zbyt dawno, bo dopiero wczoraj wieczór.
— Słyszałem o wystrzale z fuzyi... — zaczął Pontales.
— Były to dwa wystrzały... z których jeden był trafny, bo znaleziono konia na bagnach z kulą w głowie.
— To są środki zbyt gwałtowne panie Hiven... i gdyby zasięgnięto mojej rady...
— Spodziewam się że JWPan uważasz mnie za człowieka roztropnego... w naszych stronach ukrywają się rozbójnicy i każdy ma prawo uzbrajać swoich ludzi na własny obronę... prawo jest surowe lecz jasne: ktokolwiek odważy się wyłamać zamek, drzwi, może się spodziewać za drzwiami właściciela domu, przygotowanego do obrony swéj własności... Jeżeli zważymy rzeczywistą konieczność — mówił dalej przybierając głos adwokacki — łatwoby mi było okazać niezaprzeczone dowody i nie ulegające wątpliwości, że z pomiędzy zawad będących na naszej drodze, te dwie piekielne dziewki są najniebezpieczniejsze i najtrudniejsze do uprzątnienia... wołałbym mieć do czynienia z 10 mężczyznami... wierząj mi pan, że im są wiadome wszystkie nasze tajemnice, i jeżeliby przypadek nastręczył im jaką opiekuńczą pomoc, ręczę panu, że mielibyśmy wiele kłopotu.
— Nie zaprzeczam temu... jednakże...
— Wysłuchaj mnie pan... Jestem przeciwnikiem gwałtownych środków w zwyczajnych zdarzeniach... lecz w obecnych okolicznościach panie margrabio, bądź przekonanym, że twój interess jedynie nakłania mnie do tego... poświęciłeś trzy lata życia twego i ogromne summy dla osiągnięcia celu ściśle prawnego... twoi przeciwnicy napastują ciebie i mnie twojego doradcę, używając środków niegodnych... Nie zstępując z drogi prawnéj, obieram środek najostateczniejszy jaki prawo może podać obywatelowi i używam go.
Pontales milczał.
— Gdy mówię — używam go — rzekł Makreofal — jest to przenośne wyrażenie, albowiem nie ja dałem do nich ognia... nie umiem nawet strzelać... Robert de Blois chce daléj postąpić... te djablice dręczą go we dnie i w nocy... wchodzą do jego pokoju przez otwór od klucza... przebierają się za widma i ostrzegają Penhoela o naszych zabiegach. Ciągle są czynnemi i rostrajają to, co my nastrojemy... i Robert postanowił zaczepnie działać.
— Jeżeli użyje stosownego środka — odezwał się Pontales dobierając wyrażeń — to jest ubocznego... czy mnie pan rozumiesz?... zręcznego i pewnego...
Zatrzymał się, gdyż dosłyszał szelest kroków na drodze prowadzącéj od pałacu.
Pontales i prawnik cofnęli się cokolwiek i ukryli za krzakami.
Wkrótce można było rozróżnić stąpania dwóch osób zbliżających się zwolna.
— To on! — rzekł Pontales.
— Z kobietą... — odpowiedział prawnik.
— To Lola zapewne.
Makreofal wysunął głowę z pomiędzy gałęzi.
— Nie! — rzekł z zadziwieniem — to pani Penhoel...
Gdy Robert i kobieta której towarzyszył zbliżyli się do wieży, kilka wyrazów z ich rozmowy doszło do uszu Pontalesa i Hivena.
Była to rzeczywiście Marta Penhoel. Pomimo ciemności można ją było poznać. Robert w inponującéj postawie prowadził ją pod rękę.
Gdy Marta mówiła, Pontales i Hiven słyszeli szmer tylko; przeciwnie zaś gdy Robert odpowiadał, nie utracili ani słówka. Głos Roberta był donośny, wesoły, i odznaczał się dobrym humorem.
— Dziś Penhoel — mówił w tej chwili był również nieszczęśliwym jak zwykle... to dziwna, jak los prześladuje mego biednego przyjaciela... zanim podłożył ogień pod sobótkę, przegrał ostatniego luidora... powinnaś pani użyć twego wpływu, ażeby go wyleczyć z téj obrzydłéj namiętności.
— Przed trzema laty — odpowiedziała Marta — nie można było przegrać luidora w grze, którą się bawiono w domu Penhoela.
— Ah! ah! zmieniła się postać rzeczy... w téj grze, którą się bawi Penhoel, nic łatwiejszego jak przegrać folwark lub kilka morgów lasu.
— Jaki ton! — pomruknął Pontales. W tym Robercie jest cóś łotrowskiego i pańskiego.
— Lecz jakim sposobem mógł nakłonić panią do przechadzki w tym miejscu i o téj godzinie? — przemówił Hiven.
Marta coś odpowiadała głosem słabym i drżącym.
Robert mówił daléj:
— Nie obwiniaj mnie pani... nie raz wyrzucałem mu te dwie wady... można grę lubić i pić... lecz on gra jak nowicjusz, a pije jak szewc!
Robert spoglądał na lewo i na prawo, widocznie szukał niewidomego słuchacza.
— Nie będę ukrywał przed tobą pani — mówił daléj — że wyprowadziłem ją tutaj dla pomówienia o interesach.. lecz wprzód pozwól mi się zapytać, czy omdlenie panny Blanki nie pociągnęło za sobą szkodliwych skutków? Ręka Marty zadrżała.
— Cóż się jej stało? — zapytał.
— Cóż się jéj stało?... przemówiła stłumionym głosem — czyliż pan nie wiesz? Robert wahał się przez chwilę; poczém odpowiedział nie zastanawiając się być może nad znaczeniem tego zapytania:
— Wistocie moja pani, zdaje mi się że powinienem wiedziéć....
Marta cofnęła gwałtownie swoją rękę, którą się wspierała na ręce p. Blois.
— Ah! wykrzyknęła tak przejmującym głosem, że Robert nachylił się dla przyjrzenia jej twarzy, lecz noc była zbyt ciemną ażehy mógł coś wyczytać z jej oblicza.
Marta milczała niewzruszona, z opuszczanemi rękami i pochylony głowę, jej oddech był ciężki i przyspieszony.
Robert domyślił się, że w tém wzruszenia zachodzi jakaś tajemnica; pragnął wprawdzie ją zbadać, lecz zauważył, że do tego rodzaju zwierzenia, świadkowie byli zbyteczni, gdyż był pewnym że się ukrywają w gęstwinie.
— Droga pani — odezwał się — wypada mi wnosić z twego wzruszenia, że musisz być bardzo zagniewaną... w istocie niema o co, za kilka dni być może pomówiemy o twej córce...
— Dla czegóż nie teraz! — przerwała pani z żywością błagam pana, pomówmy teraz...
— Droga pani... przykro mi że muszę ci tego odmówić... obecna chwila nie jest stosowną do tego... pozwól mi raczej objawić ci przyczynę naszej wycieczki...
— Otóż to! — mruczał Makreofal — czy panny Baboin i pani Kerbichel nie miały słuszności.. może prawdziwie pani weszła w bliskie stosunki z Robertem...
— Świętoszki bywają najskłonniejsze do grzeszenia — odpowiedział Pontales — lecz ty panie Hiven, który masz słuch bystrzejszy, winieneś cóś pochwycić z ich rozmowy.
— Słyszę Roberta...i zdaje mi się, że w ich rozmowie nie ma wzmianki o sprzedaży pałacu.
Robert jakby dosłyszał ten zarzut, bo w téj chwili przystąpił do przedmiotu sprzedaży, i gdy odpowiedź pani zdawała się odmowną, odezwał się z uprzejmością lecz zarazem uszczypliwie:
— Nie spodziewałem się tego po pani... gdyż zdaje się, że powinnaś była zwrócić na to uwagę, że jakkolwiek mam prawo do twej wdzięczności, nie wymagałem nigdy żadnej od niéj przysługi.
— Czyliż nie dość, żeś mnie zniewolił do milczenia wtedy, gdym widziała przepaść pod nogami męża mego?
— Milczenie jest przysługą wprawdzie, lecz zarazem bierną; ile razy potrzeba było działać, udawałem się do Loli... a teraz gdy wymagam ażebyś pani wystąpiła czynnie, miałażbyś mi odmówić?...
Pontales i Hiven dosłyszeli cichą odpowiedź pani.
Była zapewne odmowną, gdyż Robert objawił zniecierpliwienie jednakże nie okazując gniewu, podał rękę pani i znów zaczął do niéj przemawiać przechodząc w przeciwną stronę, aby od margrabi i prawnika nie mogli być dosłyszani.
— To lis sczwany — rzekł Makreofal — musiał ją wciągnąć w jakąś piekielną zasadzkę.
— Tak, tak... — mówił Pontales — jest to zręczny człowiek, lecz podobny raczej do intryganta komedyi... umie nastroić intrygę.... jest to fanfaron przebiegłości... wyzwolony krętacz... ludzie rozsądni jak pan i ja, mości Hiven, śledząc postępy, oczekują sposobnej chwili, dozwalają popisywać się ze swemi sztukami tym kuglarzom.
— Droga pani — rzekł Robert wracając — to jest już postanowionym... nadaremnie usiłowałabyś się opierać... to musi być załatwione dzisiejszéj nocy.
Marta przemówiła błagającym głosem:
— Jest to jedyny środek zabezpieczenia przyszłości mego dziecka... Panie, miej litość nad nami!
— Pragnąłbym zadość uczynić żądaniu pani... lecz niepodobna... i po raz ostatni zapytuję, czy się zgadzasz?
— Wiadomo panu że nie mogę.
Robert zatrzymał się i oparł prawie o drzewo za którym ukrywali się Pontales i prawnik.
Ci widzieli jak sięgnął ręką do kieszeni, z której wydobył jakiś mały przedmiot, którego nie mogli dostrzedz.
Był to pugilares. Robert zbliżył go do oczu pani, która zakryła sobie twarz rękami.
— Przykro mi chwytać się ostateczności — mówił Robert zniżając głos — lecz pani zmuszasz mnie do tego... wiadomo ci wszakże jakie mam środki przeciw twéj uporczywości...
Uderzał ręką po pugilaresie. Marta zaś stała jak wryta.
— Nie zmuszaj mnie pani do wybuchu... wiadomo ci że milczałem przez trzy lata.. nie chciej być okrutniejszą odemnie dla siebie saméj... jeżeli mi odmówisz, pomimowolnie byłbym zniewolonym użyć téj broni... jeżeli się zaś zgodzisz jak się spodziewam, możesz liczyć jak poprzednio, na moje bezwarunkowe milczenie.
Pani wahała się jeszcze przez chwilę. Noc pokrywała śmiertelne udręczenie malujące się na jéj obliczu.
— Nie mogę się panu opierać — wyrzekła głosem zaledwie zrozumiałym — co rozkażesz, muszę spełnić.
— Wybornie! — zawołał wesoło Robert chowając pugilares do kieszeni — przyjemnie jest mieć do czynienia z rozsądną kobietą.
Poczém odezwał się jak aktor przemawiający do chóru.
— Hola! czy jest tu kto?
Hiven wyszedł z ukrycia.
Pani spostrzegłszy go, cofnęła się z trwogą.
— Mam zaszczyt złożyć pani moje głębokie uszanowanie — rzekł Makreofal słodziutkim głosikiem — nic nie słyszałem, a choćbym nawet i słyszał — dodał nachylając się do ucha Marty zawstydzonéj i drżącéj — czyliż pani nie wiadomo, że jestem jéj wiernym sługą, gotowym dla niéj dać się porąbać w sztuki...
— Panie Hiven — rzekł Robert — bądź lak łaskaw udać się z panią Penhoel do pałacu... pójdziesz z nią do pokoju jéj męża, który zgodnie z jéj życzeniem, doręczy ci piśmienne upoważnienie do sprzedaży pałacu z przyległościami...
Pocałowawszy z zalotnością rękę pani, dodał:
— Spiesz się panie Hiven... czekam na ciebie!...


X.
Wróżby.

Djana i Cyprjana od kilku chwil przebywały w chacie przewoźnika. Gdy weszły, Benedykt przestał nócić; uniósłszy się na łokciu, powitał z uszanowaniem dziewice. Poczém, zachował nieruchomy postawę na tapczanie, mając wzrok wryty w belki powały swéj chaty.
Widząc go tak wynędzniałego, schorzałego, z otwartemi usty, możnaby mniemać że już nie należał do tego świata, zwłaszcza że sam umieścił na swych piersiach czarny krzyżyk, zabezpieczający od złego ducha łoże trupa.
Kawałek smolnéj drzazgi tlącéj zatknięty w ścianie za łóżkiem, oświecał jego rysy kościste, które rzucały cień na oblicze jego.
Cyprjana była bladą, i drżała spoglądając na niego.
Migotanie płomyka oświecało tapczan i pieniek drzewa, na którym stała skorupa z wody święcony i kropidło. Izba zresztą była zaciemniona i gdy drzazga wydawała mocniejszy odblask, ukazywały się ubogie sprzęty przewoźnika.
Zewnątrz powietrze było ciężkie, w chacie zaledwie można było oddychać; atmosfera napełniona wyziewami dusznemi i zimnemi, które zwiastują konanie.
Djana stała przy łóżku Benedykta, Cyprjana zaś siadła opodal, mieszając napój w kubku fajansowym.
— I cóż Benedykcie — rzekła Djana — czy nam dziś nie odpowiesz? słyszałyśmy przecie jakieś nócił przed chwilą, dla czegóż teraz milczysz?
Starzec nic nie odpowiedział. Jego oddech zwykle ciężki i donośny, był obecnie tak słabym, że nie można go było dosłyszéć.
— Moja siostro... moja siostro — mówiła Cyprjana — idźmy po księdza... bo może jesteśmy w izbie umarłego.
Najlżejsze poruszenie przewoźnika nie zaprzeczyło tej uwadze. Leżał rozciągnięty mając usta i oczy otwarte; z rękami na krzyż założonemi, podobny do posągu leżącego, jakie się dają widziéć na nagrobkach.
— Benedykcie! mój biedny Benedykcie!... — wołała Djana — wszak ci wiadomo że ciebie kochamy... dla czegóż nas tak zatrważasz? Przyszłyśmy dzisiaj zbyt późno, lecz to nie z naszéj winy... Benedykcie odpowiedz nam!
Jeszcze milczenie. Cyprjana doznawała dreszczu w żyłach, jéj nogi uginały się pod lekkim ciężarem jej ciała.
Djana zbliżywszy się do wezgłowia Benedykta, rzekła:
— Może miałeś pragnienie, i nie mogłeś powstać ażeby się napić... biedny... wzywałeś nas... godzina w któréj ciebie zwykle odwiedzamy minęła i sądziłeś żeśmy o tobie zapomniały.
Ciągle toż samo milczenie, Cyprjana straciwszy odwagę, zamyślała uciec. Djana przeciwnie jeszcze bliżéj przystąpiła do łoża przewoźnika, a ująwszy rękę jego pomacała za puls.
Za dotknięciem paluszków dziewicy, Benedykt lekko drgnął. Westchnienie ciężkie wydobyło się z jego ust bezbarwnych i powieki mrugnęły jak gdyby uwolnione od czarów.
— Sobótka płonęła świetnym ogniem — odezwał się zmrużając oczy ze znużeniem, — widziałem jéj czerwony ogień przezedrzwi chaty... jest to dzień radości moje dzieci... tańczą na folwarku i bawią się w ogrodzie Penhoela... a biedny Benedykt sam pozostaje... i nie może umrzeć tak prędko
Djana wziąwszy kubek z rąk Cyprjany podała mu go. Benedykt wstrząsnął głową odmownie.
— Był czas — mówił dalej — gdy Penhoel przychodził żegnać się ze swemi konającemi sługami... Wtedy Penhoel nie zapomniał o wszystkéem co było dobrém i szlachetném... lecz jeszcze jest inne konanie i dla tego przebaczam synowi pana mego...
— Napij się — mówiła Djana — to ci ulży.
— Jedyna ulga jakiéj doznaję — odpowiedział starzec — jest to, gdy słyszę twój miły głos.
Djano... Penhoel był człowiekiem którego kochałem jak ojciec może kochać syna swego... w miarę, jak się zbliżam do kresu dni moich, wzrok méj duszy widzi dokładniéj i daléj... on żyje... powróci może, gdy już będzie za późno! Moje dzieci... wy macie jego duże oczy i jego dobre serce... gdy się dostanę tam wysoko... do podwojów raju... nim przemówię za sobą, będę się modlił za niego i za was....
Głos jego ożywiał się stopniowo i głowa wznosiła się nad poduszkę.
— Nie... nie... — mówił dalej odpowiadając na słowa, które poprzednio słyszał gdy leżał jak martwy — nie, ja się nie gniewam na was moje dzieci... wiedziałem że dziś jeszcze przyjdziecie... lecz jutro...
Przewoźnik podniósł się zwolna i z wysileniem usiadł na łożu.
— Zbliżcie się do mnie moje dzieci — mówił daléj z powolniejszém i pełn rm wzruszenia głosem żebym się jeszcze raz wam przyjrzał... moja piękna Djano i powabna Cyprjano... miłe kwiatki.... Tak, tak... gdyby starszy Penhoel był wrócił, starzec widziałby jeszcze dni błogie... lecz się spóźnia... spóźnia... tak jakby Bóg sprzeciwiał się temu.
Odsunąwszy wtył włosy, oczy jego zaczęły się iskrzéć.
Obie siostry słuchały go z uwagą i ze wzruszeniem.
— Widzę wiele rzeczy — mówił starzec. Dla czegóż moja wola musi się stać bezskuteczną?
Dzieci... jeżeli jutro nie przyjdziecie, będę sam... gdyż wszyscy opuścili moje łoże cierpienia... Bóg odejmie mi jedyną radość na świecie...
— Lecz my przyjdziemy — przerwała Djana.
Cyprjana dodała usiłując się uśmiechnąć:
— Przecież przyjść muszę przygotować ci napój dobry ojcze Benedykcie, jestem przecież twoim lekarzem.
— Co do mnie — odpowiedział przewoźnik — nic nie potrzebuję, moje godziny są policzone...
Głód, pragnienie i choroba nie ujmą mi życia; bo lubo Bóg naznaczył mi chwilę skonania, to ta jeszcze nie tak prędko nastąpi... Cyprjano! ty która chciałaś iść po księdza ażeby przyszedł odmówić nademną modlitwę konających, ty mnie poprzedzisz moja córko...
Cyprjana drżąca pochyliła głowę, bo przywykła wierzyć słowom starca jak wyroczni.
— Nie mów tego — pomruknęła Djana — wiadomo ci bowiem, że potrzebujemy całéj naszéj odwagi.
Lecz Benedykt Haligan zdawał się ulegać niepowściągniętéj władzy. Nie był podobnym do siebie samego. Wyprostował się, twarz jego objawiała natchnienie, a płomień jaśniał w głębi zapadłych jego oczu.
— I ty także Djano! — mówił daléj — obie... obie razem... nie przerywajcie mi, gdyż ta chwila w któréj mi Bóg powraca siły, będzie krótko-trwałą... jestem sam... nie mam syna ani córki... nie kocham nikogo oprócz was i starszego Penhoela... od lat 70 jestem ubogim... a przecież uzbierałem mały skarb, który zakopałem pod nad rzeką wielką osiną, do któréj przyczepiałem prom w tym czasie, gdy miałem się przeprawiać przez wodę...
— Słuchajcie uważnie... gdyż każdy człowiek może się omylić, i moje przepowiednie być może są tylko wypadkiem marzeń starca... dałby to Bóg moje dzieci i dałby Bóg żeby tak było...
— Pod osiną jest sto sztuk sześcio-liwrowych w garnku glinianym... zbierałem je pojedynczo i przez wiele lat pracy.
— Wtedy gdy Penhoel był szczęśliwym i bogatym, zamierzyłem ofiarować moje pieniądze księżom, ażeby po méj śmierci odprawiali mszę za moją duszę i za wieczny spoczynek niebieskich, których zabiłem w wojnie.
— Lecz odkąd zubożał Penhoel — nie przerywajcie mi, wiem co mówię, słudzy jego nie powinni o nim zapominać.
— Powiedziałem sobie: te pieniądze będą dla pani, albo dla Ludwika gdy powróci może i nie potrafi odzyskać swéj puścizny, albo dla córek Jana Ponhoela.
— Pamiętajcie dobrze o tém co mówię... gdyż więcéj nie powtórzę tego... jakkolwiek bądź, czy będę żył, czy umrę, czy to jutro, czy za lat dziesięć, sto sztuk sześcio-liwrowych są waszą własnością.
Cypijana i Djana miały łzy w oczach.
— Biedny ojciec Benedykt, jakże jest dobry! — przemówiły razem.
Starzec uśmiechał się z goryczą i smutkiem.
— Nie dziękujcie mi — odpowiedział — chyba gdy usłuchacie mojej rady:
— Jakiej rady?
— Dzisiaj, w téj godzinie w której do was mówię... pożegnajcie mnie na zawsze; nie tracąc czasu wracajcie do pałacu i udajcie się po pieniądze zakopane pod osiną...jak je dostaniecie, przeprawcie się przez wodę i uciekajcie tak daleko jak tylko będziecie mogły.
Djana i Cyprjana wzruszyły główkami.
— A nasz ojciec? — szepnęły — pani Blanka...
— Cóż może starzec przeciw woli Boga — rzekł Haligan.
Poczém pogrążył się w milczeniu z założonemi rękami na piersiach, mając oczy do nieba wzniesione.
Djana i Cyprjana trzymały się za ręce. Ich powabne twarzyczki oświetlone słabo płomieniem migotliwym drzazgi, wyrażały melancholijne poświęcenie i ukorzenie.
Obie wierzyły wieszczym słowom Benedykta, obie pewne były że ich oczekuje śmierć bliska i gwałtowna. Poświęciły swoje dusze Bogu, lecz nie chciały uciekać.
Ofiara była spełniony bez wybuchów, z pobożną cichością. Spoglądały mężnie na śmierć męczęńską.
Po kilku chwilach, Benedykt przemówił jakby do siebie:
— Mój Boże! dla czegóż ukazujesz przyszłość tym którzy są zbyt słabemi ażeby zaradzić mogli nieszczęściu, lub je uprzedzić zdołali!... Odkąd ten człowiek postawił nogę na moim promie w czasie burzliwej nocy... odkąd błyskawica ukazała mi się po raz pierwszy jego oblicze, głos odezwał się w głębi mego sumienia... od lat trzech widuję go w moich marzeniach nocnych i dziennych, gdy czuwam lub śpię... i zawsze widzę to samo! nieszczęście... nic jak nieszczęście!...
Lekki rumieniec okrasił jego blade lica, oczy zajaśniały żywszym ogniem.
— Oh! gdybym jeszcze miał rękę człowieka! — wykrzyknę! — lecz jestem tylko trupem... on tu przybył w czasie powodzi w nocy, gdy młyn Hussajski był uniesiony przez wodę... przybył w chwili klęski i burzy.... powódź go porwie... powódź i burza... lecz nim to nastąpi, pozbawi życia nie jednego i nie jedną... trzy dziewice dziś żyjące, zamienią się na dziewice nocy a tu godzina jest bardzo bliską Djano... bardzo bliską Cyprjano....
— Przyglądałem się tego wieczora pięknemu słońcu jesiennemu zachodzącemu za pagórek, i mówiłem sobie: córki Jana Penhoela są młode, piękne, kochane... jutro słońce oświeci moją chatę... gdzież będą w téj chwili córki Jana?....
Cyprjana i Djana zadrżały.
— Jakto?... tak prędko?... — zapytała z cicha Djana.
— Bagna są głębokie — pomruknął przewoźnik — i lubo wody stoją nisko, można je dnakże utopie dwoje biednych dzieci w wirze pod białą niewiastą.
Cyprjana oparła główkę na łonie Djany, która ją przycisnęła do serca.
— Potém, duch złego będzie panował w pałacu... biedna Marta... widzę ją płaczącą nad swym dziecięciem.
— I Blanka także! — odezwała się Djana która nie płakała nad sobą, lecz uroniła łzę nad losem anioła.
— A Penhoel... zawołał przewoźnik wstrząsając swemi siwemi włosami — kogóż Penhoel zabije....
Oczy starca krwią zaszły, głos jego zatamował się.
— Penhoelu! — zawołał wzrokiem widma w przestrzeni — litości... to twój brat!...
Ręce jego opuściły się na kołdrę.
— Mówiłem — kończył z wysileniem — że zabije duszę i ciało!....
Powalił się ciężko na łoże i przestał mówić.
Cyprjana i Djana przejęte były trwogą.
Przez kilka chwil grobowe milczenie panowało w chacie; poczém znów iskra życia błysnęła w zgasłém oku starca.
— Słuchajcie! — przemówił zwięzłym głosem.
Poruszenie jego nakazywało milczenie, jakby chciał pochwycić oddalony szelest.
— Słuchajcie... — powtórzył po raz trzeci — czy nie słyszycie że o was mówią pod wieżą?...
Obie siostry spojrzały na niego z zadziwieniem. Odległość od chaty do wieży była tak znaczną, że tylko krzyk donośny mógł być dosłyszanym.
— Oni są tam... — mówił Benedykt — nikczemni i chciwi zbójcy... uciekajcie! uciekajcie moje dzieci... jeszcze czas!
I gdy Djana i Cyprjana stały jak wryte, Benedykt odezwał się:
— Oni są tam mówię...jeżeli nie chcecie uciekać, idźcie przynajmniej dowiedźcie się, jaki wam los gotują...
W głosie Benedykta było tak głębokie przekonanie, że Cyprjana i Djana nie zastanawiały się nad odległością od wieży.
Wybiegły z chaty jakby było dostatecznym wyjść zewnątrz dla dosłyszenia głosów, które miały objawić przyszłość, jaka ich oczekiwała.
Zewnętrz panowało milczenie. Ciężkie powietrze nie poruszało liści. Obie siostry wstępowały na pionową ścieżkę wiodącą do wieży.
Pomimowolnie puściły się tę drogę, gdyż umysł ich zajęty był wyłącznie posępnemi myślami, które w nich wzbudził Haligan.
Zbliżajęc się do szczytu, Djana zatrzymała się ścisnąwszy silnie rękę Cyprjany.
Benedykt nie omylił się. Dosłyszały kilka głosów pod wieżę, i zdawało się im, że ich imiona były często powtarzane.


XI.

Cyprjana i Djana były o 20 kroków od ławki darniowéj na której siedziały poprzednio, przed odwiedzinami Benedykta. Przebyły bez szmeru i z przezornością małą przestrzeń oddzielającą ich od wieży, gdyż niewiedziały czy głosy pochodzą z zewnątrz lub z za obrębu gęstwiny wspomnionych wyżéj kasztanów.
Miejsce około ławki nie było zajęte, lecz niewidzialni ludzie oddzieleni byli od nich gałęziami kasztanów.
Dziewice odchyliwszy zwolna gałązki, umieściły swe główki pomiędzy liśćmi. Z początku nic nie dostrzegły, lecz kierując wzrok podług dochodzących głosów i przywyknąwszy do ciemności, rozróżniły nakoniec trzy postacie, o kilka kroków od nich stojące.
Poznały p. margrabiego, Pontalesa, Roberta de Blois i Błażeja.
Śpioch nie był już tym samym wesołym łotrem, któregośmy widzieli w oberży Redońskiej.
Oczekiwał on przez lat trzy w przedpokoju, gdy jego pan zwany Amerykaninem, rozpościerał się w salonie. To długie oczekiwanie uczyniło go drażliwym i opryskliwym; stał się teraz zuchwałym, złośliwym, napuszonym, kłamcę, nie przestając być złodziejem.
Byłoby zbyteczném dodać, że zazdrościł swemu panu; zazdrościł Pontalesowi jego majątku, zazdrościł stryjowi Janowi który pomimo sabotów i grubej odzieży, siadał przy stole pańskim; zazdrościł Penhoelowi, pani i całemu towarzystwu, począwszy od trzech gracji Babouinków aż do najmłodszego z wice-hrabiów; nie lubił służących którzy byli tak zuchwałemi, że okazywali mu bardzo mało uszanowania; chłopów dla tego, że mu się nie kłaniali; a nawet Hivena, który się do niego uśmiechał i prawił mu grzeczności.
Pomimo udręczeń zawiści, żył dobrze i nie oddawał się troskom. Był to krępy chłopak, dość tłuściutki; zawiść jego wszakże nie posuwała się do nienawiści właściwie uważanéj; czuł ją jednakże p. Błażéj jak go nazywano: do dwóch osób zauważył że często piękne oczki Cyprjany i Djany zwracały się na niego z szyderstwem. Te dziewczęta ośmieliły się żartować z niego, nienawidził ich przeto z całego serca.
Pomimo swego niezadowolenia i nieprzyjaznego usposobienia względem swego pana, Błażéj pełnił obowiązki dość chętnie. Rozumie się że obowiązki jego nie były pospolitego służącego; winien był bowiem tylko podsłuchiwać pod drzwiami i szpiegować z czego się wywiązywał jak najlepiéj.
Zresztą pracował dla osobistych widoków, gdyż po ukończeniu interessu z Penhoelem, p. Błażéj umyślił spocząć na swych wawrzynach.
Od kilku chwil przyłączył się do pana margrabiego i pana Roberta.
P. Błażej musiał zebrać ważniejsze spostrzeżenia jak zwykle, albowiem przybrał poważną fizjonomię i ton wyniosły, właściwy ludziom oznajmującym wielką wiadomość.
— I cóż mój przyjacielu? — zapytał go Robert witając — czy wiemy co dobrego?
Błażej wstrząsnął głową powolnie.
— My cóś wiemy... — odpowiedział — nawet wiele wiemy... lecz nie wiemy o niczém coby mogło nazwać się dobrém.
— Cóż więc się dzieje?
— Oto to się dzieje, że pan postępujesz żółwim krokiem panie Robercie, i że w tym czasie twoja sprawa może się popsuć....
— Wytłomacz się.
— Wistocie!... słyszałem dziś wiele rzeczy że nie wiem od czego zacząć. Czyś pan téż pomyślał, że bylibyśmy w djabelnych obrotach, gdyby chłopi z Glenaku i z Ben pochwycili za kije... gdyż nie potrzebowaliby nawet strzelb dla dopomożenia Penhoelowi pomimo jego woli, i oswobodzenia go od naszego towarzystwa.
— Co za myśl.
— Jest to myśl i nic więcej... lecz nie Szczycę się że jestem jej twórcą.
— Pozostałby zawsze dla pana — odezwał się margrabia — drogi panie de Blois zamek Pontales, i spodziewam się, że nie wątpisz jakąbym miał przyjemność przyjąć go w swym domu.
— Zamek Pontales jest piękny!... i gdyby podłożono ogień pod niego, pozostałyby tylko ściany, gdyż są z kamienia łupkowego.
— Ogień! — przebąknął margrabia — któż o ém mówi?
— To tylko myśl, zwyczajnie... lecz nie moja.
— Czy jest jaki spisek? — zapytał Pontales zmienionym głosem.
— Tak panie margrabio — odpowiedział Błażej z krwią zimną — jest spisek... i jeżeli nie pospieszycie, założyłbym się, że zuchy z Glenaku i z Benu wystąpią.
Pontales usiłował się uśmiechnąć.
— Chcesz nas zatrwożyć kochany panie Błażeju — poszepnął.
— Mów wyraźnie, bardzo proszę — rzekł Robert.
— Będę się starał być zrozumiałym. Powtarzałem wam często: „wystrzegajcie się córek stryjaszka w sabotach, bo one wam spłatają figla” wy zaś panowie odpowiadaliście: „To są dzieci....” i cóż powiecie: te dzieci uzbroiły przeciwko wam prawdziwe wojsko... a gdybyście jeszcze słyszeli tak jak ja, o czém mówiono przed chwilą na folwarku, to by się panom odechciało powtarzać więcej że to są dzieci. Doprowadziliście wprawdzie Penhoela do nędzy... lecz jego nazwisko dotąd wywiera wielki urok, gdyż młodzi i starzy mówią o poświęceniu życia dla niego jak o pospolitéj rzeczy... wiedzą nadto co się dzieje... wspominają twoje nazwisko panie margrabio, p. Roberta i Loli w takim sposobie że pragnęliby was porąbać w kawałki... Któż tę nienawiść w nich obudził, jeżeli nie te przeklęte dziewczęta?...
— To prawda — rzekł Robert.
Pontales zachowywał milczenie.
— Chciałbym szczerze oswobodzić was od nich — odpowiedział Błażéj — lecz nie mam pomocy.
Wracając zaś do prosiaków Glenackich i Beńskich, to nie łatwa z niemi sprawa! Pan ich znasz tak dobrze jak i ja panie Pontales; jeżeli w ich łbach rozczochranych zakorzeni się myśl sprawienia nam suchéj łaźni, to nie wiem czy żandarmerja i sądy zabespieczą nas od ich razów.
— Bab! — odezwał się Robert — już dawno jak mruczą i krzywo na nas patrzą.
— Tego wieczora nie mruczeli ale się naradzali... teraz mają przywódzcę... naszego dawnego znajomego... starego éwłaściciela barana... a ten dowódzca wydaje się tylko pełnomocnikiem innéj osoby...
— Kogóż? — zapytał Robert.
— Może tych dwóch djablic, córek stryja w sabotach — odpowiedział Błażéj.
W tej chwili Djana i Cyprjana pełzały wilczym krokiem za kasztanami.
Błażej daléj mówił:
— Ojciec Géraud mówi o nich z pewną czcią i przywiązuje do ich pomocy nadprzyrodzoną władzę, lecz być może iż jest inny wódz...
— Któż taki? — zapytali Pontales i Robert.
Dziewice słuchały z natężoną uwagą.
— Mówią pod przenośniami — odpowiedział Błażéj, którego głos mimowolnie się zniżył — i widać że to się stosuje do świéżéj wieści dotąd niepewnéj... lecz odgadłem ich nadzieje i obawiam się ażeby starszy nie wrócił.
Pontales i Robert wzdrygnęli się, jakby ich ciała doznały materjalnego wstrząśnienia; za gęstwiną zaś Cyprjana i Djana usiłowały pohamować uderzenia serc swoich. One to bowiem rozgłosiły na traf, uważając za ostatni środek, fałszywą wieść o powrocie Ludwika Penhoela. Ta wiadomość wszakże powtórzona przez nieprzyjazne usta, zradzała w nich niejaką nadzieję.
Wzruszenie, jakiego doznawały na wspomnienie imienia starszego Penhoela, wygładzało z ich myśli przekonanie, że one same były autorkami téj wieści.
Gdyby miał wrócić!... już dwa razy o tém słyszałem — pomruknął Pontales.
— Wnosząc z tego co o nim mówią — dodał Robert — nie byłoby żartów... to by była inna sprawa jak z dziewczętami lub ze starym szynkarzem, który podburza przeciw nam kilkunastu prostaków... czy pan go znałeś panie margrabio?
— Znałem go — odpowiedział Pontales — był podówczas młodzianem... jeżeli się nie zmienił, niech nas Bóg zachowa spotkać się z nim kiedykolwiek.
— Bah! — zawołał Błażej — alboż on jest tak przemożnym, żebyśmy się mieli obawiać jego cienia.
Być może nawet iż to jest wieść fałszywa... bo gdyby istotnie nas uważał i był tak strasznym jak go wyobrażacie, czyliżby nam dozwolił prowadzić daléj nasz interess?.... zdaje mi się moi panowie, że i ja mam w tym interesie udział i powinienem mieć głos w radzie, lubo jestem tylko służącym... spóźniliście się moi panowie, a zatmé potrzeba jednym ciosem wynagrodzić czas stracony...
— Uprzedziliśmy właśnie radę twoją mój przyjacielu — odpowiedział Robert. — Za kilka chwil p. Pontales będzie właścicielem pałacu.
— Czy już podpisał?
— Oczekujemy właśnie na to.
Błażéj zatarł ręce.
— Tą rażą dobrze idzie! — zawołał — najsilniejsza dźwignia nie przemoże ciężaru bez punktu podpory.... skoro Penhoel nie będzie miał stopy ziemi, chłopi zastanowią się.... dla szlachcica na wpół zniszczonego, jeszcze się można poświęcić... lecz dla żebraka...
— A przytém Penhoel nie będzie mógł pozostać w kraju — dodał Pontales.
— Zastraszywszy go fałszywemi dokumentami — rzekł Robert — wyprawimy go na koniec świata.
— I jak tylko pan domu się oddali — mówił Pontales — wszystko pójdzie jak z płatka i już nie będziemy się obawiać córek stryja Jana. Ten p. Géraud który się tak sroży na nas, sam jest zniszczony przez pożyczanie pieniędzy Penhoelowi... nabywszy jego wierzytelności, łatwo się z nim rosprawiemy... niech tylko Penhoel podpisze dzisiaj, a odpowiadam za wszystko.
Djana i Cyprjana słuchały. Tysiączne myśli krzyżowały się w ich umyśle. Postanowiły wprawdzie stawić czoło przeciw tej bliskiéj i nieuchronnéj zgubie, lecz czuły że do tego były niezdolne. Przyszła im myśl pobiedz do pałacu i stanąć przy panu w jego obronie, lecz być może że przybyłyby za późno; a zatém nie wiedząc co począć, stały osłupiałe w miejscu.
— Jest jednakże ktoś w pałacu — mówił Robert — co się nie wydali... i z tego też względu chciałbym z panem parę słów pomówić... twój syn panie margrabio okazuje widoczne zajęcie przy Blance...
Błażéj wzruszył ramionami.
— To mi się niepodoba — mówił daléj Robert tonem oschłym i prawie imponującym.
Pontales podał mu rękę.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł — pragnąłbym okazywać ci zawsze dowody méj szczeréj życzliwości — mój syn będzie surowo napomnianym... dowie się raz na zawsze, że pomiędzy nim i tobą nigdy się wąchać nie myślę... to założywszy, czyż mi wolno zapytać, jakie masz zamiary względem panny Penhoel?...
— Kocham ją... — odpowiedział Robert — i może się z nią ożenię.
Błażéj parsknął śmiechem.
— Nie ma czego zazdrościć! — wykrzyknął — lecz zdaje mi się, że słyszę nadchodzącego z podpisem.
Rzeczywiście słychać było szelest stąpań, i po chwili ukazał się p. Protazy Hiven.
— Nakoniec jesteś.. — zawołali wszyscy trzéj.
— Pontales dodał:
— Czy akt jest formalnie spisany?
Makreofal zdjąwszy kapelusz, wydobył z niego chustkę kraciastą dla otarcia potu spływającego ze spiczastego czoła.
— Mówże przecie! — odezwał się Robert — czy się opierał?..
Westchnienie wydobyło się z piersi prawnika. Nikt jeszcze nie powziął obawy, tak dalece byli pewni skutku, polegając na zapewnieniu pani.
Makreofal spojrzał kolejno po wszystkich.
— Mam mówić?... — pomrukiwał wodząc wzrokiem od Pontalesa do Błażeja — czyliż należy mówić przy wszystkich...
— I cóż? — zapytał Robert.
— Panie Margrabio — zaczął Makreofal.
— Panie Hiven — przerwał sucho Pontales — skoro p. Robert de Blois życzy sobie ażebyś mówił, to jest dostateczném pan Blois i ja składamy jedno ciało.... powtórzyłem ci już to ze 20 razy.
— Jeżeli tak... to słusznie... prawda że pan mi to powtarzasz raz 20... będę więc mówił:
Prawnik przestał pot ocierać i westchnął powtórnie.
— Przeklęty człowiek... istny szatan! — przemówił żałośnie — jeszcze ma pięść dość silną bo może strzaskać głowę jak orzech... Pytasz się pan, czy się opierał?... lecz nie tylko że się opierał, lecz nacierał na mnie i pobił....
— A akt? — zapytali chórem.
— Uderzył mnie kułakiem w piersi... bardzo mocno... pochwycił mnie za ramiona bardzo niegrzecznie... i... zepchnął ze schodów!...
— Biedny p. Hiven... ależ akt?
— Akt — powtórzył Makreofal rozpościerając swoją dużą chustkę — chciałbym ażebyś był na mojém miejscu! Powiadam panom że się wściekł téj nocy, i nie ma co z nim robić.
Trzech wspólników spojrzeli po sobie. Żaden z nich nie liczył na ten wypadek.
Cyprjana i Djana uścisnęły się za ręce w milczeniu i podziękowały Bogu z całego serca.
Pontales pierwszy przyszedł do siebie.
— A więc Penhoel odmówił podpisu?
— Formalnie i stanowczo.
— A pani?... — zapytał groźnie Robert — miałażby mnie oszukać!
— Pani robiła co mogła... lecz on jest dziś tak dumny jak Artaban i nie chce nikogo słuchać... nie widziałem go nigdy w takim usposobieniu... zdaje się, że niepojmuje swego położenia, albo że djabeł podał mu środki stawienia nam czoła.
— To myśl o powrocie brata — pomruknął Pontales — może on lepiej wie o tém jak my.
— Ach! on nie chce podpisać!... przemówił Robert głosem chrapliwym od gniewu — tém gorzéj dla niego!...
— Przy pierwszém słowie które wyrzekłem — mówił Makreofal — zamknął mi usta powtarzając dwa lub trzy razy: „sam Bóg niedozwala ażeby Penhoel sprzedał posiadłość swoją.”
— Znów te wcielone djabły! — zawoła Błażéj — wiem ja od dawna że nie Bóg to sprzeciwia się sprzedaży pałacu, lecz po prostu dziewczęta... które korzystając z chwili gdy Penhoel spiwszy się co wieczór, pada jak kloc na łoże, przychodzą do jego pokoju i udają widma.
— Zawsze one! — pomruknął Robert chcąc na kogokolwiek wywrzeć swój gniew tłumiony.
— A więc to dziewczyny! — rzekł Makreofal — dla tego to Penhoel wspominał mi nie raz o duchach i głosie nieba...
Cyprjana i Djana stały obok tuląc się do siebie; oczy ich napełniły się łzami radości, a każdy wyraz który słyszały, odzywał się wgłębi ich serca i zdawał się przemawiać do nich:
„Dzieci ocaliłyście Penhoela!”
Gdy się upajały radością i nadzieję, następnie dosłyszane wyrazy uderzyły ich jak maczugę.
— Bądź co bądź — rzekł Robert stanowczym głosem — te dziewczęta muszę zginąć!...
— Jeżeli idzie o popełnienie zabójstwa — pomruknął Pontales — nie myślę się mieszać do niczego.
— Obejdzie się bez ciebie panie margrabio.
— Jeżeli się przestępie zamyśla zakres prawa — odezwał się Makreofal — umywam ręce od wszystkiego.
— Obejdzie się także i bez usług pańskich... lecz nikt nie powie, że dwie dziewczyny bezkarnie zatamowały nam drogę!... Gdzie jest Bibandier?
To zapytanie odnosiło się do Błażeja.
— Przy beczce jabłeczniku — odpowie służący — pije za zdrowie króla.
— Czy można jeszcze liczyć na niego?\
— Trzymam go na dyecie od lat trzech — odpowiedział Błażéj — jak się trzyma psa na smyczy... Jest tak chudy i zgłodniały jak chart.
Robert odwrócił się do Pontalesa.
— Panie margrabio! — rzekł — każdy z nas téj nocy musi mieć swój udział w czynności... potrzeba ażeby wszystko było załatwione do jutra z rana, gdyż jakaś groźba tajemnicza ciąży nad nami, i moglibyśmy może żałować przez całe życie, żeśmy darmo stracili kilka godzin — ja biorę na siebie dziewczyny...
— Gdzież ich znajdziesz? — zapytał Pontales.
— Bibandier jest dzielnym wyżłem — i ma węch dobry.
— Co się pana tyczy, mości margrabio — weźmiesz na siebie Penhoela... panie Hiven, czy sfałszowane akta są zawsze u ciebie?
— Zawsze — odpowiedział Makreofal — tylko teraz, kiedym się przekonał że djablice uwijają się około mego domu, wyjąłem pugilaress z szuflady w któréj był zachowany i włożyłem go za obicie w moim gabinecie... odsuń pan krzesło i uchyl obicie, a znajdziesz tam wspomnione papiery.
Cyprjana i Djana zatrzymawszy oddech ażeby lepiéj słyszéć? zamieniły z sobą znaczące spojrzenie.
— A więc nic nie jest jeszcze stracone — odpowiedział Robert. — Przyrzekam wam że jeszcze téj nocy będziemy mieli podpis... p. Hiven przyniesie nam sfałszowane dokumenta... Gdy Penhoel zobaczy że mamy je w ręku... i gdy ujrzy pistolet wymierzony do siebie... to obaczymy czy się będzie opierał...
— Dalej w drogę panie Hiven! — rzekł Pontales — odgrywamy ostatnią scenę.
Djana i Cyprjana opuszczając swoje stanowisko, rzuciły się w objęcia.
— Moja siostro — szepnęła z cicha Djana — musiemy stanąć przed niemi w domu Hivena... wiemy teraz gdzie są papiery.
— Ruszajmy prędko! — odpowiedziała Cyprjana.
Uściskały się znowu; poczém Djana rzekła głosem poświęcenie wyrażającym:
— Moja siostro... narażamy swoje życie... jeżeli jedna z nas zginie, druga dopełnić winna zamierzonego celu... jeżeli obie umrzemy: będziemy się w niebie modlić za Penhoela!....
Djana pierwsza puściła się po ścieżce wiodącej nad rzekę, Cyprjana chcąc za nią pośpieszyć, zaczepiła suknią o krzak cierniowy.
Suknia się rozdarła. Dziewice przyspieszyły kroku.
Robert, Pontales i dwaj towarzysze, rozłączyli się wtedy, gdy szelest rozdzierającéj się sukni doszedł ich uszu.
— Czyś pan słyszał? — zapytał Makreofal.
Nikt nie odpowiedział.
Pontales, Robert i Błażéj, już byli za gęstwiną kasztanów.
W mgnieniu oka przejrzeli kryjówki.
— Był ktoś przecie!... — odezwał się Ponlales zmienionym głosem.
Błażej skrzesał ogień, Makreofal zaś zapalił latarkę którą miał z sobą.
Czterech towarzyszy, ujrzeli najprzód własne oblicze zmienione w skutku trwogi; następnie każdy pojedynczo odbył przegląd miejscowości.
— Nic nie ma — rzekł Makreofal wychodząc ze strażnicy — to miejsce nie ma wyjścia.
— To może zajęć — przemówił Błażej.
— Otóż wyjście! — przerwał Pontales — prawdziwa ścieszka wiodąca do rzeki.
Potem dodał: nachyliwszy się z żywością i coś podnosząc — co to jest?...
Wszyscy się przybliżyli do niego. Pontales trzymał w ręku kawałek udartej sukni Cyprjany, która się zaczepiła o ciernie.
Wszyscy poznali tkaninę; poczém nastąpiło ponure milczenie.
— Błędnie sądziłem! — rzekł po chwili Pontales głosem cichym i zwięzłym. — Pan zaś miałeś słuszność... teraz wiedzą nazbyt wiele, a zatem powinny zginąć... mniejsza o to gdzie i jakim sposobem... niech giną tej nocy...
— Możnaby się założyć 10 przeciw jednemu — rzekł Robert — że się udały do domu Hivena.
— Naprzód zatém! — zawołał Błażej — i nie przestępując szanownej drogi prawa, zapoznamy ich w krotce z panem Bibandierem...


XII.
Djabełki.

Robert i Pontales dążyli razem ku rzece nie przez ścieszkę pionową, po któréj się spuściły dziewice, lecz po drodze ciągnącej się wzdłuż dawnych warowni.
Jednocześnie p. Riven spieszył co tchu do pałacu po klucz od promu, Błażej zaś powrócił do folwarku po Bibandiera.
Ten odbywał czasami wycieczki na laguny lub do Nowego lasu gdy księżyc nie świecił, lecz utracił poprzednią odwagę. Pozostawił w lasku Ben swoich bandytów z rękojeści mioteł porobionych; jego pies zdechł dawno z głodu, i jeżeli sam się jeszcze dotąd błąkał, było to popędem niepowściągnionym, który w żadnym przypadku nie wynagradzał mu trudów. Bo cóż mógł zarobić w. okolicy, gdzie w kieszeniach są tylko grosze, a w ręku kije jak maczugi. Mniemał on, widząc swych byłych towarzyszy w błogiém położeniu, że i do niego los się kiedyś uśmiechnie; lecz Robert i Błażéj trzymali go w przyzwoitym oddaleniu i biédak nie mógł wystąpić z wymaganiami, ponieważ galery w Brest są zawsze otwarte dla zbłąkanych owieczek, które tam osadzają.
Milczał zatém. Być może że i cóś zamyślał, jednakże będąc łotrem umiarkowanych skłonności, urazę jaką żywił do swych dawnych towarzyszy, nie doprowadził jeszcze do granic otwartéj zemsty. Przytém od czasu do czasu obiecywano mu lepszą przyszłość. Lubo nie wiedział szczegółowo co się dzieje w pałacu Penhoela, mógł jednakże domyśléć się jak wszyscy, że się cóś knuło przeciw dziedzicowi. Mogli potrzebować jego pomocy, a wtedy muszą go przypuścić do części łupów.
Tymczasem Blażéj dawał mu często sztukę srebrną, ażeby się niezniecierpliwił zbytecznie, a pan de Blois w skutku wpływu swojego, wyjednał mu posadę grabarza w parafii Glenaku, z roczną płacę dwanaście franków i częścią z dochodu od pokładnego.
Lecz pomimo feber bagnisk i dwóch lekarzy, którzy niedawno osiedli w Gacilly, śmiertelność w miasteczku nie była wielką, a tém samém i biedny Bibandier był bardzo chudy.
Błażéj jak to oświadczył, zastał go pod beczkę jabłeczniku, stojącą na dziedzińcu folwarku.
Bibandier leżał ociężale na piasku, głowę miał rękę podpartą, w drugiéj zaś trzymał czarę. Jego twarz długa, której barwa zmieniła się w żółto-szarą, była z lekka zarumienioną, zapadłe oczy były omdlewające, a fizjonomja jego wyrażała spoczynek zadowolenia.
W tém miejscu pozostawał od rana, pijąc sam i napawając się roskoszą życia. Był to dzień uroczysty dla niego, bo tylko raz do roku podobnie zaspokajał pragnienie i to tylko z powodu obecnéj uroczystości.
Po kilku słowach, które mu Błażéj szepnął do ucha, powstał na nogi; wtedy można go było podziwiać w całéj okazałości.
— Oh! oh! — rzekł wesoło — a więc tu idzie o te aniołki!... zdaje mi się że to łatwo pójdzie.
W jego głosie odznaczała się taka wesołość i wyraz twarzy wyrażał taką rubaszność, że Błażej zapytał go:
— Czyś mnie zrozumiał?
— Doskonale! — odpowiedział nie zmieszany — gdy nas co gryzie, to się drapiemy... to rzecz prosta... czy amerykanin należy do tego?
— To jest jego pomysł.
— Dobry interes... dotąd jeszcze nie pracowałem w tym rodzaju... lecz każdy żyje jak może, nie prawdaż?
Zdawało się że Błażej liczył na niejaki opór, gdyż spoglądał na Bibandiera z zadziwieniem a nawet z niespokojnością.
Bibandier zdawał się domyślać o co rzecz idzie. Napełniwszy czarę, podał Błażejowi z serdecznym poruszeniem.
— Można się tu rozpięć, — rzekł wskazując palcem na grono wieśniaków kupiących się około ojca Gérauda — od dwóch godzin żaden nie przystąpił do beczki, tak uważnie słuchają baśni starego szynkarza... Napij się śpiochu... wiedziałem dobrze że nadejdzie czas, w którym Robert i ty będziecie zmuszeni chwycić się tego środka, i czekałem na was.
Spojrzenie jego które przybrało barwę melancholijny zwróciło się na jego wyszarzany kaftan.
— Miałem wielką potrzebę oporządzić się... Amerykanin i ty nie obchodziliście się dobrze z dawnym towarzyszem... lecz nie można płacić temu, który nic nie robi... nie prawdaż?... mówię więc, że bardzo mnie cieszy iż będę miał sposobność dla was pracować.
— Zawsze zuch z ciebie! — zawołał Błażej — bądź spokojnym... będziesz dobrze wynagrodzonym.
— Co się tycze tego — odpowiedział Bibandier — w swoim czasie i miejscu sam oznaczę... mówisz że to pilno.... a więc ruszajmy.
Błażéj nie ruszył się: jego spojrzenie wyrażało ciągłą nieufność.
Rzeczywiście trudno było pogodzić wyrażenia Bibandiera z cierpką łagodnością malującą się na jego twarzy wychudłéj, bladéj i szpetnéj. Wydawało się również Błażejowi, że jego stary towarzysz uśmiechał się zbyt dobrotliwie mówiąc o morderstwie.
— A więc — rzekł z wachaniem — czy jesteś pewnym że ciebie ręka nie zawiedzie... one są tak młode i piękne...
— To mnie nic nie obchodzi — odpowiedział dawny ułan — każdy dla siebie... Nie mówię wszakże ażeby mi przyjemnie było zarzynać te biedne cherubinki... spodziewam się jednakże że mi pozostawiony będzie sposób wyprawienia ich na tamten świat, podług mego widzimi się.
— Zupełny... byle tylko wyprawić.
— Nie troszcz się o to...
— Chodźże więc — mówił Błażéj, i postąpił naprzód parę kroków.
Bibandier wypił resztę jabłeczniku w czarze pozostałą, i wyprostował swoje długie nogi dla doścignięcia Błażeja.
Po drodze Błażéj wytłómaczył mu czego żądają od niego. Bibandier słuchając go, nucił arję z ruladami. Zanim przybyli do portu kruczego, Błażéj zatrzymał się i rzekł:
— Niech mnie djabli porwą jeżeli pojmuję ciebie mój stary. Lubo nie mam serca zbyt tkliwego, nie mógłbym jednakże śpiewać w téj chwili.
— Bo ty jadasz codziennie — odpowiedział Bibandier łagodnie i z uśmiechem — gdybyś był przez trzy lata na dyecie, to byś jeszcze może lepiéj śpiewał.
To było wymówione z taką słodyczą, jaką uważać tylko można za wykwintność okrucieństwa.
Zbliżając się do przewozu, Bibandier przerwał Błażejowi, który mu udzielał stosownych uwag:
— Jużem zrozumiał — rzekł — ułożyliśmy się o interess z małemi i będziesz ze mnie zadowolony... co się zaś tycze wydatku, potrzeba tylko dwóch chustek i parę powrozów.
— Ah! jest tu i Amerykanin, lecz nie sam... któż tam jest więcéj u djabła?...
Przed promem który już był odczepiony od pala, stało trzech mężczyzn...
P. de Blois jeden miał twarz odsłonioną, dwaj inni ukrywali swoje oblicza pod szerokiemi kapeluszami wieśniaczemi.
Bibandier który cięgle był w wybornym humorze, udawał że ich nie poznaje, i skłoniwszy się z uszanowaniem Robertowi, pierwszy wstąpił na prom.
— Znam cokolwiek przywyknienia kochanych aniołów — pomruknął — napotykam ich często przy świetle księżyca, gdy się przechadzam w nocy dla zdrowia... musiały się przeprawić swoim czółnem, które powinno być pod wierzbami.
Robert zbliżył się do Błażeja.
— I cóż? — zapytał go zcicha.
— Serce kamienne! — odpowiedział Śpioch — twarde jak ostrze sztyletu... nie sądziłem ażeby był tak zdolnym.
— Tym lepiéj — rzekł Robert.
Bibandier sterował żerdzią. Zamiast dążyć w kierunku drogi Redońskijé będącej naprzeciw, popłynął cokolwiek w górę po nad brzegiem, przy którym wierzby spuszczały gałęzie do wody. Odsłoniwszy nieco drobne gałązki i liście swoją żerdzią, natrafił nareście na jakiś przedmiot, który za uderzeniem tąż żerdzią, wydał dźwięk przytłumiony.
— A co czy nie mówiłem? — odezwał się wesoło — steruj pan cokolwiek panie Błażeju gdy ja tym czasem pójdę się bliżéj przypatrzéć.
Oddawszy żerdź, poskoczył na koniec promu który był do wierzb zwrócony i wkrótce usłyszano lekki szelest; nakoniec ujrzano małe czółenko które było wolno puszczone wzdłuż brzegu i dążyło w kierunku bagnisk.
Bibandier który się w téj chwili ukazał, spoglądał na płynącą łódkę i odezwał się z głośnym śmiechem:
— Gdy biedne cherubiny będą się chciały przeprawić... to się złapią djabelnie!
Każdy w promie pomyślał, że Bibandier wart był nagrod....
Dziesięć minut prawie upłynęło jak Djana i Cyprjana przeprawiły się przez Ust za pomocą czółna, które Bibandier znalazł pod wierzbami.
Opuszczając swoje ukrycie pod wieżą, pewne były że rozdarcie sukni wykryło ich obecność i że będą je ścigać; lecz miały dość czasu do uprzedzenia pogoni, ponieważ Pontales i jego towarzysze nie mogli się dostać do przeciwnego brzegu, jak za pomocy promu, od którego klucz był w pałacu. Oprócz tego ścieżka po któréj się spuszczały, doprowadziła je do brzegu bezpośrednio, gdy zwykła droga była dość krętą.
Nie pierwszy to raz córki stryja Jana wystawione były na bliskie i okropne niebezpieczeństwo; lecz w tych chwilach, ich siły zdawały się wzmagać wraz z drażliwością położenia.
Cyprjana zdawała się walczyć z namiętnym zapałem, który podniecała myśl o śmierci męczeńskiej, Djana zaś była spokojniejszą, poświęcając się z krwią zimną.
— Słyszały rozmowę nieprzyjaciół Penhoela, wiedziały że ani ich płeć, ani wiek, nie ocalą od nienawiści tych ludzi.
Lecz dalekiemi będąc od zatrwożenia się ich groźbami, czerpały w takowych nowy odwagę. — W ich mężkiej dzielności, panowała dziecinna zarozumiałość. Obawiano się ich, chwytano się tej saméj broni przeciw nim, jakiejby użyto przeciw mężczyznom! O! jakże były z tego dumne...
Czyliż nie słyszały z ust nieprzyjaznych przyznania im władzy? Gdyby nie one... biedne dziewczęta... Penhoel byłby upadł od dawna...
Ich serca drgały z radości nie zaś z obawy, gdyż walka nie była daremną. Dzięki ich usiłowaniom Remigeusz, pani i Blanka, utrzymywali się w równowadze nad brzegiem przepaści.
Grożąca ciągle zguba dotąd się nie spełniła; a według tego co słyszały, pozostawała tylko jedyna broń w ręku Pontalesa i Roberta przeciw oporowi Penhoela.
Lecz to była broń okropna, która zawieszała nad głową Remigeusza hańbę i zniszczenie. Były dokumenta fałszowane... Było to zapewne wypadkiem niegodnych podstępów, lecz istniały dowody, i w takim razie nie sama tylko nędza zagrażała Penhoelowi...
Od dawna Cyprjana i Djana wiedziały o tajemnicy fałszowania podpisów, które uzyskano w chwilach codziennego opilstwa Remigeusza. Odzyskały i zniszczyły niektóre papiery dostając się nocną porą do zamku Pontalesa, lecz innych zaś złożonych u prawnika, nie udało się im dotąd wykraść.
Obecnie wiedziały dokładnie, gdzie są te papiery zachowane; przy pomocy więc Boga, jeżeli tylko będę mieć dość czasu i odwagi do działania, będę mogły ocalić Penhoela.
Djana odczepiła od pala śmiałą ręką czółno ukryte pod wierzbami, a Cyprjana pochwyciła za żerdź.
Rzeczka Ust wezbrała; płynęła ona pełém korytem i niższe części bagien były wodą zalane.
Płynąc, dziewice usłyszały pośród ciszy nocnéj, szum ponury i ciągły, który wydaje prąd Tremeulé. W cieniu, wyziewy wznoszące się nad otchłanią, wydawały słaby odblask. W oddaleniu widziały olbrzymie widmo białéj niewiasty, które się unosiło nad spokojnemi wodami bagnisk.
Za niemi, nad drogą kasztanami wysadzoną, ogrody pałacu były jeszcze oświetlone; bal się nie skończył, niektóre odgłosy muzyki wiejskiéj dochodziły do ich uszu.
Gdy się dostały do przeciwległego brzegu, nic się nie dało widziéć od strony promu, który wkrótce miał ich ścigać.
Zeskoczywszy zwinnie z czółna, zamiast udać się drogę Redońską do domu p. Hiven, pobiegły ku bagniskom.
Na ogromnej łące, przerżniętéj licznemi smugami wody, spostrzegać się dawał ruch pośród ciemności; były to trzody i stada z Glennaku i S. Wincentego, błąkające się swobodnie na ogólnym pastwisku.
Biegnąc po gładkiéj i niskiéj murawie, Cyprjana i Djana, wołały z cicha: „Minion! Biżu!”
Ich głosy gubiły się w przestrzeni. Owce uciekały przed niemi, gęsi zbudzone wyciągały szyje, wydając gęgania żałosne i nieprzyjemne dla ucha.
Dziewice wołały ciągle.
Po kilku chwilach, głuchy tętent dał się słyszéć w oddaleniu. Następnie Biżu i Minion, dwa małe koniki na pół dzikie, zatrzymały się w swym galopie parskając nozdrzami.
Djana i Cyprjana dosiadły ich oklep, a w kilku sekundach odzyskały czas stracony biegnąc po bagnach.
Biżu i Minion były to konie czystej rasy bretońskiéj, karę, grubego zagięcia karku, mogące galopować przez kilka godzin.
Biegły razem z równą szybkością, a głos dziewic podniecał ich chyżość; pędziły przez pola, laguny, przesadzając płoty.
Djana i Cyprjana doskonałe amazonki, nie troszczyły się o zawady po drodze; gdy wypadło szeroki rów przeskoczyć jednym susem, zapuszczały swe białe rączki w grzywy swych wierzchowców; gdy trzeba było przesadzać krzaki lub pnie, kładły się prawie na nich i z szybkością strzały przebywały te zawady.
Na czystém polu częściéj jeszcze zachęcały do biegu swych wierzchowców:
— „Hop Minion! hop Biżu!” i głaskały szyje koni galopujących i oblanych polem.
Gdyby ich napotkał jaki wieśniak, byłby się przeżegnał z trwogą polecając swą duszę Bogu, a po minionym przestrachu, byłby się chwalił do śmierci, że widział w czasie jesiennéj nocy, czarownice jadące na sabat.
W istocie była to zadziwiająca jazda. Karę konie niknęły w ciemności, można było tylko dostrzedz dwie dziewice wysmukłjé kibici, jakby w powietrzu unoszone. Zdawały się ślizgać siedząc na pędzącéj chmurze. Oko nie mogło ich ścigać, ich włosy unosiło skrzydło wiatru, podobnie jak ich samych.
— „Hop Biżu! hop Minion!”
Od portu kruczego jest dobra mila do miasteczka Bains, którą to przestrzeń w kilka minut przebyły.
Cyprjana i Djana zsiadłszy z koni, pozostawiły je na polu.
Pan Protazy Hiven miał dom oddzielny, położony o sto kroków za jedyny ulicą miasta. Ażeby był w możności nabyć tę nieruchomość, musiał wzniecić wiele sporów w sąsiednich wioskach, zniszczyć nie jednego rolnika i pozbawić kawałka chleba nie jedną sierotę. Lecz to było jego powołanie i stanowiło jedyną przyjemność. P. Hiven w pieniactwie był prawdziwym mistrzem. Zdawało się, że jego twarz wyżółkła i nadzwyczaj długa, wzniecała w wieśniakach żądzę pieniactwa.
Cyprjana i Djana kilka razy uwijały się około jego domu, lecz podstępna czujność prawnika, niweczyła dotąd ich zamiary. Dzisiaj miały dwie korzyści obiecujące im osiągnąć cel pożądany: najprzód wiedziały gdzie szukać papierów, powtóre że służący pana Hivena, który zwykle ściśle pilnował domu, był w téj chwili na uczcie ś. Ludwika z drugijé strony rzeki, na folwarku Penhoela. Pan Hiven udzielił mu pozwolenie licząc na wystrzał z fuzyi nocy poprzedzającéj, jak równie na bal, który powinien był wszystkich zatrzymać w pałacu.
Nie było więc nikogo do pilnowania domu tego wieczora, oprócz służącéj 70-letniej i psa starego.
Służąca i pies spali bezwątpienia, pogrążeni w śnie głębokim, zabezpieczeni mocnemi zamkami i zasuwkami; gdyż obie siostry mogły przesadzić mur, nie dostrzegłszy żadnego poruszenia w domu.
Od strony ogrodu nie było okiennic, przeto w mgnieniu oka, za pomocą drabiny którą ich piękne rączki z trudnością zdołały oprzeć o ścianę domu, dostały się do gabinetu prawnika, skrzesały ogień na jego własnym krzesiwku i zapaliły lampę.
Potrzeba je było widziéć podówczas z ożywionym licem w skutku odbytéj przejażdżki i nadzieją osiągnięcia pożądanego celu. Ich jagody pokryte były czystym rumieńcem, ich oczy błyszczały niecierpliwością i żądzą; uśmiech figlarny igrał na świeżych usteczkach, tak dalece były pewne swego zwycięztwa.
Wróciła im wesołość dziecięca. Ta chwila rzeczywiście była uroczystą, ponieważ chodziło tu o los całéj ukochanéj rodziny; w naturze nawet ich postępku, było cóś dziwnego i wesołego, oddalającego wszelką myśl tragiczną.
Śmiały się uchylając obicie gabinetu.
Ich poszukiwanie nie długo trwało: za fotelem na którym Makreofal co wieczór wynajdywał djabelskie wykręty prawnicze, była dziura wycięta nożem w obiciu, w któréj się mieściła brudna teka, na widok któréj serca Cyprjany i Djany mocniéj uderzać zaczęły. Przestały się śmiać. W ich ręku było ocalenie Penhoela.
Uklękły na chwilę, wznosząc zwilżone oczy do nieba z dziękczynieniem.
Myślały o pani i o biednéj Blance...
Lecz czas naglił, Djana ukryła za łono pugilares i obie zeszły po drabinie. Stara kobieta i stary pies spali jak zabici. Udało się zupełnie....
— „Hop Biżu! hop Minion!”
Jakże ich sercom ulżyło, gdy powracały tęż samą drogą, którą przed chwilę przebyły z dręczącą niespokojnością!... Jakże wesoło głaskały szyje swych wierzchowców! jakże były szczęśliwe....
— Patrz — rzekła Djana gdy Minion przesadzał przez rów szeroki — oto tutaj do mnie strzelono... biedny Kabry leży jeszcze w rowie.
Nie zwalniając biegu koniom, pochyliły się ku sobie i ich usta zjednoczyły się pocałunkiem.
— Już to ostatni raz narażasz się na podobne niebezpieczeństwo moja siostro — odezwała się Cyprjana — jużeśmy ich pokonały!
— Któż wie? — dodała Djana — może powrócimy Penhoelowi to, co mu niegodnie wydarli.
Były w połowie drogi. Djana nagle zatrzymała swego konia.
— Przyszła mi myśl — rzekła — że mogą na nas czatować na téj drodze.
— Ciekawa jestem — — odezwała się Cyprjana ośmielona powodzeniem — który z nich odważyłby się zatrzymać w biegu mojego Biżu.
— A jeżeli maję broń przy sobie?
— Przesadzimy przez ich ciała.
— A jeżeli będę na nas oczekiwać przy przeprawie w porcie?
Cyprjana zatrzymała swego, konia.
— Nie lękam się o siebie... mówiła Djana — lecz teraz winnyśmy nasz skarb zachować.
— Wróćmy zatém do Hussay... przejedziemy przez most.
Ta rada zdawała się dobrą. Obie siostry cofnęły się z drogi i puściły galopem do Hussay. Lecz właśnie ta sama myśl przyszła ich wrogom, gdyż stanąwszy przy brzegu, dostrzegły przy moście dwóch ludzi; zdawało się im, że to był p. Robert de Blois i p. margrabia Pontales.
— Puśćmy się przez pola — odezwała się Cyprjana, którą nic nie trwożyło — i omińmy ich.
— Spróbujmy raczéj wrócić do portu kruczego — odpowiedziała Djana — konie będą mogły wpław przebyć rzekę.
I natychmiast puściły, się w tym kierunku.
Gdy stanęły przy przewozie, upłynęło zaledwie trzy kwadranse jak po raz pierwszy dosiadły swych dziarskich biegunów.
Jeszcze północ nie wybiła, ogród pałacowy był jeszcze oświetlony. Bal mógł się ciągnąć jeszcze parę godzin.
Obecnie, nie można było dostrzedz nic podejrzanego na pobrzeżu. Siostry puściły Biżu i Miniona, które wierzgając powróciły na pastwisko. Pomyślały że dobrze uczyniły, iż nie uparły się jechać przez most pod Hussay, gdyż tutaj nic nie zdawało się tamować im drogi.
— Otóż — rzekła Cyprjana idąc do wierzb — jesteśmy w porcie... i jeszcze przetańczymy kontredansa. — Djana odchyliła gałęzi wierzb, i gdy otwierała usta chcąc coś wesołego odpowiedzieć siostrze, trzech ludzi ukrytych w wysokiej trawie rosnącej przy rzece, spiesznie powstali, i nim dziewice wykrzyknąć mogły, związano im usta chustkami...


XIII.
Dwa kamienie.

Pan margrabia de Pontales był człowiekiem rozsądnym i nie miał nigdy skłonności do przedsięwzięć awanturniczych, i konieczność jedynie zmusiła go do uczestniczenia w tej nocnéj wyprawie, a tém samém postawiła go na stopie zupełnéj równości z panem de Blois, który cokolwiekbądź przedsiębrał, Pontales na wszystko się zgadzał.
Pierwszy to raz jednakże tak się kompromitował; dotąd bowiem ukrywał się za Robertem, uważajęc dla siebie właściwém: aby przyczyniając się do kosztów wyprawy, nie narażać się osobiście.
Bo w istocie, uważałby za szaleńca tego, ktokolwiek byłby mu z rana dnia tego, przepowiedział wypadki wieczoru. On, margrabia de Pontales, posiadający 60,000 liwrów dochodu, czatował jak rozbójnik i narażał się na stawienie przed sądem przysięgłych...
Lecz okoliczności daleko zaprowadzić mogą i człowiek najbieglejszy, wdawszy się raz w pewne stosunki, zmuszony jest narażać wszystko dla wszystkiego.
Pontales przeprawiwszy się przez rzekę ze swemi czterema towarzyszami, zajęty był smutném rozpamiętywaniem. Byłby chętnie wypróżnił do reszty swoją sakiewkę, gdyby mógł być natychmiast przeniesionym do swego zamku. Można nawet wnosić, że pomimo dawnej i namiętnej żądzy zniweczenia dawnego wpływu rodziny Penhoela i zajęcia jej stanowiska, nie byłby rozpoczął walki, gdyby był przewidział od początku niebezpieczeństwa téj nocy.
Teraz za daleko się posunął, ażeby mógł się wycofać. Niebezpieczeństwo zagrażało z przodu równie jak z tyłu, a środki ratunku mieściły się jedynie w spełnieniu zbrodni.
Przeprawiwszy się na drugą stronę, Bibandier jednogłośnie obrany został kierującym wyprawą.
Nie jest to poniżeniem służyć pod rozkazami słynnego wodza. Pontales był margrabią, Robert uchodził za szlachcica, Bibandier był tylko zbiegłym galernikiem; lecz historja jest pełną podobnych przykładów, gdzie widzimy, że książęta ustępują dowództwa walecznym oficerom.
Bibandier wzniósł się natychmiast do wysokości swéj nowéj władzy. Pierwszem jego staraniem było wyszukać czółno, które służyło do przeprawy córkom stryja Jana.
— Będziemy potrzebowali tego cacka — rzekł biorąc za tykę.
I pobiegł wzdłuż brzegu, dopóki nie zdołał zaczepić żerdzią o czółno, unoszone przez prąd wody; poczém sprowadził i przytwierdził je do jednéj z wierzb, przy których Robert i Błażej zaczepili się wzywając ratunku w nocy ich przybycia do Penhoelu; następnie powrócił do towarzystwa wolnym krokiem, nie spiesząc się bynajmniej.
— Czółenko płynęło wprost do prądu białéj niewiasty — pomruknął — dostateczném by było puścić się...
— Ah! — rzekł Robert — potrzeba przecież cóś przedsięwziąść... one musiały nas wyprzedzić, i trudno je będzie dogonić.
— Dogonić!... — powtórzył ułan — potrzebaby lepszych nóg od naszych... gdybyście ich widzieli jak ja, przebiegających nocną porą po łanach... hop Biżu... hop Minion... Przyznać należy że to są ładne dziewczęta.
— Lecz cóż przedsięweźmiemy?
Bibandier wyjął z kieszeni fajkę i krzesiwko.
— Czy chcesz pan pokurzyć trochę, mamy dość czasu.
— Nie idzie tu o żarty... — zaczął p. Robert wyniosłym tonem.
Jednym zacięciem krzesiwa, były ułan rozżarzył hubkę, — poczém zapalił nałożoną fajkę.
Pontales wyglądał jak nieboszczyk pod swoim szerokim kapeluszem. Oziębła bezczelność tego hultaja Bibandiera jak go nazywał wgłębi swego serca, nie zwiastowała mu nic dobrego; pan Hiven myślał o swym opuszczonym domu.
Błażéj przybliżył się do Roberta okazującego zniecierpliwienie i rzekł:
— Jeżeli nie pozostawisz mu swobody w działaniu, to nic nie dokażemy téj nocy.
— Niech nam się przynajmniéj wytłómaczy — odrzekł Robert.
— Co się tycze tego — rzekł Bibandier rozciągnąwszy się na trawie — zaraz usłyszysz program Amerykaninie....
Robert zadrżał. Od lat trzech nikt go nie nazwał podobnie, i w tym przeciągu czasu biedny Bibandier w każdéj okoliczności okazywał mu najgłębszy szacunek.
Błażéj śmiał się na stronie z pomieszania pana swego; były zaś ułan rzekł daléj:
— Jak widzę tylko Śpioch i ja, jesteśmy najrozsądniejsi tutaj.
Błażéj przestał się śmiać.
— Pan prawnik — mówił Bibandier — który mniema że się dobrze ukrył pod słomianym kapeluszem, objaśni ci, że klient nie powinien udzielać rad adwokatowi...
Twarz Makreofala przedłużyła się znacznie, margrabia drżał lękając się ażeby nie był poznanym.
Lecz Bibandier być może że nie wiedział o nazwisku czwartego towarzysza, czyli téż uważał stósowném oszczędzać margrabiego, bo dodał:
— Co się tycze drugiego pana, nie mogę o nim nic powiedziéć, gdyż nie mam zaszczytu znać go... no, no Amerykaninie, nie ma się o co zżymać... oto program działań jak mawiał Bonaparte: należy czuwać i czekać!
— A tém czasem — odezwał się Makreofal — zrabują moje pomieszkanie...
— Najniezawodniéj ojcze prawniku!
— I papiery zostaną pochwycone... — dodał Robert.
— Tak mi się zdaje mój synu.
— Słuchaj — odezwał się Robert, który chciał spróbować pogróżki — masz obiecaną hojną nagrodę, lecz winieneś zachować przyzwoity szacunek... weź się do czynności, albo pójdź precz!...
— Gdzież np. — zapytał Bibandier zwolna — może do Redon, zawiadomić pana prokuratora królewskiego co się tu święci.... wiesz przecież Amerykaninie, że nie jestem zdolny do tego... cóż u djabła! jakże to ludzie zmieniają się... wiesz dobrze że należy żyć i dać żyć... No, no, — dodał zmieniając mowę — alboż my to dzieci panie Robercie? Przypuśćmy że się nie przyzwoicie zachowałem i racz mi przebaczyć... nie możesz wymagać innego zadosyć uczynienia od człowieka szlachetnego rodu...
Powstawszy podał z uprzejmością rękę, którą Robert nie śmiał odepchnąć.
— Otóż interess załatwiony... honor nasz nie ucierpiał szwanku... a teraz pomówmy o ważniejszych sprawach gdybyśmy byli w kraju ucywilizowanym, gdzie jest tylko jedna droga od jednego miejsca do drugiego, powiedziałbym wam: idźmy i ścigajmy naszych aniołków ze szpadami w ręku... lecz ztąd do miasteczka de Bains jest przynajmniéj ze sto dróg krętych i krzyżujących się... nadaremnie byłoby się rozłączać i żeby każdy z nas obierał inną ścieżkę... bo w takim razie założyłbym się sto przeciw jednemu, że dziewczątka wymknęłyby się nam z rąk jak węgorze.
— To prawda — odezwał się Błażéj.
Rzeczywiście, ta uwaga była tak właściwą, że nikt nie mógł jéj zaprzeczyć słuszności.
— Mogłeś poprzednio wytłómaczyć się — pomruknął Robert.
— Mógłbym się obrazić — odpowiedział Bibandier z powagą, lecz poświęcam sprawiedliwe moje oburzenie ogólnéj sprawie.... dowiedzionym jest przeto, że byłoby głupstwem gonić dziewczęta... pozostaje teraz naradzić się, jakim sposobem możnaby je schwytać... zdaje mi się, że naprzód odgadłem to zadanie mówiąc: czekajmy....
— Ale jak w inném miejscu przebędą rzekę — odezwał się Makrcofal.
— Wyborna uwaga!... w inném miejscu, to się znaczy przez most pod młynem Hussajskim, gdyż nie ma innéj przeprawy.... a więc niech Amerykanin i ten pan, którego nie mam honoru znać dotąd, wezmę nogi za pas i pospieszę pilnować mostu Hussajskiego.
— Bardzo słusznie! — zawołał Pontales uradowany że znalazł pozór do oddalenia się od miejsca, w którém prawdopodobnie miała się odbyć krwawa scena — panie de Blois służę panu....
Jeżeli tamtą drogę obiorą — zapytał Robert — czy należy ich zatrzymać?
— Wcale nie — odpowiedział Bibandier — usuniecie się im z drogi bardzo grzecznie, ponieważ będziecie mieli dość czasu do wyjęcia z mostu pięciu lub sześciu desek... a rzeka pod Hussay jest szeroką i glęboką...
Pontales uczuł zimno w szpiku swych kości, pomimo duszącego upału w nocy.
Robert ująwszy go pod rękę uprowadził spiesznie.
— Pięć lub sześć desek... lepiéj więcéj! — wołał na nich zacny grabarz — bo Biżu i Minion skaczą jak kozy!
Pontales i Robert zgubili się w cieniu.
— My zaś — rzekł Bibandier prowadząc swych towarzyszy ku wierzbom, — zaciągnijmy wartę... przygotuj chustkę panie Błażeju tak jak ja... ty zaś ojcze prawniku, pilnuj postronka... a teraz milczenie...
Wszyscy trzej położyli się na trawie.
Układając część swego planu względem mostu Hussajskiego, Bibandier nie liczył zapewnie na nadzwyczajną chyżość koników, zaledwie bowiem Pontales i Robert zdołali podnieść jeden bal pokładu, usłyszeli galopujących Biżu i Miniona. Porzuciwszy zatém mozolną pracę, stanęli przy moście nie wiedząc co począć.
Dziewice spostrzegłszy ich, zwróciły się w kierunku przewozu.
Pontales i Robert opuścili swoje stanowisko i szli za niemi z daleka, a stanąwszy w porcie kruczym, już zastali wszystko załatwione. Cyprjana i Djana z zawiązanemi ustami, skrępowane leżały w czółenku.
— Ah, ah! — odezwał się Bibandier próbując postronków ściągających nogi i ręce dziewic — bardzo dobrze... pokazuje się, że byłbyś zdatny ojcze prawniku i do zarzucania stryczka.
— Czy miały co przy sobie? — zapylał Robert z żywością.
— Bez wątpienia... bez wątpienia, — odpowiedział Bibandier, — ah! ktoby miał takie dwa aniołki w Paryżu, mógłby zrobić majątek... one potrafią przemknąć się przez dziurkę od klucza.
— Daj mi papiery! — rzekł Robert.
Bibandier odepchnął go zwolna.
— Nikt ich przecież nie zje mój poczciwcze — pomruknął — lecz potrzeba załatwić wszystko porządkiem... zdam sprawę wtedy, gdy już będzie po wszystkiém... a teraz cierpliwości...
— Ja chcę ażebyś mi oddał te papiery! — powtórzył Robert nakazującym głosem.
— Król mówi chcemy — pomruknął były ułan — ja zaś chcę, ażebyś mi się nie przykrzył, bo w przeciwnym razie — dodał prostując się — pozostawię ciebie mój synku i załatwisz tę czynność sam według upodobania.
— Nic nalegaj pan — szepnął Pontales do ucha Roberta — on chce kilka luidorów więcej, to się mu da.
— Teraz moi panowie — odezwał się Bibandier — możecie mi życzyć szczęśliwéj podróży... odjeżdżam!...
— Lecz nie sam! — wykrzyknął Robert, który powziął niejakie podejrzenie — Błażej będzie ci towarzyszył.
Błażej skrzywił się, lecz nie śmiał odmówić.
— Czółno jest za ciasne dla czterech osób — rzekł Bibandier zachowując dziwaczną spokojność połączoną z szyderstwem, którym się odznaczał od początku — mogę utopić mego bliźniego, lecz samobójstwo nie zgadza się z mojemi zasadami.
Wstąpiwszy do czółna, odsunął od siebie starannie obie dziewice, ażeby mógł sterować czółnem swobodnie.
— Drogie cherubinki, będą spoczywały jak w swoim łóżeczku — odezwał się, odepchnąwszy żerdzią czółno od lądu.
Wszyscy wspólnicy zbrodni doznali ściśnięcia serc. Ich oczy skierowały się na dziewice w czółnie będące, jakby czarodziejską siłą poruszone. Wesołość ułana przydawała posępności tej okropnéj scenie.
Djana i Cyprjana leżały wznak, z rękami na krzyż skrępowanemi.
Księżyc który obecnie przeglądał przez chmury, oświecał ich blade twarze, w których się malowało poświęcenie męczeńskie.
Bibandier jedynie był obojętnym na ten rozdzierający widok.
— Moi Panowie — zawołał gdy czółno poruszyło się na wodzie — usłuchajcie mojej rady... idźcie na bal, który się jeszcze nie skończył... dobrze jest na wszelki przypadek odwołać się na świadków... w razie obwinienia o uczestnictwo w dzisiejszéj wyprawie...
To wyrażenie prawnicze galernika, zabrzmiało jak groźba w uszach wspólników, którzy szli w milczeniu do promu; Bibandier zaś jeszcze raz odezwał się do nich:
— Jeszcze jedną przysługę — rzekł — zapomniałem wziąść z sobą parę kamieni, ażeby aniołki nie mogły wypłynąć...
Zimny pot wystąpił na czoło Pontalesa.
Makreofal podał kamienie; wchodząc do promu zaledwie nie omdlał.
Bibandier odbił nareszcie od brzegu, nucąc jedną z tych piosnek smętnych, które galernicy śpiewają dla zachęty przy mozolnej pracy.
Księżyc ukazał się całkowicie, promienie jego posrebrzyły brzegi kolumny wyziewów, wznoszących się z prądu Tremeulé.
Biała niewiasta, zdawała się rosnąć nad otchłanią.
Przez kilka minut, wspólnicy widzieli czółno płynące po cichych wodach bagnisk, które następnie zniknęło w wyziewach, wyobrażających odzież białéj niewiasty.


XIV.
Biédne dziewice.

Robert de Blois, margrabia i ich dwaj towarzysze, powracali do pałacu w milczeniu i od czasu do czasu oglądali się jakby pomimowolnie, spoglądając w kierunku zniknionego czółna.
Zdawało się im, że słyszą złowrogi i ponury plusk prądu Tremeulé.
Pośród zarośli pokrywających spadzistość pagórka, wiła się droga wiodąca do chaty Benedykta Haligana... Wspólnicy dążyli nią o 50 kroków wyżéj nad ubogiém pomieszkaniem starca, i dosłyszeli go nucącego grobowym głosem modlitwy za konających.
Przyspieszyli kroku przejęci dreszczem.
Stanąwszy przed bramą pałacu, Robert zatrzymawszy się podniósł głowę:
— To było konieczném — odezwał się z cicha — a zresztą, co się stało to się stało... należy się pomiarkować, ażeby w naszych twarzach nie uważano pomieszania.
— Słusznie pan mówisz — odezwał się Błażéj.
Makreofal dodał:
— Nie można zaradzić przeciw dopełnionym czynom... każę starej Joannie mojéj służącéj, ażeby się modliła za ich dusze... i pewny jestem, że pan margrabia poświęci ze 20 talarów na msze.
Pontales otarł pot z czoła.
— Dam 20 lujdorów kościołowi w Glenak — wyjąkał — 50 kościołowi w Redon... a 100 katedrze w Rennes.
— W istocie — przemówił prawnik — powinny być zadowolone.
Robert i Błażéj nie mogli powściągnąć śmiechu. Wrażenie zbrodni było po części zatarte i gdy zresztą żaden z nich nie żałował szczerze, łatwo im było odzyskać spokój i uśmiech wywołać na usta.
Rozłączyli się, postanowiwszy powrócić na bal rozmaitemi stronami.
Tańce rozpoczęły się na nowo. Młodzież bawiła się ochoczo, wynagradzając sobie godzinę nudów, spędzoną na słuchaniu wycia trzech gracji Baboin. Przy końcu balu, wesołość staje się żywszą. W miastach muzyka podwaja usilności w odgrywaniu skocznych tańców; po wsiach zaś tancerze wyżéj skaczą, klaszczą w ręce i krzyczą; na balach zwanych u nas przyjacielskiemi, tłuką szklanki, podbijają sobie oczy i chodzą prawie na głowach.
Muzykanci z Glenaku grali jak opętani taniec zwany bretońskim, w którym mnóstwo par występuje. Tancerze i tancerki podniecani narodową muzyką, tańczyli z zapałem, mięszali się, potrącali, padali na trawę przy głośnym śmiechu. To był zajmujący widok.
Goście nie mogli się uskarżać że ich zaniedbywali gospodarze, bo lubo pan domu nie powrócił już na bal, to pani jednak po wypadku Blanki, ciągle była obecną i troskliwych o zdrowie córki zaspokajała.
Obecnie przewodniczyła na balu; przy niéj siedział stryj Jan. Twarz jéj była bardzo bladą, lecz przezwyciężając nadzwyczajne wzruszenie, wydawała się pozornie spokojną.
Teraz w szanowném gronie panował smutek. Panowie i panie powrócili na dawne miejsca, na wszystkich obliczach widać było znudzenie i znużenie.
Trzy gracje spoglądały z zawiścią na tancerzy, nie mogąc pokryć wybuchów złego humoru; Aryjka nie uzyskała żadnego poklasku, Romansik doznał niepowodzenia, a Kawantynka najnieszczęśliwsza, kończąc jękliwe rulady, spostrzegła że w salonie trawnikowym nie było nikogo.
Jedynym jéj słuchaczem był braciszek Numa, ponieważ to było jego obowiązkiem.
Przy podobném usposobieniu, w szanownym gronie następowały częste przerwy milczenia, lecz za to rozmowy były uszczypliwsze; każdy pocisk języka dogryzał do żywego, i nieoszczędzano równie znakomitych osób, jak i niższych; mordowano prawie tych, których skutkiem zapomnienia, nie raczyli ukłuć na początku balu.
Na wsiach, gdzie życie jest tak skromne i przykładne, nic starają się o dobór wyrażeń w potwarzy lub obmowie. Gdy rozmowa dojdzie do pewnego stopnia, gdy zęby zgrzytają, język się zaostrza, zdarza się często słyszéć zdania bardzo zuchwałe, nieprzyzwoite, a pochodzące z ust najszanowniejszych.
Przed chwilą zajmowano się lekką obmową Loli, która się zbytecznie zalecała młodemu Pontalesowi; nadawano przydomki bardzo charakterystyczne, dotykając nieobecnego Penhoela; tworzono o pani przypuszczenia, którychby się służący wstydzili. — Poczem mówiono o Blance i kolejno o parach przesuwających się przed ich oczami w tańcu. Daléj zastanawiano się nad prowadzeniem małych żebraczek Cyprjany i Djany, których nie widziano od dwóch godzin, co było rzeczywiście bardzo uderzającym, gdyż znikły jednocześnie z dwoma próżniakami: Rogerem i Stefanem.
Trzy gracje Babouin wraz z panią Kerbichel, robiły z tego względu postrzeżenia filozofii tak dalece postępowéj że pan Zastępca i trzéj wice-hrabiowie, rumienić się musieli.
Rzecz szczególna, że dwaj hultaje Stefan i Roger, powrócili bez panien. Eglantyna tłumaczyła ich nieobecność tém, że panny w ciągu dwugodzinnéj przechadzki musiały sobie pognieść suknie....
— I potargać włosy... — dodała Aryjka.
Cierpka Kawantynka westchnęła, a całe zaś czcigodne grono poklaskiwało.
Stefan i Roger powrócili na bal jednocześnie z pp. Robertem de Blois, margrabią Pontales i Makreofalem, którzy przechodząc koło siebie, zamieniali ukłony, jakby się dawno nie widzieli.
Stefan i Roger przypatrywali się smutnie tańczącym parom, śledząc natężonym wzrokiem, Cyprjany i Djany, których wszędzie szukali i spodziewali się nareście zastać je w salonie.
— Nie masz ich... — rzekł Roger westchnąwszy. — Wydalić się z balu od dwóch godzin?...
Fizjonomja Stefana była melancholijny i zadumany.
— Nie zobaczymy ich tego wieczora... — poszepnął — a ja muszę być w Redon jutro przed świtem... nie będę mógł jéj pożegnać... czy zechcesz powiedzieć jéj kilka słów w mojém imieniu?
— Przed odjazdem — odpowiedział Roger — możéesz ją widzieć jeszcze.
Malarz wzruszył głowy.
— Byłaby to okropna chwila — odpowiedział — dla nich godziny spoczynku są krótkie i rzadkie... dla czegóż ich niepokoić?... a przytém przy pożegnaniu możebym się słabym okazał?... powiedz jéj że ją kocham i że nigdy innéj kochać nie będę... i że pragnąłbym ją widzieć szczęśliwy kosztem mojego życia.
Głos jego był drżący, a w wymawianych wyrazach odznaczała się tkliwość głęboka, sprzeczna z jego zwykłą obojętnością i lekką wesołością właściwy filozofii paryżanina.
Roger uścisnął jego rękę.
— Powiem jéj, żeś najgodniejszy chłopiec w świecie! — powiem, że twój majątek mieści się w twych pędzlach... i jeżeli Bóg pobłogosławi twéj pracy, powrócisz do Bretanii, aby pojęć ją za małżonkę.
Stefan miał łzy w oczach.
— Dziękuję ci — szepnął.
— Jesteśmy młodzi! — dodał Roger z uśmiechem rozrzewnienia — i Róg jest dobrym... być może doczekamy się wszyscy dni szczęśliwych...
Gdy tak rozmawiali, Pontales, Robert i prawnik, przechadzali się pomiędzy gośćmi udając swobodną wesołość. Błażéj roznosił chłodniki i wety; ażeby go także widziano.
W chwili gdy Roger wymawiał ostatnie wyrazy, pełne nadziei i wiary w przyszłość Bibandier ukazał się za nim o kilka kroków.
Wychudłe oblicze ułana było pokryte bladością: wzrok jego był błędny, włosy w nieładzie.
Dwaj młodzieńcy nie spostrzegli go; wspólnicy czatujący na jego przybycie, ujrzeli go wszyscy jednocześnie.
Wymuszony uśmiech Roberta i Pontalesa, zamarł na ich ustach. Makreofal pragnąłby uciec, a Błażéj zaledwie nie upuścił półmiska, który w ręku trzymał.
Zdawało się im, że wszyscy goście dostrzegli ich trwogę i odgadli znaczenie ukazania się grobowéj twarzy ułana, która się widziéć dawała za uchylonemi skrzydłami parawanu.
To zjawienie trwało tylko chwilę. Gdy czterej wspólnicy ośmielili się po raz drugi spojrzéć w tąż samą stronę, Bibandier już zniknął.
Szedł on chodnikiem prowadzącym do próżnéj altanki. Po drodze, nie wiedząc co robi, gasił lampy jakby światło raziło jego oczy; skutkiem czego nastąpiła zupełna ciemność około altany, przed którą się zatrzymał.
Nie długo czekał. Zaledwie bowiem upłynęła minuta, gdy wszyscy wspólnicy zebrali się przybywając jeden po drugim.
Nikt nie śmiał go badać.
— I cóż? — przemówił Bibandier stłumionym głosem — nie jesteście widzę ciekawi mojéj historji?
Było coś dziwnego i uroczystego w głębokiém wzruszeniu tego nielitościwego bandyty, który tak długo zachował zimną wesołość sposobiąc się do spełnienia zbrodni, a obecnie drżał cały i zdawał się bliskim omdlenia.
— Cóż się więc stało? — zapytał nakoniec Robert.
Bibandier oparł się o altankę chwiejąc się na nogach.
— Już nie żyją... — rzekł — obie były bardzo piękne... lecz już ich nie ma!...
— I nikt ciebie nie widział? — zapytał Makreofal.
— Nie żyję... — powtórzył ułan ukrywając twarz w rękach — gdy wiozłem je do przepaści, spoglądały na mnie anielskim wzrokiem... Oh! widzę jeszcze dotąd ich piękne ciała leżące w czółnie...
Zatrzymał się: głos dławił go w gardle.
Wspólnicy słuchali stojąc jak wryci, zimny pot oblewał ich czoła.
— Ktoś mnie pytał — odezwał się ułan nie podnosząc głowy — czy mnie kto nie widział?
— Ja! — przebąknął prawnik.
— Jeden człowiek mnie widział — odpowiedział Bibandier — równie jak was wszystkich...
— Któż jest ten człowiek? — zapylali jednogłośnie.
Bibandier zachował milczenie.
Poczém odezwał się jakby mówiąc do siebie:
— Zobowiązałem się i musiałem skończyć... gdy pierwszą podniosłem w moich objęciach, druga wstrząsnęła się w czółnie i jéj oczy napełniły się łzami... Nie mogły mówić lecz ich spojrzenia szukały siebie... Ulitowałem się nad niemi... przybliżyłem ich twarze, a ich usta jeszcze raz się złączyły z sobą; poczém przyczepiłem do ich szyj kamienie, które pan Hiven był tak łaskaw podać mi, i....
Trzeciego dnia z rana w miasteczku Glenak była uroczystość odmiennego rodzaju.
Przed małym kościołem stała czarna chorągiew; wieśniacy których widzieliśmy z gromadzonych na folwarku w dniu ś. Ludwika, przechadzali się po cmentarzu smutni i zadumani; w kościółku zaś odprawiała się msza żałobna przy dwóch trumnach ozdobionych białemi zasłonami i wieńcami z kwiatów i otoczonych gronem gości znajomych nam z balu w pałacu; z rodziny zmarłych był tylko jeden stryj Jan.
W trumnach spoczywały ciała Cyprjany i Djany.
Brakowało pana, pani i Blanki. Godniejszém zastanowienia było to że oprócz nieobecności państwa Penhoel nie widziano na tym obchodzie Rogera de Launoy i Stefana.
Byli oni w téj chwili daleko od Glenaku i nic nie wiedzieli o zdarzeniu zaszłém w nocy ś. Ludwika.
Przed świtem bowiem, w parę godzin po balu, zeszli ze schodów pałacu udając się w drogę do Redon. Roger odprowadził swego przyjaciela. Przechodząc pod oknami dziewic, Stefan zatrzymał się, a Roger kilka razy zawołał po imieniu na Cyprjanę i Djanę, lecz nie uzyskał żadnéj odpowiedzi.
— One śpię — rzekł Stefan zarzucając na plecy tłomoczek z rzeczami i pospieszył szybkim krokiem.
Po drodze nic prawie z sobą nie mówili. W Redon przy wsiadaniu do dyliżansu, Stefan rzekł do Rogera ściskając mu rękę:
— Słuchaj... ten Robert nienawidzi ciebie prawie jak mnie... gdybyś był zmuszonym opuścić pałac, przypomnij sobie że jestem twoim bratem, i jakkolwiek moje pomieszkanie jest szczupłe i ubogie, będzie zawsze dostatecznym dla nas obu.
Kareta wyruszyła do Rennes, Roger sam pozostał.
Ostatnie wyrazy przyjaciela wznieciły w nim niejaką obawę, lecz dalekim był od myśli, ażeby kiedykolwiek był zmuszonym korzystać z ofiarowaéj mu gościnności.
Gdy wchodził do oberży ojca Géraud na śniadanie, starzec doręczył mu list przysłany przez umyślnego z pałacu.
Pismo było kreślone ręką pana Roberta, zaś Remigeusz de Penhoel podpisał je tylko.
To miało miejsce tegoż rana, Robert bowiem korzystając z krótkiéj nieobecności młodzieńca, i pragnąc również go się pozbyć, zredagował list wspomniony, którego osnowa obejmowała kilka zdań cierpkich i uszczypliwych, a treść ich zawierała rady dla Rogera: że już doszedł do lat dojrzałych, że podróże kształcą młodzież, i że to było godném politowania, ażeby młodzieniec takich zdolności, zakopał się w małém miasteczku, zdała od świata.
Roger czytał to pismo z zaognioném czołem.
Był oddalony z obojętnością i szyderstwem; on! syn przybrany, którego wiek niemowlęcy przeminął wśród najtkliwszych starań... on! którego kochano przez lat dwadzieścia...
Powziąwszy zamiar opuścić rodzinne strony na zawsze, pierwszą jego było myślą powrócić do pałacu, ażeby się pożegnać z ukochaną dziewicą; lecz obawa ażeby się niespotkał z Penhoelem wstrzymała go od tego kroku. Następnie zamknąwszy się w pokoju oberży, zaczął pisać.
Papier po którym biegało pióro był zroszony łzami jego, a jednakże pomiędzy zdaniami malującemi dotkliwy smutek, była i nadzieja, gdyż był młodym i odważnym. Pisał w swojem imieniu równie jak i Stefana, a między innemi wyraził: „My was kochamy... będziemy pracowali... powrócimy!”...
Ojciec Géraud zobowiązał się to pismo doręczyć siostrom, lecz niestety! już go czytać nie mogły...
Roger dosiadłszy konia, pospieszył za dyliżansem do Rennes.
Zamiast oddania pisma, dobry oberżysta ukląkł w kościele Glenackiem, modląc się za dusze zmarłych dziewic.
W nieobecności państwa Panhoel, pan margrabia Pontales i Robert de Blois, zastępowali rodzinę jako przyjaciele, gdyż biedny stryj Jan, przygnieciony brzemieniem rospaczy, nie był w stanie niczém się zająć.
Przy téj okoliczności przyznać należało, że margrabia, Robert, a nawet p. Hiven, okazali rodzinie wielkie przysługi. Nawet biedny grabarz parafii, dał dowody poświęcenia swego.
Panienki utopiły się na bagnach nie wiadomo jakim sposobem, bo szczegóły ich śmierci były otoczone tajemnicą. Mówiono jedynie: że chcąc przeprawić się przez Ust na małym czółenku, uniesione zostały przez prąd pod Białą niewiastą że nazajutrz z rana, grabarz Bibandier znalazł na brzegu szczątki czółna, i on to pierwszy dał o tém wiadomość; i nakoniec że po całodziennym nadaremném szukaniu, Pontales, Hiven, Robert de Blois i jego służący Błażéj wraz z grabarzem Bibandierem pozostali sami w miejscu, przy którym miały się utopić, i że ostatni miał nurkować przez całą noc w pobliskości prądu i tym sposobem udało mu się wydobyć z wody oba ciała, które nazajutrz z rana w dwóch trumnach nakrytych wiekami, stały w kościele na katafalku.
Akta zejścia zeznano zostały w gronie rodziny, gdyż pan Penhoel był także urzędnikiem stanu cywilnego.
Co do Proboszcza, ten był dalekim krewnym margrabiego Pontalesa.
Zresztą nikt nie mógł tworzyć domysłów, bo nieszczęście było zbyt oczywistym.
Wszyscy się modlili i płakali około trumien, które ziemia niebawem pokryje.
Jeżeli się zrodziły niejakie podejrzenia pomiędzy obecnemi, to bezwątpienia nie z przyczyny samej śmierci, lecz z okoliczności towarzyszących takowéj.
Cyprjana i Djana umiały sterować czółnem jak najbieglejsi rybacy, przytém doskonale pływały: jakże więc nie mieć podejrzeń... Było wielu, którzy ukradkiem spoglądali z nieufnością na Pontalesa i Roberta.
Jedno słowo byłoby może dostatecznym do zamienienia ogólnego smutku na gniew i oburzenie, a wtedy biada mordercom! lecz nikt się nie odezwał. Nie było dowodów, a nadto nie można było wyczytać zbrodni w spokojnych obliczach margrabiego pana de Blois.
Wrażenie jakiego uczestnicy zabójstwa doznali przy porcie Kruczym, już się po części zatarło. Zresztą ta zbrodnia była konieczną i jeżeli zadrżeli jeszcze na wspomnienie szczegółów morderstwa, nawzajem byli też zadowoleni. Radość zrównoważyła wyrzuty sumienia.
Oni tam byli w zastępstwie rodziny; wieśniacy widzieli w ich fizjonomjach starannie nastrojonych, smutek ukryty i umiarkowany.
Podejrzenia upadały: przytém ci z pomiędzy wieśniaków, którzy się nie modlili za dusze zmarłe, rozmawiali. wyłącznie o zaszłéj śmierci dwóch dziewic, które widzieli onegdaj jeszcze, tak młode i piękne na balu.
Mężczyzni i kobiety szeptali przed drzwiami kościoła, i jak to jest zwyczajem Bretończyków, każdy usiłował przypominać sobie wróżby téj okropnej śmierci.
— Stary Benedykt prawdę mówił — szemrano — nikt nie chciał wierzyć, gdy powtarzał: że trzy panny z rodziny Penhoelów, zamienią się na dziewice nocy, zanim on umrze... otóż mamy dwie...
— A panna Blanka jest tak słabowitą...
— One będą powracać, kochane dziewczątka... — mówiła gosposia przebierając palcami w różańcu.
Ktoś się odezwał wśród tłumu głosem trwożliwym:
— One już powracają!
Wszyscy się wzdrygnęli i zaczęli skupiać.
Mały zaś Franus drżący i blady, tak się odezwał.
— Tak... tak — mówił spuściwszy oczy — ja to pierwszy odmówiłem de profundis za ich dusze, bo widziałem je tej nocy... i poznałem, że były nieżyjące...
Ojciec Géraud przecisnąwszy się przez tłum pochwycił go za ramię:
— Tyś ich widział! — wyjąknął.
Chłopczyk trząsł się ze strachu.
— Było to tego rana... na godzinę przed świtem — mówił — poszedłem na bagna po nasze konie, gdy wtém dostrzegłem coś białego pod olchę, do której zaczepiają wielki prom.... Bałem się bardzo, lecz zaraz pomyślałem o panienkach... oh! poznałem je dobrze... miały też same suknie co na balu... klęczały pod drzewem i zdawało mi się, że grzebały w ziemi... Zacząłem krzyczeć uciekając, i gdym się odwrócił już zniknęły...
Śpiewano ostatnie hymny w kościele. Wieśniacy umilkli i przyłączyli swoje głosy do śpiewu kapłanów.
Członkowie szanownego grona, którzy w czasie nabożeństwa zajmowali honorową ławkę w pobliskości ołtarza, wychodzili z kościoła rozmawiając podobnie jak w salonie:
— Biedne dziewczęta!... — ubolewała najstarsza z gracji — któżby był o tém kiedy pomyślał...
I otarła łzę rzeczywiście udaną.
— Biedne my panny!... — westchnęła Eglantyna.
Wdowa Lebinihik spoglądała z pod oka na trzech wice-hrabiów, czy podziwiają jéj ubiór żałobny.
— Moje panie — odezwał się poważnie kawaler Kerbichel — jest to prawo powszechne...
Numa zaczął deklamować jakiś urywek poezji, kawaler zaś mu przerwał.
— Ah! — poszepnęła Kawatynka — mężczyźni nie mają serc... zamiast łzy ronić jak my, przytaczają wiersze Bossueta czy tam Woltera.
Otworzyły się podwoje kościoła i orszak pogrzebowy wychodził. Przed trumnami szły tancerki z balu ś. Ludwika, które miały też same suknie na sobie.
Stryj Jan opierając się na ramieniu pana Chauvette, postępował za trumnami, również jak Pontałes, Robert, p. Hiven i Błażéj.
— Pożycz mi twego flakonika — mówiła p. de Kerbichel do panny Eglantyny — lękam się ażebym nie zemdlała.
— Droga pani — odezwała się Eglantyna — potrzeba umiéć sobie wyperswadować... Bogu tylko wiadomo jakeśmy lubiły te dziewczątka.
— A przytém — wtrąciła Kawatynka zręcznym zwrotem przechodząc od żałości do potocznéj rozmowy — zdaje się, że nie należałoby bardzo żałować ich życia...
Wszystkie damy wydały westchnienia.
— Niestety! — odezwała się Eglantyna — one nie były szczęśliwe... Tak dalece byłam o tém przekonaną, że nie oburzyłam się jakby wypadało, gdy mi mówiono o samobójstwie...
Eglantyna wymówiła ostatnie wyrazy tak cicho, że tylko ją dosłyszały jéj towarzyszki i wice-hrabiowie.
— Oh! panno... panno!... — zawołali chórem.
Pani Kerbichel i wdowa Klara otwierały oczy i nadstawiły uszu, węsząc smaczną potwarz, Eglantynka zaś zniżywszy głos, wzniosła oczy do nieba.
— Nie znam się na tém... — pomruknęła — lecz mówią, że gdy młode dziewczęta dadzą się uwieść...
— To się codziennie wydarza!... — przerwała Klara.
— Czy uważacie? — mówiła zachęcona Eglantyna — że Roger i ten włóczęga Stefan, nie śmieli się pokazać na pogrzebie...
Szukano ich wszędzie wzrokiem.
— To prawda... — odezwał się jeden z wice-hrabiów — nie pomyślałem o tém.
I wszyscy potępili nieboszczki.
Orszak żałobny doszedł do części cmentarza gdzie stały grobowce rodziny Penholów. Trzy gracje zamilkły, zadowolone że mogły rzucić kilka kwiatków na trumny dziewic...
Na cmentarzu było smutno i cicho, śpiewy umilkły, wieśniacy szykowali się około świeżo, wykopanych grobów, Bibandier zaś stał przy nich z łopatą w ręku.
W chwili gdy wyciągał rękę do pierwszej trumny, ktoś go zatrzymał.
Jednocześnie szmer głuchy objawiający zadziwienie i trwogę, dał się słyszéć w gronie wieśniaków.
Pomiędzy grabarzem i dwoma trumnami ukazało się jakieś widmo, które się wydawało nadzwyczaj wysokie z powodu kościotrupiej chudości, i niewiadomo z kąd przybyło.
Zjawiająca się istota była tak wynędzniałą i bladą, że w pierwszej chwili wszyscy sądzili, że się ziemia rozstąpiła dla ułatwienia jej przejścia.
Wśród tłumów wołano:
— Benedykt Haligan! Benedykt czarownik!..
Widziéć go w téj chwili i miejscu było tak dziwném, jakby się ujrzało prawdziwe widmo z pod ziemi wychodzące.
Jakim sposobem mógł opuścić łoże, do którego przykuwało go konanie od kilku miesięcy? Jaka siła tajemnicza dopomogła mu do wstąpienia na pagórek?...
Wszyscy spoglądali na niego z osłupieniem.
Benedykt stał nieruchomy przy grobach, a jego oczy zapadłe zwróciły się najprzód na Bibandiera, który odwrócił głowę; potém na Pontalesa, Roberta, Hivena i Błażeja, którzy mimowolnie wzrok spuścili.
Po kilko-chwilowém milczeniu, stary przewoźnik pochyliwszy się, każdą trumnę unosił cokolwiek i opuszczał na ziemię kolejno.
Gdy się prostował, dostrzeżono lekki uśmiech na jego zwiędłych ustach.
— Niechaj Bóg ma w swojej opiece żyjących i umarłych! — rzekł zakładając ręce na piersi.
Pozdrowiwszy Jana Penhoela, wyszedł z cmentarza. Wszędzie ustępowano mu z drogi....
Schodząc z pagórka, jego wychudłe nogi zachwiały się pod nim. Zatrzymał się dopiero przy brzegu Ustu, przy olsze, do którjé był zaczepiony wielki prom.
Tam ukląkł i przybliżył głowę do ziemi, która zdawała się być świeżo poruszoną.
Złożywszy swoje suche ręce, upadł na trawę znużony, szepcząc:
— Niechaj Bóg i N. Panna ma ich w swéj opiece....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na cmentarzu, Bibandier zarzucał ziemię na trumnę Djany i Cyprjany.


XV.
Dwa grobowce.

Dźwięczny i donośny dzwonek zegara ściennego w salonie, dał się słyszéć w pokoju Blanki; wybiła dziewiąta.
Było to wieczorem tego dnia, w którym odprawiało się żałobne nabożeństwo za dusze Cyprjany i Djany.
Przedwczoraj w téjże saméj chwili, zegar mógł bić przez pół godziny, i nikłby nie zwrócił na to uwagi pośród szumnych i radośnych gwarów uczty. Goście zebrali się do pałacu przynęceni zabawą, lecz skoro żałoba wcisnęła się do tego domu, wszyscy go opuścili.
Obecnie zamiast wesołych odgłosów balowych, panowało posępne milczenie; zamiast tłumu w ciągłym ruchu i wśród śmiechu ożywiającego zielone krzaki ogrodu, owładnęła je samotność; zamiast oświetlenia, głęboka i ponura panowała tam ciemność. Zgoła zdawałoby się że pałac stał pustkami gdyby nie oświetlenie dwóch okien, z których jedno pochodziło z pokoju Remigeusza, drugie zaś z pokoju Blanki.
Pani siedziała przy wezgłowiu łóżka swéj córki, któréj oczy nabrzmiałe od płaczu, zamknęły się dopiero przed chwilą, zmorzone snem niespokojnym i często przerywanym. Cierpienia bowiem których w ciągu parę dni doznała, musiały się jéj i we śnie powtarzać, gdyż biedne dziecię uskarżało się i wzdychało ciągle. Nim usnęła, płakała długo; Cyprjana i Djana już do niéj nie powrócą; drogie siostry! które ją tak kochały...
Wprzed-dzień jeszcze, zazdrościła ich wesołości, a dzisiaj... złożono je w ziemi... Biedna! przez cały dzień doznawała udręczenia, połączonego z zadziwieniem i przestrachem, przejmującego dzieci na pierwszy widok śmierci.
W jéj wieku i gdy jeszcze nie opłakiwała straty osoby ukochanéj, nie można wierzyć wiecznemu rozłączeniu. Umysł odpycha długo myśl śmierci, i wątłe nadzieje zagnieżdżają się w sercu.
Blanka w ciągu tego dnia mówiła sobie kilka razy, że to było snem tylko. Skoro zmrużyła znużone od łez powieki, zdawało się jéj, że widzi miłe twarzyczki swych sióstr uśmiechające się przy jéj łożu.
Czyż można umierać będąc młodą i piękną? Czyż grób może się otworzyć w progu sali balowéj?...
Oczy Blanki były czerwone i zwilżone. Sen ją ogarnął bez wątpienia w czasie modlitwy, gdyż jéj ręce złożone jeszcze były pod kołdrą. Wyglądała gorzéj jak w dniu ś. Ludwika. Choroba nie mogła odjąć jéj urody, lecz w jéj twarzy widać było ślady cierpień fizycznych i osłabienie. Poprzednio, gdy nie była jeszcze tak słabą, oko jéj matki trwożliwe i czujne, nie odwróciło się na chwilę od oblicza drogiéj istoty. Przeciwnie dziś, Marta miała wzrok wryty w ziemię i zdawała się zapominać o obecności córki. Nie słyszała jéj westchnień, nie widziała jak biedne dziecię doznawało wstrząśnień, i bladło nagle gdy ją boleści chwytały.
Oblicze Marty wydawało się z kamienia. Od zmierzchu siedziała nieruchoma na tém samém miejscu, jéj wzrok spuszczony nie objawiał myśli, a rumieniec znikł zupełnie z jéj lica. Kilka razy Blanka usypiając, przemówiła do matki, lecz ta jéj nie odpowiedziała. Było to zadziwiającym gdyż pani zwykle z przyjemnością rozmawiała z córką.
Gdy dolegliwe katusze udręczają duszę, stajemy się nieczułemi i głuchemi. Lecz jakież to były katusze?... Gdy córki stryja Jana były dla niéj obojętne za życia, czyliż ich śmierć zmieniła jéj oziębłość do tego stopnia, że ją dręczy rozpacz namiętna i rozdzierająca?... Albo téż jéj cierpienie pochodziło z innéj przyczyny?...
Marta była samą, nikt nie słyszał jéj zwierzeń. Jéj myśli wiadome były tylko jéj saméj i Bogu.
Gdy dźwięk bijącego zegaru doszedł jéj uszu, przenikając grube ściany, jéj głowa przechylona na zaplecznik fotelu, naprzód się wysunęła, jakby się chciała przysłuchiwać lepiéj. Naliczyła dziewięć uderzeń; poczém jéj zimne i białe ręce złożyły się na sukni żałobnéj.
Dziewiąta — szepnęła wzruszonym głosem — ostatnią rażą gdy śpiewały, ta sama godzina biła w czasie drugiéj zwrotki... przypominam to sobie...
Zatrzymała się, jakby słuchała we śnie oddaloną melodję... poczém dwie krople łez zabłysły w jéj oczach pałających, i zanuciła zwolna ostatnie wiersze śpiewu Dziewic nocy.
Przeciągłe westchnienie uniosło jéj piersi.
— Obie!... — zawołała... — cóż mu powiem jak powróci?...
W téj chwili Blanka wydała jęk wyraźniejszy. Pani spojrzała na nią, lecz jéj wzrok nie wyrażał wyłącznéj i zazdrosnéj miłości macierzyńskiéj, jaka ją ożywiała przedtém gdy się przypatrywała córce, lecz przeciwnie objawiał gniew tłumiony.
— Panno de Penhoel! — przemówiła z gorzkim uśmiechem — dziedziczko... wszystkie przyjemności życia były twoim udziałem.... tobie wszyscy składali hołdy... wszyscy cię kochali...
— Dla nich nic... czyż one były mniéj piękne lub dobre?... Mój Boże! wszystkie moje pieszczoty były dla jednéj... a one cierpiały wzgardzone... one, które się poświęcały i narażały na śmierć dla mnie!...
Jéj brwi były zmarszczone, wzrok zimny i surowy był cięgle zwrócony na Blankę.
— „Panno de Penhoel... — powtórzyła z powiększającą się goryczą — córko pańska!... one siadały na końcu stołu... i jadły z litości chléb pałacowy!...
Powstała z szybkiém poruszeniem i tak daléj mówiła do Blanki, jakby ją ta słyszćé mogła:
— Odjęłaś im wszystko... ich stanowi
sko w świecie... ich majątek... a nawet uśmiech jéj matki!...
Łza zrosiła zmrużone rzęsy Blanki; pani pochyliła się ku jéj piersiom:
— Do ostatniéj chwili — mówiła — musiałam pozostać przy twym łóżku, gdy obcy ciskali poświęconą ziemię na ich trumny....
opuszczone... opuszczone od kolebki do zgonu!...
Zakryła sobie twarz rękami, zachowując milczenie przez kilka chwil; poczém powstawszy, rzekła z namiętném uniesieniem:
— Zdaje się, że można je kochać przynajmniej po śmierci.. Śpij szczęśliwa Blanko!... po raz pierwszy opuszczę ciebie moja córko!... gdyż pójdę się modlić za ich dusze....
Marta zapomniała pocałować córkę. Przeszła zwolna przez pokój i zamknąwszy drzwi na klucz, puściła się przez korytarze.
Nie napotkała nikogo. Dom wydawał się pustym.
Wyszedłszy na dziedziniec, przyspieszyła kroku dążąc do parafii Glenaku, o ćwierć mili odległej od pałacu.
Powietrze było ciężkie i duszące jak dni poprzednich: ciepły wietrzyk zrywał się chwilowo, rozdzierając chmury; księżyc ukazywał się czasem oświetlając bagniska i wzgórza. To trwało tylko minutę i wszystko znikło w ciemnościach nocy.
W ciągu tej drogi, Marta zachwiała się kilkakrotnie, gdyż była bardzo osłabioną. — Zatrzymywała się też czasem przejęta trwogą, ponieważ promyk księżyca przemykający się przez gałęzie drzew, ukazywał jej na trawie dwoje dzieci w białych sukniach leżące. Inną razą, gdy jej wzrok zwrócił się na bagniska rozciągajęce się z lewéj strony, zdawało się jej, że smętny głos nucił melancholijne wyrazy piosnki bretońskiej.
Była to godzina, w któréj zmarłe dziewice przychodzą płakać pod wierzby. Marta była dzieckiem Bretanii. Oczy jej zalewały się łzami, a jej ręce wyciągały się ku wierzbom.
Szła daléj. Jéj myśli błędne, pomieszane, były mgłą pokryte. Uśmiechała się roniąc łzy i nie mogła dokończyć zaczętéj modlitwy.
Cmentarz w Glenaku otacza mały kościółek, którego mury niepobielane i zrysowane, wznoszą się na połowie pagórka, panującego nad wąwozem opisanym poprzednio. Jedyna ulica spadzista miasteczka dochodzi kręto do bagnisk; domy położone na jéj końcu zalewane bywają w czasie powodzi. Prąd Tremeulé należy do parafii Glenackiéj, i biała niewiasta, nie jednokrotnie przyczyniła się do poruszenia dzwonów wieży wysmukłéj, głoszących zgon zatopionych. Za kościołem są dwa wielkie wiązy taką gęstwiną pokryte, że nie widać nieba stojąc pod ich konarami, które są wyższe od kamiennego krzyża stojącego na dachu kościoła i oznaczającego miejsce wielkiego ołtarza. Starzy powiadają, że ojcowie ich pradziadów widzieli już te drzewa znacznie wysokie i gęstym liściem pokryte, mające obecnie po kilka wieków.
Pomiędzy temi wiązami, drewniane sztachety oddzielały od reszty cmentarza małą przestrzeń kwadratową: było to miejsce wyznaczone na grobowce rodziny Penhoelów, odkąd zaprzestano chować w podziemiach kościołów.
Marta weszła do tego ogrodzonego miejsca, gdzie światło księżyca ukazało jéj dwa świeże nagrobki, nie pokryte dotąd kamieniami, a uklęknąwszy pomiędzy niemi, przez długi czas pozostała w nieruchoméj postawie.
Powietrze zwiastowało burzę: wiatr zaczął się zrywać i liście wiązów szeleściały chwilowo; chorągiewka na kościele skrzypiała, poruszana powiewem poprzedzającym burzę.
Marta nic nie słyszała; jedynie tylko gdy wiatr się odwracał i szum głuchy prądu Tremeulé dochodził jéj uszu, jéj ciało doznawało nagłego wstrzęśnienia.
Wiedziała że zwłoki dziewic znalezione były pod białą niewiastą.
Chwile upływały. Marta była milczący i jakby władzy pozbawiony. Po upływie kwadransu, odrzuciła w tył swe długie włosy twarz zakrywające, gdyż wyszła z obnażoną głową. Gdyby nie cień rzucony od wiązów, możnaby dostrzedz w jéj rysach uśmiech łagodny i spokojem tchnący. Jej boleść uśpiła się w marzeniu.
— Djano!... — przemówiła z cicha.
I gdy milczenie odpowiedziało echem temu wezwaniu, Marta odwróciła się do drugiego nagrobka.
— Cyprjano!....
Cięgła cisza.
Marta oparła obie ręce na sercu; iskra przenikła w jéj uśpionym umyśle.
— A więc to jest prawdą!... — szepnęła — nie będę już ich widziéć... one są tam... w ziemi... czyliż mnie słyszą?... czy wiedzą że je zwodziłam... i o ile je kochałam!....
Złożyła ręce na kolanach; nie mogła łez ronić, lecz w jéj głosie płacz się objawiał. — Biedne dzieci! — mówiła — drogie dzieci!... piękne dusze oddychające przywiązaniem i poświęceniem!... mniemały że są wzgardzone oziębłość zewsząd ich otaczała... jednak nigdy się nie uskarżały... przed dwoma dniami klęczały przedemnę jak anioły pocieszyciele... mówiły że pragnę dla mnie poświęcić życie swoje... a ja odpowiedziałam im szyderstwem... — oh! litości!... przebaczenia!... ja was kochałam.... kochałam namiętnie...
Łzy palące spływały teraz po jej licach, łkania wydobywały się z dyszących piersi.
— Kochałam was... Bogu tylko wiadomo ile byłyście mi drogie... Bóg był świadkiem mych męczarni...oh! nie wy jedne cierpiałyście... biedne dzieci... a teraz kiedy jesteście w niebie, módlcie się za mnie, gdyż pozostałam jedynie dla tego na ziemi, ażeby ciągle cierpieć.
Zamilkła. Cisza ciągle panowała na cmentarzu, a gdy znów mówić zaczęła, jéj głos był łagodny i pieszczony:
— Bóg jest dobry... wiem dobrze że niezadługo połączy mnie z wami.... jakże będę was całować... tam nie będę się ukrywać... ukażę wam moją duszę.... kochać... kochać się wzajemnie.... będzie to naszą radością w raju...
Wzdrygnąwszy się, podniosła nagle głowę:
— Blanka!... — rzekła — jakby jéj ktoś to imię szepnął do ucha — to prawda... zapomniałam o niéj...
Poczém dodała z goryczą:
— Zawsze ona pomiędzy mną i wami... zawsze... wy biedne męczennice... kochałyście to szczęśliwe dziécię, które wam wydarło moje przywiązanie.... Blanka.... tak!.... ja jestem jéj matką... muszę nad nią czuwać... i nie mogę przy was pozostać...
Zanim powstała, dotknęła ustami wilgotnéj ziemi pokrywającéj groby.
— Do widzenia... — szepnęła — powrócę jutro...
Wyszła z cmentarza. Powracając poprzednią drogą, wiatr który się wzmagał coraz bardziéj, ochładzał jéj twarz pałającą. Po kilku chwilach, przedarła się powłoka osłaniająca jéj umysł.
W ciągu upłynionéj godziny, działała i przemawiała jakby we śnie. Teraz nagle przedstawiła się jéj rzeczywistość; myśl córce wyłącznie ją zajmowała.
Nie straciła wszystkiego, ponieważ pozostawała jéj Blanka.
Gdyby jéj kto przypomniał wyrażenie pełne goryczy, wyrzeczone przez nią gdy klęczała pomiędzy nagrobkami, nie dałaby temu wiary.
Wyrzucać ukochanemu dziecku przywiązanie okazywane, nie jestże to bluźnierstwem?
Marta przyspieszyła kroku. Myślała że Blanka może się przebudziła i nadaremnie jéj wzywała, i wyobrażała sobie z jaką radością poskoczy do jéj łóżka aby ucałować jéj czoło.
Oh! jeszcze szczęście uśmiechało się do niéj.
Biedne serca strapione, chwytają się ostateczności. Nie mogą się same kierować, ponieważ ich siła jest zniweczoną, a przechodząc z rospaczy do wesołości wszelkie uczucie wydaje się podnieconym przez gorączkę.
Dusza Marty opływała w radości. Blanka była dla niej wszystkiém w téj chwili, i wszystkie uczucia do niéj się jedynie odnosiły.
Tenże sam posępny krajobraz ją otaczał: pagórek, raz pogrążony w ciemności, to znów oświetlony blademi promieniami księżyca; bagniska ciągnące się nieograniczenie, pośród których wznosiła się fantastyczna postać białej niewiasty, któraby mogła powiedzieć jéj cóś o zmarłych dziewicach.
Lecz teraz nie zapatrywała się już tymże samym wzrokiem co poprzednio. Zdawało się jéj że wszystko do niéj się uśmiechało była silną, chód jéj nie był chwiejącym. Spieszyła pocieszona, gdy dostrzegła w oddaleniu światełko w pokoju córki...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około téjże saméj godziny, jeździec spieszył drogą Gacilly, zajęty tą samą myślą co i pani, i jego uradowane serce żywo biło na wspomnienie Blanki którą miał ujrzéć.
Był to Wincenty Penhoel, który otrzymawszy kilka sztuk złota od Bery-Montalta naboba Muskatu, powracał z Brestu.
Wincenty zwrócił kapitanowi angielskiemu swoją płacę majtka, i puścił się bez pasportu do departamentu Jlle i Wilen, gdyż pragnął jak najprędzéj stanąć w Penhoelu.
Spieszył konno, nie troszcząc się równie jak pani widokiem grożącéj burzy; wicher uginał już gibkie gałązki zarośli.
Jadąc tą samą drogą około któréj widzieliśmy bandytów ułana Bibandiera, który zatrzymał Roberta i Błażeja, usłyszał przed sobą tętent konia, i po chwili ujrzał jeźdźca który ominął go galopem.
Zdawało się Wincentemu że na koniu było dwoje ludzi, mężczyzna trzymał w objęciach kobietę.
To go bynajmniéj nie obchodziło, a jednakże pomimowolnie serce mu się ścisnęło.
Nie mogąc się powściągnąć, zawołał na jeźdźca ażeby się zatrzymał, lecz ten nic nie odpowiedziawszy na to wezwanie, zniknął w zakręcie drogi.
Powodowany niepowściągniętém przeczuciem, chciał zwrócić konia swego, a nawet już kilka kroków postąpił nazad, lecz zastanowiwszy się że nieznajomy miał dzielniejszego wierzchowca, zaniechał pogoni.
Jechał więc daléj do Penhoelu z opuszczony głowy, dręczony smutném przeczuciem którego nie pojmował....
Pani powróciła do pałacu. Na kurytarzach było pusto. Drzwi pokoju Blanki były na klucz zamknięte.
Otworzywszy je szybko, poskoczyła do łóżka z wyciągniętemi rękami, i uśmiechem na ustach.
Łóżko było próżne...
Pani uśmiechała się ciągle.
— Złośliwa dziewczyna — szepnęła — chciała mnie ukarać żem ją na chwilę samą pozostawiła.
Szukała córki za firankami i pod pawilonem, łóżka.
— Biank! — zawołała nie podnosząc głosu — gdzież jesteś?....
Blanka nie odpowiedziała.
Pani otworzyła drzwi małego gabineciku i szukała w każdym zakątku.
— Blanko! — powtórzyła głosem wzruszonym — nie chciéj mnie dłużéj utrzymywać w niespokojności... gdybyś wiedziała, mam ważne powody lękać się.... Blanko.... Blanko! proszę ciebie...
Drżała; lecz jeszcze z uśmiechem na ustach.
W tém wydała przeraźliwy okrzyk i padła na kolana.
Spostrzegła otwarte okno i szczyt drabiny, któréj ostatnie szczeble górowały nad balkonem.

XVI.
Pugilares.

Przez kilka chwil Marta była jakby w otrętwieniu. Cios był dla niéj tym dolegliwszy że nie był przewidzianym i dla tego też, do ostatniéj chwili niechciała wierzyć oczywistości nieszczęścia.
Czegóż się miała obawiać... porwania? lecz komuż mogła przyjść myśl porwania tego biednego dziecka, słabego i cierpiącego! może chyba w zamiarze odebrania jéj życia?...
Gdy Marta odzyskała władze umysłowe, jéj sumienie odpowiadało na to zapytanie:
„I tamte zostały zamordowane”....
Lecz światło zwolna przenikało do jéj umysłu, i im dłużéj się zastanawiała, tém bardziéj powątpiewanie i nadzieja nią kołysały.
To było niepodobieństwem! któż mógł porwać Blankę?... Marta mogła posądzać jednego człowieka, a ten nie potrzebował chwytać się tak gwałtownych środków. Robert de Blois był panem w pałacu, gdzie od dawna wszyscy bez wyjątku musieli go słuchać. Nie było potrzeby porywać słabéj dziewicy z łoża cierpień, gdy ją można pilnować jak niewolnicę, mając pod swoją władzą.
Z miejsca gdzie klęczała, mogła widzieć ostatnie szczeble drabiny opartéj na oknie, a stanowiącéj niestety! zbyt jasny dowód spełnionego występku. Marta pochyliła głowę, jéj usta powtarzały jeszcze mimowolnie:
— Blanko... Blanko!... błagam cię, moja córko... wyjdź z ukrycia!
Już dość dawno jak Marta klęczała ze zwieszoną głową na piersi nie mogąc się podnieść. Chciała się modlić, lecz głos modlitwy zamarł na jéj ustach. Wymawiała tylko ten jeden wyraz:
— Blanko... Blanko!...
Gdy usiłowała może po raz dwudziesty podnieść się na nogi, drzwi uchyliły się zwolna... nieograniczona nadzieja owładnęła, sercem biédnéj matki; jéj dusza malowała się w oczach, które chciwie zwróciły się na drzwi przez pół otwarte, a w których nie ujrzała nikogo.
— Blanko!... — szepnęła — oh! ty mnie zabijasz... to ty... nieprawdaż że to ty?...
Drzwi otworzyły się całkowicie i zamiast powabnéj twarzyczki Blanki, ukazało się w progu posępne oblicze Penhoela.
Remigeusz miał rozczochrane włosy, zmarszczki jego czoła głębiéj się wyryły, lica blade wyjąwszy plam krwistych które co wieczór występowały na jego wychudłe policzki w skutku opilstwa, a z pod zaognionéj powieki rzucał wzrok błędny i gniew oznaczający.
Opierał się oburącz o futryny drzwi, bo był pijany.
— Nakoniec zastałem ciebie — odezwał się bełkocząc — dawno już szukam ciebie... Wstań i chodź ze mną...
Biedna Marta z wielkiém wysileniem powstała mówiąc:
— Moja córka... przez litość Remigeuszu! powiédz mi gdzie jest moja córka?...
Penhoel bardziéj jeszcze zmarszczył brwi, a postać jego była przerażającą.
Marta nic mogła się ruszyć z miejsca, Remigeusz więc wszedł do pokoju chwiejącym krokiem, a zbliżywszy się do żony, pochylił się chcąc ją za ramię pochwycić, w skutku czego utracił równowagę i zaledwie nie upadł.
Marta wykrzyknęła, ponieważ. Remigeusz ściskał ją silnie, i przemocą zaciągnął struchlałą do sieni.
Od kilku lut lubo Penhoel zaniedbywał żonę, lecz nigdy się z nią źle nie obchodził, a nawet w godzinach codziennego opilstwa, zachowywał dla niéj pozorny szacunek; to zaś niespodziane grubijaństwo, którego powodu nie mogła zgłębić, ocuciło Martę z drętwieniu, bo przestraszona odezwała się do męża:
— Czegóż chcesz odemnie?... pozostaw mnie... pozostaw!...
Remigeusz nic nie odpowiedział, lecz ją naglił ażeby szła za nim.
Nikogo nie spotkali na kurytarzach i zdawało się, że tego wieczora mieszkańcy pałacu naumyślnie się pokryli.
Przeszedłszy z żoną cały kurytarz, Remigeusz stanął przed drzwiami salonu i otworzył je:
— Wejdź... — rzekł do Marty.
Salon był oświetlony jedną lampą stojącą na stole obok próżnej butelki i kieliszka. Marta postąpiwszy kilka kroków, padło znużona na krzesło. Remigeusz zadzwonił:
— Wódki! — wołał na służącego którego stąpania słyszeć się dały zewnątrz, a następnie tenże wszedł do salonu z flaszką żądanego nektaru.
— Odejdź! — rzekł do niego Remigeusz — za godzinę ma być wieczerza!
Służący oddalił się. Penhoel pozostawszy sam z żoną, nalał sobie w kieliszek wódki i usiadł.
— Jesteś bladą — zaczął — zdaje mi się że się czegoś obawiasz... czy wiesz o czém chcę mówić z tobą?
— Na miłość Boską panie! — poszepnęła Marta — co się stało z naszą córką?...
Penhoel okropnym wzrokiem zmierzył żonę.
Myśl stała zawziętéj zemsty przezwyciężyła jego opilstwo.
— Z twoją córką!.. — powtórzył — cóż mnie obchodzi to dziecko!...
— Alboż nie jest twojem!... — szepnęła Marta.
— Milcz!... jestem tu jeszcze panem przez godzinę... mam czas do osądzenia i ukarania ciebie...
Marta spojrzał na niego z zadziwieniem. Penhoel usiłował przybrać ton żartobliwy:
— Twoja córka.... dowiesz się co się z nią stało...
I dodał z goryczą:
— Dziecię, które nazywano aniołem.... jest hańbą dla całego naszego rodu...
— Panie... panie! — zaczęła Marta.
— Milcz powtarzam!... niema teraz czasu rozwodzić się nad twoim aniołem... wiem o innych miłostkach... ponieważ zaś jesteśmy sami, możemy pomówić otwarcie...
Sięgnąwszy za kaftan myśliwski który miał na sobie, wydobył zielony pugilaresik, na widok którego Marta lubo nie mogła już bardziej zblednąć, lecz się wzdrygnęła i podniosła. Pierwsze wrażenie przestrachu było tak przejmujące, że przez chwilę zapomniała o córce.
Penhoel uśmiechnął się szyderczo:
— Jakże się przyglądasz temu pugilaresowi — rzekł — znasz go dawno, bardzo dawno... założyłbym się, żebyś wiele ofiar poniosła ażeby go odzyskać.
Tą razą nieomylił się. Był to ten sam pugilares który pokazywał Robert de Blois w dniu ś. Ludwika. Musiał on stanowić okropną broń przeciw Marcie, ponieważ dość było Robertowi pokazać go, dla przezwyciężenia oporu biednéj kobiety.
Najobojętniejszy człowiek ulitowałby się nad Martą w téj chwili. Nie pojmowała dotąd dokładnie ogromu nieszczęść, które nad nią ciążyły, lecz czuła że jéj serce pękało, włosy oblewały się zimnym potem, a twarz wyrażała tak okropne cierpienia, że nie mogłaby się bardziéj zmienić w godzinie konania.
Penhoel jednakże był nieubłaganym.
— Rozumiem teraz — mówił — dla czego onegdaj namawiałaś mnie do sprzedaży pałacu... zastraszono ciebie tém... nieprawdaż, że byłabyś poświęciła wszystko dla odzyskania twoich tajemnic...
— Dla mojéj córki... — wymknęła Marta — lecz w obliczu Boga który mnie słyszy jestem niewinną... przysięgam ci!...
Penhoel wzruszył ramionami:
— Ty umiesz kłamać przed Bogiem równie jak i przedemną — rzekł kładąc pugilares na stole i biorąc kieliszek do ręki — od lat dwudziestu kłamiesz codzień... co godzina... lecz nie o to idzie... ja także zapłaciłem drogo za ten pugilares... dawniéj, byłbym za niego dał folwark, las, młyn... lecz cóż się stało z dobrami rodziny Pehoelów.... cóż się stało z polami... jeziorami, lasami... nie miałem już czém zapłacić za niego... a jednakże potrzeba mi było dowodu mej hańby!....
Marta złożyła ręce.
— Późniéj — mówił Penhoel, zalecając jéj milczenie grubijańskim gestem — dowiesz się, za jaką cenę kupiłem ten pugilares... teraz zaś, gdy go nabyłem, chcę z niego korzystać... pozostaje nam tylko godzina czasu do odczytania tych drogich listów... zabawimy się wybornie... — Penhoel wymawiał ostatnie wyrazy przytłumionym głosem. Nie podobna było przewidzieć rozwiązania téj sceny, bo jak wszyscy nałogowi pijacy, Penhoel przybierał maskę rozsądku i powagi, pod którą ukrywało się obłąkanie: Mógł przemawiać i myśléć z pewném pomiarkowaniem, lecz nic go nie powściągało od ziméj fantazji szydzenia, która przy ciągłém piciu, za chwilę spowodować mogła wybuch wściekłego gniewu....
Marta była bez obrony w tym domu prawie opuszczonym. Gdy jej wzrok szukał instynktownie ratunku, wiązała tylko drzwi zamknięte i wysokie ściany, na których były zawieszone w starożytnych ramach portrety Penhoelów.
Światło lampy było zbyt słabe, ażeby można było rozróżnić ich rysy surowe, jednakże dostrzegła pod ramami rękojeście złote oręży starożytnych, gdyż wszyscy Penhoelowie służyli królowi i wszyscy mieli pod swemi wizerunkami broń, którą za życia nosili.
Marta nie obawiając się śmierci, pomyślała w tej chwili: że jeden z tych oręży w ręku szalonego Remigeusza, ukarze jej mniemaną zbrodnię.
Pomiędzy wizerunkami, gubiącemi się niejako w ciemności, był jeden, na którego światło lampy bezpośrednio padało; wyobrażał on młodzieńca wyniosłego i miłego oblicza, którego spojrzenie zdawało się zwracać z miłością w téj chwili na Martę; a umieszczony obok surowego oblicza kommandora Penhoela, był ostatnim z kolei, i przedstawiał dokładne wyobrażenie starszego brata Ludwiką, o którym tyle razy wspomnieliśmy.
Gdy wzrok Marty padł na tę twarz piękną i szlachetną, nie mogła go już w inną stronę skierować tak, że zdawało się, jakby oczekiwała jakiéj nadprzyrodzonéj od niego pomocy.
Remigeusz otworzył pugilares. Ręka jego niezgrabna i drżąca szukała w nim jakiegoś papieru, który znalazłszy, zabierał się do czytania.
Marta oczekiwała z trwogą pierwszych wyrażeń pisma, podobnie jak winowajca obawia się pierwszego słowa zapadłe go przeciw niemu wyroku; gdyż w tym pugilaresie był list pisany przez nią, a skradziony przez Roberta de Blois, który mógł usprawiedliwić jéj potępienie w przekonaniu niekorzystnie o niéj uprzedzonego.
— To ci musiało uprzyjemniać chwile samotności — odezwał się Penhoel — ja także chcę mieć udział w twojéj radości i odczytamy razem...

Zbliżywszy pismo do lampy, z trudnością zaczął czytać:
St. Denis (na wyspie Burbon) 5 Grudnia 1803 r.
Kochany Bracie

Marta nie okazała najlżejszego poruszenia lecz barwa różana wystąpiła na jéj lica przed chwilą trupiéj bladości. Jéj oczy które się podniosły z podejrzliwą żywością, objawiały głębokie podziwienie, co widoczném było, że spodziewała się innego pisma.
Penhoel nie zwracając na nią uwagi, czytał daléj:
„Gdy ten list dojdzie ciebie, nasza Marta będzie już twoją żoną. Będziesz szczęśliwym... lecz mam nadzieje że nie zapomnisz o tym, który cierpi zdała od ciebie. Kocham ciebie Remigeuszu nad wszystko w święcie i nie wiem czybym dla naszego czcigodnego ojca dopełnił téj ofiary, jaką dla ciebie poświeciłem... nasz ojciec często się od nas oddalał, gdy témczasem ty, byłeś zawsze ze mną... będąc dziećmi, nasze łóżeczka stykały sieęz sobą: gdyśmy doszli do lat młodzieńczych, podzielaliśmy z sobą roskosze i troski.
„Odpisz mi zaraz mój brcie, gdyż zniechęcenie mnie ogarnia na wspomnienie rozdziału z ukochanemi istotami; zdaje mi się że o mnie zapominają i że jestem sam na ziemi.
„Donieś mi o zdrowiu ojca i matki i czy Marta jest szczęśliwą”...
Czytanie tego listu, trudziło wzrok zamglony Penhoela, bo pismo kreślone drżącą ręką Ludwika, było cienkie i niewyraźne.
Marta słuchała nieporuszona zatrzymując oddech. Jéj fizjonomja zupełnie się zmieniła tak, że zdawało się iż ją sen ogarnął, a trwoga która przed chwilą szpeciła jéj rysy, ustąpiła łagodnemu zasmuceniu.
Penhoel był zbyt zajętym ażeby zaważył; czytał daléj:
„Nie wiem czy mój odjazd ciebie zadziwił, lecz pewny jestem, że musiałeś doznać przykrego wrażenia; czyliż mnie nie kochałeś tak jak ja ciebie... Jeżeliś nie odgadł mojéj tajemnicy, muszę ci ją odkryć... gdyż zawszem ci się zwierzał z tém, co się ukrywało w głębi mego serca. To ciebie zasmuci Remigeuszu, lecz pomnij na to, że jestem cierpiącym i samotnym, i dozwól mi powierzyć ci moje troski. A przytém nasz czcigodny ojciec zniecierpliwić się może moją nieobecnością; obwiniać może będzie o niewdzięczność syna, na którego pomoc liczył w podeszłym wieku. Ty Remigeuszu powinieneś mnie usprawiedliwić. Powiesz mu: że zawsze byłem i jestem dla niego z najgłębszym przywiązaniem i szacunkiem, powiesz mu wszystko, cokolwiek ci serce wskaże, gdyż moja tajemnica, pozostanie między mną a tobą mój bracie...
„A nasza matka! Oh! tracę męztwo, gdy sobie wspomnę ile utraciłem.
„Czasami, myśl moja przebywa ocean; powracam do Penhoel, widzę was wszystkich: siwe włosy ojca mego, matkę nadbiegają na mój głos, ciebie skaczącego z radości i Martę, któréj duże niebieskie oczy wahają się pomiędzy łzami i uśmiechem...
Obfite łzy spływały po licach pani, Penhoel zaś z trudnością oddychał. Nie można było powiedziéć czy to pochodziło z gniewu, czy téż wzruszenie gniotło pierś jego.
„Szczęście... szczęście — czytał — niestety! skoro się ocknę z tego słodkiego snu i widzę się samotnym i obarczony przekleństwem...
„Mam blisko lat 22 i może będę żył długo... Cóż będę robił na świecie?... Nie mam już rodziny, moja przyszłość jest bez celu, a moja przeszłość zatruta gorzkiemi wspomnieniami...
„Mój Boże! czyliż zmierzyłem moje siły, gdy dopełniłem poświęcenia?... Nie żałuję wszakże tego; widziałem jakeś się zmieniał i niknął widocznie, ty, który byłeś tak obiecującym w młodości; usiłowałem odgadnąć tego przyczynę i pewnego dnia gdy leżałeś w łóżku w gorączce, powiedziałeś mi: umrę, gdyż ją kocham...
„Bóg, wzkazał mi moją przyszłość...
„Teraz mnie pojmujesz nie prawdaż... Widzę ciebie Remigeuszu; ty masz łzy w oczach i mówisz: Biedny brat! on ją także kochał!”...
Remigeusz przestał czytać i napił się wódki. Usiłował się zobojętnić i uśmiech szyderczy ukazał się na jego spiekłych ustach.
W bojaźliwym spojrzeniu Marty malowało się oburzenie.
„Biedny brat on ją także kochał“ — powtórzył Remigeusz jak sylabizujące dziecko.
„Gdyż — czytał daléj — mówiąc ci przy pożegnaniu że jéj nie kochałem, skłamałem przed tobą mój bracie.... bo kochałem ją... kocham... i zawsze kochać będę.... i z tego, też względu nigdy nic powrócę do Francy i... Rodzice nasi nie udzielą mi błogosławieństwa... módl się więc za mnie Remigcuszu, gdyż poświęciłem ci całe moje szczęście!...
Łkanie wydobyło się z piersi pani.
— Milczenie! — odezwał się Penhoel nie odwróciwszy głowy. — Pomimo tych pięknych słówek, zdradził brata... kłamie w tym liście jak kłamał przez cale swoje życie...
— On nigdy nie skłamał — szepnęła Marta.
— Milcz! — powtórzył Remigeusz — dość dla ciebie że ci pozwalam napawać się słodyczą miłosnych słówek jego... jesteśmy z sobą zaledwie przez dziesięć minut, a ja potrzebuję być cierpliwym przez godzinę.... płacz sobie, ale płacz cicho na wspomnienie téj szlachetnéj duszy, która stała się przyczyną znikczemnienia brata jego!...
„Nie powrócę więcej — czytał — bo nie dowierzam samemu sobie... Być może iż nie mógłbym znieść widoku pomyślności twojéj, gdyż wiem że jesteś szczęśliwym... i ona także...
„Oh! gdybym kiedykolwiek się dowiedział, że moje poświęcenie na złe wyszło... gdybym się dowiedział... lecz to niepodobna! nie chcę nawet o tém pomyśléć... ty jesteś szlachetnym i dobrym... a co do niej ona była dzieckiem; jéj dusza była uległą, i łatwo mogłeś pozyskać jéj przywiązanie.
„Nie mając zamiaru powrócić do Francyi i nie potrzebując spadku po rodzicach, zrzekam się go na ciebie z warunkiem, ażebyś część na mnie przypadającą pozostawił dzieciom, któremi Bóg was obdarzy, nie zastawiając ani obdłużając nieruchomości mego udziału.
„Na przypadek śmierci mojéj, ta część listu stanowić będzie moją ostatnią wolę.
„A teraz żegnam ciebie mój bracie! Powiedz Marcie że ją kocham jak siostrę, ażeby przynajmniej cóś omnie usłyszała.... mów o mnie ojcu i matce... a nadewszystko odpisz mi jak najspieszniéj, gdyż jedyną moją pociechą jest kochać ciebie i zajmować się myślą, że mi jesteś wzajemnym.“

Twój brat
Ludwik de Penhoel.

Marta ze spuszczoną głową roniła łzy, a te spływały na jéj założone ręce; Remigeusz zaś spoglądał na nią z uśmiechem okrucieństwa.
— Otóż to list długi... — rzekł — a mamy tu jeszcze dłuższy dodał uderzając po pugilaresie odczytałem go całkowicie, gdyż tak sędzia podpisuje... lecz pewny jestem, że treść jego znaną ci jest lepiéj jak mnie.
Pośród smutku jakiego Marta doznawała, przebijała się ukryta radość; wyrażenia miłości zawarte w liście, przenikały jéj serce.
Gdy mąż wyrzekł ostatnie stówa, podniósłszy głowę rzekła:
— Nie rozumiem ciebie...
Remigeusz wskazał palcem na papier rozwinięty.
— Ten list zroszony jest łzami... — odrzekł — nie wiem czy mojego szlachetnego brata, czy twoje mi...
— Nigdyś mi nie mówił że Ludwik pisał do ciebie.
— Ale zapewnie się domyślałaś tego?
— Po raz pierwszy słyszę o tym liście.
Głos Marty odznaczał się taką prostotą i prawdą, że Penhoel, powziął na chwilę wątpliwość. Krew uderzyła mu gwałtownie do głowy na wspomnienie, że on sam przedstawił przed oczy Marty to pismo, które obudzało tyle pamiątek, lecz to trwało tylko chwilę. On był uprzedzonym.
— Jestem zawsze głupi!... — wykrzyknął z drwiącym śmiechem — gotówem ci zawsze uwierzyć... Zapominam zawsze że jesteś niewinną i prostą... jak on wspaniałomyślnym i szlachetnym...
— Ręczę ci słowem....
— Słowem!... powtórzył Penhoel z opryskliwością i grubijanstwem — powtarzam ci iż wiem o wszystkiem moja pani... nie wysilaj sie na udawanie. Ten list był w moim biórku; zniknął z niego przed 18 miesiącami... tyś mi go wykradła...
— Na Boga. wierz mi....
— Po co kłamać?... człowiek który mi tego wieczora doręczył pugilares, znalazł go w twoim pokoju, do którego miał bezwątpienia wojny przystęp... zawołała Marta z oburzeniem nie przewidując téj nowéj zniewagi.
Ponhoel się uśmiechnął, ponieważ obelga ugodziła w serce. Nic okrutniejszego nad słabego człowieka, który znajdzie ofiarę, nad którą się pastwić może.
— Czyliż sądzisz że jestem ślepym? — odezwał się. — Od dawna zauważyłem zabiegi Roberta przy tobie... tego łotra zuchwałego, który zniszczył ojca, shańbił matkę i uwiódł córkę!... lecz takich właśnie uwielbiają kobiety.
— Moja córka!... — zawołała Marta jakby ze Snu przebudzona — powiedziałeś mi że się dowiem gdzie jest moja córka!...
— Na wszystko będzie dość czasu... wierz mi... lecz cierpliwości... jeszcześmy nie skończyli odczytywać wszystkich pism.
Wyjął z pugilaresu drugie pismo albo raczéj zeszyt.
— Nie zdziwiłbym się bynajmniéj — rzekł otwierając go — ażebyś zaprzeczyła, że nie znasz twój własnej ręki... to jest tego...
Spostrzegłszy ten zeszyt, Marta zakryła twarz rękami.
— Oh! — poszepnęła — poznaję go... to jest jedynym moim występkiem... niechaj Bóg mnie ukarze jeśli jestem winną!...


XVII.
Szpada.

Romans grzeszy — mówią — gdy usiłuje wciskać się W obręb wyższéj filozofii: ciężéj zaś grzeszy, gdy się błąka po drożynach zawiłych nauki socjalnéj, albo gdy rozumuje na wielkiéj drodze ekonomii politycznéj, ubitéj pospolitemi zdaniami człekolubności i drobnostkami sentymentalnemi.
Biedny romans! czyliż nie odgrywa przed wszechwładną publicznością roli trefnisia i niewolnika. Jeżeli chce nauczać przypadkowo, powinien się stać bordzo pokornym i ukrywać starannie naukę, bo każą mu zamilczéć.
Zaledwie pozostaje prawo przedstawienia gdzie niegdzie życia rzeczywistego pośród bajeczności; zaledwie dozwalają mu przytoczenia skromnego przykładu, byleby tylko wyrzekł się wszelkich uwag i teoryi.
Romans ściśle uważany, jest ulotnym. Potrzeba być poważnym, ażeby się korzystnie przybrać w sztywny płaszcz pedantyzmu.
Pióro wszakże pragnęłoby wytchnienia. Nie wszyscy są zdolni do zajmującéj analizy Balzaka albo do pomysłów Suliego. Umysł najczynniejszy zdrzemnąłby się czasami chętnie przy lekkiej rozprawie. Na katedrze nauczycielskiéj zwykle bywa wygodne krzesło. Lecz romans powinien ciągle postępować i nigdy nie siadać.
Gdy ten cierpki pewnik przerwał nam opowiadanie, mieliśmy rospocząć rozdział zdaniem dogmatycznym, mówiąc o p. Penhoelu cóś podobnego; słabość moralna może daléj zaprowadzić na spadzistości złego, jak sama złośliwość.
Uważamy to za niezaprzeczoną prawdę.
Penhoel od dawna dręczony był zazdrością. Widzieliśmy go dawniéj, na łonie spokojnéj pomyślności, iż był dręczony podejrzliwością. W tych to czasach jakieś widmo stawało pomiędzy nim i Blanką. Kochał on swoje dziecię, lecz przytém doznawał posępnéj niespokojności.
A jednakże w tych czasach Penhoel szanował żonę w calem znaczeniu.
Nic można zresztą wyrzec, ażeby jogo zazdrość była zupełnie bezzasadną. Czytelnik mógł odgadnąć z listu przytoczonego w popezedzającym rozdziale, bliższych szczegółów dotyczących rodziny Penhoelów. Okoliczności towarzyszące zaślubieniu Marty z Remigeuszem były tego rodzaju, że pozostawiały pewną wątpliwość wgłębi serca ostatniego.
Synowie kommandora Penhoela, od lat niemowlęcych objawiali w swym postępowaniu to, co ich odznaczało w wieku dojrzałości. Ludwik był silniejszym i pojętniejszym; z tych przeto względów poświęcał się zawsze, aby być ofiarą swojéj wyższości. Kochano go i szanowano bardziéj jak młodszego brata; powodowany wspaniałomyślnością, ustępował Remigeuszowi podarunki i nigdy nie zazdrościł rodzicielskich pieszczot.
Remigeusz korzystał i nadużywał z togo położenia, bo taki był jego charakter. Jednakże pomiędzy obu braćmi zachowała się prawdziwa przyjaźń przez lat 20, lubo ofiary ponosiła tylko jedna strona.
I jak to zwykle bywa, przywiązanie silniejszego do słabszego, zwiększało się przez też same ofiary. Gdy Remigeusz przyzwyczajał się do korzystania zawsze z poświęceń, Ludwik nawzajem przyzwyczajał się coraz bardziéj zapominać o sobie tak dalece, że samolubstwo jednego, rosło w stosunku bezinteresowności drugiego.
Nadszedł dzień, w którym bracia poznali młodéj kobietę. Była to piękna dziewica z sercem łagodném i kochającém, wzniosłéj duszy, umysłu szlachetnego, słowem, jaką pragniemy pojąć za małżonkę i która urzeczywistnia błogie marzenia pierwszéj miłości.
Ludwik jak w każdéj okoliczności, uzyskał pierwszeństwo. Pomiędzy nim i bratem, Marta nie mogła się wahać: był namiętnie kochanym...
Niepodobna ażeby Remigeusz nie odgadł téj miłości, a jednakże udawał że nie wie o niczém. Jego namiętność była żywą i głęboką. Ubrał brata za powiernika. Ludwik nie wiedział czy lepiéj kocha Remigeusza czy też Martę. Przez chwilę wahał się, ponieważ pomiędzy nim i młodą dziewicą zachodził tajemny związek, o którym dotąd nie było wzmianki.
Serce jego było zakrwawione; przez całą noc bezsennie spędzoną zalewał się łzami. Nazajutrz przed świtem wszedł do sypialni swych rodziców, ucałował śpiących i pożegnał na zawsze. Następnie uściskawszy tkliwie brata, bez wiedzy Marty opuścił pałac, mając podówczas lat 21.
Stało się to po nocy w gorączce spędzonéj i w chwili, gdy jego przywiązanie do Remigeusza posunęło się do namiętności.
Podług ścisłéj moralności, Ludwik Penhoel, pomimo bohaterskiego poświęcenia, popełnił wielki błąd, albowiem nie miał prawa opuszczać Marty, która do niego wyłącznie należała. Lecz widząc boleść Remigeusza mówiącego w rozpaczy: „umrę z miłości ku niéj” usłuchał popędu wspaniałomyślnego serca i w pierwszéj chwili doznał bolesnéj radości, spełniwszy bezprzykładną ofiarę.
Co do Marty, była to dziewica szesnastoletnia. Związek który ją jednoczył z Ludwikiem, lubo był wypadkiem nadzwyczajnego zdarzenia, był jednakże ważnym i nierozerwanym pod każdym względem, i według jego przekonania, powinien być tajemnicą dla dziewicy.
Ludwik mylił się w tym względzie, jak również wmawiając w siebie że Marla, któréj wrażenia z powodów młodocianego wieku nie mogły być trwałemi, wkrótce o nim zapomni.
Nazajutrz po swym odjeździe, a może i wcześniéj, gdy go gorączka ominęła, zmienił swoje zdanie. Postępek jego przedstawił mu się tém, czém był w istocie: szlachetnym z jednéj, a z drugiéj strony godnym potępienia; lecz czyliż mógł się cofnąć?
Dnie upływały, i żałość jego coraz bardziéj się jątrzyła. Dręczyły go wyrzuty, ponieważ nie sam tylko się poświęcał. Doznawał szczególniéj cierpień głębokich i niewyleczonych, ponieważ czuł iż miłość jego zwiększała się i pojmował iż jego nieszczęścia były tego rodzaju, że nigdy nic miały się skończyć.
Nie spróbował sił swoich, bo nic wiedział do jakiego stopnia był zakochanym.
Dowiemy się wkrótce, jakim sposobem Marta została małżonką Remigeusza:
Długo i stale okazywała ona wstręt do tego związku, lecz uporczywość jéj, jak również domniemana miłość, jaką żywiła dla nieobecnego, zauważoną została przez Remigeusza dopiero niestety! po ślubie i tém samém pozostawiła w sercu jego raz na zawsze zaród trosk nieprzezwyciężonych.
Bolesna ta uwaga zwiększoną jeszcze została od pewnego dnia, a byłe to po upływie trzech lat, w ciągu których Komandor i żona jego zmarli, a Marta miała zostać matką, gdy Remigeusz na początku zimy, powracał wieczorem z polowania, i wstępując na ścieżkę prowadzącą do pałacu od portu kruczego, usłyszał pomiędzy zaroślami stąpanie; sadząc że gość jakiś zdąża do pałacu, przyspieszył kroku na jego spotkanie. Lecz jakież byłe jego zadziwienie, gdy w przybyszu poznał... własnego brata... dla którego odtąd, pomimo że podwoje pałacu dla każdego i w każdéj godzinie były otwarte, dla niego na za wsze zamknięte zostały.
Remigeusz mógł jedynie: wyznać, co wtedy zaszło pomiędzy nimi. W pół. godziny potém Ludwik z głową spuszczoną na piersi, szedł ścieżką wiodącą do przewozu.
Zanim się przeprawił na drugą stronę, spojrzał po raz ostatni na dom ojca swego wymawiając imię Marty, i ukrył twarz w dłoniach.
Zawołał Benedykta Haligana, który go nie poznał być może dla tego, że miał podniesiony kołnierz płaszcza i kapelusz twarz mu zakrywał.
Ludwik przebył kilkaset, mil dla odwiedzenia brata, puścił się potém na morze i odtąd już go nie widziano.
Marta wydała na świat Blankę.
Spoglądając na córkę, Remigeusz wstydząc się samego Siebie pomyślił nie raz, że Ludwik bawił być może kilka nocy w okolicach pałacu... Lecz dla ukojenia swojéj niedorzecznéj podejrzliwości, dostateczném było dla niego spojrzeć na pogodną i anielską urodę Marty.
Taki był stan rzeczy do wieczoru burzliwego, w którym p. de Blois i jego służący Błażéj przybyli do pałacu, i odkąd zguba i przekleństwo spadły na ród Penhoela.
Robert pozyskał zaufanie i opanował jego umysł słaby. Był zręcznym i miał szczególny dar podchwytywania tajemnic najstaranniej ukrywanych, a skoro się przekonał o zazdrości Penhoela, ten już był w jego mocy.
Środki jakich do tego użył, były mistrzowskie i obiecywały pewne zwycięztwo. Osiadł za pośrednictwem Loli i Makreofala w zdobytym przez siebie pałacu, pomiędzy panem którym rządził w skutku przejetéj tajemnicy, i panią, któréj się za powiernika narzucił. Nikt nie był w stanie stawić mu oporu, a Penhoel nawet nie spróbował tego. Od początku dał się powodować słabości, zanurzając się w występkach, które usypiają sumienie; a jeżeli kiedy przebudzał się chwilowo, to i wtedy Robert umiał zwracać na korzyść swój intrygi to promyki rozsądku i woli. Pomimo swej miłości dla Loli, Remigeusz w skutku sprzeczności dość pospolitéj jednakże, był zazdrośnym o żonę; z téj to strony Robert nacierał na niego, przemawiał dwuznacznie, zachowując na przyszłość wywietrzenie zupełne. Penhoel był przekonanym że miał w swym ręku dowody własnéj hańby.
Szacunek którego nie mógł w zupełności się pozbyć i przekonanie o swém prowadzeniu wystgpném, utrzymywały go w granicach przyzwoitości względem Marty, lecz w głębi serca żywił dawną urazę, i jego osobiste usterki zamiast równoważyć żądzę zemsty do któréj mniemał mieć prawo, podniecały ją przeciwnie.
Pomimo tych powodów okazania się okropnym w chwili wykonania zemsty, obojętne barbarzyństwo Penhoela względem żony, pochodziło z wrodzonéj słabości jego charakteru. Te istoty dobre w gruncie, jak ich pospolicie mianują, dopuszczają się w pewnych okolicznościach dzikich nadużyć tyraństwa. Jeżeli nie doznają żadnéj przeciwności w życiu, dojdą do schyłku dni swoich nie zabiwszy muchy; lecz jeżeli niedostatek, lub zmienność kolei losu, pozbawi ich męztwa, niepowodzenia którym się oprzeć nie zdołają, zaczną ich prześladować; wtedy ujrzemy ich nikczemnie cofających się przed zwycięzkim przeciwnikiem, szukając około siebie jakiéj ofiary, na którąby mogli wywrzeć swoją bezwładną wściekłość.
A wtedy, są nielitościwemi! pragnęliby podwić katusze, jakiemi ich dręczono; z upodobaniem odgrywają rolę kata; napawają się udręczeniami przez siebie zadawanemi i pocieszają mówiąc do swych ofiar: „ty jesteś przyczyną wszystkiego, co mnie spotkało.”
Takie było położenie Remigeusza względem Marty.
Była ona w tym stanie osłabienia, które następuję po zbyt dolegliwym cierpieniu. Miłosierny Stwórca naznaczył granice, po za któremi boleść ludzka nie może się rozszerzać; bo jeżeli cierpi fizycznie, wtedy wpada w drętwienie, jeżeli zaś moralnie, dusza usypia i utrącą tkliwość.
Marta osłabiona i strapiona, przestała myśléć. Tyle pocisków które w nią ugodziły, pogrążyły ją w osłupienie i przygniotły.
Każde uśpienie ma swoje marzenia. Marla w błędnym śnie pogrążona, resztę swych myśli zwracała do przeszłości.
Po tylu latach, przypadek podawał jéj niestety bardzo późno, balsam na pierwszą boleść, która zakrwawiła jéj serce. Mniemała dotąd, że Ludwik ją opuścił w zamiarze zwiedzenia świata. Nie otrzymała od niego żadnych wiadomości. Wszyscy którzy ją otaczali, wyjąwszy jednéj osoby, to jest stryja Jana, od początku przyjęli za zasadę: najprzód pozbawić ją wszelkiéj w tym względzie nadziei, a następnie zniewolić do oddania ręki Remigeuszowi.
W ciągu pierwszych miesięcy Marta spodziewała się, że ją Ludwik nic opuścił pomimo wszelkich wieści które o nim rozgłaszano. Ludwik byt szlachetnym i Marta była o tém przekonaną. Dla pozbawienia jéj nadziei, potrzeba było używać cierpliwego kłamstwa i nieprzerwanego nalegania.
W końcu Marta znużona ciągłą walką uległa, lecz się nigdy nie ukorzyła.
Są więzienia w których okna okratowane wychodzą na pola lub piękne ogrody. Marta przytłoczony gnębiącą niedolą, ujrzała nagle otwierający się i oświetlony widnokrąg.
To szczęście tak wielkie, zupełne: kochać i być kochaną, Marta posiadała, lecz jéj go skradziono...
Ludwik jéj nie opuścił. List był w 1803 i. pisany, co stanowiło wiele lat rozłączenia, i przywiązanie Ludwika zdawało się że doszło do rozwoju w samotności. Ileż utraconych roskoszy, zastąpionych nieszczęściem długiem, niezwłoczném.
Marta nie tworzyła zupełnych rozumowań; otrzymywała się w połowie drogi, na słowie szczęście i jéj umysł skołatany, gubił się w słodkim omanieniu. Jéj twarz zasłonięta rękami, ubarwiona była lekkim uśmiechem. Groźby nie robiły na niéj wrażenia, grubijańskie wyrażenia Penhoela, brzęczały jak próżny dźwięk około jéj ucha.
Było to wytchnienie kilko-chwilowe być może; lecz pośród oręomnéj puszczy, cień oazy ma niepojęte powaby.
Remigeusz z zamiłowaniem odgrywał rolę kata, zdawało mu się że odgadywał łzy pod rękami Marty i to go zadawalniało.
— Teraz nie zaprzeczasz! — mówił przerzucając karty drugiego pisma — czy ci się już sprzykrzyło kłamać... spodziewałem się po tobie czegoś lepszego... być tak łaskawą słuchać mnie... jeszcze nas inne przyjemności oczekują tego wieczora... i to co pozostaje do czytania, jest bardziej zajmującém...
Marta nic nie odpowiedziała. Nadaremnie Penhoel udawał żartobliwą spokojność; stan opilstwa jego wzmagał się, głos ciężki i chrapliwy bełkotał wyrazy niezrozumiałe, a były chwile, w których z jego martwych prawie oczu, tryskały iskry.
— Tu inaczej postępujemy — rzekł — nie ma tu daty ani podpisu... jest to pisane codziennie... płakano przytém... jest to tytuł ciekawy... słuchaj uważnie...zaczynam:
„Już dwadzieścia razy biorę pióro do ręki, i ze dwadzieścia razy rozdarłam pismo... Jak ci wyrazić wszystko co się dzieje w mojém sercu... Jak ci donieść o wszystkiém co sie stało... jak wynurzyć, dla czego mam w tobie nadzieje... ja... będąc żoną innego...
— To nic nie stanowi... — przerwał Remigeusz czy raczysz mnie słuchać pani?...
Marta okazała znak głową.
Te wyrażenia uprzejme których Penhoel użył w zamiarze szydzenia, nie osiągały celu z podwójnéj przyczyny: najprzód że pociski jego dotykały martwego i prawie nieczułego ciała; powtóre, że żartobliwość zaostrzała je pośród tumanu opilstwa. Wyrazy którym chciał nadać barwę ironii, wychodziły z jego ust grubiańskie i ociężałe jak obelga pijanego służalca.
„Gdyż jestem już żoną — czytał dalej — opierałam się dopóki mogłam... dopóki mi pozostawała iskierka nadziei, która mnie utrzymywała; lecz wszyscy się przeciw mnie zjednoczyli... twój ojciec i matka... mówili do mnie, biednéj dziewicy wychowanej w ich domu od dziecka, żyjącej z ich dobrodziejstw, mówili mi: „czyliś dla tego weszła do naszego domu, ażebyś się stała przyczyną zguby naszych synów?.. Ludwik wydalił się z twej przyczyny... a teraz Remigeusz umiera dla ciebie”...
„Było to prawdą...wielki Boże! gdybyś go był widział jak się zmienił. Pozostawał po całych tygodniach zamknięty w swoim pokoju, nie chciał siadać z nami do stołu, mówił że sobie życie odbierze... Kommandor i pani która zastąpiła mi matkę, mówili do mnie ze łzami: „Oh! Marto, Marto! jego życie jest w twoim ręku... ulituj się na Boga! i zachowaj nam jedyne dziecię”...
„Gdybyś wymagał krwi mojej dla swego go ocalenia... lecz nie mogłam... wiesz dobrze że nie mogłam”...
Na ustach Remigeusza ukazał się uśmiech szyderczy.
— Oh! tak — pomruknął — mój szlachetny brat wiedział o tém... i gdy wrócił w trzy lata potém... bezwątpienia rozgrzeszył ciebie za twoją zbrodnię.
— On wrócił? — zapytała zdziwiona Marta.
Remigeusz wzruszył ramionami.
„Mówili mi jeszcze — czytał dalej — żeś opuścił dom ażeby nie widzieć łez moich, i gdy im nie wierzyłam, powiedzieli żeś umarł...
„Przez siedm miesięcy, wszystkie ich usiłowania były nadaremne. Ludwiku! nie podobna ażebym, ci wyznała przyczynę mego oporu... wtedy nawet, gdybym uwierzyła wiadomości o twej śmierci, nie mogłabym pójść za mąż w tym czasie”
„Mylę się z resztą pisząc, że wszyscy się przeciw mnie połączyli. Twój stryj Jan i żona jego, która niestety już nie żyje, dodawali mi odwagi, ażebym na ciebie nie kiwała. Gdyby nie oni, umarłabym z udręczenia i wstydu...
Remigeusz przestał czytać.
— Dawno się tego domyślałem — rzekł — nasz poczciwy stryjaszek zdradzał mnie żyjąc z mej łaski... lecz przyjdzie i na niego kolej... i jemu téż wynagrodzę...
Nim dalej czytać zaczął, obrócił kruczek od lampy, której długi knot, rzucał wysoki i dymiący płomień.
— Nic nie widać — pomruknąl.
Krew go oślepiała.
„Jeżeli ten list dojdzie kiedy rąk twoich czytał z coraz większém wysileniem — módl się za małżonkę stryja Jana, która więcej dla mnie uczyniła jak własna matka, i jeżeli kiedykolwiek powrócisz do Francyi, staraj się wynagrodzić stryjowi poświęcenie się je go dla mnie.
„On to mnie jedynie pociesza i czyta Wgłębi mego serca; z nim tylko mogę mówić o tobie”...
— Oh! — rzekł Remigeusz ocierając pot z czoła — to zbyt długie, a przytém nie znajduję tego co szukam. Jestem wszakże pewny że to czytałem pomiędzy twojemi miłosnemi baśniami... prawda że oko bystrzejsze jak moje wskazało mi stronnicę i wyrazy... niech djabeł porwie tę lampę... napróżno ją podnoszę... nic nie widzę...
Wychylił kieliszek wódki ażeby mu się rozwidniło w oczach.
Dalej — mówił — pomijam kilka stronic narzekań i westchnień... wiemy żeś kochała mojego wspaniałomyślnego braciszka... jak szalona.... otóż może teraz natrafię...
„Masz obowiązki do dopełnienia, o których nie wiesz Ludwiku. Niech mnie Bóg uchowa ażebym ci miała wyrzucać i mieszać twój spokój jeżeliś szczęśliwy, albo zwiększać twoje troski jeżeli cierpisz; zbadaj twoje sumienie i przypomnij sobie że dobrowolne wygnanie dozwolone jest tylko temu, który jest sam na ziemi, ty zaś nim nie jesteś”...
— Czy za nadto ominąłem! — wykrzyknął odwracając kartę — tu chyba djabeł się wmieszał... nic nie rozumiem... lampa gaśnie... flaszka się wypróżnia... Ab! gdyby tu był Robert, onby mi dopomógł.
Gdy przerzucał karty na traf, papier wypadł mu z jego rąk drżących, nachylił się po niego, a żyły wystąpiły mu na czoło.
— Zachowałem krew zimną — pomrukiwał nie piłem dla tego... potrzeba spokojności do sądzenia... słuchaj... słuchaj... otóż tego właśnie szukałem...
„Powracaj Ludwiku! błagam ciebie powracaj!..
— Lecz cóż dalej... oh! oh! atrament i papier są jednakiéj barwy... przeklęta lampa!
Zakręcił kruczkiem: szkło prysnęło mu na twarz.
Odskoczył z wściekłością.
— Nie chcesz ażebym czytał — zawołał — i cóż ztąd... widziałem na własne oczy... Blanka jest jogo córką... jego córką... czy słyszysz?...
Marta od dawna pozostawała w stanie osłupienia, lecz na imię Blanki, ocknęła się z otrętwienia.
— Blanka! — powtórzyła — nie powiedziałeś mi jeszcze co się z nią stało?
Poczém drżąca dodała:
— Czyś się na niéj pomścił?...
Zaczęła odzyskiwać przytomność umysłu. Domyśliła się że Robert korzystając z opilstwa męża, odczytał mu szczegóły, które się w piśmie nie znajdowały.
Penhoel stojąc usiłował zachować równowagę, lubo nogi chwiały się pod nim. Marta uklękła:
— Ona jest twoją córką — szepnęła — przysięgam ci... na miłość Boską! miéj litość nad twoją córką!...
Jéj serce które teraz pospieszniej uderzało, podniosło cokolwiek krwi na jéj lica; jéj oczy zwilżone były łzami, a jéj długie błąd włosy, rozpuszczone spadały w nieładzie na ramiona.
Remigeusz zaczął się w nią wpatrywać w milczeniu; jego fizjonomia przybrała odmienną barwę, a gdy mówić zaczął, w jego głosie przebijało się tkliwe wzruszenie.
— Oh! wiem dobrze że jesteś piękną i gdybyś była chciała, bylibyśmy szczęśliwemi... Pragnąłem kochać ciebie niewolniczo... czy sobie przypominasz Marto... dawno to już... dawno... lecz ja nie zapomniałem, jak moje serce bilo na twój widok... Później inna kobieta pozyskała moje serce i odjęła mi rozum... Lola, która jest także bardzo piękną... Lola, która mnie nikczemnie opuszcza wtedy, gdy ja cierpię... lecz ta miłość nie była podobną do tej, jaką ku tobie pałałem... Oh! nie... nie kochałem żadnej kobiety oprócz ciebie... i nie będę innej już kochał!..
Usiadł przy żonie i odsłaniał jej włosy twarz okrywające.
— Czy przypominasz sobie moje prośby i łzy... Nie wiedziałem o mojem nieszczęściu, lecz czułem żeś mnie nie kochała... mój Boże! gdyby mi jaki duch poszepnął „czy chcesz poświęcić całe życie za szczęście jednego tygodnia... w którym będziesz kochanym?” oh! Marto! byłbym chętnie ofiarował to życie...
Marta spuściła oczy.
— Moja córka!.. nie mówisz mi o córce...
Remigeusz powstał, odepchnąwszy krzesło na środek pokoju.
— Jestem szalony! — wykrzyknął, a gniew znowu rozszerzył czerwone plamy na jego bladych policzkach — trzebaż ażeby ta kobieta przywracała mi przytomność... Jego córka!.. nie prawdaż... — mówił odgrażając portretowi brata — jego córka kłamcy podłego... Ani — słowa więcéj... na Boga nie chcę więcéj słyszéć ciebie... Oh! jestem bardzo poniżony... Syn Penhoela jest dziś tak ubogi, jak żebracy przychodzący po jałmużnę do pałacu... Syn Penhoela nie ma już przytułku i nie tylko nędza zagraża jego głowie... lecz jeszcze i hańba... Jeżeli ludzie którzy go zniszczyli, nie ulitują się... nazwisko ojca jego będzie okryte hańbą!... Czy wiesz kto popchnął Remigeusza Penhoela na dno przepaści? — dodał opierając ciężką rękę na ramieniu żony — Oto człowiek, którego lubił, i kobieta, którą ubóstwiał... to ty... niewierna małżonko i on... milcz mówię... rozkazuję]... Wiesz dobrze że mówię prawdę... W dniu w którym po raz pierwszy zmarszczyłem brwi spojrzawszy na kolebkę Blanki, Bóg wydał ma mnie wyrok... Była to ostatnia znikająca nadzieja... Nic już nie ożywiało serca mego i potrzeba było uśpić udręczenia umysłu!... szukałem zapomnienia w pijaństwie, w grze, w miłstkach... i ile razy błąd popełniłem, to zawsze z twéj przyczyny...
Opuściwszy ramie Marty klęczącej, przystąpił do portretu brata:
— Ty i on! — rzekł z dzikim wybuchem gniewu — on nadewszyslko, który mi zatruł życie... on, najnikczemniejszy z ludzi!..
To mówiąc stanął pod portretem, i podniósłszy rękę, uderzył pięścią w płótno, które pękło w tém miejscu, gdzie były piersi: następnie tracąc do reszty pomiarkowanie, oberwał ramy i cisnął je na podłogę; poczém deptał nogami wizerunek swego brata objawiając wściekłą radość.
Wśród tego hałaśliwego zajęcia, nie dosłyszał otwierających się drzwi salonu. Lampa bez szkła wydawała płomień dymny i drżący. Marta i Remigeusz nie dostrzegli, że się któś wcisnął do pokoju i stanął w cieniu za skrzydłem drzwi.
Remigeusz tupał nogami po płótnie rozdartmé, na którém nie można było już rozeznać malowidła.
Marta patrzała na niego przejęta zgrozą, jakby była świadkiem morderstwa.
Remigeusz zatrzymał się nareszcie, wycieńczony gniewem zajadłym i nie powściągniętym, właściwym opilcom.
— Ob! oh! stary Benedykt prawdę mówił że go zamorduję... teraz na ciebie kolej moja pani... — Szedł opierając się o ścianę i stanął nareszcie pod wizerunkiem ojca swego, pod którym zawieszona była szpada.
Już się nie śmiał; a odkrywszy głowę, przeżegnał się:
— Wszystko się skończyło dla nas obojga! — przemówił stłumionym lecz stanowczym głosem.
Naśladuj mnie... i odmów modlitwę...
Podparłszy się na rękojeści szpady, poruszał ustami jakby odmawiał modlitwę.
Marta zaczołgała się do niego na klęczkach — Remigeuszu — szeptała wyciągając ku niemu ręce w błagalny sposób, — ja chcę umrzeć... i przebaczę ci z głębi serca mego... Lecz proszę cię, powiedz mi nim mnie zabijesz, co się siało z moją córką?...
Bemigeusz skończył modlitwę i wskazując palcem na pugilares będący pod stołem, rzekł:
— Czyi iż ci nie mówiłem że musiałem za to zapłacić. Nie miałem już nic... Robert de Blois żądał twej córki za te papiery... i dałem mu ją...
Marta przycisnąwszy obie ręce do serca wydała słabe westchnienie, poczém padła bez zmysłów.
Penhoel spróbował palcem ostrza szpady.
W téj chwili dał się słyszéć lekki szelest przy drzwiach. Człowiek który wszedł poprzednio i ukrywał w cieniu, odejmował także szpadę zawieszoną pod jednym z portretów rodziny.
Penhoel stał o kilka kroków od zemdlonej Marty, i opuściwszy głowę zbliżał się do niej mówiąc:
— Naprzód ją... potém siebie...
W jego obliczu równie jak i w głosie malowało się stałe postanowienie; lecz gdy podnosił głowę i rękę do zadania ciosu, spostrzegł mężczyznę pomiędzy sobą i swoją ofiarą.
Był to stryj Jan, który stał wyprostowawszy grzbiet pochylony wiekiem, i trzymał w ręku szpadę zasłaniając Martę.


XVIII.
Godzina wygnania.

W tym człowieku stojącym w postawie wyniosłéj i śmiałéj z podniesiony szpady, Penhoel nie poznał swego stryja Jana; przywykł bowiem widzieć poczciwego starca z pochylony głowy z obliczem pokorném i łagodném. W pierwszéj chwili mniemał prawie, że to było przywidzeniem.
Cofnwąszy się o krok, machnął szpady w powietrzu, jakby chciał oddalić natrętne widmo, lecz szpada jego spotkała klingę Jana Penhoela wydając brzęk żelazu właściwy, który ocuca jak dźwięk trąby.
Światło lampy padało bezpośrednio na czoło starca uwieńczone białemi jak śnieg włosami. Spojrzenie jego było smętne, lecz zarazem malowało się wnim stałe postanowienie. Na szczęk oręży, przelotna iskra zabłysła pod jego powiekę i w téj chwili można było poznać, że Jan de Penhoel dobry i spokojny staruszek, musiał niegdyś dzielnie władać tą bronią.
Przez sekundę Remigeusz przypatrywał się mu w milczeniu.
Odejdź ztęd! — rzekł nakoniec — i nie chciéj mnie kusić... bo gdybym nie był bliskim śmierci, miałbym jeszcze z tobą rachunek do załatwienia mój stryju!..
Starzec nic nie odpowiedział.
— Odejdź! — powtórzył Remigeusz ściskajęc rękojeść szpady.
Stryj milczał jeszcze.
Jego duże niebieskie oczy, ze spokojnością i ukorzeniem zwracały się na oblicze zmienione synowca, któremu piana wystąpiła na usta.
— Odejdź!.. — powtórzył po raz trzeci — wiesz dobrze iż ta kobieta jest winną... i że syn Penhoela ma tylko jeden środek wymierzenia sobie sprawiedliwości.
— Wiem dobrze iż twoja żona jest świętą — odpowiedział nakoniec Jan głosem łagodnym i przejmującym — i wiem to także, iż moim obowiązkiem jest zatrzymać rękę syna mego brata, który chce popełnić nikczemne zabójstwo...
Remigeusz machnął swoją szpady ciężki jęk wydawszy.
— Jestem tu panem! — zawołał — odejdź!.. albo zginiesz!...
I zwrócił się ku stryjowi, który stał nieporuszenie; ręka jego w któréj trzymał szpadę zaledwie się poruszyła, a szpada Penhoela upadła na ziemię.
Remigeusz podniósł ją złorzecząc i znów zaczął nacierać, lecz nadaremnie wymierzał razy, które zdawały się padać na kamienną ścianę.
Stryj Jan trzymał ciągle rękę wysoko zasłaniając piersi i ograniczał się jedynie na odpieraniu razów, nie występując zaczepnie.
Remigeusz dyszał; czoło jego było oblane potem, a w krótce znużył się do tego stopnia, że się oparł o ścianę.
— Ah! — zawołał zgrzytając zębami — więc to tym sposobem wywdzięczasz się za dobrodziejstwa mojego ojca i moje, Janie Penhoelu!...
— Oby Bóg podał mi tylko sposobność, a wtedy przekonałbyś się, żebym nieszczędził życia za ciebie — odpowiedział starzec, którego oddech był zawsze jednostajny i spokojny — przekonałbyś się że niejestem niewdzięcznikiem.
Remigeusz udając nadzwyczajne utrudzenie, śledził z pod oka jego poruszenia, a upatrzywszy sposobną chwilę, poskoczył ku niemu wymierzając raz w piersi. Stryj Jan nie zachwiał się nawet i po raz drugi wytrącił szpadę z ręki synowca, który chcąc się po nią nachylić, utracił równowagę i upadł ciężko na ziemię, z któréj nie mógł się podnieść.
Znużenie w ciągu tego potykania, w zburzenie i pijaństwo, wszystko to połączone przykuło go do podłogi tak, że był niezdolnym się ruszyć.
Jan złożył swoją szpadę i otarł pot z czoła, wzniósł do nieba wzrok dziękczynienia a potém uklęknął przy Marcie, podnosząc jéj głowę drżącą ręką.
— Pani odzyskując przytomność, a tém samem i pamięć która powracała w raz z życiem, wymówiła imię Blanki.
— Znajdziemy ją moja córko! — rzekł stryj Jan.
Marta spojrzała w około; wzrok jéj zatrzymał się na próżnym miejscu, gdzie był zawieszony portret Ludwika.
— O! przypominam sobie... — poszepnęła. Ah! czemuż mnie nie zabił!...
Stryj Jan zbliżył ją do serca.
— Znajdziemy ją..., przyrzekam ci żej ą wynajdziemy!
Zdobył się na pocieszające słowa i przywracające nadzieję któréj sam niepodzielał; albowiem widział przez okno swego pokoju, jak Robert unosił Blankę przez ogród, a następnie dosiadłszy konia, pędził cwałem drogą do przewozu.
Pierwszą jego myślą było ścigać Roberta, gdyż domyślał się wszystkiego z drabiny przystawionéj do okna pokoju Blanki; lecz nim doszedł do portu kruczego, już Robert przeprawił się przez rzekę i pędził drogą Redońską.
Wincenty spotkał go w zaroślach na wysokości miasteczka Bains.
Gdy Stryj Jan wstępował smutny na pagórek, Wincenty popędzał swego konia, aby mógł stanąć jak najspieszniej w Penhoelu; gdyż od pół roku jak się oddalił, nie otrzymał z tamtąd żadnéj wiadomości. Przejeżdżając przez Redon, gdy się dopytywał co się dzieję w pałacu, wzruszali głową nic mu nieodpowiadając.
Było wprawdzie miejsce, w którym wiedziano zawsze co się dzieje w pałacu Penhoela. Wincenty wstąpił do oberży pod uwieńczonym boranem, lecz od tegoż rana ta oberża należała już do innego właściciela; stary Géraud i jego małżonka utraciwszy cały majątek, wydalili się do portu Ś. Mikołaja Z drugiéj strony rzeki Wilaine.
Wincenty był dręczony smutném przeczuciem, lecz jednocześnie serce jego biło z radości. Za kilka chwil spodziewał się ujrzeć Blankę. Jéj powaby zapewno się rozwinęły....ten nagły i niespodziany powrót, czyliż wywoła uśmiech na jéj pięknych ustach, albo łezkę w jéj dużych niebieskich oczach?..
Od czasu jak Benedykt Haligan był już zbyt podeszłym ażeby mógł pełnić obowiązki przewoźnika, zawieszono dzwon u przewozu, którego odgłos dochodził do pałacu, dla dogodności żądajęcych przeprawić się przez rzekę.
Zsiadłszy z konia, Wincenty pobiegł do słupa, przy którym był przytwierdzony prom, którym przed chwilę przewiózł się Robert, i zamiast zadzwonić, wskoczył do promu i w krótce dostał się na brzeg przeciwny. Spostrzegłszy światło w chacie Haligana, pobiegł węzką ścieżką i wszedł do siedziby Benedykta.
— Niech ci Bóg błogosławi Penhoelu — przemówił do niego starzec — burza się zbliża... czuje to po bólach mego biednego ciała.
— Co słychać w pałacu? — zapytał Wincenty lękliwie.
— Pałac stoi jeszcze — odpowiedział Haligan nieporuszywszy się, leżęc wznak z oczami wrytemi w powałę chaty.
Wincenty odetchnęł.
— Obawiałem się... — szepnął, poczém dodał wesoło:
— Jak się ma mój dobry ojciec?
— Twój ojciec ma się tak, jak człowiek wypędzony z jedynego miejsca przytułku... odpowiedział Haligan.
Wincenty cofnął się zdumiony.
— Jakto? — zawołał — czy Penhoel wypędził mojego ojca?
— Mój syna — odpowiedział przewoźnik — Penhoel nie może nikomu udzielić przytułku... gdyż sam jest tułaczem...
— Oh! — rzekł Wincenty niedowierzając temu co słyszał — a pani?...
— I pani także.
— A moje siostry?...
— Nie żyją... — odpowiedział Benedykt przeżegnawszy się.
— Nie żyją! — powtórzył Wincenty padając na kolana — moje siostry... moje biedne siostry...
A Blanka?...
Benedykt wstrzymał się z odpowiedzią.
— Czyś napotkał kogo na drodze? zapytał nareszcie.
— Tak — wyjąknął Wincenty.
— Czy ten człowiek trzymał co na ręku?
— Tak — odpowiedział młodzieniec.
— A więc — rzekł Haligan — on trzymał Blankę, twoją kuzynkę...
Wincenty wykrzyknął przeraźliwie, a przewoźnik obrócił się na bok.
Po kilku chwilach, Wincenty powstał jednym skokiem, przeprawił się przez rzekę i dosiadł swego wierzchowca.
Puścił się w pogoń za pochwycicielem Blanki, nie wiedząc jego nazwiska. Ten zaś powracał w téj chwili do pałacu.
Robert de Blois porwał Blankę pomimo wiedzy Penhoela Było to wypadkiem stałéj myśli którą oddawna żywił. Podług niego, Ludwik Penhoel powrócił do Francyj albo przynajmniéj niebawem przybędzie. Wieści, które w okolicy krążyły; nabierały codziennie większego prawdopodobieństwa, a nawet przytaczano szczegóły. Mówiono że Ludwik zebrał ogromne summy za morzem, a byli nawet niektórzy, co oznaczali do jakiej wysokości dochodziły.
Mając Blankę w swoim ręku, Robert spodziewał się osiągnąć korzyści; znając bowiem dokładnie tajemnicę rodziny Penhoelów, a mianowicie wiedząc o stosunkach jakie zachodziły między Ludwikiem i matką, mówił sobie: „jeżeli ten zacny mąż jest rzeczywiście bogatym, Blanka byłaby nie złą partją... niech żyją stryjaszkowie z Ameryki!“
Byłby znalazł powód do oddalenia pani, lecz przypadek oszczędził mu tego trudu. Marta bowiem która śledził od zmierzchu, wyszła jakieśmy widzieli udając się na cmentarz. Robert korzystał z jéj nieobecności; a ponieważ drzwi były na klucz zamknięte, przystawił drabinę do okna i dostał się do pokoju bez żadnéj przeszkody.
Blanka spała. Przebudziwszy się w objęciach człowieka, którego twarzy nie widziała, była tak zatrwożona, iż zaledwie mogąc wydać lekki okrzyk, zemdlała.
Wszystko zdawało się sprzyjać temu pochwyceniu, lecz w chwili gdy Robert wchodził z swym łupem do ogrodu, spotkał się z Penhoelem.
Robert uzbroiwszy się na wszelki przypadek, nie pomyślał nawet o użyciu broni, gdyż pomiędzy nim i Remigeuszem zaszła scena krótka i charakterystyczna. Remigeusz jakkolwiek był w przykrém położeniu, zachował jednakże tyle mocy, iż mógł obronić córkę nawet przeciw Robertowi, lecz ostatni że tak się wyrazimy, panował nad nim pod każdym względem.
Nie zmieszawszy się bynajmniéj, odpowiedział na pierwsze pytanie Penhoela odkrywając twarz Blanki.
— Uprowadzam ją z sobą... wierz mi Penhoelu że ona niepowinna obchodzić ciebie...
Od razu dotknął jego słabéj strony. Od trzech lat Robert usiłował podniecać podejrzenia tlejące w głębi serca Penhoela; cel był prawie osiągnięty i potwarz zdawała się nawet zbyteczną.
Złożywszy Blankę na kanapie darniowéj, Robert wyjął z kieszeni pugilares, w którym były dwa listy przytoczone wyżéj, z których jeden wykradł Marcie, a drugi Penhoelowi.
Udawał że wyszukuje jakiegoś wyrażenia i że rozpoznają niewyraźne pismo. Pomiędzy innemi, znalazł zdania wymyślone i improwizowane przez siebie samego, które się odnosiły do powrotu Ludwika na kilka miesięcy przed urodzeniem Blanki.
Penhoel doznał dzikiéj radości utwierdziwszy się w domniemanéj zbrodni swéj żony, o któréj już nie wątpił więcéj.
Robert miał słuszność. Cóż teraz obchodziło na pół pijanego Remigeusza porwanie dziecka miłości; owszem szczycił się niejako, że sprzedał córkę za dwa listy.
Koń był w pogotowiu przy sztachetach ogrodu, na którym Robert puścił się galopem uwożąc Blankę ciągle zemdloną do dawnéj nory Bibandiera, gdyż wiedział o tém że w całéj okolicy nie było nikogo, ktoby go przyjął do swego domu i chciał przechowywać porwaną córkę Penhoela.
Remigeusz zadowolniony z siebie, wszedł do salonu dla odczytania swobodnie przejętych listów, gdzie spotkał p. Protazego Hiven, który mu się kłaniał niżéj jak zwykle.
Po tych oznakach uprzejmości, Makroefal zaczął przemawiać, rozpoczynając od tego: że najserdeczniejszém jego życzeniem było zawsze, dać sią porąbać w kawałki za pana Penhoela, i z tego więc względu, przyjął na siebie przykre posłannictwo.
Osnowę tego posłannictwa stanowiło to, że Remigeusz de Penhoeł sprzedał urzędownie z prawem odkupu swoje dobra panu margrabi Pontales, z warunkiém niezwłocznego wejścia w posiadanie.
— I z Łych przeto zasad — dalej mówił Makroefal — rzeczony swego imienia Penhoel winien uważyć: że swego imienia Pontales żądać będzie... albo raczéj — poprawił się prawnik — daję mu uprzejmie do zrozumienia... bo przecież nie jestem komornikiem Bogu dzięki... że należy mu oddać w posiadanie pałac, albo wyraźniej mówiąc, opuścić go dobrowolnie w najkrótszym czasie.
Penhoel słuchał z wrytym wzrokiem i głowę podniesiony. Zdawało się że prawnika nie rozumie.
W ciygu nocy Ś. Ludwika, Robert i Pontales używszy napróżno gróźb i obietnic, chwycili się ostatniego środka.
Pokazali mu papiery wykradzione przez Cyprjanę i Djannę z domu Hivena a odzyskane przez Bibandiera. Były to fałszowane dokumenta, w których Remigeusz dopuścił się naśladowania podpisów brata i sfabrykował mniemane pełnomocnictwo, upoważniające go do sprzedaży spadkobierstwa Ludwika, którego uważał za umarłego.
Rzeczywistym doradcą tych środków był pan Protazy Hiven zmownie z Robertem i Pontalesem działający; lecz praw o uznaje tylko w innym dopuszczającego się bezpośrednio wykroczenia; a ponieważ Remigeusz sfałszował podpisy własnoręcznie, musiał więc uledz.
Odtąd nie posiadał ani kawałka ziemi.
— Spodziewam się że p. wice-hrabia — odezwał się Makreofal krzywiąc usta do słodkiego uśmiechu — przekonanym jest, że użyłem wszelkich sposobów, ażeby wyprowadzić go z drażliwego położenia... lecz tam gdzie nic nie ma, niemożna nic zrobić... wyjednałem tylko stósowną zwłokę, w skutku usilnych starań moich.
— Jaką zwłokę?... — zapytał Penhoel, który dotąd nic nie mówił.
— Dzięki mojej usilności — odpowiedział Makreofal — pan wice-hrabia uzyskał godzinę czasu na przysposobienie się do wyjazdu....
Remigeusz okazał znak oburzenia.
— Za pozwoleniem — odezwał się prawnik — winienem zwrócić uwagę JW P. że pałac sprzedany został z wszelkiemi ruchomościami... ztąd wynika, że gdy p. wice-hrabia nie może nic z sobą zabrać, zdaje się że w przeciągu godziny będzie mógł urządzić swoje interessa...
Makreofal pomimo pozornéj pokory, nie mógł pokryć złośliwéj radości, któréj doznawał wypełniając to posłannictwo.
— Proszę się oddalić! — rzekł Remigeusz.
— Niech pan wice-hrabia przebaczyć raczy, jeżeli nie mogę natychmiast uczynić zadość jego rozkazowi, jak to jest moim obowiązkiem... lecz nie skończyłem jeszcze mego zlecenia... osoba która mnie tu przysłała do p. wice-hrabiego, życzy sobie, ażeby pan zamieszkał jak najdaléj od gminy Glenaku, dla uniknienia zobopólnych nieprzyjemności... jestem również upoważniony oświadczyć panu wice-hrabiemu, że każdy dzierżawca dóbr Penhoela lub Pontalesa, któryby go przyjął, będzie natychmiast wydalony... a p. wice-hrabia jest zbyt szlachetnym, ażeby chciał narażać biédaków...
— Idź precz!... — krzyknął Penhoel zniecierpliwiony.
Uważając że jego brwi się marszczyły, Hiven przeląkł się, a wynurzywszy raz jeszcze swoją żądzę, że pragnąłby dać się porąbać w kawałki za pana wice-hrabiego, cofnął się tyłem do drzwi przy ciągłych i uniżonych ukłonach. Poczém udał się także do stryja Jana, dla wymówienia mu mieszkania.
Penhoel pozostawszy sam, przez kilka sekund był jak odurzony. Dotąd zamykał oczy nie chcąc widziéć skutków swego upadku. Po niejakim czasie gniew, głuchy zastąpił odurzenie które go dotąd gnębiło i gorzki uśmiech oświecił jego posępne oblicze. Pomyślił o Marcie.
Powstał.
— Ona... — pomruknał — ona to jest przyczyna wszystkiego... Jeszcze jestem panem domu przez godzinę... mam więc dość czasu do zemszczenia się!...
Niezwłocznie udał się do pokoju Blanki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W salonie, stryj Jan podpierał Martę która lubo odzyskała zmysły, lecz pogrążona była w odmęcie przerażających myśli, skupionych w jéj głowie skutkiem poprzednich wypadków.
— Potrzeba odzyskać siły — Marlo — mówił starzec — albowiem jeszcze się nie skończyły twoje próby... Nieszczęście spadłe na nasz dom... i jakkolwiek twój mąż postąpił sobie nieszlachetnie, powinnaś go jednak pocieszać w utrapieniu.
Gdy Jan kończył te wyrazy, zegar wybił jedenastą. Dźwięczny odgłos dzwonka zdawał się wywierać taki wpływ na Remigeusza jakby ciężka ręka przebudzała go z uśpienia. Usiłował powstać oparłszy się obu rękami na podłodze gdzie przed chwilą leżał rozciągnięty.
— Jedenasta!... — pomruknął — nie okazując nic po sobie coby przypominało to, co się stało — Cóż miałem robić o jedenastej?...
Stryj Jan wiedział o tém dobrze. Otworzył usta chcąc odpowiedzieć, lecz zabrakło mu wyrazów.
Remigeusz spoglądał w około.
— Ta sala wydaje się teraz bardzo wielką — pomruknął — dawniéj wydawała się mniejszą, wtedy gdy byli wszyscy...
Zaczął liczyć zwolna na palcach.
— Wincenty... Djana i Cyprjana... twoje dzieci stryju... Blanka... Roger, nasz syn przybrany... daléj Robert de Blois... — dodał ciszéj — i Lola... dla czegóż wszyscy ci nas opuścili?
Umilkł i zadrżał...
— Oh!... — rzekł z westchnieniem — przypominam sobie...
Powstał. Mało pozostało śladów poprzedniego opilstwa w jego fizjognomji, na któréj dostrzedz się obecnie dawały oznaki szlachetniejszych uczuć.
— Przypominam sobie... — rzekł — jest to godzina, w któréj Penhoel powinien opuścić na zawsze dom przodków swoich....
Marta stała nieporuszona i obojętna. Te wzruszenia smętne, lecz spokojne, były daleko znośniejsze jak udręczenia, które ją rozdzierały. Stryj Jan przeciwnie, był mocno strapiony.
— Jestem bardzo siary... — mówił — i mniemałem że niedoczekam tego. Daléj.... mój synowcze... godzina wybiła!... Oby Bóg obdarzył nas męztwem przy téj ostatniéj ofierze.....
Remigeusz postąpił krok do drzwi, lecz głowa jego która się podniosła z dumą, spadła na piersi. Potknął się o szczątki ram w których był portret Ludwika; poczém jego wzrok bojaźliwy i niespokojny, zatrzymał się na Marcie.
— Gdyby przynajmniéj ktoś mnie kochał... wyrzekł z rospaczą.
Marta powstała nakoniec i zbliżyła się do niego.
— Remigeuszu... — odezwała się — dopóki mnie nie wypędzisz, zostanę przy tobie... i będę ciebie kochała...
Te ostatnie słowa wymówiła z wysileniem, bo myślała o córce. Stała ze spuszczonym wzrokiem przy Penhoelu, który się jéj przypatrywał w milczeniu.
— Oh Marto!... Marto!... — poszepnął — gdybyś chciała...
Poczém odwróciwszy się do stryja Jana, pokazał palcem na leżące szpady.
— Dziękuję — rzekł.
I postąpił ku drzwiom salonu, starzec zaś i Marta szli za nim.
Przebyli razem pusty kurytarz, i zeszli z wielkich schodów gdzie także nikogo nie napotkali; następnie można ich było widziéć idących w milczeniu wzdłuż chodników ogrodu.
Stryj Jan otworzył bramę wychodzącą na drogę i wyszedł wraz z Martę. Penhoel przez chwilę wahał się iść daléj.
— Odważnie mój synowcze! — odezwał się stryj Jan — Bóg będzie miał litość nad nami.
Penhoel zakrył sobie twarz rękami i wyszedł nie spojrzawszy za siebie, a zaledwie próg przestąpił, gdy drzwi się za nim zatrzasnęły, popchnięte niewidzialną ręką.
Pan Błażéj i Bibandier, wyszli z sąsiedniego krzaku i śmieli się dobrzy chłopcy z całego serca.


XIX.
Wieczerza.

Za bramą, Błażéj i Bibandier zacierali sobie ręce, jakby żadna drama na świecie nie mogła się odgrywać bez uczestnictwa krotochwili bezwstydnej i żartobliwej.
— To wcale nie wesoło — rzekł grabarz wydalać się bez celu o téj godzinie.
— A jeszcze na taką pogodę! — dodał pan Błażéj, będą pływać jak kaczki... jaki wicher...
— A jaka będzie ulewa! — już krople deszczu padają jak sztuki sześcio-frankowe... a teraz kiedyśmy ich odprowadzili, moim zdaniem jest przekonać się, czy pan wójt zostawił nam cokolwiek swjé dobréj wódki.
— Pan wójt! — powtórzył z drwiącym śmiechem Błażjé — każę sobie zrobić kamizelkę z jego szarfy.
Powrócili obadwa do przedsionka pałacu.
Zewnątrz, Remigeusz, Marla i Stryj Jan schodzili z pagórka.
Burza zbierająca się przed wieczorem, wybuchła nakoniec z gwałtownością; deszcz spadł potokami.
— Będzie to noc okropna dla tych, którzy nie mają schronienia... poszepnął Stryj Jan.
Marta szła z obnażoną głową, jéj włosy przemokłe przylepiały się do skroni.
— Nie mamy żadnego przytułku!.. odezwał się Remigeusz.
— Może go znajdziemy pomiędzy dzierżawcami... — zaczęła Marta.
— Nie myślmy o tém moja córko przerwał stryj Jan — ci którzy nas wypędzają, nie zapomnieli o niczém... nasze nieszczęście jest zaraźliwém, bo gościnność którejbyśmy doznali u biednych ludzi, sprowadziłaby również nieszczęście na całą ich rodzinę.
Deszcz i wiatr wzmogły się; zarośle drzew były zbyt niskie ażeby się pod niemi ukryć można. Remigeusz zatrzymał się.
— W podobną noc — odezwał się — przyjąłem do mego domu człowieka, który nas dzisiaj wypędza... Czyliż nie znajdę schronienia dla méj głowy... ja, który nigdy nie odmawiałem nikomu gościnności... wyjąwszy jednemu dodał cicho.
Poczém ściskając czoło oburącz, szeptał:
— O mój bracie! mój bracie!.. Bóg się mści za ciebie...
— Daléj mój synowcze — mówił stryj Jan udając wesołość. — Dzięki Bogu, nie nam się nic stanie... jest to ulewa i nic więcéj... my myśliwi powinniśmy być do tego przywykli... w najgorszym razie, możemy być pewni serdecznego przyjęcia u naszego dawnego przyjaciela oberżysty w Redon.
— To prawda — odezwał się Remigeusz z żywością ten nas prawdziwie kocha i mam nadzieję, że nie odmówi Marcie przytułku, bo co do mnie, to udam się... Bóg wie dokąd...
— Gdzie się ty udasz, tam i ja będę — — odpowiedziała Marta.
Remigeusz udał jakby tego nie dosłyszał.
— Muszę się oddalić bardzo daleko — rzekł — bardzo daleko... gdyż ci ludzie mają w swym ręku broń przeciw mnie... i dopóki będę narażony na ich pociski, będą mnie razić bez wytchnienia i litości... dopóki nie umrę, będą się obawiać ażebym nie powrócił do domu moich przodków.
— Bóg jest sprawiedliwy, mój synowcze! rzekł stryj Jan udając że go ożywia nadzieja — odzyskasz twoje dziedzictwo... lecz teraz ponieważ spostrzegam światło w chacie Benedykta, wstąpmy tam dla przeczekania burzy, gdyż biedna Marta jest osłabioną... a gdy wypocznie, udamy się do poczciwego Gérauda, który jest zamożnym i poświęconym dla nas.
Stryj Jan szedł naprzód ścieszką prowadzącą do chaty Benedykta, Remigeusz zaś postępował za nim niechętnie. Od roku nie odwiedzał dawnego sługi swego ojca, który umierał w zaniedbaniu.
Gdy Jan zbliżał się do chaty, spostrzegł człowieka siedzącego na progu, który zakrył sobie twarz rękami.
— Czy to ty Benedykcie? — zapytał Jan.
Mężczyzna podniósł głowę, a stryj Jan poznał w nim oberżystę z Redon. Ucieszył się szczerze, z tego spotkania starzec, bo klasnąwszy w ręce zawołał:
— Zbliż się mój synowcze!.. zbliż Marto!.. otóż nasz przyjaciel Géraud... który nas wyprowadzi z kłopotu!
Oberżysta powstał w milczeniu, zdjął czapkę z uszanowaniem i usunął się z progu. Światło z palącego się łuczywa padało na twarz jego. Stryj Jan zatrzymał się przed progiem, tak dalece uderzył go smutek i zniechęcenie malujące się w rysach oberżysty.
Benedykt Haligan usiadł na łożu.
— Zapal drugą drzazgę Franciszku Géraud — rzekł. — Rozpal duży ogień na kominie... bo Penhoel rzadko odwiedza starego sługę...
Géraud nie ruszył się z miejsca. Spoglądał osłupiałym i smutnym wzrokiem na przybyłych do chaty.
Gdy Marta wchodziła ostatnia, ujął jéj rękę i pocałował mając łzy w oczach.
— Jestże to więc prawdą co mi Benedykt mówił? — pomruknął drżącym głosem.
Penhoel spojrzał na łoże wzrokiem żałości.
— Cóż on mówił? — zapytał.
— Zapal drugą drzazgę Franciszku Géraud... — powtórzył biedny Benedykt. — Rozpal ogień na kominie i przystaw stołki... nasi panowie w chacie starego sługi powinni być przyjmowani jak należy.
— Cóż on mówił? — zapytał powtórnie Penhoel.
— Mówiłem że pałac przeszedł w obce ręce — odpowiedział Benedykt łagodniejszym głosem — i oddałbym wszystko co posiadam, oprócz zbawienia wiecznego, jeżelim się omylił. Powiedziałem że Remigeusz Penhoel będzie potrzebował wsparcia tych, którzy się żywili chichem ojca jego...
— Czy to prawda? czy to być może?.. przebąknął oberżysta — czyliż mieli serce wypędzać ciebie Penlioelu pana Jana i panią?...
— Prawda niestety! — odpowiedział Remigcusz.
— I liczyliśmy na ciebie przyjacielu Géraud — dodał stryj Jan.
Oberżysta wzruszył głową.
Robiłem co mogłem — rzekł sam do siebie — teraz nic nie mam....
— Nawet nie możesz udzielić schronienia synowi twego dawnego pana? — zapytał stryj Jan głosem cierpkim.
— Nawet schronienia... odpowiedział oberżysta — tego rana komornik zeszedł do mojego domu... zostałem — wypędzony wraz z moją podeszły służącą... która mniemała że umrze w dobrym bycie... a teraz, jakże bolesném jest w jej wieku, żebrać jałmużny po drogach....
Remigeusz usiadł na ławce, o ile możności najdaljé od Benedykta.
— To ja!.. — przemówił z cicha — tak, z mojéj to przyczyny... od dwóch lat Géraud przynosił mi pieniądze co tydzień... w dniu ś. Ludwika dał mi znaczną kwotę, mówiąc: to nie odemnie samego pochodzi, gdyż jestem zniszczony panie... powiedziałem tylko ludziom z Glenaku i z Benu: Penhoel potrzebuje pieniędzy... worek się napełnił... A ja dodał Remigeusz — przegrałem wszystko w jednej partyi...
— Wszystko co miałem należało do ciebie panie — poszepnął Géraud — żałuje tylko że już nic nie mam...
Stryj Jan zbliżywszy się do oberżysty, uścisnął mu rękę w milczeniu.
— Lecz — mówił ostatni — jeszcze to nie wszystko... czyliż to prawda co Benedykt mi powiedział, że ci ludzie którzy ciebie ograbili, mogą jeszcze nadto zgubić cię panie?... i czyliż to prawda że honor Penhoelów jest w ręku tych szatanów?
Nikt nie odpowiedział; po chwili jednak Benedykt odezwał się posępnym głosem:
— Pani ma łańcuch złoty na szyi; spieniężywszy go, można się puścić w dalszą drogę.
Pani natychmiast podała łańcuch stryjowi.
— Nie masz czasu do tracenia — zawołał oberżysta — jutro o świcie powinniście być na drodze do Rennes.... zbrodniarze bowiem którzy ciebie obdarli, mogliby się pomiarkować.
— Czy on zostanie lub się oddali — mruczał Benedykt — wezmą mu ciało i duszą...
— Nikt go nie słyszał.
— Pójdą z wami — rzekł Géraud — choć by do Paryża... gdyż nie przywykliście usługiwać sobie.
— Ależ ta podeszła kobieta? — odezwała się Marta.
— Ona znajdzie dla siebie sposób do życia.
— Biedna stara!... cóż pocznie? — rzekł Jan.
Oberżysta odezwał się z prostota lecz stanowczo: Urodziłem się poddanym Penhoelów.
Burza minęła. Wygnańcy w towarzystwie ojca Gérauda, zeszli do przewozu w nieméj boleści, a grobowy głos błogosławiącego ich Haligana, powiększał jeszcze bardziéj tę boleść.
Gdy Géraud odczepił prom, Marta pozostała w tyle.
Wiatr spędził chmury, a księżyc ukazał się w całym blasku; Marta korzystając z tego odwróciła się, aby spojrzéć po raz ostatni na pałac... i ujrzała na ścieżce słabo oświetlonéj dwie postacie młodych dziewic, które suwały trzymając się za ręce, a długie ich włosy powiew unosił.
Marta złożyła ręce i padła na kolana wydając słaby okrzyk; stryj Jan poskoczył do niej.
— Widziałam... — odpowiedziała na jego zapytania — obie... Śmierć ich nie zmieniła... Uśmiechały się do mnie i przesłały pocałunek... oh! ja ich teraz często będę widywać, gdyż wiedzą ilem ich kochała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo pozornéj samotności i opuszczenia, w pałacu jednak było kilka osób. Zaledwie bowiem Remigeusz, Marta i stryj Jan opuścili salon, gdy się otworzyły drzwi boczne i ukazał się Robert de Blois. Słyszał on i widział po większej części co się działo, i skutkiem tego uśmiech głębokiej wzgardy igrał około ust jego. Zbliżając się do stołu na którym była lampa, potrącił nogą cząstki portretu Ludwika.
— Jakie głupie i wściekłe bydle!.. — pomruknął. — W istocie łatwo było z nim trafić do celu... byłby ją zgubił, słowo honoru!.. gdyby nie ten stary stryjaszek w sabotach, który prawdziwie jest zuchem.
Spojrzawszy na szpadę leżącą na ziemi, mówił:
— Do kata! jakże dzielnie stawił czoło. Wytrącił mu trzy razy szpadę...
Rozparłszy się na fotelu na którym siadywał Penhoel, założył ręce na żołądku, jak człowiek napawający się rozkoszą z błogich skutków dopiętego przedsięwzięcia.
— I to wszystko już należy do starych dziejów — mówił — — zasłona zapadła, sztuka odegrana, a teraz rozpoczyna się epoka stanowcza życia... należy teraz zostać poważnym mężem... i umiéć się rządzić majątkiem...możnaby łatwo pozbyć się starego Pontalesa, lecz on jeszcze jest nam potrzebnym do pozyskania godności deputowanego... zapewnił mnie sto głosów wyborców w Redon; ale jak zostanę członkiem izby niższéj, niech mnie diabli porwą jeżeli mu nie spłatani figla...
— Przejażdżka wzbudziła we mnie apetyt — mówił — lecz moje trudy zostały wynagrodzone... teraz Blanka jest w bezpiecznym miejscu... mój łuk jest dobrze naciągnięty.
Służący ukazał się we drzwiach:
— Niech mi przygotuje wieczerzą! — rzekł Robert.
— Wieczerza gotowa — odpowiedzą! służący — nasz pan kazał nakryć w salonie.
— Dobrze — mówił Robert — spodziewam się że będę zadowolniony z wieczerzy waszego pana... odejdź!
Służący wyszedł.
Robert zacierał ręce i uśmiechał się.
— Biedak! — pomyślał — chudy pachołek... otoż to ratować ludzi którzy się topią... Stary Benedykt Haligan mówił jak z książki... z tego taka moralność wynika: że należy zostawić0 tonących ludzi bez ratunku i niech padają jak ołowianka na dno wody.
Powtórny wybuch śmiechu, towarzyszył téj moralnéj myśli, w czasie którego uczuł rękę wspierającą się na jego ramieniu.
Był to pan Błażéj ubrany przyzwoicie, który również śmiał się serdecznie.
— Jesteśmy weseli — rzekł siadając obok swego dawnego pana.
I zdaje się że mamy powody... odpowiedział Robert. — Właśnie o tobie myślałem...
mówiąc do siebie... ten chłopiec powinien mi być wdzięcznym.
— Ah! — odezwał się Błażéj — to tedy mówiłeś sobie?
— Tak!... bo rzeczywiście, los ciebie prawie we śnie napotkał... mogłem przecież obejść się bez ciebie...
— Robiłem co mogłem — odezwał się Błażéj z udaną pokory — byłem służącym wiernym posłusznym, poświęconym...
— Perłą lokai — przerwał Robert.
— A prócz tego — mówił Błazéj — bacznym dostrzegaczem, pośrednikiem dyskretnym, zręcznym szpiegiem...
— Jedném słowem królem cygańskim!.. zawołał Robert — nie myśl ażebym chciał zaprzeczać twoim zdolnościom... bądź pewnym że otrzymasz hojne wynagrodzenie.
Śpioch przysunął swoje krzesło i przybrał postać znaczącą.
— Właśnie też w tym przedmiocie chciałem z tobą parę słów przemówić. — W jakim sposobie pojmujesz podział Amerykaninie?
— W istocie przyznać należy, iż mnie zagadnąłeś... nie pomyślałem jeszcze o tém; zdaje się jednak, że pomiędzy nami nie przyjdzie do sporu.
— Zapewne że nie... jednakże słyszałem, że najlepsi przyjaciele są ci, którzy załatwiają między sobą rachunki. Możemy pomówić bez uniesienia... a najprzód zwrócę twoją wugę, żeśmy wystąpili z zakresu naszego pierwotnego układu, bo jeżeli sobie przypominasz, powinniśmy mieć po 20,000 fr. dochodu rocznego...
— W istocie! — rzekł Robert — bardzo mnie cieszy żeś sam ocenił różnicę jaka zachodzi.
— Wielką różnicę! — przerwał Błażéj.
— Zgadzam się.. ja sam kierowałem wszystkim, a tyś, sobie odpoczywał.
Błażej włożywszy obie ręce w kieszenie, założył na krzyż nogi ażeby się dogodniéj mógł rozeprzéć w fotelu.
— Mój poczciwcze: — rzekł — jak uważam zakrawasz na to, ażeby się gorycz zakradła w naszą przyjacielską rozmowę... jeżeli cierpisz słabość nerwową, tém gorzéj dla ciebie... ja zaś jestem W dobrym humorze i przemawiam z zupełną dobrotliwością. Nie idzie tu o nasze zasługi osobiste, lecz o udział, jaki ma na nas przypaść z majątku Penhoela... gdy mówię że się okoliczności zmieniły, to znaczy, że widzę dwóch nowych spadkobierców a może i trzech...
— Kogóż przecię?
— Najprzód Pantalesa...... potém togo brzydkiego łotra Makreofala... nakoniec naszą drogą Lolę, która niezechce zapewnie ustąpić ż próżnemi rękoma.
— Cóż więc począć?
— Oto tak... podzielić spadek na dwie równe części... jedna przypadnie na pana Margrabiego który się zobowiąże wynagrodzić Hivena według upodobania... a druga na nas.
— A Lola?
— Ona zostanie kochanką starego lub młodego Pontalesa; co się zaś tycze naszej biednéj cząstki 20,000. fr. dochodu, każdy z nas otrzyma po 10,000.
— Ale... — odezwał się Robert.
— Poczekaj, to jest zasadą... bo i ja mam swoje ale... to jest że przez przeciąg trzech lat po sobie idących, będę dobrowolnie rozporządzał całym i nierozdzielnym dochodem, ponieważ według naszego osobistego układu, ja będę teraz panem, a ty służącym...
Robert spojrzał na niego z otwartemi ustami.
— Żartujesz sobie... — przebąknął.
— Wcale nie... nigdy w życiu szczerzéj nie mówiłem... mój zuchu, chciéj sobie tylko przypmnieć ten wieczór, w którym jedliśmy wyborną wieczerze w oberży starego Gérauda... jaka to była jajecznica... baranina... nie, to był comber otoż zobowiązałeś się wtedy być nawzajem moim służącym przez tak długi przeciąg czasu, przez jaki by trwała moja służba przy twéj osobie.
— I był żebyś takim głupcem ażeby o czémś podobném myśleć? — zaczął Robert marszcząc brwi.
Pozwól mi uczynić prostą uwagę... — przerwał śpioch poważnie — nowe stosunki jakie między nami zajdą, wymagają według mnie, nowych form... jeżeli dobrze pomnę, wymagałeś odemnie podówczas poświęcenia poufałości, dzisiaj nawzajem mam prawo wymagać odwetu, i mówiąc szczerze, nie możesz mi mieć tego za złe.
Robert z trudnością mógł powściągnąć niecierpliwość swoją.
— Kiedyż przecie skończysz? — zapytał.
— Jeszcze mnie tykasz! zawołał Śpioch. — Amerykaninie! mój synku, jak widzę uparty z ciebie kozioł... i zaczynam się obawiać, ażeby nasza rozmowa nie zmieniła się w kłótnię.
Błazéj przestał się uśmiechać.
— Zobaczemy... — rzekł Robert zaczynając się niepokoić — daję ci 10,000. fr. dochodu, lubo to jest niedorzecznym.... lecz nie wypada nam wszczynać między sobą zatargów.
— Dla ciebie może nie wypada mój miły panie, ale mnie to wszystko jedno... słuchaj zatém... każdy ma swoje ułomności... od lat 3. codziennie myślałem o przyjemności, jakiéj w téj chwili doznaję... w istocie — dodał śmiejąc się — trzy lata to niezbyt wiele... gdyż dziś już bawię się przewybornie...
Robert z opuszczoną głową zdawał się zastanawiać.
— I gdy sobie pomyślę, że będę się bawił podobnie przez lat trzy — mówił Błażéj na honor, nie posiadam się z radości.
Robert spojrzał z ukosa na szpadę stryja Jana Błażéj nie pominął tego spojrzenia.
— Oh! oh! — zawołał — zdawało misie, że nam nie wypada robić wybuchu...
Robert zsiniały od gniewu, przemówił zmienionym głosem:
— Błażeju... — Błażeju!... cierpliwość ma swoje granice...
— Ja byłem cierpliwym przez trzy lata — odpowiedział Śpioch z niezachwianą spokojnością
— Wiesz dobrze iż wymagasz niepodobieństwa... — rzekł Robert — i w twoich żartach musi się coś ukrywać... jedném słowém, powiedz otwarcie czego chcesz?
— Otóż to, co się nazywa mówić — zawołał Śpioch — długo nie mogłeś mnie zrozumieć... przyrzekłeś mi 20,000. fr. dochodu i chcę mieć to 20,000...
— A ja?... — rzekł Robert spuściwszy oczy dla pokrycia gniewu.
— Nie wchodzę bynajmniéj w twoje osobiste interesa... z drugiéj połowy możesz co udzielić panu margrabiemu de Pontales, panu Protazemu Hiven, naszéj drogiéj Roli, a nawet Bibandierowi.
— Czy to twoje ostatnie słowo?... zapytał Robert chrapliwym głosem i ze ściśniętemi zębami.
— Tak, to jest ostatnie moje słowo — odpowiedział Śpioch — i nie odstąpię na jotę... — dasz mi wszystko! albo mospanie będę jadł sam wyborną wieczerzę którą dla siebie rokazałeś przygotować, i będziesz mi usługiwał do stołu.
— No! — rzekł Robert udając wesołość — jak uważam, nie można z tobą pomówić rozsądnie tego wieczora... potrzeba pomyśleć o czém inném...
Domawiając tych słów głosem dobrego humoru, Robert bawił się podstawą lampy, a wśród uśmiechu, ręka jego śliznęła jak błyskawica i pochwyciła szpadę stryja Jana.
Lecz Śpioch miał się na baczności, ho jakkolwiek Robert z nadzwyczajną szybkością odwrócił się dla zadania mu razu, już jego towarzysz stał na środku sali ze szpadą Penhoela.
— Oh, oh! — mój zuchu! zawołał Błażéj przybrawszy postawę do połykania się — znam ciebie od ucha do stóp... ty zawsze szachrujesz bo taki twój charakter... lecz w téj grze którą rozpoczniemy zdaje się że można sfilować kartę.
Robert powstał. Być może iż nie był śmiałym w znaczeniu bohaterskim tego wyrazu, lecz miał otyłe krwi zimnjé i stałości zarazem, że umiał w potrzebie bronić swego interesu albo życia.
— Uprzedzam ciebie że to jest pojedynek śmiertelny — rzekł zbliżając się przezornie do Błażeja.
— Jak ci się spodoba mój synku — odpowiedział Śpioch — dzięki Niebu chodziłem na salę fechtowania przez lat pięć.
Jeszcze byli zbyt daleko od siebie, gdy Robert stanąwszy w obronnéj postawie, rzekł:
— Po raz ostatni proponuję ci zgodę...
— Co się mnie tycze — odpowiedział Błażéj — ofiaruję ci miejsce kamerdynera przy mojéj osobie... albo w przeciwnym razie, żądam wypłacenia moich zasług trzech-letnich, które podług mnie wynoszą 200,000. fr.
Niepodobna już było dłużjé parlamentować, i końce szpad zetknęły się zwolna, jakby tylko dla postrachu.
Utarczka ta zupełnie była odmienną od poprzedniéj, gdyż dwaj przeciwnicy wydawali się zarówno ostróżnemi. Kolejno krzyżowali i parowali pchnięcia w znacznjé odległości; jeżeli jeden z nich przypadkowo nacierał, pozostawało przynajmniéj sześć cali odległości od końca szpady do piersi przeciwnika.
Lecz z każdą chwilą walka zdawała się ożywiać: tupali nogami śmiało jak na sali szermierskijé i słychać było szczęk ostrzy żelaza; a ktokolwiek widziałby ich zdaleka, mógłby sądzić, że to był pojedynek zaciekły i okropny.
W chwili gdy brzęk i szczęk szpad dawał się słyczéć najdonośniéj, głośny śmiech wybuchnął w drugim końcu sali.
Obie szpady jednocześnie się spuściły, a w otwartych drzwiach któremi Robert i Błażéj weszli, widziéć się dała wysoka i szczupła postać Bibandera. Były ułan trzymał się za boki i śmiał do rozpuku.
— Ah, ah! — zawołał po wyśmianiu się — otóż to figlarze... otóż to dwaj poczciwi chłopcy... biją się jak diabły o spadek, którego nie powąchają... i o wieczerzę, którą zje inny...
Robert i Błażéj byli zupełnie zbici z tropu. Były ułan, obecnie grabarz parafii Glenackiéj, postąpił kilka kroków, trzymając w ręku papiery.
— Pozostańcie za drzwiami jeżeli się boicie! — krzyknął do niewidzialnych świadków — pewny jestem że mnie nie zabiją... na honor! śmieszni jesteście — rzekł do dwóch przeciwników — a jeżeli was dziwi że mnie tu widzicie, to bądź pewnym panie Robercie, że ujrzysz mnie nawet na posiedzeniu izby deputowanych skoro zostaniesz jéj członkiem. A ty Śpiochu... zachciało ci się 20,000 fr. dochodu... drugą połową Amerykanin podzieli się z panem margrabią pieniaczem etc. etc.... i nakoniec z Bibandierem jeżeli łaska... porzućcie wasze mamidła moje dzieci... i pomówmy o ważnych interessach...
Wstęp ten nie zwiastował nic pomyślnego; Błażéj i Bobert spojrzeli po sobie.
Bibandier zaś rozsiadł się w fotelu przy stole:
— Moje kupidynki! — rzekł — przez całe życie będę się cieszył, że wam przeszkodziłem nadziać się na rożny jak indyki do których jesteście podobni... choćbyście przez godzinę zawracali na mnie tygrysiemi oczami, to przecież nic nie zmieni istoty rzeczy... Dzisiaj wierzcie mi, nie wypada robić hałasów.
— Lecz cóż to wszystko znaczy? — zawołał Robert — nic byłeś dotąd nigdy tak zuchwałym mości Bibandierze...
— Amerykaninie! — odezwał się były ułan — drażliwa natura mego charakteru, nie pozwała mi prowadzić rozmowy w podobnym tonie... ah, ah! — dodał parskając śmiechem — i ja także miałbym ochotę wziąść jaką sąarę szpadę, a potańczylibyśmy we troje... lecz dość tych żartów... Siadaj tu z prawéj strony Śpiochu, a ty Amerykaninie zajmij miejsce po lewéj... idzie tu bowiem o udzielenie wam wiadomości urzędowéj...
Robert i Błażéj zbliżyli się machinalnie.
— Pan margrabia de Pontales — mówił daléj Bibandier — upoważnić mnie raczył poufném posłannictwem do was... i powiedział mi tak:
„Mój przyjacielu, nie lubię patrzéć na tego Roberta i tego Błażeja”...
— Jakto! — wykrzyknęli obaj razem.
— Jeżeli mi będziecie przerywać, to nigdy nie skończymy... p. margrabia powiedział mi: „mój przyjacielu! oszczędź mi przykrości widzenia tych dwóch łotrów: Roberta i Błażeja...
— Ah! — odezwał się Robert... — Pontales mógł to powiedziéć!...
— Na honor że tak jest mój synu... i zdaje mi się, że to pochodziło jedynie ze skromności... margrabia bowiem wynagradzając was sowicie, chce uniknąć waszych wynurzeń wdzięczności... sami osądzicie mówił mi jeszcze: „ci hultaje zresztą byli mi dość potrzebni... chcę zatém, ażeby ztąd nie odeszli z próżnemi rękami”...
— My mamy ztąd odejść? — zapytał Błażéj.
Robert dodał żartobliwie:
— Ah! to tedy pan margrabia mniema że jesteśmy podobni do tych, którzy wydobywają z ognia kasztany dla tego, ażeby się dać za drzwi wypchnąć.
— Margrabia jest szczwanym lisem! panie Robercie — odezwał się były ułan z przesadą — i jeżeli sam zjada kasztany, toście się powinni uważać za szczęśliwych że wam raczy rzucić łupiny.
— To się da widziéć... — rzekł Robert.
— To się już widzi... — przerwał Bibandier — wracając do Pantalesa, kazał on wam oświadczyć: że pałac Penhoel jest mu potrzebny... i będzie to dla niego bardzo pochlebném, jeżeli znikniecie tego wieczora...
— Starzec musiał zdziecinieć! — pomruknął Robert, który prawdziwie nie pojmował tego postępku grubijańskiego i nieprzyjaznego. — Pałac należy więcej do nas jak do niego... Mamy w swoim ręku kontra-rewersa, których duplikaty są u Hivena.
— Duplikaty i oryginały — odpowiedział Bibandier.
— W cale nie!...
— Cóż mi mówisz! — przecież ja sam wydobyłem je z waszego biórka dzisiejszego wieczora... nie igraj rączkami p. Robercie, albo wprowadzę do naszéj rozprawy nowy argument to mówiąc, prawą ręką wyciągnął z pod kaftana pistolet przyzwoitych wymiarów.
— Pomówmy jak przyjaciele — rzekł — i nie unośmy się, dopóki nie będziemy wiedziéć wszystkiego...
— Zarabiam na kawałek chleba jak mogę!...
gdybyście byli mocniejsi... bądźcie pewni żebym wam służył... bo ja nie żywię uraz... i nie pamiętam wam, jakeście się ze mną obchodzili przez trzy lata... Otóż to jest pewném, że nie macie co liczyć na wasze kontra-rewersa.
— Mamy inne środki — odezwał się Robert — i jeżeli Pontales przywiedzie nas do ostateczności...
— Powiadam wam moje kupidynki, że będziecie łagodni jak baranki... ręczę wam za to powtarzani że stary Pontales jest szczwanym lisem... a przytém zacny człowiek, gdyż ofiaruje wam wynagrodzenie, mogąc was wyprawić jak włóczęgów.
— Jakie wynagrodzenie? — zapytał Błażéj.
— Dziesięć pięknych papierków 1,000 frankowych na was dwóch.
Połowę naszego rocznego dochodu! — wykrzyknęli razem przyjaciele — to obłąkanie...
— Czy przyjmujecie?
— Nigdy! — rzekł Robert.
— Wolałbym wisiéć raczéj — dodał Błażéj.
— To dawny styl... — zauważył Bibandier — gilotyna zastąpiła szubienicę feodalną... lecz pominąwszy żarty... moje chłopcy, nie pojmujecie jak widzę waszego położenia.... pozwólcie mi zatém przedstawić wam przed oczy drobnostki, które jaśnie wielmożny margrabia sprowadził ze stolicy... — tu rozłożył jeden z papierów które trzymał w ręku.
— Pierwszy dokument — czytał:
„Wyciąg z zapisków prefektury policyi.
Wydział informacyjny.
„Robert Kamei...
Robert wykrzyknął z zadziwienia, a obadwaj z Błażejem zmienili się na twarzy. Dotąd sądzili oni że mogę walczyć równa bronią.
„Robert Kamei — czytał dalej Bibandier — zwany Wolf, zwany Belowski, przezwiskiem Amerykanin z przyczyny rodzaju kradzieży którą się zwykle trudni. Niewiadomego pochodzenia, lat 28; trzy razy skazany w 1815 roku za kradzież na pięcioletnio więzienie warowne; uciekł z la Torce w przeciągu miesiąca i dotąd nie mógł być schwytanym.“
— Drugi dokument
„Wyciąg z zapisków prefektury policyi.“
„Wydział informacyjny-”
„Błażej Jolin, zwany Śpiochem z przyczyny rodzaju kradzieży którą się zwykle trudni.”
Biba»dier zaczął się śmiać.
— Oba jak uważam, macie zwykłe zatrudnienia...
„Skazany zaocznie 5 stycznia 1810 roku na 10 lat do ciężkich robót, na stanie pod pręgierzem i piętnowanie.”
Były ułan złożył starannie oba papiery i schował je do kieszeni.
Robert i Błażéj spuścili głowy i zdawało się że w ziemi wrośli.
— Niesmaczna potrawa — odezwał się Bibandier — dziesięć lat i pręgierz, — dobrześ zrobił śpiochu, żeś się nie stawił w sądzie... lecz nie zapuszczajmy się w niepotrzebne rozprawy, jak mówił gruby adwokat który mnie wyprawił do Brestu.... Pozostaje mi tylko dowiedzieć się, czy p. Robert życzy sobie odsiedziéć lat cztery, i jedenaście miesięcy... i czy. p. Błażéj uważa za stósowne wystąpić przeciw zaocznemu wyrokowi?......
Dwaj przyjaciele zachowali milczenie. Był to cios równie dotkliwy jak niespodziany. Nadewszystko zaś Błażéj który mniemał że doszedł szczytu pomyślności, spadł nisko i nie czuł się zdolnym do oporu. Robert wszakże usiłował stawić czoło burzy:
— Wszystko to jest dobre — rzekł podnosząc głowę — i pojmuje jaki w tém udział przyjąłeś, mój stary towarzyszu... lecz jeżeli będziemy zgubieni, czy Pontales mniéma iż się tém ocali?...
— Oh! oh! — odpowiedział Bibandier czy myślicie że go można zajść z któréj strony?
— Można spróbować... to co zaszło w nocy ś. Ludwika...
— Nie ma świadków — przerwał Bibandier.
— Był przynajmniéj jeden...
— Tak, to prawda, lecz ja jeden znam go tylko... a p. margrabia mi płaci.
Robert okazał wściekłe poruszenie.
— Cokolwiekbądź nastąpi — rzekł będziemy się opierać... nie jesteśmy jeszcze w ręku sprawiedliwości i mamy dość czasu do namysłu.
— Bardzo mało... — rzekł łagodnie były ułan.
— Podajmy sobie ręce Błażeju — rzekł Robert zwracając się do swego towarzysza. — Jesteśmy teraz ściśle złączeni, nieprawdaż?... a przysięgam, że my oba potrafimy sobie poradzić przeciw Pontalesowi!
— Tak, tak — przebąkiwał śpioch — będę robił wszystko co zechcesz.
— Ah! — zawołał Robert — myślicie więc że nas można zastraszyć... jeszcze nie jesteśmy schwytani i pan margrabia powinien się był postarać o czterech żandarmów dla poparcia swych pogróżek.
— Jest ich óśmiu w kuchni — odpowiedział Bibandier z uśmiechem — Śpioch jeździł po nich do Redon.
Robert odwrócił się do Błażeja, który mruczał uderzywszy się w czoło.
— Sprowadziłem ich na przypadek, gdyby chłopi się zbuntowali dla obrony Penhoela.
Robert zamilkł i zdawał się być pokonanym. Wśród panującego milczenia dało się słyszéć chrząkanie Makreofala, czekającego za drzwiami.
— Cierpliwości! — zawołał do niego Bibandier — wszystko już załatwione.
Wydobywszy z kieszeni pugilares, odliczył na rogu stołu 10 biletów tysiąc frankowych.
— Nie żądamy od was pokwitowania moje aniołki, lak dalece pokładamy w was zaufanie... wiedźcie tylko o tém, ze wasz rysopis jest w ręku każdego żandarma tego departamentu... a jeżeli będziecie dostrzeżeni w okolicach o wschodzie słońca, moglibyście być narażeni na pewne nieprzyjemności... Pragnąc jednak zapobiedz grożącemu wam niebezpieczeństwu, wystarałem się dla was o parę dzielnych koni, które na was oczekują z tamtéj strony rzekł.
— Ruszajmy! — rzekł Robert wziąwszy ze stołu pięć biletów.
Błażej schował pięć drugich z rozpaczliwą miną.
— Zdaje się, żeśmy się porozumieli — mówił Bibandier — jeżeliby wam zachciało się powrócić, pamiętajcie że wasz rysopis jest rozdany żandarmeryi...
Dwaj przyjaciele udali się do drzwi, Bibandier zaś powstał chcąc ich grzecznie odprowadzić.
— Spodziewam się, że nie mamy do siebie urazy — mówił do nich idąc — zresztą winniście mi wdzięczność, że was pojednałem... wiadomo wam, że każdy żyje jak może... a przytém zdaje mi się, że wkrótce się z wami połączę w Paryżu... gdzie nie jeden dobry interess ubijemy... Do widzenia moje zuchy... ab! zapomniałem... pan Hiven, który nie śmie tu wejść lękając się szpad i który wam spłatał tego figla, prosił mnie, ażebym wam powiedział: iż nie umrze zadowolony, dopóki się nie da porąbać w kawałki na wasze usługi.
Robert i Blażéj zniknęli.
W kilka chwil potém, wszedł służący z wieczerzą przeznaczoną dla Penhoela. Bibandier i Protazy Hiven zasiedli wesoło do stołu.
— Musi któś przecie zjeść tę wieczerzę! — rzekł Makreofal.
— Zdrowie twoje, mości prawniku! — odpowiedział Bibandier nalewając szklanki. — Jesteśmy tutaj panami na ten wieczór.
Podnieśli szklanki do ust; lecz zamiast je wychylić, powstali z żywością i uszanowaniem, gdyż p. margrabia Pontales który wszedł bez szelestu, zasiadł do stołu, a były ułan i prawnik stali zmieszani ze szklankami w ręku. Pontales uśmiechał się jak zwykle dobrotliwie i cokolwiek szyderczo; przysunął do siebie kapłona i odkroił skrzydełko. Hiven i Bibandier czekali dopóki im usiąśdź nie pozwoli.
Pontales ogryzł skrzydełko i wypił kieliszek wina z widoczną przyjemnością; poczém spojrzawszy na obu towarzyszy, okazał kiwnięciem głowy każdemu, opiekuńczą łaskawość:
— Jestem z was zadowolonym, moje dzieci — odezwał się z dobrocią — idźcie się posilić w kuchni...


Część trzecia.
PODRÓŻ

I.
Dziedziniec pocztowy.

W XIV wieku zakwitła sztuka budownicza, w XV wynaleziono proch, wiek XVI wydoskonalił malarstwo, XVII wykształcił jezyk Francuzki, XVIII skomplikował encyklopedję i był słynnym z wydawanych kolacyjek, które dostarczyły tyle krotochwil teatralnych; XIX zaś doprowadził do wysokiego stopnia środki kommunikacyjne, i to stanowi jego sławę.
Możnaby wprawdzie skontrolować jego inne zalety, jako to: odkrycia nowych planet, romansów parowych, i zup rumfordzkich; lecz żaden dziejopisarz nie zaprzeczy makademizacyi, gór kilometrycznych, świstaczki konduktora lokomotywy, oraz lampy cudownéj która w zimie ogrzewa nogi podróżnych. Nie wspomniemy tutaj o kolejach żelaznych; dyliżans bowiem byłby już dostatecznym do utrwalenia sławy wieku naszego; lecz dyliżans dziś tak wzgardzony...
W 1820 r. pocztowe karety były jeszcze w nędznym stanie we Francyi. Potrzeba było trzech dni i trzech nocy podróży z Rennes do Paryża. Zatrzymywano się na noclegach; popasano co siedm lieu konie dychawiczne. Słowem, nie podobna dziś uwierzyć co się podówczas działo.
Była godzina 8 z rana. Na dziedzińcu pocztowym w Rennes słychać było hałas i krzątanie, a na środku stała kareta żółto malowana, wązka u spodu, rozszerzająca się u Wierzchu, któréj kształt zdawał się być obliczonym dla uniknienia ile możności przypadków. Około téj karety, do któréj zaprzęgano trzy konie, i która za chwile wyruszyć miała do Paryża, tłoczyło się mnóstwo faktorów, podróżnych i żebraków. Pomiędzy innymi była tam rodzimo, która prawie od zaprowadzenia dyliżansów, zawsze zajmowała część środkową; był to ojciec w czarnéj jedwabnéj szlafmycy z dużym workiem noclegowym w ręku; matka z koszykiem żywności, którego denko zbyt małe, dozwala widzieć szyjki butelek; dwie córeczki w starych kapelusikach, gdyż nowe zapakowały w pudełka, i bona z trojgiem małych dzieci, za które składa się tylko połowa opłaty na jazdę i którym wstrząśnienie pojazdu sprawi niezawodnie ból żołądka.
Rodzina ta zajmuje sama większy część dziedzińca, tak wiele bowiem ma przyjaciół którzy żałują jéj odjazdu i przychodzą życząc szczęśliwéj podróży. A ponieważ wyjazdy podobne często się powtarzają, przeto przyjmuje ona zlecenia całego miasta, i wtedy poczta listowa nie potrzebuje być wyprawianą.
W przedziale przednim (w rotundzie), siedział młodzieniec jadący do Paryża na kursa prawne, wiozący z sobą rękopism tragedyi, którą niestety teatr Francuzki przyjąć nie raczył; przy nim uboga i smętna dziewczyna, którą spotkamy może za miesiąc bardzo zmienioną i wystrojoną w loży teatru opery; i nakoniec czerwona, krepa mamka, która się spodziewa karmić jakie książęce dziécię.
Na wyższym koźle czyli na szczycie dyliżansu, siedzieli dwaj mężczyźni z wąsami i fajkami.
Pozostawał przedział arystokratyczny: (coupé), który podówczas nazwany był w Rennes, kabryoletem.
W tłumie otaczającym karetę, mówiono że jakiś pan przybyły z Brestu, najął dla siebie cały kabryolet. Dodawano, że ten pan był anglikiem, i że anglicy są oryginałami, którzy wszystko robią inaczéj jak inni ludzie.
Żebracy i próżniacy którzy go widzieli jak wjeżdżał w przeddzień wieczorem, utrzymywali że był dorodnym mężczyzną i wojskowym bezwątpienia.
Stanął on w hotelu francuzkim, którego drzwi wychodzą na dziedziniec pocztowy. W hotelu oczekiwali na niego dwaj murzyni i dama ze sługami. Wszystkie te osoby przybyły z nim jednocześnie w dwóch pojazdach pocztowych, obładowanych tłomokami.
Dla czego jechał w kabryolecie, gdy dama siedziała w powozie? Dla czego nadewszystko dwaj murzyni rozpościerali się wygodnie w drugim, gdy ich domniemany pan jechał w dyliżansie?
Ci anglicy są osobliwémi ludźmi!
Ileż to przytaczano powiastek z tego względu. Jeden znał pewnego Goddama, który jadł rosół na desser; drugi bywał u jednego gentlemana, który podróżował zawsze ze swoim koniem trzymając go własnoręcznie za tręźle, i t. p. osobliwości równie dziwaczne.
Im bardziéj zajmowano się śmiesznościami anglików, tém ciekawsze spojrzenia zwracały się na drzwi hotelu francuzkiego, przez które anglik miał wyjść na dziedziniec pocztowy.
Wybiła godzina odjazdu, trzeba było czekać na anglika.
Rodzina zajmująca środek dyliżansu, uczeń prawa i gruba mamka, zaczęli mruczéć przeciw przywilejom bogaczów.
— Czy dziś przyjdzie ten Engliszman? mówiła bona — gdyby to był jaki chudy pachołek, musiałby wziąść nogi za pas i biedź za dyliżansem.
Żebracy jęczeli:
— Dobroczynne dusze... zacni chrześcijanie... na miłość Bozką wesprzyjcie nas!
Faktorzy wołali;
— Paczka czterdzieści fantów do Alençon! dwa kosze ryb do Vitry!
Przy drzwiczkach środkowych mówiono:
— Nie zapomnisz pani kłaniać się państwu Grimbalet!...
— Moje uszanowanie panu adwokatowi i jgo małżonce...
— Wierz mi pani, obwiń sobie nogi w słomę, poranki bywają chłodne...
— Ah! państwo będziecie mieć rozrywkę w drodze... my zaś biedni będziemy o was myśléć.
— Kłaniaj się pan Wiktorowi, Józefowi i Zofji... lepiéjbyś pani zrobiła, gdybyś psa umieściła na koźle.
Pośród tych ożywionych rozmów, nastąpiło nagłe milczenie. Drzwi hotelu francuzkiego otworzyły się i dwaj murzyni anglika ukazali się w progu.
— Śliczne chłopcy! — szepnęła mamka.
Byli to rzeczywiście dorodni mężczyźni, w bogatej liberyi i w białych turbanach, które tym bardziéj odznaczały lśniącą czarność ich skóry.
Przeszli przez dziedziniec obojętnie na ciekawe spojrzenia które się na nich zwracały, i złożyli w kabryolecie płaszcz, szal kaszmirowy i poduszkę futrzaną rzadkiéj piękności.
— Zdaje się rzekł jeden z wąsaczów siedzących na koźle — że mylord obawia się kaszlu.
Student filozof z potrzeby, spoglądał na płaszcz okazały i piękne futro z pogardą stoicką. Czarni odeszli, a anglik ukazał się w progu hotelu.
Był to mężczyzna rzeczywiście odznaczający się i szlachetnéj postaci. Nazwa oryginała którą obdarza prowincja pierwszego lepszego paltosaka, który zapuszcza włosy i brodę i nosi śmieszny kapelusz, wcale mu była niewłaściwą.
Pomiędzy tłumem przebiegł szmer zadziwienia; można rzec nawet, że to był hołd uszanowania. Anglik jednakże był bardzo skromnie ubrany: miał na sobie surdut taśmami wyszywany podług ówczesnéj mody, który bardzo dobrze odznaczał jego kształtny kibić i był stosowny do okazałego wzrostu; na głowie miał furażerkę angielską, z pod któréj widać było wijące się naturalne włosy czarne, jedwabiste i lśniące.
Gdy przechodził zwolna przez dziedziniec, chmara żebraków brudnych i obrzydliwych którzy się roją na ulicach miasta Rennes, tamowała mu drogę, wrzeszcząc i jęcząc przeraźliwie w przekonaniu, że anglik rozda im hojną jałmużnę, lecz ten nie zwracając na nich uwagi, wsiadł do kabryoletu.
— Ruszaj! — zawołał konduktor na pocztyliona.
— Miłosierna duszo!... — jękli chórem żebracy — méj litość nad nami...
Tenże sam chór zaraz złorzeczył na stronie:
— Przeklęty angliku! gdybyśmy mogli rozszarpać cię w kawałki!
Próżniacy zaś dziwili się mówiąc:
— W istocie ten bogacz powinienby im dać kilka złotych, lecz ci anglicy mają serca kamienne...
Wchwili gdy pojazd ruszał z miejsca, ręka biała i piękna ukazała się z pod drzwiczek kabryoletu i pełną garść złota wysypała na bruk dziedzińca czém spowodowała okropną walkę pomiędzy żebrakami.
Była to niepamiętna hojność, jaką kiedykolwiek w Rennes widziano. Próżniacy wytrzeszczali oczy i nie jeden z nich miał wielką chęć przyłączyć się do zbierających złoto Mylorda.
Gdy żebracy, mężczyźni, kobiety i dzieci cisnęli się jedni przez drugich z zapałem godnym gratki, dyliżans zaledwie z miejsca ruszył, gdy zatrzymany został w bramie pocztowéj. Wszyscy pobiegli w tamtą stronę spodziewając się przypadku, lecz to był tylko podróżny, z płaskim tłomoczkiem w ręku, żądajęcy miejsca w dyliżansie.
Konduktor wychyliwszy się ze swéj budki rzekł:
— Kareta jest zapełnioną... pojutrze odchodzi inny dyliżans...
Podróżnym był nasz przyjaciel Stefan Moreau malarz, przybywający z Redon.
— Muszę jednakże dziś jechać — odpowiedział.
— Mówie panu, że nie ma miejsca!
— Nie jestem wybrednym... pomieszczę się gdziekolwiek.
— Oto uparta głowa! — pomruknął konduktor — mówię wyraźnie, że nie ma miejsca! udaj się pan naprzeciwko, ztamtąd wyjeżdża także bryka do Paryża.
— Powracam ztamtąd właśnie — rzekł Stefan — nie chcieli mnie przyjąć.
— A więc ustąp pan... pocztylionie ruszaj!
Pocztylion trzasnął biczem, konie w miejscu dreptały. Stefan stał w pośrodku jak Spartanin pod Termopilami, nie myśląc wcale ustąpić. Próżniacy i żebracy cisnęli się do wejścia bramy, pragnąc zbadać przyczynę przeszkody zatrzymującej dyliżans. Najszczuplejsi przesuwali się pomiędzy ciasną przestrzenią będącą pomiędzy ścianą i kołami dyliżansu, roztropniejsi okrążali bramę, udając się przez sień hotelu.
— Jak uważam — odezwał się Stefan stojąc w tymże samym miejscu — jest to tylko upór z twéj strony, bo widzę ztąd, że jeszcze jest przynajmniéj dwa miejsca w kabryolecie.
— Te miejsca są zajęte przez Mylorda.
— Żartujesz sobie... alboż Mylord potrzebuje trzech miejsc dla siebie samego?
Przy tych ostatnich słowach wychylił się anglik, który przez kilka chwil przypatrywał się obojętnie malarzowi szamocącemu się z końmi, poczém ziewnąwszy cofnął głowę, opierając się o poduszkę siedzenia.
— Czy mam zejść? — zawołał z gniewem konduktor.
— Ponieważ zachciało ci się koniecznie miejsca mój paniczu, więc jeżeli mi natychmiast nie zejdziesz z drogi, to ci się wystaram o nie w biurze policyi.
— Cóż to się stało? co się dzieje? — pytali próżniacy i żebracy którzy nakoniec dostali się na ulicę.
Konduktor odpowiedział stojąc w bramie:
— To ten jegomość, któremu się zachciało zająć miejsce zapłacone przez Mylorda.
— Miejsce Mylorda! — powtórzyli chórem żebracy... oh! my go nauczemy... Widział kto podobne zuchwalstwo!... Pocztylionie! machnij go biczem!
Żebracy zaginali rękawy swych brudnych koszul, mieszczanie nawet sposobili się do utarczki, gdyż wszyscy przejęci byli oburzeniem przeciw człowiekowi, który był tak bezczelnym, iż się chciał wcisnąć do miejsca zajętego przez tak czcigodnego pana.
Stefan postanowił jednak narazić się na wszelkie skutki swego uporu i złożywszy na ziemi tlomoczek, spoglądał śmiało na groźnych przeciwników.
Anglik znów wyjrzał przez drzwiczki, a tą razą oblicze jego wyrażało niecierpliwość i zły humor.
— I cóż? — rzekł akcentem bretańskim — czy to się dziś skończy?
Te wyrazy przywiodły otaczających do ostateczności, którzy łącznie z konduktorem i pocztylionem natarli na Stefana. Ten bronił się mężnie i pomimo nierówności sił, potrafił przez kilka sekund utrzymać w przyzwoitéj odległości licznych zapaśników.
Oblicze Mylorda wyjaśniło się.
— Ach! — wykrzyknął właściwym stopniowaniem głosu to ulubione wynurzenie anglików, które jest powszechniejsze od wyrazu goddam.
W téj chwili Stelan oburzony do ysokiego stopnia, opierając się plecami o mur, wymierzył silny raz pięścią tak trafnie, że barczysty mieszczanin na niego nacierający, potoczył się w rynsztok.
— Ach! — powtórzył anglik prawic wesoło — it is a true gentleman!
Gdy Mylord cofnął głowę do kabryoletu, usłyszano świśnięcie. Dwaj czarni stanęli przed drzwiczkami jakby z ziemi wyrośli, a anglik przemówił do nich parę słów: poczém odskoczyli od dyliżansu, a w jednéj chwili konduktor z jednéj, mieszczanie z drugiéj strony, odepchnięci zostali dość nieprzyzwoicie? Stefan zaś także nie mógł się ucieszyć z téj niespodzianéj obrony, gdyż jeden z murzynów pochwyciwszy go w pół, przyniósł swemu panu.
Uczestnicy utarczki i inni, poklaskiwali téj scenie.
— Puść tego gentlemana — rzekł anglik do murzyna.
Murzyn postawił Stefana na ziem, i usunął się od niego.
— Panie — przemówił do niego anglik uprzejmie — cokolwiek więcéj pomiarkowania w odpieraniu, a będziesz się bokserował jak sam Kolburn... czy pozwolisz uczynić sobie jedno zapytanie?
— Jakież panie? — rzekł Stefan.
— Czy jesteś bretończykiem?
— Nie Myłordzie.
— Jeżeli tak, z prawdziwy przyjemnością ustąpię panu jednego miejsca.
— A ja przyjmuje z miłą chęcią Mylordzie! zawołał Stefan podnosząc z ziemi tłomoczek.
Jeden z murzynów otworzył drzwiczki i malarz zajął miejsce w kabryolecie. Już się zabierał do ponowienia dziękczynień, gdy spostrzegł, ze Mylord nie zwracał na niego uwagi ferując wzrok w przeciwną stronę ulicy, gdzie bryka kryta furmańska, ciasna i niewygodna, przysposabiała się do podróży. Zaprzężona parą końmi, podobnież jak dyliżans podzieloną była na trzy przegrody, w których było tylko po dwa miejsca obok siebie.
Anglik zwracał uwagę na dwa kapelusiki słomkowe, które dawały się spostrzegać w przednim przedziale bryki.
Stefan z swego miejsca nie mógł nic więcéj widzieć nad dwa kapelusiki. Mylord zaś był pewnym, że pod nimi ukrywały się śliczne buziaki, gdyż widział jak wsiadały do bryki, któréj opony zastępujące story, spuściły się i kapelusiki znikły.
Anglik oparł się w jednym kącie kabryoletu i zmrużył oczy, jakby zapomniał zupełnie o swoim towarzyszu.


II.
Mylord.

Faktorzy, żebracy i mieszczanie, stali jeszcze przez kilka minut przed dziedzińcem pocztowym, bo musieli przecież cóś pomówić o tém dramatyczném wypadku, który się wydarzył przy odjeździe dyliżansu. Każdy musiał coś wtrącić o bogatym angliku. Gdy zaś mieszczanin którego Stefan powalił w błoto, był tak śmiesznym że się uskarżał, rozsądni członkowie zgromadzenia tłumaczyli mu: że zawsze się podobą korzyść odnosi, gdy kto się chce mieszać do spraw cudzych.
Gdy dyliżans odjeżdżał przy okrzykach dziękczynnych żebraków i tłumu, jego skromna współzawodniczka, ruszyła również z miejsca. Zakład furmanek prywatnych był naprzeciw poczty, dla przynęcania podróżnych miernością opłaty. Na szyldzie jego były dwa wyrazy znaczące połowa ceny, rozumie się dyliżansu. Lecz bryka naśladująca karetę pocztową, była ciasną i zniszczoną, jéj koła nieznośnie skrzypiały, konie zaś w najnędzniejszym stanie. Woźnica chudy i licho odziany, chcąc utrzymać honor zakładu, starał się o ile możności wyruszyć z miejsca okazale; a że ulica zapełnioną była widzami, trzaskał więc biczem i usiłował jak mówią, sypać iskry z bruku stolicy Bretanii. Lecz niestety, przykro było patrzeć na tę kolassę wlekącą się jak karawan, skrzypjącą i chwiejącą się na kołach. Okrzyki które towarzyszyły odjazdowi dyliżansu, zamieniły się teraz na świstania. We wszystkich krajach, ogół ludności uskarża się że go zdzierają, wyłudzają pieniądze, rabują. Jeżeli kto wystąpi z niską ceną przedmiotów, przekonamy się, że ogół w miejsce współczucia, sypnie obelgą. Bryka wyjeżdżała z miasta w stanie godnym politowania; nie widać było nikogo z pod opon dziurawych, jakby ci którzy w niéj siedzieli, wstydzili się pokazywać z tak nędznego ekwipażu. Dziewczęta w słomkowych kapelusikach, niespokojne i trwożliwe, które zwróciły uwagę anglika, posunęły przezorność do tego stopnia, że podniosły deszczułki zastępujące firanki okien dyliżansowych; czém lubo spowodowały ciemność wewnątrz bryki, to pomimo tego, można było dostrzedz dwie ich powabne i śliczne twarzyczki, które bezwątpienia zasługiwały na zajęcie Mylorda. Jechały one same trzymając się za ręce, a przybyły zeszłego wieczora do Rennes drogą z Nantes, na wozie wieśniaczym. Zdawało się, że były ubogie. Nie chciały wymienić swoich nazwisk i pokazać paszportów. Szczęściem, że w zakładzie furmańskim nic przestrzegano ściśle przepisów policyjnych.
W pierwszéj chwili wyjazdu, dziewice zachowywały milczenie, jakby zastanawiały się nad następstwami przedsięwzięcia nierozważnie powziętego. Lecz już było zapóźno ażeby się cofnąć można. Bryka dążąc blisko dyliżansu, który zdawała się wyprzedzać, minęła ostatnie domy przedmieścia i widać tylko było wieże kościoła ś. Piotra, te dwie siostry granitowe, osiadłe, kwadratowe i krępe jak ramiona dawnych wojowników bretanii.
W kabryolecie dyliżansu, nasi dwaj podróżni zachowali się tak, jakeśmy ich widzieli wyjeżdżających z dziedzińca pocztowego, to jest nie przemówili dotąd słowa. Anglik rozparłszy się w jednym kącie, zmrużał oczy jakby chciał uniknąć wszelkiéj styczności natrętnéj, Stefan zaś nie myślał także rozpoczynać rozmowy przemocą. Napawał on się wspomnieniami przyjemnemi lub smutnemi które mu zarówno były drogie, i niemy towarzysz jego którego mu przypadek nastręczył, nie wiele go obchodził. Myśl jego głównie odnosiła się do Penhoelu. Serce mówiło mu o Djanie, tak pięknéj i ukochanéj, a która zdawała się uciekać od niego w chwili pożegnania.
Cóż się działo w Penholu od jego wyjazdu? Czy go żałowano? Czy Djana uroniła łzę dowiedziawszy się o jego oddaleniu?
Biedna Djana!
Były chwile w których Stefan myślał, i to stanowiło całą rozkosz przyszłości:
— Nie powinienem był jéj opuszczać, bo być może że jest nieszczęśliwą... i kto wie czy nie potrzebuje mojéj pomocy w tajemniczym przedsięwzięciu... lecz czyliż wypadało zostać... a przytém, czyliż ona mnie kocha? o! tak... przynajmniéj spodziewam się tego...
Jakże ta droga wydawała mu się długą! Jakżeby pragnął być już w Paryżu, w swojéj pracowni z pędzlami i z paleta w ręku. Czuł w sobie nieznany zapał, myśl wrzała przed jego oczami, widnokrąg błogiéj przyszłości rozprzestrzeniać się zdawał. Był malarzem i czuł siłę swoją; trudności które go niegdyś wstrzymywały, wydawały mu się obecnie małemi i błahemi tak dalece, że zaledwie jego wzrok pogardliwy mógł je rozróżnić pośród świetnéj drogi, na któréj widział tylko wypadek, to jest zwycięstwo. Był wdzięcznym Robertowi, że go nakoniec wypędził z Penhoelu, gdyż przyznawał sam przed sobą, że nigdyby dobrowolnie nie miał męztwa opuścić Djany.
Pomiędzy miasteczkiem Glenak i bagniskami, ciągnęła się droga wysadzana kasztanami, która wijąc się dochodziła do brzegu rzeki. W lecie, gdy zachodzące słońce ukrywało się za pagórkiem, łagodny i świeży wietrzjk wznosił się na bagniskach. Stefan wyobraził sobie teraz, że siedzi pod drzewem, w godzinie schadzki nieumówionéj wprawdzie, lecz nigdy się nie zdarzyło ażeby o téj porze, nie doczekał się Djany.
Lekki szmer dawał się słyszeć za kasztanami, serce Stefana bić zaczęło, jego wzrok uśmiechający zwilżony był łzami.
Djana nadchodziła. Jakże była piękną? O szczęście pierwszéj miłości! To co z sobą mówili czyliż można określić? Czyż serce potrzebuje ust do przemawiania?
Djano, Djano!... może jeszcze wczoraj piękna dziewica usiadła pod ulubioném drzewem... Teraz nic... rozłączenie... Głowa Stefana zwieszała się na piersi, ręce miał złożone jak do modlitwy. Anglik spał w kącie.
Poczém, serce młodego malarza przez chwilę miękkości oddane, wzmacniało się ożywczą siłą. Uczuł on w sobie męztwo i środki do zwalczenia przeszkód tamujących mu powrót do Djany, która była dla niego nagrodą i wieńcem zwycięzcy.
O téj godzinie, Roger bezwątpienia dopełnił włożonego na niego zlecenia. Djana wiedziała już przyczynę jego wyjazdu; po raz pierwszy usłyszała wyznanie miłości, która trwała tak dawno. Cóż na to powiedziała? Stefan pragnąłby widzieć jéj długie rzęsy spuszczone i rumieniec skromności występujący na jéj dziewicze czoło. Roger napisze do niego do Paryża! lecz kiedy? Mój Boże ileż to dni upłynie...
Gdy tak myślał, spojrzał przypadkowo na swego towarzysza podróży, którem u dotąd się jeszcze nie przyjrzał, i na pierwszy rzut oka, objawił zadziwienie.
Anglik przez połowę leżał na poduszkach dyliżansu; jego nogi gubiły się w gęstym futrze, a szal kaszmirowy na którym głowę opierał dla zabezpieczenia od wstrząśnień o ściany dyliżansu, spadał mu na czoło tworzyć dziwaczny zawój. Jego śliczne czarne włosy spływały w nieładzie z pod fałdów kaszmiru i zwijały się spadając do ramion.
Stefan przestał się zajmować wspomnieniami, podziwiając zarysy kształtne i wzniosłe téj głowy rzadkiéj piękności. Nie przypominał sobie, ażeby kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć w ciągu całego artystycznego życia, tak doskonałego wzoru; a im dłużéj mu się przyglądał, tym więcéj upatrywał szlachetności i wiedzy w jego rysach w spoczynku pogrążonych. Odznaczał w myśli te czoło czyste jak czoło młodziana, a jednakże myślące; te usta w spokoju, na których praca życia pozostawiła lekkie ślady goryczy, a cała twarz wydawała się wizerunkiem duszy silnéj i zranionéj. Być może iż się zbytecznie zapuszczał w poezyą swych przypuszczeń, lecz pomimowolnie jego podziw jako artysty, jednoczył się z szacunkiem, ponieważ sądził, iż odgadywał w duszy anglika życie cierpień mężnie zniesionych.
Anglik poruszył się we śnie; malarz odwrócił oczy ażeby się nie okazał natrętnym i wzrok jego skierował się na krajobraz. Ujechali 8 lub 9 mil; droga szła przez szeroką i płaską równinę wysadzaną jabłoniami; po prawej stronie widzieć się dawały wilgotne łąki, w których rzeka Willen gubiła w dziwacznych zakrętach swoje wąskie koryto. W ogólności, widok nie był zajmującym. Był to jeden z tych krajobrazów Bretanii, które tak określić można: jabłonki i strumyk.
Lecz w tém droga skręciła się nagle, a zdumionemu oku Stefana przedstawił się zachwycający krajobraz, pośród którego ukazuje się stare miasto Vitré.
W istocie, malarz mógł objawić zachwycenie, bo nadaremnie usiłowanoby wymyślić obraz bardziéj uderzający. Przypatrywał on się z upodobaniem domom dziwacznéj budowy rozrzuconym w nieładzie na pochyłości pagórka i skupiającemi się niejako ogromnéj około budowy zamku. Zdawało mu się widzieć taniec fantastyczny starożytnych i ostrokrężnych dachów, wycinanych jak wyroby złotnicze. Gdy promień słońca przenikał, objawiało się dziwaczne życie pomiędzy temi rozwalinami dzicsięcio-wiecznemi, które się wspinały w nieładzie na krawędzie skalistéj góry, a oko się klękało chcąc śledzić niezliczone szczegóły obrazu. Począwszy od pięknéj łąki po któréj się wiła Willena, aż do szczytu oddalonéj wyniosłości, piętnowały się niejako wielkie wschody o nierównych stopniach, utworzone z budowli chwiejących się, a które przetrwały wieki. Na samym dole, nad młynem którego koło wydawało jedno-tonny turkot, wznosiła się chałupa słomą pokryta; doléj chaty, przypierał dom obywatela miasta Witré, otoczony parkanem; nad domem wznosiły się ruiny zniszczonego pałacu, szare posępne ozdobione, potwornemi chorągiewkami i uwieńczone długim i żelaznemi balustradami, a nad niemi niebotyczne skały; kościoły sztywne i ponure, drzewa równie stare jak miasto, które sięga najdalszéj epoki w dziejach Bretanii; a jeszcze nad niemi zamek, czyli także niekształtne rozwaliny, które zdaje się jakby czas jedynie potworzył na to, aby zdumiewały swoją dziwacznością umysł i oko przechodnia.
Czyliż w tém nie odznacza się dziwactwo geniuszu artysty? jestże to wypadkiem ubiegłych czasów, czy też ręka ludzka dopomagała do tego szczytnego nieładu, który wzbudzając w widzu zarówno myśli wesołe i smętne, zdaje się uwieńczać ponurego olbrzyma kamiennego włosem woniejącym i kwitnącym?
Trudno jest dostrzedz, gdzie się poczyna i gdzie kończy grube obwarowanie, wzmocnione wieżami okrągłemi i karłowatemi; ginie ono bowiem pomiędzy domami i drzewami, a na zaułku ulicy widzieć się daje, jego mur cyklopski, którego podstawa zanurza się w głębi zielonych parowów, zamienionych na ogrody. Ręce Tytanów musiały dźwigać na szczyt te ogromne bloki granitów dziś zażytych, poczerniałych i potwornych, a na których wszędzie rosnę kwiaty! Każda szczelina mieści świetny bukiet, z każdéj strzelnicy wije się piękna girlanda. U dołu muru, gdzie się zaczyna gęsty pokład bluszczu ukrywający zgrzybiałość olbrzyma, dzwoneczki drgają od wiatru; krzewy białe i równe odznaczają swoje festony na ciemno-zieloném tle liści winogron dzikich, a u szczytu uwieńczenia złote gwoździki.
W miarę jak kareta daléj postępowała, widok się zmieniał, a Stefan przypatrując się jakby oko jego dotykało lunety kalejdoskopu, szeptał:
— To piękne... to piękne! słowo daję...
— Coż tak pięknego? — odezwał się głos opryskliwy.
Stefan odwrócił się z żywością, i dopiero przypomniał sobie o angliku, który przebudziwszy się, przecierał sobie oczy, a w twarzy jego widzieć było można ślady złego humoru.
— Przestraszyłeś mnie pan — rzekł — swojemi wykrzyknikami... czy nie mógłbyś zachować się ciszéj.
Stefan zdziwiony tém wybuchem, chciał się tłumaczyć, anglik zaś przerwał mu mowę
— Pytam się pana — powtórzył — gdzie są te piękne przedmioty, które pobudzają ciebie do uniesień podziwienia?
Stefan wskazał rękę na miasto i zamek Witré, które w téj chwili przedstawiały się w sposobie najbardziéj malowniczym.
Anglik rozśmiał się szyderczo:
— Do diabła!... to ma być piękném?... mrowisko domów okopconych, w którychbym nie chciał mieszkać gdybym był nawet żebrakiem.
— Lecz mylordzie — odezwał się Stefan — chciéj zauważyć...
— Uważam dobrze mój panie... i powiadam, że te nędzne rumowiska są hańbę dla cywilizowanego kraju.
— Jednakże...
— Nienawidzę z całéj duszy tych ludzi, którzy wpadają w zachwycenie na widok starych ścian domów walących się... ze wszystkich niedorzeczności, przykro mi to wyznać, że podobno zamiłowanie jest najgłupszym.
Stefan był oburzony tém natarciem grubijańskiém i nieprzewidzianemu — Mylordzie! — odezwał się usiłując uśmiechnąć — przepraszam żem go przebudził.
— Źleś pan uczynił to prawda... — przerwał anglik — lecz nie o to teraz idzie... Otoż co mi się najbardziéj nie podoba, to że udajecie zachwycenie na widok tych zwalisk gruzów.. przekonani będąc że to jest szkaradném.
— Ależ panie...
— Po co odgrywać komedjg... pewni ludzie pół-warjaci i próżniacy, uwzięli się unosić nad temi obrzydliwościami.
Stefan okazał poruszenie niecierpliwości.
— Tak jest mój panie!
— Byłoby rzeczywiście głupstwem — odezwał się malarz — gdyby kto rozprawiał z panem na prawdę w tym przedmiocie, który mu zupełnie zdaje się obcym i którego pan nie pojmujesz.
— Nie pojmuję! — zawołał anglik, którego akcent bretoński wydawał się w téj chwili nieznośnieszym — otóż to wielkie słowo... Gdy kto niema dostatecznych przyczyn poparcia swego zdania, wtedy zakłada ręce i przemawia: „nie jesteś w stanie pojąć tego!“
Stefan miał krew zimną i był rozsądnym, lecz ten spór był mu nieznośnym. Przyjrzał się ze zmarszczonemi brwiami szlachetnéj i pigknéj twarzy swego towarzysza podróży, którą przed chwilą podziwiał z serca, i od téj chwili zapatrywał się na niego innym wzrokiem.
Ta fizjonomia wyniosła i łagodna, wydawała mu się teraz zbyt poziomą i złośliwą.
— Skończmy o tém — rzekł z gniewem — w naszém położeniu, kłótnia byłaby nadzwyczajnie śmieszną... Z resztą przekonany jestem, że w niektórych przedmiotach zdanie pańskie nie może być zgodném z wyobrażeniem artysty.
— Ah, ah, ah! — wykrzyknął po trzykroć anglik pan jesteś artystą!... W istocie szkoda pana!... brakuje rąk do uprawy ziemi... mało jest piekarzy... krawcy potrzebują czeladzi... i są jeszcze ludzie którzy się nie wstydzą przyznawać do próżniackiego życia... to jest godném politowania...
Stefan podniósł się, tupnął nogą, i już miał wystąpić w wyzywający sposób, lecz anglik spoglądał na mego obojętnym wzokiem i uśmiechał się wzgardliwie; a gdy Stefan chciał mówić, on wzruszył ramionami, zmrużył oczy i oparł głowę na swym pięknym, szalu kaszmirowym mówiąc:
— Zaklinam pana, nie budź mnie... jestem śpiący.
Stefan zupełnie zmieszany zamilkł. Przezwyciężył on swoją urazę zapytując siebie: czy ten człowiek nie jest maniakiem?
Anglik zdawał się usypiać.
Przy zmianie koni w Vitré, w miarę jak czas upływał, Stefan odzyskał spokojność, zajmując się swemi wspomnieniami.
Po dwu-godzinnéj następnéj jeździe, w czasie któréj dumał, a anglik spał, dyliżans zatrzymał się przed stacją pocztową.
Gdy zmieniali konie, podróżni wytknąwszy głowy z drzwiczek zadawali zwykłe pytania:
— Gdzie teraz jesteśmy?
— W miasteczku Gravelle na granicy Bretanii i Francyj!
Anglik podskoczył w kącie i przetarł sobie oczy.
— Ah! — odezwał się westchnąwszy — nakoniec wydobędziemy się z tego przeklętego kraju...
Mówił to do Stefana, który się od niego odwrócił i udawał że go nie słyszy.
— Panie... — powtórzył.
Zadnéj odpowiedzi.
— Panie!...
Ciągłe milczenie. Stefan upatrywał wielką przyjemność w przypatrywaniu się zaprzęganiu nędznych koni.
Anglik kręcił się w swym kącie. Wydobył nareszcie z kieszeni prześliczne pudełeczko z chinskiéj laki i otworzywszy je, rzekł:
— Panie, czy mogę mu służyć cygarem?
— Nie palę tytoniu — odpowiedział Stefan nie odwróciwszy się.
— I zapach tytoniu może jest dla pana nieznośnym?
— Dosyć... lecz ja nie mam prawa zabronić panu... jesteś pan u siebie...
Anglik zamknąwszy pudełeczko włożył go ze smutkiem do kieszeni, Stefan zaś który się na wpół odwrócił, śledził nieznacznie jego poruszenia.
Anglik założywszy ręce na piersi wydawał się w dobrym humorze.
— Czy wiesz, że dla ciebie mój panie — rzekł anglik wesoło — wyrzekam się nawyknienia 20-letniego... za to rozmawiajmy przynajmniéj dla przepędzenia czasu.
— W istocie mylordzie — odezwał się obrażony Stefan — zdaje mi się, żeśmy już dość długo rozmawiali z sobą...
— Cóż znowu? — zawołał anglik — więc pan żywisz do mnie urazę... czy mam go prosić o przebaczenie?
W dźwięku głosu jego malowała się otwartość tak dobrotliwa i ujmująca, że Stefan odwrócił się zupełnie. Anglik się uśmiechał, a jego uśmiech był pociągającym; jego akcent bretoński tak nieprzyjemny przed chwilą, złagodniał i wydawał się właściwym jego mowie.
— Jeżeli tylko idzie o przeproszenie pana — odezwał się z uprzejmością — proszę więc przebaczyć mi... każdy ma swoje ułomności mniéj więcéj... a ja być może bardziéj im podlegam, gdyż jestem już starym... i wycierpiałem wiele w życiu... Podaj mi pan rękę i pojednajmy się jak przyjaciele.
Stefan nie pomyślał nawet o odmówieniu. Współczucie połączone z szacunkiem, którym był przejęty przypatrując się cudzoziemcowi, obudziło się w nim żywiéj i wszelki ślad urazy już zniknął; następnie podał rękę anglikowi który ją uścisnął serdecznie i tak daléj mówił:
— To te nieznośne niebo Bretanii, które mnie nabawiało migreny i Wrażliwości nerwów, było powodem naszego nieporozumienia.
— A więc pan nienawidzisz biedną Bretanię?
Przypomniał sobie dziwaczne pytanie, które mu anglik zadał nim go przyjął do kabryoletu.
Czoło mylorda zasępiło się cokolwiek.
— Nie można wytłómaczyć tych powodów — odpowiedział.. — Przybywam z Brestu. Przebyłem 80 mil drogi po Bretanii, i ręczę że już tam nigdy nie wrócę... być może iż to jest przywidzeniem... lecz te trzy dni, wydawały mi się tak długiemi, jak trzy lata... Miałem chęć sprzeciwiać się komu, obrazić go, pomścić się...
— I obrałeś mnie pan za swoją ofiarę?
— Spodziewam się że znajdę sposobność wynagrodzenia méj winy, mój młody towarzyszu... a najprzód powiem ci, że okolica Vitré jest ślicznym krajobrazem.
— Czy pan szczerze tak myślisz?
Szczerze... Ileż to poezyi w tych starożytnych rozwalinach... Byłem prawie w twoim wieku, gdy podróżowałem pieszo z kijem w ręku i tornistrem na plecach. Przypominam sobie, żem się zatrzymał na zakręcie drogi w tym samym miejscu, gdzieś pan wydał okrzyk, który mnie nagle przebudził; usiadłem na spadzistości grobli i pozostałem tam w zachwyceniu przez pół godziny.
— Coż pan mogłeś upatrywać osobliwszego w tych rozwalinach okopciałych, które są hańbę dla kraju cywilizowanego...
— Jesteś złośliwym! upatrywałem w nich to, co i ty przed chwilę... wspomnień przeszłości... głosu przemawiającego do serca... czyliż już pamiętam?... Wiek młody ma roskoszne wzruszenia które w późniejszych latach nadaremnie chcemy wzniecać i obudzać... Lecz pomówmy o sobie i Poznajmy się wzajemnie... a najprzód mnie zacząć należy...jestem anglikiem z urodzenia i nazywam się Berry-Montalt; byłem naczelnym wodzem wojsk Imana Muskatu... zapewne nie słyszałeś o tym małym władcy?
— Przeciwnie... lecz bardzo niedokładnie.
— W Arabii, gdzie leży jego stolica i na pobrzeżach Afryki, posiada kilka prowincji, które są tak wielkie jak Francya, lecz daleko bogatsze.
— Ah! — zawołał malarz z zadziwieniem.
— Tak!... wasi bogacze paryzcy i londyńscy, byliby żebrakami w Muskacie, w mieście pereł i djamentów... składzie Indyi...... lecz tam jest zbyt gorąco... Powracam do Francyi, gdyż mi się tam nudziło... tém bardziéj, że Iman zawarł pokój z Egiptem, i moi żołnierze nie mieli co robić... pozostawiłem mój pałac, moje żony i 25 mil pobrzeży, które otrzymałem na dziedzictwo..... przywożą z sobą zaledwie kilka miljonów... A teraz na ciebie koléj mój przyjacielu...


III.
Kapelusiki słomkowe.

Montalt wyliczył swoje szumne tytuły z wielką skromnością, lecz właśnie ta prostota wydała się Stefanowi wyrachowaną i przesadną. Z tego powodu powziął niejakie podejrzenia i znikał w nim już urok, który go pociągał do towarzysza podróży. Ten urok działał wbrew jego woli, bo był młodym i tym bardziéj chciał zachować godność swych wąsów puszczających się zaledwie. Pragnął okazać więcéj stałości w swoim gniewie i wyrzucał sobie, że lak prędko dał się przeprosić. W ogólności, postępowanie anglika było obelżywe, a jego późne tłómaczenie się nie mogło zatrzeć w zupełności grubijańskiego obejścia. A przytém, któż nie wie, że to tłomaczenie udzielone z dobrego serca i nie żądane, wydaje się czasem jakby jałmużnę, którą darzemy słabość drugich.
Stefan mówił to już sobie od kilku minut i wiele innych rzeczy. Jeżeli zaś nie mógł zmarszczyć brwi, to dla tego, że Montalt owładnął nim przez pociąg jego natury ponętnéj i sympatycznéj. Lecz w téj chwili zdawało się, że żartował z niego zbyt widocznie; jego podejrzliwość obudziła się z uśpienia, a odpowiadając nabobowi, usiłował przybrać najżartobliwszy uśmiech.
— W istocie mylordzie! — odezwał się — dziwna to rzecz, żeśmy się nie mogli doąęd porozumieć będąc tak blisko siebie... jestem bowiem dymissyonowanym ministrem króla Lahory.
— A więc mi pan nie wierzysz? — zapytał Montalt uśmiechając się przyjaźnie.
— Z powodu?
— Ponieważ mi tak odpowiadasz, jak się odpowiada ludziom znanym z przytaczania niedorzecznych awantur.
Stefan przygryzł sobie usta, zadowolony że pocisk jego trafnie ugodził.
— Zdaje mi się — rzekł — że gdybyś pan był naczelnym wodzem wojsk Imana Muskatu, to ja mógłbym...
— Jesteś dzieckiem! — przerwał Montalt na honor, nieświadomość jest bardziéj niedowierzającą jak doświadczenie... Moja godność i moje miljony wydają się tobie żartobliwą przechwałką dla tego, że mnie widzisz w dyliżansie.
— Rzeczywiście że...
— Czy widzisz te dwa pojazdy pędzące przed nami? — przerwał Montalt.
Od kilku godzin w istocie dwa pojazdy extra-pocztą dążące, wyścignęły dyliżans bez trudności, lecz trzymały się ciągle w takim oddaleniu, że mogły być widziane.
— I cóż? — zapytał Stefan.
— To się znaczy mój młody przyjacielu, że te pojazdy do mnie należą, a nadto w Breście pozostawiłem moje bagaże.
— Ah! — odezwał się Stefan — dla czegóż pan jedziesz dyliżansem?
— Jestem czasami bardzo dziwacznym... lecz czyliż pan nie uważasz, że te pojazdy kurzą nam w oczy.
— Tak, to prawda.
— Zaczekaj...
Montalt wychyliwszy głowę za drzwiczki świsnął jak poprzednio w bramie pocztowéj a oba pojazdy zatrzymały się jednocześnie, i gdy dyliżans je wymijał, Stefan spostrzegł w jednym dwie czarne twarze, a w drugim młodą kobietę bladą i smutną.
Montalt przemówił tylko te słowa:
— Za dyliżansem!...
Młoda kobieta uśmiechnęła się z pokorą; dwie czarne głowy pochyliły się w milczeniu i przez całą podróż nie pokazały się już pojazdy.
— Jestem bardzo dziwacznym... — powtórzył Montalt zwracając się do malarza — i lubo wiele świata zwiedziłem, przychodzą mi czasem prostoduszne myśli, które można nazwać dziecinnemi.
Głos jego zmienił się na łagodniejszy.
— Nikt mnie nic kocha na tym świecie — mówił — a jabym tak usilnie pragnął być kochanym... jestem sam... zawsze sam... w godzinach smutku nikt mnie nie pociesza... gdy zaś jestem szczęśliwy, nadaremnie upatruje przyjacielskiego uśmiechu, któryby podzielał mą radość... będziesz się śmiał ze mnie, lecz wyznam ci szczerą prawdę... oto wsiadłem do dyliżansu w nadziei, że znajdę w nim kogoś, któregobym mógł polubić.
Stefan słuchał go z zadziwieniem, do którego wzruszenie mimowolnie się wciskało; Montalt mówił z uczuciem i słowa jego zdawały się pochodzić z głębi serca.
— Lecz — odezwał się Stefan — czy pan jesteś zupełnie osamotnionym... i dla czego?
— Nie wiem.
Stefan zarumienił się.
— Ta piękna młoda kobieta... — mówił wąchając się — której twarz dostrzegłem...
— Mirza — zawołał nabob — biedna dziewczyna... to jest rzecz inna, którą chciéj pan wyrozumiéć... bo gdy mówię chciałbym być kochanym... nie myślę o kobietach... bo mam o nich ustalone zdanie... czyż można przywiązać się do butelki szampana, któréj korek oknem Wyleciał... czyż podobna wielbić próżne szklę, w którem przed chwilę był płyn woniejący?
— Ah! — zawołał Stefan — czy rzeczywiście mylord tak myśli?
— Nie — odpowiedział Montalt zmarszczywszy brwi — jeżeli pan pragniesz się dowiedziéć co szczerze myślę... powiem po prostu: że nienawidzę i gardzę kobietę... i to z głębi mej duszy...
Spojrzenie jego było surowe i złośliwe. Głos który poprzednio wyrażał tyle tkliwości, zmienił się na oschły i obojętny.
— Będziemy mieli dość czasu do pomówienia o tym przedmiocie — odezwał się z uśmiechem. — Zresztą Mirza cokolwiek mnie obchodzi, kupiłem ją za 1,000 gurdów przed rokiem i nie żałuję tych pieniędzy... Ale nie powiedziałeś mi mój przyjacielu, kto ty jesteś?
Gdy Stefan gotował się do odpowiedzi, dwa łby końskie, zwieszone i grzywiaste, minęły drzwiczki, a jednocześnie słyszéć się dał trzask bicza i głos chrapliwy:
— Hi... Dindonet!... mazgaju... hi! Koko, stary próżniaku!
Koko i Dindonet były to konie u bryki, któréj woźnica chciał wyścignąć dyliżans.
Pocztylion dyliżansu usiłował ile możności ażeby się nie dać wyprzedzić, lecz dwie szkapy przeciwnika odniosły zwycięztwo.
Nabob i Stefan widzieli zwolna mijającą brykę długą i zakurzony.
W tymże czasie Stefan wymieniał swoje nazwisko i powołanie; lecz Montalt go nie słuchał. Spojrzenie jego bystre i ciekawe zwracało się na przód bryki gdzie siedziały dwie zachwycające dziewczynki ukrywające swoje twarzyczki pod słomianemi kapelusikami.
— Do kata!... — pomruknął Montalt — widziałem przecież wiele pięknych kobiet, lecz nie zdarzyło mi się widziéć powabniejszych.
Stefan mówił:
— A że nie mam rodziny... przyjąłem więc chętnie przełożenie tego szlachcica bretońskiego, który mnie wezwał dla przyozdobienia jego pałacu... i takim sposobem opuściłem Paryż...
— Która z nich piękniejsza? — mówił do siebie Montalt z zaiskrzonym wzrokiem — lecz cóż to ja widzę... one płaczą, biedne dzieci...
— Przepędziłem tam dwa lata — mówił malarz nie zwracając uwagi na roztargnienie naboba — dwa lata... które mi się wydawały dwoma szczęśliwemi dniami...
Montalt żywo się odwrócił.
— Patrz że pan! — zawołał — jak one płaczą...
— Cóż to? — zapytał Stefan.
Montalt wskazał mu palcem na brykę lecz malarz nic nie dostrzegł, ponieważ panienki opuściły opony drzwiczek.
Montalt okazał niezadowolenie.
— Zaledwie się wykluły z jajka — szeptał — a już djabeł udzielał im nauk... umieją się ukrywać stosownie, dla wzbudzenia żądzy... i znają wszelkie przebiegi piekielne dla łowienia serc głupców.
— Czy mnie pan słuchasz? Stefan.
— Jestem na jego rozkazy... mówiłeś że się nazywasz Stefan Moreau i wstępujesz w ślady Rafaela... piękny zawód na honor! cieszy mnie żeś nadewszystko, że nie jesteś szlachcicem.
— Jakto?... pan nienawidzisz szlachty?
— Mniej jak bretonów a cokolwiek więcéj jak kobiet... uprzedzam pana zresztą, że oprócz tych trzech kategoryj, jestem filantropem dla wszelkich innych.
— Nienawidząc prawie części rodzaju ludzkiego?
— Mniejsza o liczbę... lecz przejdźmy do przedmiotu bardziéj zajmującego... najprzód oświadczam ci mój młody towarzyszu, żeś mi się bardzo podobał... a ty czy możesz to samo o mnie powiedzieć?...
Czarne iskrzące oczy Montalta wyrażały szczególniejszą ważność, jaką przywiązywał do odpowiedzi Stefana. Było to oświadczenie przyjaźni zbyt porywcze.
Młody malarz wahał się rzeczywiście, a w miarę tego, twarz Montalta zasępiała się.
— Mylordzie! — rzekł nakoniec. Stefan cokolwiek ozięble — pan jesteś człowiekiem możnym... ja zaś ubogim artystą... cóż więc pana może obchodzić moje zdanie?
— To się znaczy, żem się panu nie spodobał? Pozwól pan... gdyby mi się zdawało przyzwoitém mówić otwarcie...
— Mów! zawołał anglik nie ukrywając urazy proszę bardzo, mów otwarcie.
— A więc Mylordzie... z pierwszego wejrzenia doznałem szczególniejszego wrażenia... coś mnie nakazywało szanować pana...
— Nie chcę szacunku!
— Czyli raczéj kochać... następnie wyniknął między nami spór dziwaczny...
— Więc pan o tém ciągle myślisz?
— Oh! nie, bynajmniéj... i żeby od razu wynurzyć panu... jak to powiedzieć... to co mnie od niego odpycha, to nienawiść do pewnych kategoryi, a mianowicie pogarda jaką dla kobiet okazujesz.
— Oh! oh! jak widzę pan jesteś zakochanym panie Stefanie.
— Szalenie Mylordzie.
— Do kata!... w twoim wieku... powinienem się był tego spodziewać... otóż to jest dziwne, że kobiety wszędzie mogą mi szkodzić, lubo ich unikam jak zarazy... gdybyś wiedział — dodał podnosząc rękę do czoła pokrywającego się zmarszczkami — gdybyś wiedział...
Zdawało się, że wspomnienie bolesne i dotkliwe ukrywało się w tych słowach, które brzmiały jak użalenie.
Stefan pomiarkował się:
— Przebacz mi Mylordzie — rzekł zwolna — nie było moim zamiarem obudzać w tobie cierpień.
— Cierpień — przerwał Montalt — jakich cierpień?... może mnie uważasz za ofiarę miłości?... mój młody towarzyszu, zachowaj twoje politowanie do stosowniejszéj okoliczności — ja nigdy nie kochałem, i lituję się szczerze nad twoim położeniem.
Stefan uśmiechnął się posępnie.
— Ja zaś nie jestem podobnym do pana — rzekł wzruszając głową — chociaż nie odrzucam litości... gdyż cierpię... — Montalt pochwycił jego rękę z niepowściągnięlém uczuciem.
— Ona ciebie nie kocha?... poszepnął.
— Przeciwnie... zdaje mi się, że kocha.
— Zdaje ci się... oh! one wszystkie podobnie postępują z wami młodemi, pięknemi, wspaniałomyślnemu... najprzód podniecają miłość do szaleństwa, a potém bez litości te uczucia niweczą. One są nieprzeniknione, a ta główna wada, służy im za sprężynę do łowienia nieszczęśliwych ofiar.
— Spodziewam się, że pan o niéj nie mówisz — odezwał się Stefan.
— Mówię o wszystkich w ogólności.
— Pan o niéj nie mówisz!... — powtórzył Stefan nakazującym tonem — gdyżbym nie dozwolił ażeby nawet przypadkowo mogła ją dotknąć obelga... tym gorzéj dla ciebie Mylordzie, jeżeliś nie napotkał w twoim życiu dziewicy obdarzonéj duszą anielską... tym gorzéj dla ciebie, że ci Bóg odmówił szczęścia w miłości... twoje jednak niepowodzenie, nie nadaje ci prawa spotwarzać téj, któréj nie znasz... ona jest czystą, rozumiesz pan... ona jest szlachetną!... a ja na klęczkach ją uwielbiam!
Lica malarza zapłoniły się żywo, oczy zaiskrzyły, głos drżał ze wzruszenia.
Słuchając go, Montalt się zadumał.
— Zawsze ta sama historya! — szepnął — i Bóg wybiera najpiękniejsze dusze, które podlegają temu szaleństwu... posłuchaj mnie pan: moja przyjaźń może być silniejszą nad mój wstręt... kto wie, czy mnie nie nawrócisz mój miody towarzyszu... czy zechcesz mi o niéj mówić i powierzyć tajemnice twych miłostek?
— Panu?... — zawołał Stefan.
— Mnie, twemu przyjacielowi — odpowiedział anglik — mnie, którybym ją także uwielbiał, gdybym był przekonany, że ci jest wzajemną.
W tych ostatnich słowach odznaczała się przekonywająca o szczerości wymowa, a którą zdawał się czerpać z głębi serca.
Stefan po niejakim oporze zaczął mówić, a Montalt słuchał go z uśmiechem; zdawało się, że jego młode wspomnienia ogrzewały mu serce. Nie wymieniając nazwisk, miejsc i osób, opowiedział Stefan przybycie swoje do zamku, gdzie poznał Djanę, do któréj uczuł mimowolny pociągi Skreślał pierwsze uczucia dziewicy i wątłe nadzieje, które wzniecały uderzenia jego serca.
Nie był to romans jakiego się spodziewał nabob, lecz była to prosta historya, poufnego życia dwojga prawie dzieci, które się kochały nie zwierzywszy się jedno drugiemu miłością, nie było tam nadzwyczajnych wypadków, gdyż Stefan zamilczał niektóre okoliczności co do tajemniczego postępowania dwóch sióstr; zgoła, lubo w całém tém opowiadaniu nic nie mogło obudzić zajęcia oprócz czystego i słodkiego obrazu pierwszéj młości, nabob jednak słuchał ze spuszczonym wzrokiem i natężoną uwagą. Czasami, gdy opowiadanie młodego malarza ożywiało się skreślając ważniejsze wypadki, Montalt uśmiechał się smętnie, i wzrok jego zwracał się wówczas ukradkiem na opowiadającego. To tkliwe spojrzenie czyliż wyrażało współczucie albo też może już zawiść?...
Wszystko cokolwiek Stefan doznawał wciągu tych dwóch lat błogich, przypominał sobie z taką rozkoszą i szczerością, że żaden szczegół najdrobniejszy, nie został pominięty.
Montalt nie przerywał mu; lecz kilka razy jego ruchliwa fizjognomja zmieniła się podczas opowiadania. Raz bowiem, stawiając się w miejscu Stefana, zachował uśmiech życzliwości i ojcowskiej opieki; inną razą, jego brwi marszczyły się, a myśl gorzka zasępiała jego blade oblicze; bo wtedy słuchał samego siebie, odnosząc się myślę w ubiegłą przeszłość, która tak boleśnie zraniła jego serce.
— Oh! Mylordzie! — zawołał młody malarz składając ręce — wszystko to już się skończyło... i dziwi cię może, że mając dopiero lat 20 wspominam przeszłość... o! Djano... moja biedna Djano!... czyliż cię kiedy ujrzę?...
Montalt ścisnął usta i oparł głowę o poduszkę pojazdu. W téj chwili doznawał goryczy oddalonego wspomnienia które się odżywiało i zakrwawiało dawną ranę duszy.
Stefan nie zwracał na to uwagi.
— Ty sam nawet Mylordzie — mówił w zapale — ty, który wszystkiemu zaprzeczasz... byłbyś ją pokochał jak ja... jestem tego pewny. Czemuż nie mogę ci jéj pokazać pod cienistemi kasztanami tego czarownego ustronia...
Zmrużył oczy jakby ją chciał we śnie ujrzéć.
— Lat 18! — mówił cichszym głosem — czoło czyste jak dziecięcia... lecz w którém chwilowo malowała się duma i męztwo jak na czole królowéj... oczy uśmiechające, którym łzy nadają smętność niebiańską kibić nimfy, głos anioła... a serce!... powiada Mylordzie jakbyś postąpił na moim miejscu?
Montalt wyprostowawszy się, spojrzał mu w oczy, a malarz zadrżał pod tym obojętnym i przejmującym w/rokiem.
— Gdybym był na miejscu twoim panie Stefanie — odpowiedział Montalt oschłym tonem — nie byłbym dał więdnąć temu kwiatkowi przez dwa lata...
Stefan który się do niego przybliżył mimowolnie w ciągu opowiadania, odskoczył na drugi koniec.
Montalt odzyskał swój złośliwy uśmiech.
— Każdy ma swój właściwy sposób zapatrywania się na rzeczy — mówił daléj — pytałeś się o moje zdanie i objawiłem go... jeżeli bowiem ta bogini bretońska jest tak powabną jak utrzymujesz... to lepiéj było zatrzymać ją dla siebie, jak pozostawić na zdobycz jakiem u kudłatemu wieśniakowi.
— Lecz — rzekł Stefan — jestem ubogi... nie mogłem sie z nią żenić...
— Rozumiem... ja zaś byłbym tylko kochankiem...
Malarz zbladł, i gdyby był usłuchał popędu gniewu swego, to ta rozmowa rozpoczęta po przyjacielsku, zakończyłaby się tragiczną sceną; lecz po chwili zastanowienia, ograniczył się tylko na spojrzeniu pogardliwém, którém zmierzył naboba.
Montalt nie zwrócił na to uwag, a zmieniając znów swój dziwaczny humor, rozciągnął się w kącie z przechyloną w tył głową, przybierając postawę ociężałą, która objawiała uśpienie wszelkich władz umysłowych.
Milczenie panowało w kabryolecie przeszło godzinę, a ktokolwiek byłby świadkiem rozwiązania ostatniej sceny, mógłby wnieść, że ta przyjaźń tak pospiesznie zawiązana, rozchwiała się na zawsze. Stefan bowiem według wszelkiego podobieństwa nie da się już podchwycić uprzejmością tego dziwaka, który zdawał się nią hojnie szalować jedynie dla tego, ażeby tém dotkliwsze zadawać ciosy.
Takie było przynajmniéj zdanie Stefana, który nie liczył na zabiegi naboba, jakiemi ten bez wysilenia potrafił w jednéj chwili zmienić toż zdanie. Umiał on wytłomaczyć się z taką układną uprzejmością, że ta kilkakrotnie spowodowała Stefana do wynurzenia mu szacunku, jako człowiekowi z wyższém ukształceniem, który sam siebie potępiał i przepraszał za każde niedorzeczne obejście.
A przytém, pod grubijańskiém i wyzywającém niedowiarstwem, którém się chełpił nabob, jego szlachetny charakter przebijał się tak często pomimo jego wiedzy, że z łatwością można było przejrzéć jego wzniosłą duszę, umysł wyborowy i tkliwość posuniętą do téj delikatności, która nie bywa zwykle udziałem dojrzałego wieku.
Stefan pomimowolnie podlegał wpływom Monlalla i dziwił się, że gniew jego zajadły znikał przy najlżejszym powiewie zmiany.
Rzeczywiście ten człowiek postępował z nim jak z dzieckiem. Stefan się unosił, czynił sobie wyrzuty i wśród najsilniejszego gniewu uspakajał się, ujęty ponętę uśmiechu, słówkiem, drobnostkę.
Pomiędzy stacyę Gravel i Laval, nabob poróżnił się z nim trzy lub cztery razy, a przecież zbliżając się do ostatniego miasta, możnaby ich było uważać za najlepszych przyjaciół. Nabob stopniowo odzyskiwał swoją szczerą otwartość, Stefan zaś lubo odrzucał zasady swego towarzysza podróży, nie odwracał się jednakże od niego za każdém ubliżąjącém słówkiem przeciw płci pięknej wyrzeczoném. Słuchał, spierał się, lubo na stopie żartobliwości nie okazał się wyższym.
Dyliżans zbliżał się do Laval, wyprzedzony wszakże przez zwycięzką brykę.
— Widzisz więc! — rzekł Montałt — że postępiłem bardzo rozsądnie ustępując pojazdu moim czarnym, sam zaś zająwszy miejsce w dyliżansie, natrafiłem na to, czego od dawna szukałem... i ręczę ci panie Stefanie, że cię już nie puszczę od siebie.
— Wszystko co mogę powiedzieć mylordowi, jest to, że twoje dziwactwo posłużyło mi do poznania...
— Eh, eh! — rzekł Montalt — jeszcze się nie raz z sobą poróżnimy przed przybyciem do Paryża... lecz wielki już widzę postęp w twoim humorze... i za dwa lub trzy dni, czy będę rozsądnie lub niedorzecznie przemawiał, ręczę że będziesz mnie słuchał bez gniewu, ponieważ poznasz głos przyjaźni.
— Lecz któż nas zniewala wybierać przedmioty, względem których nie możemy się z sobą porozumiéć?
— Mój drogi Stefanie... właśnie téż dla tego że ciebie kocham, postanowiłem cię nawrócić... Bolesno mi jest widziéć przyjemnego młodzieńca jakim jesteś, przejętego zasadami prostoty mieszczańskiéj... otóż... nie zabronisz mi wyznać ci, że postępowanie twoje w tym pałacu którego nie wiem nazwiska...
— Mylordzie... mylordzie, przez litość!.. przerwał Stefan.
— Przeciwnie zaś... w wiekach rycerskich podobne postępowanie byłoby bardzo właściwe... lecz dziś, nasze dziewczęta przekładają obejście śmielsze... szczęściem że nie zbywa na aniołach we Francyi... znajdziemy przy nich pociechę.
Stefan zaprzeczył westchnieniem.
Nie szukając daleko — rzekł Montalt mamy tu bardzo blizko dwie dziewczątka, jakie rzadko kiedy zdarzyło mi się napotkać... mnie, który tyle krajów zwiedziłem. Cóż powiesz o ich buziakach młody trubadurze?
— Jeszcze ich nie widziałem.
— Doprawdy! — zawołał Montalt — ty jesteś królem wiernych kochanków...
Rzeczywiście zaś, że one ukrywają się jak małe zalotnice któremi są niezawodnie... a ponieważ mnie nic nie zobowiązuje do spuszczania oczu, przeto spojrzałem na nie kilkanaście razy od Rennes... Ab! mój drogi przyjacielu! trudno mi uwierzyć aby twój anioł i jéj siostra, mogły w części być tak dorodnemi jak te dwie dziewczynki.
Stefan wzruszył ramionami.
— Powiadam ci że to są perły... a jakie szczególne istoty... trudno sobie wyobrazić... raz bowiem widzę ich duże oczy zaczerwienione od łez, to znów spostrzegam pieszczotliwy uśmiech około ich usteczek różanych... płaczą jak Magdalena... śmieją się jak trzpioty... zgoła czy płaczą, czyli się śmieją, zawsze są zachwycające... cierpliwości... skoro w Paryżu staniemy, spodziewam się im bliżéj przypatrzéć...
— Jak to? — zapytał Stefan z wyrzutem.
— Eh! mój przyjacielu — zawołał nabob, twoja surowość zamienia się w śmieszność... jeżeli nie ja, to jaki student albo kupczyk... student i kupczyk pohulawszy z niemi przez miesiąc, pozostawią je na bruku... ja zaś po tygodniu spędzonym wśród przepychu i szampana, oddalę je szczęśliwemi i bogatemi... któryż z nas byłby dla nich lepszym?
— Lecz jeżeli są cnotliwe?...
Nabob parsknął śmiechem.
— Chciałbym sobie przypomniéć komedją, w któréj występuje p. Filint podobny zupełnie do ciebie, lecz na honor nie mogę go upatrzéć... Macie obaj zapas słów, lecz tylko słów i do tego nudnych: cnota, niewinność, anielska, niebianka... i t. d... gdyby była sprawiedliwość w niebie, powinienbyś od rana do wieczora uwieńczać skromność dziewic.
Zatrzymawszy się, pochwycił nagle ramię Stefana.
— Patrz!... — zawołał — oto obie teraz....
Dziewice w téj chwili podniosły opony dla odetchnienia świeżém powietrzem, i ukazały swoje uśmiechające i powabne twarzyczki; lecz gdy Stefan się odwrócił, już bryka zniknęła za rogiem ulicy.
Montalt tupnął nogę z niecierpliwości.
— Kochankowie platoniczni — pomruknął — mają oczy żeby nie patrzyli i uszy żeby nie słyszeli... naumyślnie się spóźniłeś ażebyś ich nie widział, tak dalece obawiasz się przeniewierstwa... lecz mniejsza o to... nie można przecież dokazać wszystkiego od razu... obaczemy...
Dyliżans zatrzymał się w starym mieście przed posępnym domem, gdzie była oberża, w której Montalt i młody malarz razem wieczerzali, a przy stole poróżnili się tylko dwa lub trzy razy. Montalt pił za zdrowie Djany, Cyprjany, a nawet za zdrowie Pyllada Rogera.
Następnie Stefan udał się na spoczynek do swojego pokoju. Przez cały dzień był pod wpływem omamienia, teraz zaś będąc samym, usiłował pozbawić Montalta świetnego uroku i sadzić go krwią zimną.
Montalt nie mógł być zbadanym; obraz jego wyzywany przez Stefana, okazywał się w umyśle jego bardziéj lotnym i dziwacznym, jak sama rzeczywistość. Nadaremnie chciał ustalić to widmo niedające się pochwycić; widział bowiem naboba zarazem dobrym i złośliwym, wspaniałomyślnym i okrutnym, szczerym i kłamcą, słowem, przedstawiał mu się z tysiącznemi sprzecznościami; kochał go, złorzeczył mu i obawiał się, bo nabob prawie go już do tego stopnia pokonał, że przestał myśléć o Djanie i Penhoelu.
Stefan przechadzał się po swym pokoju, przebiegając pamięcią wszystkie przemiany téj długiéj rozmowy, która go kolejno zatrważała, zniechęcała, lub zachwycała; w tém zatrzymał się nagle, gdyż ktoś silnie do drzwi zastukał.
— Znów coś nowego... czego żądasz Mylordzie?
Lecz glos dający się słyszéć zastanowił Stefana, bo nie pochodził od naboba.
— To ja Stefanie! — zawołano po chwili — otwórz prędko... jestem bardzo strudzony...
Stefan poskoczył nie wierząc swoim uszom i otworzył drzwi... a Roger rzucił się w jego objęcia.
— Już!... — wyrzekł młody malarz, gdy odzyskał mowę po pierwszém wzruszeniu.
— Mój biedny przyjacielu! — odpowiedział Roger — trafnie odgadłeś... wyprawiono mnie jak i ciebie... lecz bądź spokojny... dopełniłem twego zlecenia... przed odjazdem napisałem długi list do Cyprjany i Bóg mi świadkiem, że więcéj w nim mówiłem o tobie jak o sobie.
— Dziękuję ci — rzekł — lecz czyliż można było pomyśléć, że moje obawy tak prędko sie urzeczywistnią... Ty Rogerze... którego wszyscy tak kochali...
— Tak, wiem że mnie kochali, i nie mam też urazy do państwa, gdyż oni mnie bronili przeciw nienawiści obcych... lecz teraz oni są słabszemi... i to co mnie najeięcéj zasmuca Stefanie, to to, że nie jesteśmy tam obecni ażeby czuwać nad naszemi ukochanemi...
— Czyś się czego dowiedział od czasu mego wyjazdu?
— Opuściłem Redon we — dwie godzin po tobie... lecz w ciągu tych dwóch godzin rozmawiałem ze starym Géraudem... Zdaje się, że interessa Penhoelów są w bardzo smutnym stanie. Géraud lubo nie wyznał mi wszystkiego, gdyż jego dyskrecja wyrównywa jego poświęceniu... to jednakże opowiadanie jego daje wiele do myślenia... wyobraź sobie, że Penhoel zmuszony jest i to od dawna pożyczać od starego oberżysty.
— Oni go zniszczyli — poszepnął malarz.
— Tak, oni go zniszczyli — powtórzył Roger — i mocno mnie to udręcza, że Cyprjana i Djana nie mają innego przytułku, jak przy Remigeuszu Penhoelu.
Dwaj przyjaciele siedząc obok siebie na łóżku, umilkli na chwilę, pogrążeni w posępném zadumaniu.
— Lecz zdala troski! — zawołał nogle Roger powstając: — Penhoel ma kilka miesięcy czasu do wykupienia dóbr zastawionych... przez ten czas będziemy pracowali... i jeśli nam Bóg dopomoże, córki Jana Penhoela nie będę potrzebowały cudzej opieki... ale... każ mi dać wieczerzę, gdyż straciłem w drodze ostatni grosz, a jeść mi się chce wilkowi.
Stefan zadzwonił, Roger zasiadł przed szczętkami wieczerzy podróżnych.
— Jeszcze nie jest tak źle — mówił naładowanemi usty — i winienem podziękować przypadkowi, że mnie z tobą połączył... gdybym ciebie tu nie zastał, byłbym zgubiony... nie mógłbym się ruszyć ani naprzód ani w tył... zostawiłem bowiem zegarek w pałacu, a mój ubiór myśliwski nie wart luidora... niech żyje kuchnia traktierni! wszystko jest obrzydliwe, a przecież się zjada z przyjemnością.
— Pomówmy o tém co się dzieje w pałacu — mówił Stefan.
— Bynajmniéj... potrzebuję całéj odwagi ażeby dokończyć kotlety... naléj mi wina... biedny Stefanie, może ciebie gniewa moja Wesołość... lecz nie uwierzysz, jak mnie to cieszy żem ciebie spotkał... podróż moja była bardzo przykrą... z Redon do Rennes odbyłem ją częścią konno, lub pieszo, a nawet i na wozie... Mniemałem że ciebie w Rennes dogonię, lecz dyliżans odjechał już od dwóch godzin... wsiadłem więc do małéj bryki, która mnie zawiozła do Vitré. Tam ta sama historja... jużeś odjechał... miałem jeszcze dwa talary... nająłem konia... biédne bydlę... galopowałem na nim przez sześć godzin... o cztery mile od Laval, padł podemną wierzchowiec i pozostawiłem go w karczmie... cztery lieu to nie wielkie rzeczy... przybyłem tu... uściskałem ciebie... zjadłem wieczerzę... a teraz na ciebie koléj!
Opowiadanie Stefana nie długo zapewnie trwało, gdyż w pół godziny potém, nasi dwaj przyjaciele spali razem na jedném łóżku.
Nazajutrz zrana, służący miejscowy zastukał do drzwi zawiadamiając Moreau, że Mylord oczekuje na niego ze śniadaniem.
— Co to za jeden ten Mylord? — zapytał Roger.
— To ten osobliwy człowiek, o którym ci wczoraj mówiłem — odpowiedział Stefan.
— Ab! ah! nieprzyjaciel szlachty, Bretonów i kobiet!... naczelny wódz wojsk króla Bóg wie jakiego... bardzo bym rad z nim się zapoznać.
— Nic żartuj sobie! — przerwał Stefan kabryolet jest przez niego najęty, a w dyliżansie pełno... jeżelibyś nie miał szczęścia podobać mu się, możesz być pewnym, że pozostaniesz w Laval.
Młodzieńcy ubrawszy się zeszli do salonu.
— Mylordzie — odezwał się Stefan — ośmielony dobrocią, jaką mi dotąd raczyłeś okazywać...
Mylord ująwszy jego rękę potrząsnął silnie.
— Niech ciebie diabeł porwie! — zawołał — wczoraj wieczór mówiłeś ze mną do rzeczy... czyż noc jedna mogła ciebie zmienić do tego stopnia, że występujesz dziś z nudnemi ceremonjami... lecz któż to jest? — Stefan odwrócił się z uśmiechem do Rogera.
— Mam honor przedstawić Mylordowi Pyllada...
— Oh! oh! — odezwał się wesoło Montalt — czy prawdziwego Pyllada?
— Prawdziwego!
— Towarzysza przechadzek poetycznych po wielkiéj alei kasztanów... dziecię romantycznego zamku... kochanka drugiego anioła! pana Roger... znam ciebie przynajmniéj z imienia... bardzo rad temu jestem... zamiast dwóch, będzie nas trzech przyjaciół.
Podał rękę Rogerowi który bardzo się cieszył z tego przyjęcia serdecznego i żartobliwego zarazem. Roger bardziéj jak Stefan był usposobiony do zawierania przypadkowych zwięzków; a przy końcu śniadania zdawało się, że to była rodzina składająca się z dwóch synowców nie bardzo posłusznych i z wujaszka zbyt młodego, ażeby do nich przemawiał jak poważny i surowy opiekun.
Puszczono się w drogę pod szczęśliwemi wróżbami po wysadzeniu kilku korków szampana; skutkiem czego, nasi trzéj podróżni byli w nadzwyczajnie dobrym humorze i przez cały dzień można się było nasłuchać mnóstwa pięknych rzeczy w kabryolecie dyliżansu.
Roger, być może dla tego że już był uprzedzony, nie okazał zbytecznego oburzenia przeciw niedowiarstwu Montalta we względzie uczuć. Siedział pomiędzy Stefanem i nabobem, i gdy ci rozprawiali, on ważył zdania. Lubo częściéj przyznawał słuszność Stefanowi, jednakże winniśmy dodać, że dogodna moralność Montalta, trafiała niejako do głębi jego natury, cokolwiek zmysłowéj i słabéj.
Przeciwnie Stefan, był stałym jak skała; cała wymowa naboba rozpraszała się o jego bohaterską cnotę.
Bryka pokazywała się czasami na stacjach wyprzedzając cięgle dyliżans, a Montalt wtedy przypatrywał się uważnie jéj pasażerom. Roger także z zajęciem tam wzrok kierował, gdyż nabob w żywych barwach przedstawił mu kapelusiki słomkowe; lecz właśnie od chwili jak Roger wsiadł do kabryoletu, opony u drzwiczek bryki ciągle były spuszczone i Roger pomimo szczeréj chęci, nie miał sposobności ani razu dostrzedz zachwalanych piękności.
Dzień zszedł jak najprzyjemniéj, gdyż nabob pomijając swoje ulubione paradoksy, potrafił zajęć uwagę słuchaczy opowiadaniem dziwacznych zdarzeń, zdolnych obudzić ciekaw ość nawet najobojętniejszych. Widział on tyle rzeczy w ciągu swojéj tyloletniéj podróży, że bajeczne legendy indyjskie, przechodząc przez usta jego, obudzały do wysokiego stopnia ciekawość, a szczególniej gdy skreślał śmiałemi zarysy obyczaje nieznane tych stref oddalonych, gdzie spędził połowę życia swego; dwaj młodzieńcy słuchali go niewzruszeni z otwartemi usty.
Minąwszy Alençon, Dreux, Mortagne i gdy się już zbliżali do kresu podróży, Stefan i Roger pomyśleli o rozłączeniu i zasmucili się. Mylord być może zajęty był tąż samą myślą, gdyż od kilku minut zachowywał milczenie, przypatrując się kolejno młodzieńcom.
— O czém się pan zamyśliłeś? — zapytał go Roger.
— Myślę — odpowiedział nabob — że oto dwaj dorodni młodzieńcy, szlachetni, rozsądni, mężni, założyłbym się o to... słowem obdarzeni zaletami, które im mogą utorować zawód w świecie... i że ci dwaj młodzieńcy, rozmyślnie przyczepili sobie kamienie do szyn...
— Jakto? — zapytał Roger.
— Czyliż się nie domyślasz, że Mylord powraca do swéj piosnki — odezwał się Stefan — chce nam mówić o naszych ukochanych.
— Tak, to prawda mój drogi przyjacielu... i bardzobym był rad żebym się mylił... Ty naprzykład Stefanie masz talent... jestem tego pewny...
— Pan jesteś zbyt łaskawym...
— Pozwól mi skończyć... ty zaś Rogerze jesteś dowcipnym chłopcem, i twój charakter ujmujący zjednałby ci przychylność wielu... Wyznaliście przedemną że jesteście ubogiemi, słuchajcie mnie z uwagą... rozpoczniecie walkę, któréj wypadkiem będzie wasza pomyślność lub niedola... gdy się sposobiemy do boju, jestże to czas krępować sobie ręce i nogi?...
— Jest to chwila, W któréj należy przybrać godło — przerwał Stefan — cóś takiego, coby nami kierowało w dobrém powodzeniu i dodało odwagi w nieszczęściu... my nie jesteśmy filozofami mylordzie... jesteśmy pełni przesądów wiesz o tém dobrze... Zrobienie losu nie byłoby dla nas celem, gdybyśmy go nie mieli podzielić z drogą istotą.
Roger uścisnął rękę Stefana, w dowód jednozgodności w sposobie myślenia.
— Otóż to sęk!... — odrzekł Montalt — że zawsze serca szlachetne podpadają tym błędom... i gdybym miał nawrócić pewnych paniczów, którzy każdą rzecz zwykli roztrząsać matematycznie, załatwiłbym z nimi niezwłocznie czynność moją... lecz z wami to co innego... jednakże raczcie mi odpowiedziéć czy macie we mnie zaufanie?
— Bezwątpienia! — zawołali jednogłośnie.
— A więc upewniam was, że miłość jaką wy sobie wyobrażacie, stanowi zawadę wstrzymującą wszelki popęd, jest to brzemię przygniatające działalność, trucizna niszczącą i zabijająca.
— Lecz ja w sobie co innego czuję!... zawołał Stefan przyciskając rękę do serca — miłość jaką ja pojmuję, stanowi bodziec dla odwagi, — lekarstw o dla duszy która słabieje, oraz podporę dla woli, którąbyśmy się kierować nie byli zdolni w chwili upadku.
— Dzieci... dzieci... — poszepnął Montalt surowo — mówiłem o kamieniu, który nieszczęśliwy zawiesza sobie u szyi ażeby się utopił... ze wszystkich kamieni, najcięższym i najdotkliwszym, wierzajcie mi, jest ubóstwiana kobieta.
Stefan wiedział teraz sposób, jakim może zakończyć rozprawę bez celu prowadzoną:
— Przemawiasz pan jak człowiek, który doświadczył smutnych kolei losu — odpowiedział.
Nabob podskoczył jakby usiadł na ostrzu sztyletu.
— Pomimo naszéj cnoty, mamy także zły wiarę w sobie, mój młody przyjacielu — odezwał się z niecierpliwością. — Czyliż ci mam jeszcze raz powtórzyć: żem nigdy nie kochał... jeżeli chcesz na to dowodu... to jest najlepszy, żem się dorobił bogactw... lecz byłem świadkiem tylu przykładów... widziałem tyle serc mężnych zniweczonych i skruszonych...
Podniósł rękę do czoła i zdawało się że chce cóś mówić, lecz głowa jego opuściła się na piersi i zachował milczenie Po kilku minutach, znów podniósł oczy; posępność znikła z jego rysów i zastąpioną została wesołością udzielającą się.
— A więc moi synowie! — zawołał — zachowajcie swoje ułomności... oczywistém jest, że wasza wspólna choroba nie może być leczoną gwałtownemi środkami... potrzeba dyety... ja będę waszym lekarzem pomimowolnie... a tém czasém należy się zająć waszym losem....
Stefan i Roger spojrzeli na niego nie śmiejąc go zapytać.
— Mój marszałek pojechał naprzód do Paryża — rzekł Monlalt — i zdaje się że go zastaniemy na poczcie, gdzie będzie na mnie oczekiwał jak to jest jego obowiązkiem... powinien był kupić dla mnie pałac... cóś bardzo pięknego... mniejsza o wartość... potrzebować będę malarza do przyozdobienia moich salonów...
— Ah! mylordzie — odpowiedział Stefan z uczuciem — jestem dopiero początkującym i pan nie widziałeś mojéj roboty...
— Ja powiadam że masz talent... czybyś mi chciał odmówić?
— I ja ręczę że ma talent — zawołał Roger ujmując rękę Montalta — pan masz szlachetne serce mylordzie... i jeżeli Stefan ci odmówi, pogniewam się z nim na prawdę.
— Przyjmuję — odezwał się malarz z cicha.
— A ja ci dziękuję mój przyjacielu... co do naszego wesołego towarzysza Rogera...
—Ah! w istocie — przerwał Roger wzruszając głową — mylord bardzoby wielki talent okazał, gdyby poznał do czego jestem zdolny... bo nie umiem nic a nic...
— To tylko leniwcy podobnie mówią panie de Launoy... jeżeli zechcesz przyjąć przy mnie jako przy twoim przyjacielu obowiązki, to potrzebuję koniecznie sekretarza...
Roger miał łzy w oczach; nabob zaś zdawał Się być bardziéj wzruszonym od niego.
— Wiem dobrze — mówił z pomieszaniem pochodzącém z najczystszego źródła delikatności — że młodzieniec dobrze urodzony... przywykły do życia... Lecz powtarzam panu... że przedewszystkiém jestem jego przyjacielem...
— Mylordzie, Mylordzie! — przerwał Stefan — przekonywasz się pan że Roger przyjmuje, i że jest równie z tego szczęśliwym jak ja, że się nie roztoczymy z tobą.
— Czy tak rzeczywiście! — zawołał nabob z radością — nie wiem jak mam wam podziękować moi przyjaciele... teraz nie oddałbym za 1,000 gwinei dobréj myśli jaką powziąłem aby podróżować w dyliżansie. Ah! wy będziecie moimi synami i braćmi... i jeżeli zechcecie, nigdy się z sobą nie rozłączymy.
— Nigdy! — powtórzyli Stefan i Roger trzymając za ręce Montalta.
Dyliżans zatrzymał się przy rogatkach Passy. Bryka która go ciągle wyprzedzała, stanęła już tam przed chwilą i obecnie przetrząsali ją strażnicy. Oba pojazdy tak blisko siebie stały, że drzwiczki bryki były oddalone od drzwiczek kabryoletu na parę stóp zaledwie. Opony ukrywające dwa małe kapelusiki słomkowe, były starannie zaciągnięte; lecz w chwili gdy bryka ruszyła z miejsca, i gdy dyliżans był z kolei przetrząsanym, kształtna rączka podniosła oponę i dwa papierki zręcznie wyrzucone, upadły pod nogi trzem podróżnym.
Moniak je podniósł.
— Nakoniec — zawołał — dały nam znaki życia! — wiedziałem dobrze, że nasze spojrzenia nie były daremne.
Spojrzawszy na oba papiery, okazał śmieszne niezadowolenie.
— Oh! kobiety... kobiety!... — rzekł — zawsze przewrotne i dwuznaczne... przecież ja na nich spoglądałem... a one was wybierają...
— Nas? — zapytali razem młodzieńcy.
— Dowiedziały się o waszych nazwiskach mówił daléj nabob — od konduktora w Laval albo w Alençon... to co jest pewném, ze Wasze nazwiska są na adressach.
Na jednym z biletów było: do pana Stefana Moreau — na drugim: do pana Rogera de Launoy.
Gdy je odpieczętowali, zawierały tylko te wyrazy:
„Tego wieczora o ósmój przed kościołem Panny Maryi.”
Bilety były podpisane jednakowo, tylko odmienny rękę: Dziewice nocy.
Gdyby Stefan i Roger opuścili pałac dniem później, ten wyraz dziewica nocy, byłby im uczynił dotkliwe wrażenie. Przypomnieliby sobie legendę smutny i miłą zarazem, którą Cyprjana i Djana tak często śpiewały: byliby pomyśleli o dwóch utopionych dziewicach.
Lecz oni o niczém nie widzieli, gdyż po raz ostatni widzieli Djanę i Cyprjanę tańczące wesoło w ogrodzie. Pod tą tajemniczą nazwą nic nie uważali, nad wyzwanie jakiéjś zalotnicy i początek awantury.
— Dziewice nocy!... — poszepnął nabob — to brzmi bardzo pięknie... jest to czysta poezja... jednakże zdaje się, że te dziewczęta nie znają obyczajów paryzkich, mniemając że wszyscy przechadzają się około kościoła katedralnego jak w ich miasteczku... lecz mniejsza z tém... dowodzi to tylko, że jesteście szczęśliwymi nic dobrego...
— My tam nie pójdziemy — rzekł Stefan.
Roger skrzywił się nieco.
— Brawo! — rzekł Montalt — don Kiszot lepiéjby się nie wyraził.
— Nie uważałbym nic w tym złego... — zaczął Roger.
— Być może o téj godzinie — szepnął mu do ucha Stefan — Cyprjana odczytuje twój list z płaczem.
— Nie pójdziemy! — powtórzył śmiało Roger.
— A więc ja pójdą... — odezwał się nabob.
W kilka chwil potém, dyliżans wjechał na dziedziniec pocztowy, gdzie pan Jones, marszałek dworu mylorda, oczekiwał na swego pana w czarnym fraku i ze zdjętym kapeluszem.
Roger, Stefan i nabob wsiedli do wykwintnego pojazdu, którego konie uniosły ich galopem na przedmieście ś. Honorjusza.


Część czwarta.
PARYŻ.

I.
Trzech szlachty.

Od sześciu tygodni albo raczéj od dwóch miesięcy, w wielkim hotelu Czterech narodów, położonym przy ulicy Valois-Batare przed Pałais-Royal, zajmowali obszerne apartamenta znakomici cudzoziemcy w liczbie pięciu osób, to jest: trzech mężczyzn i dwie kobiety, nie licząc służby; a lubo mieli odmienne nazwiska, zdawało się jednak że składają jedną familię.
W 1820 r liczne hotele w pobliskości Palais-Royal położone, zamieszkałe były prawie wyłącznie przez kosmopoliów, graczy i rozpustników, których przynęcała ruleta i sława bogiń osiadłych w galerjach pałacowych. Gmach ten był ogniskiem rozkosznych tajemnic, a podagryczni wujaszkowie rozpowiadali o nim dziwy swoim buhajom siostrzeńcom. Sława jego była równie ustalony nad brzegami Tamizy, jak w Wiedniu, Berlinie i Włoszech. Dzicy Amerykanie opowiadali o nim cuda w swoich wigwamach popijając wodę ognistą, a wierni muzułmanie utrzymywali, że tam się mieścił raj obiecany im przez proroka.
W tym różno-barwnym święcie który się bezprzestannie zmieniał w okolicach Palais-Royal, żyło prawie tylu prawdziwych wielkich panów, co i awanturników niższego rzędu, i trudno było zaiste rozróżnić jednych od drugich; dla tego też nie zadawano sobie pracy w sprawdzaniu tego. Była jednakże pewna miara porównawcza, służąca dla wszystkich bezwzględnie w tym zbiorze hrabiów i baronów, gdzie święta równość jak ją nazywają przy wetach uczt politycznych, była religijnie zachowywaną. Nie dzielono tam bowiem ludzi na chrzościan i pogan, na liberalistów i rojalistów, na szlachtę i mieszczan, a raczéj zwracano tylko uwagę na pełną kieszeń lub próżną; a o ile pierwsi to jest z pełnemi kieszeniami, uchodzili za porządnych ludzi, o tyle z próżnemi uważani byli za szubrawców. Ponieważ los rządził tam jedynie i samowładnie, każdy taki szubrawiec mógł w jednéj godzinie zostać porządnym człowiekiem i na odwrót.
W towarzystwie ustaloném na podobnéj tolerancyi liberalnéj, panowie i damy mieszkający w hotelu Czterech części świata, zajmowali jedno z wyższych stanowisk, a mając dość gotówki w wspólnéj kasie, pędzili rozkoszne życie: grali grubo, wydawali szumne obiady i zupełna swoboda zawsze tam panowała.
Cudzoziemcy ci, nie byli to tuzinkowi wychodźcy, którzy niewiedzieć dla czego swój kraj opuszczają. Mężczyźni podróżowali za interesami politycznemi, ukrywając pod lekkomyślnemi pozorami najważniejsze sprawy.
Kawaler las Matas, przysposabiał rewolucję która pozbawiła tronu Ferdynanda VII; hrabia de Maniera określał plan ustawy portugalskiéj; a szlachetny zaś baron Bibander z Berlina, przybył wykładać liberalistom Francuzkim drogocenne pomysły i illuminizmu niemieckiego.
Z temi panami podróżowała margrabina de Urgel wdowa po grandzie Hiszpańskim I klassy, a siostra kawalara de las Matas. Dama ta, była zachwycającą istotą, namiętna jak Andaluzka, a nie okrutniejsza od Paryżanki. Mieszkała W hotelu przez pięć tygodni, poczém oddaliła się z drugą młodą damą o któréj nadmienimy, w inną oddaloną dzielnicę miasta, co jednakże nie przeszkadzało jéj odwiedzać codziennie po kilka razy hotel czterech narodów.
Młoda osoba która się z nią wyprowadziło, zaledwie wyszła z lat dziecinnych. W hotelu spostrzegano ją bardzo rzadko, bo prawie nieopuszczała swego pokoju z powodu słabości, w któréj ją służąca margrabiny dozorowała. Staranne ukrywanie się jéj przed wzrokiem mieszkańców hotelu, nasuwało tymże tysiączne domysły i zaostrzało do wysokiego stopnia ich ciekawość; a lubo ją prawie tylko raz jeden widziano, wszyscy sobie przypominali jéj nadzwyczajną urodę. Przechodząc ona w téj chwili przez korytarze do oddzielnego pokoju, który równocześnie z margrabiną opuściła, wydawała się bardzo strapioną Z opowiadań pokojowéj, która podziwiała przywiązanie, jakie pani okazywała młodéj osobie, sądzono początkowo że była młodszą siostrą margrabiny, lecz ich fizjonomio były zbyt różniące się, a biała cera i blond włosy dziecka, nie znamionowały pochodzenia hiszpańskiego.
— Ah! — mawiała zwykle pokojowa — jak moja pani ją kocha... pilnuje jak oka w głowie... pieści jak jedyną córką.
— Dla czegóż ona nie bywa u tych panów, których margrabina tak często odwiedza? — zapytywali czasami służącéj.
— Nie mówcie nic o tém... — odpowiedziała pokojowa — to jest tak słabowite stworzenie... że kiedy okno otworzy, to zdaje się jéj że już umiera.
Działo się to we dwa miesiące blisko po wypadkach zaszłych w pałacu Penhoela, to jest w miesiącu październiku z natury chłodnym i wilgotnym.
W salonie pomieszkania zajmowanego przez cudzoziemców w hotelu czterech części świata, znajdowali się kawaler las Matas, hrabia Manteira i baron Bibander.
Ogień palił się na kominku, na stole w środku pokoju nakrytym, widać było resztki obfitego śniadania.
Sama powierzchowność tych trzech panów, jak również język ich cudzoziemczyzną trącący, aż nadto przekonywały, że są obcemi w stolicy Francyi.
W epoce w któréj się odbywa nasza historja, twarze paryżanów były starannie golone i zaledwie spostrzegać się dawały małe faworyty wązko idące od ucha do nosa, bez śladu wąsów. Krótkie włosy zawijano à la Titus, i ażeby uchodzić za cudzoziemca, dość było zapuście długie włosy i wąsy. Oznak tych wspomnień trzéj panowie bynajmniej niezaniedbali, bo włosy ich spadały im za ramiona, a brody przybrały takie rozmiary, że śmiało o pierwszeństwo rywalizować mogły z brodą żyda tułacza.
Jako synowie półwyspu Pirenejskiego, hrabia i kawaler byli czarni jak kruki, zaś baron Bibander miał perukę podobną do lnu na kądzieli.
Były to osoby dość odznaczające się i zasługujące na dokładniejszy opis; lecz my ograniczemy się na tém, że od razu powiemy czytelnikowi: że kawaler las Malas, hrabia Manteira i baron Bibandier, byli po prostu dawnemi znajomemi, to jest: Robert zwany Amerykaninem, Błażéj zwany Śpiochem i były dowódzca Ułanów Bibandier.
Dwaj pierwsi osądzili właściwém, aby dla uniknienia śledztwa policyi, któréj władze sądowe dostarczyły ich biegu życia i rysopisów, przekształcić się zupełnie i zamienić nazwiska; co zaś do byłego ułana, ten był w podobném położeniu, wyjąwszy tylko, że jego nazwisko Bibandier niebyło znano sądom karnym.
Robert i Błażéj widząc swe nadzeje zniweczonemi w jednéj chwili, odnowili między sobą dawne stosunki przyjaźni i zaraz po dość niepochlebnem wydaleniu ich z pałacu, puścili się do Paryża zostawiając w Penhoelu Lolę, a natomiast uprowadzili biedną Blankę, którą Robert ukrywał w dawném schronieniu Bibandiera pod opuszczonym wiatrakiem; a lubo porwanie to niezgdzało się z widokami Śpiocha, który jak zawsze nie lubił darmozjadów, to zdanie jego bynajmniéj nie wpływało na ukartowaną myśl Roberta, który uważał teraz mniéj jak kiedykolwiek stósowném wypuszczać z rąk swoich dziedziczkę Penholu.
Błażéj po scenie zaszłéj w pałacu, w któréj groźny przybrał postawę przeciwko dawnemu panu, widząc teraz że już nie było środka do przywłaszczenia sobie 20,000. fr. dochodu, zawstydzony postanowił nadal w niczém nie sprzeciwiać się Robertowi, i skutkiem tego wypełniając dotąd z zupełną uległością wszelkie tegoż rozkazy, zaledwie parę razy ośmielił się wspomiéć mu o Blance.
Robert nie myślał wyrzucać jego postępku. Powodzenie ich rozłączyło, wspólne nieszczęście zbliżyć powinno, aby połączonemi siłami, śmieléj wystąpić mogli do walki na inném polu. Zresztą Robert miał zbyt wiele do myślenia, ażeby miał czas trwonić na rozpoczynanie próżnéj kłótni. Jakieśmy nadmienili, był on z tego rodzaju ludzi wytrwałych w pokonywaniu zawad, lecz zarazem oddających się miękkości w powodzeniu, którzy tracą część śmiałości w miarę, jak pozyskane korzyści mogły być narażone na stratę; i ażeby był sposobnym do spełnienia śmiałego oszustwa, musiał mieć wolne ręce i puste kieszenie.
W téj chwili zamiast zniechęcić się pod ciosem który go dotknął, uczuł w sobie silniejszą potęgę jak zwykle i z radością powracał w tłum paryzki, w którym mógł zbrojno występie. Dziesięć tysięcy franków które mu wyrzucono jak kość do ogryzienia, stanowiły zakładowy kapitał, mający posłużyć do rozpoczęcia dzieła. Od pierwszéj chwili ułożył w swój głowie kilka machiawelskich spekulacyj, a Blanka była jedną z najlepszych. Lecz jakim sposobem uprowadzić Blankę pomimo jéj woli? Trudno a raczéj nie podobném jest jechać sto mil drogi z dziewczynę która płacze, opiera się i wzywa ratunku.
Robert był wyzwolonym mistrzem w sztuce kłamstwa, Blanka zaś była tak łatwą do oszukania! Gdy umieścił ją za sobą na koniu, błagała go ze łzami ażeby ją odprowadził do matki.
Robert odpowiedział jéj z zadziwieniem:
— Czyliż pani myślisz że nie postąpiłem zgodnie z wolę twéj matki?... czyli nie wiesz co się dzieje w pałacu?...
Blanka otworzyła swoje duże oczy.
— Niestety! biedne dziecię... — rzekł Robert — matka ciebie tak kocha... ukrywała przed tobą nieszczęście do ostatniéj chwili... czyliż nigdy nie dostrzegałaś łez w jéj oczach?
— Oh! tak... bardzo często.
— I nie uważałaś pani, że mnie upatrywała, ażeby pomówić na osobności...
— Tak... — odpowiedziała Blanka.
— Bo byłem jéj powiernikiem... widziałem ile cierpiała biedna kobieta... usiłowałem ją pocieszać, lecz nie zdołałem ocalić...
— Mój Boże... mój Boże... — szepnęła Blanka — cóż się z nią stało?
— Ojciec twój pani sprzedawał częściowo folwarki, młyny, lasy, a nareszcie i pałac — odpowiedział Robert, którego szczera fizjonomia nadawała moc przekonywającą. — Pontałes wszystko od niego zakupił... Pontales, który uchodził za jego przyjaciela... twoja zaś matka, która pokłada we mnie zupełne zaufanie, prosiła ażebym cię odwiózł do Rennes, gdzie się z nami połączy.
Błażéj który naprzód jechał, nie mógł się wydziwić, dla czego Robert wysila się na wykręty rozmyślnie, ażeby się obarczyć dziewczyną chorowitą i płaczącą, bez majątku, słowem darmozjadem.
— Ale dla czegóż mama razem z nami nie odjechała?
Amerykanin zniżył głos, jakby miał coś ważnego powierzyć.
— Biedna panienko! — odpowiedział twoja matka chciała cię obronić przeciw postanowieniu ojca...
— Przeciw postanowieniu ojca?
— Nie śmiem ci tego wyznać... twój ojciec jest na łasce Pontalesa... i młody Alan kocha ciebie...
— Oh! — wykrzyknęła strwożona Blanka, poczém dodała tuląc się do Roberta:
— Dziękuję ci panie... dziękuję żeś mnie ocalił...
Blanka zaufała zupełnie Robertowi, a wsiadając do pojazdu w Redon, pewną była że jedzie złączyć się z matką.
Ponieważ nie miała żadnego pojęcia o odległościach, droga z Redon do Rennes mogła się dla niéj przeciągnąć bardzo daleko i gdy nakoniec objawiła niejaką wątpliwość, Robert wymyślił inną historję dla jéj uspokojenia.
Jadąc ekstra-pocztą, przybyli do Paryża w kilka godzin po Montalcie.
Najprzód stanęli w dawném zamieszkaniu Roberta dla powzięcia wiadomości potrzebnych i rozpoznania stanowiska.
Blanka cierpiąca, pędziła dni w łóżku wzywając matki.
W przeciągu tygodnia przybyła do Paryża Lola, którą stary Pontales wydalił haniebnie z zamku, a w kilka dni potém, zacny Bibandier wszedł pewnego razu do skromnego pomieszkania, które temczasowie nasi przyjaciele zajęli i uścisnąwszy ich z rozrzewnieniem, rzekł:
— Bez wymówek... prawda, że sobie z was zażartowałem... lecz mam 15,000 franków i składam je do wspólnéj kassy...
Serca dobrze urodzone nie żywią uraz. Kazali przynieść wina i w skutku odbytéj narady, nasi trzéj towarzysze i Lola zmienili nazwiska, ażeby przyzwoicie wystąpić mogli w wielkim świecie.
Tegoż wieczora, kawaler, hrabia, baron i pani margrabina oraz Blanka, zajęli pomieszkanie w hotelu czterech części świata.
Wszystko zapowiadało im pomyślne powodzenie, i żyliby w najzupełniejszéj jedności, gdyby nie Blanka, z powodu któréj częstokroć wynikały rozprawy i nasuwały się mimowolne obawy. Blażéj i Bibandier uważali bowiem rzeczywiste niebezpieczeństwo w przechowywaniu Blanki i dla tego doradzili Robertowi ażeby ją odosobnić tak, żeby nie miała z nikim styczności, w skutku czego zaczęły obiegać wieści, o których wyżéj nadmieniliśmy.
Błażej mówił:
— Nasze położenie jest i tak dość drażliwe, pocóż powiększać dobrowolnie niebezpieczeństwa nam grożące... wypadałoby pozbyć się wszystkiego co może zwracać uwagę; ponieważ zaś amerykanin pragnie sam ciągnąć korzyści z porwania dziewczyny, niechże sam się i naraża.
Bibandier popierał to zdanie swoją wymową, a pan kawaler las Matas musiał ustąpić.
Udał się on do Loli, która mu nigdy niczego nie odmawiała. Piękna margrabina nie kochała go miłością i nie była też szczerą jego przyjaciółką, lecz jako przywykła od dawna do wykonywania ślepo jego rozkazów, natychmiast wyszukała skromnego pomieszkania, i przeniosła się do niego wraz z Blanką. Nasi zaś przyjaciele uwolnieni od tego kłopotu, zajęli się usilnie wydoskonaleniem swego przemysłu.
Było już blisko południa, a kawaler las Matas i hrabia Manteira byli jeszcze w szlafrokach, zaś baron Bibandier już się ubierał. Kawaler siedział przy kominku za stolikiem, na którym stał kałamarz z piórem trzymając w ręku arkusz papieru zapisany liczbami i głoskami; obok niego leżały dzieła algebraiczne i arytmetyczne do których niekiedy zaglądał. Z drugiéj strony kominka pan hrabia Manteira palił fajkę, tasując zręcznie talję kart, a baron Bibandier stał przed lustrem, przeglądając się w nim z zadowoleniem.
Ci panowie dobrze byli przekształceni. Broda i długie włosy były stosowne do bladéj twarzy Roberta który mógł uchodzić za hiszpana. Śpioch, musiał ogolić swoje rudo-blond włosy, przywdział czarną perukę i zmienił kolor swéj brody, dla nadania sobie fizjonomii portugalskiéj. Co do Bibandiera, kilka tygodni dobrego bytu tak dalece go zmieniły, że jego nowa tusza mogła mu służyć za maskę. Jego twarz niegdyś wyżułkła, kwitnęła dziś rumieńcem, a kościste lica wyrównały się i w ogólności cała postać przybrała obszerniejsze rozmiary.
— Ah! — odezwał się Błażéj — czy prędko włożysz na siebie twój gorset panie baronie?
— To dziwno jak ja tyję! — odpowiedział Bibandier uśmiechając się do siebie w lustrze — ten łotr fryzjer dotąd nie nadchodzi.
— Amerykaninie! — rzekł Błażéj.
Robert podniósł głowę z żywością.
— Spojrzyj proszę na pana barona... czy nie jest teraz brzydszy jak dawniej?
— Daleko brzydszym — odpowiedział Robert, pogrążając się znowu w swym rachunku algebraicznym, a Bibandier wzruszywszy ramionami, obrócił się na napiętku.
— Moi mili... — szepnął — jak uważam jesteście zazdrośni.
Ściągał sznurówkę z całéj siły i krzywił się obrzydliwie chcąc nadać kształt przyzwoity swéj figurze.
— Oto już talia ułożona... — rzekł Błażéj — gdybyś mi raczył teraz pokazać amerykaninie jak się króla filuje.
Robert okazał znak zniecierpliwienia.
— Wszak widzisz że jestem zajęty rachunkiem... — odpowiedział — ile razy mi przerywasz, tyle razy muszę na nowo rozpoczynać... gdyby nie ty... jużbym skończył moją martyngałę.
— Ah! ab! — rzekł Śpioch — śliczny to ptaszek twoja martyngała.
— Dość tego proszę cię! — odezwał się Robert.
Blażéj milcząc tassował karty.
— Bądź spokojny amerykaninie... nie będę ci przeszkadzał — mówił Błażéj — sam sobie dam radę — i rozłożywszy karty na stole zajmował się rozmaitemi sztuczkami.
Ktoś do drzwi zapukał:
— Ah! — odezwał się Bibandier uradowany — otóż moje papiloty!
Błażéj szybko zebrawszy rozłożone karty, ukrył je w rękawie szlafroka.
Drzwi się otworzyły i ukazało się długie i żółtawe oblicze w wysokim halsztuchu włosianym.
— Ah! — zawołał Bibandicr z niezadowoleniem — to mój nauczyciel języka niemieckiego... dzień dobry hern Graf!
Żołnierz przyłożył rękę do kaszkietu.
— Szczęśliwi jesteście moi braciszkowie — mówił daléj Bibandier — bo dość dla ciebie panie portugalczyku mówić przez nos... a ty kawalerze las Matas wydymasz tylko gardło kiedy potrzeba i obaj uchodzicie za mieszkańców półwyspu... gdy témczasem ja, muszę się męczyć nad niemieckim językiem jak przystoi grafowi... czy potrafisz zawijać włosy?... przez ten czas moglibyśmy powtórzyć lekcyę.
— Bardzo dobrze — odrzekł przybyły.
— Ale czy umiesz zawijać włosy?
— Mój ojciec był cyrulikiem, a dziad robił peruki.
— No, więc się weź do czynności.
Gdy żołnierz uczył Bibandiera wymawiać z niemiecka wyrazów francuzkich i zarazem zajmował się szacowną jego głową, Robert uderzał się w czoło i widocznie pasował z jakąś myślą.
Bibandier był zachwycający w papilotach różowego koloru.
Żołnierz po skończonéj operacyi włożywszy kaszkiet na głowę, stanął blisko drzwi.
— Dość na dziś, nie prawda? — odezwał się baron.
— Tak... ale panie Bibandier, pan mi obiecałeś dziś dać a conto — odezwał się żołnierz kładąc płaszcz na siebie.
— Być może... — rzekł Bibandier sięgając do kieszeni — ale mam tylko bilety bankowe... dostaniesz inną razą.
— Zegnam panów — wymówił z żalem biedny żołnierz kłaniając się wszystkim z pokorą. Zaledwie wyszedł, gdy kawaler las Matas powstał szybko uderzywszy w stół pięścią. Archimedes musiał mieć taką twarz jaśniejącą gdy przebiegał w swoim historycznym ubiorze ulice zdziwionéj Syrakuzy.
— Odkryłem ją! — zawołał — odkryłem!
— Twoją martyngałę? — zapytali jednocześnie Błażéj i Bibandier.
Robert otarł sobie czoło.
— Wiele mnie to trudów kosztowało! — odpowiedział — lecz niech mnie diabli porwą, jeżeli mnie Montalt nie obsypie za to złotem!...


II.
Martyngała.

Błażéj i Bibandier nie okazywali ufności.
— Amerykaninie! — odezwał się Błażéj — masz niezaprzeczone zdolności do wszystkiego co się do kart odnosi... lecz ileż to razy chybiła ci martyngała?
— Twoja martyngała — zauważył Bibandier zapinając kamizelkę z aksamitu pąsowego — jest to biały krogulec, albo koniczyna o czterech listkach.
— Wy nie możecie miéć o tém wyobrażenia! — zawołał las Matas. — Znam teraz tak dobrze Montalta jak siebie samego... sadziłem z początku, że jego powołanie podobne jest do naszego i że jego wielkie skarby są na obłokach... lecz omyliłem się.... on jest bogaty... bardzo bogaty... i wszystko co posiadał ten biedny Penhoel, niewystarczyłoby mylordowi na drobne wydatki.
— To wszystko nie dowodzi ażebyś miał wynaleźć martyngałę: — rzekł Śpioch.
— Zaczekajcie... co się tycze tego, zkąd się dorobił tak wielkiego majątku... domyślam się... w Londynie nie potrzeba być orłem ażeby przyjść do pieniędzy, i niech mnie powieszą jeżeli Montalt widział kiedykolwiek Imana muskatu... musiał mieć szczęście... zrobił dobry interess... a przytém powietrze londyńskie nie musiało mu służyć...
— Jeżeli tak — przerwał baron zawiązując około swej kościstej szyi chustkę białą w czerwone paski — to nie ma co robić.
— Do prawdy?... — zawołał Robert — właśnie takich ludzi lubię... Gdyby Montalt był uczciwym gentlemanem za jakiego chce uchodzić — nie byłbym od razu odkrył jego słabéj strony... lecz rozmawiałem z nim... wybadywałem go na wszystkie strony... wierzcie mi... Montalt jest z naszych... nie uznaje praw ani religii... i trzeba go widzie po dwóch lub trzech szklankach ponczu, jak się jego twarz wypogadza, gdy mu się opowiada jaką zręczną sztuczkę. Jedyna różnica jaka między nami zachodzi jest ta, że ja musiałem podnosić góry dla zarobienia kilku groszy, gdy on tylko potrzebował się nachylać ażeby zbierać miljony... bo on ma miliony, i to rzecz dziwna....
— Wiem... wiem — przerwał Błażej — chcesz mówić o pudełku z drzewa sandałowego, którego pokrywka ma być wysadzaną djamentami... lecz to może strassy.
— Słuchaj chłopcze — odezwał się Robert poważnie — przed kilku dniami Montalt przegrał pięćdziesiąt tysięcy franków w ékarte... widziałem jak wstał i udał się do kąta... stał do nas tyłem odwrócony... wyjął z kieszeni cóś takiego czego nie mogłem dostrzedz lecz bezwątpienia było to zapewnie to słynne pudełko.
— To twój domysł tylko — rzekł Bibandier.
— I cóż polem? — odezwał się Błażéj.
— Jeżeli to mój domysł — odpowiedział Robert — to sadźcie o jego trafności... przybliżywszy ten tajemniczy przedmiot do ust usłyszałem chrupniecie jakby odgryzł kawałek cukru zębami... za chwilę potém powrócił i rzekł do bankiera:
— Nie mam pieniędzy przy sobie, czy możesz mi pan zaliczyć co na to?...
Robert zatrzymał się.
— I cóż to było takiego? — zapytali Błażéj i Bibandier.
— Był to kawałek strassu... jak twierdzi pan baron, w zamian którego bankier wyliczył 67 biletów 1,000 frankowych Berremu Montalt... Zadzwoń Śpiochu, niech nam przyniosę grzanego wina... mamy wiele do mówienia... a trzeba pomówić wesoło...
— Czy to długo będzie trwała rozmowa? — zapylał baron Bibander zwracając oczy na końce swej chustki..
— Alboż nie mamy dość czasu? — zapytał Robert.
— Bo widzicie... — odezwał się były ułan z uśmiechem trzpiotowatym — mój hultaj krawiec przyniósł mi czamarkę podług ostatniéj mody... chciałem się cokolwiek pokazać w palais royal i na bulwarze.
— To się jutro pokażesz.
— Bezwątpienia... lecz jutro mój hultaj krawiec może komu innemu odnieść podobne czamarki... tak, że mogę być wystawionym na nieprzyjemność spotkać pierwszego lepszego kupczyka, który będzie podobnie do mnie ubrany.
— To będzie bardzo pochlebne dla kupczyka — pomruknął Błażéj — Józefie! — odezwał się do służącego który wchodził z dwoma szklankami — jednę z winem gorącym, a drugą z ponczem!
— A dla pana barona?.... — zapytał służący.
Bibandier poskrobał się w ucho.
— Poncz... wino grzane... — pomruknął — to wszystko uderza do głowy... i będziecie czerwoni jak raki... ja lubię blade lica.... a zatém przynieś mi biszofu!
Pan baron usiadł przed lustrem.
— Ażeby raz zakończyć stanowczo z Montaltem — odezwał się Robert — przekonany jestem moralnie że pragnąłby spróbować przedsię wzięcia awanturniczego... ponieważ zaś nie jest bardzo biegłym, a nadto czując się bogatym, przeto nic go nie nagli... lecz jeżeliby kto potrafił przedstawić mu, że bez narażenia się można cóś uskutecznić, widzielibyście wtedy jak by się chwycił...
Służący przyniósł biszof dla barona.
— Poznałem go z gruntu... — mówił Robert — ten człowiek nie jest obłudnym, przekonałem się o tém... gdybyś mu powiedział żeś skradł skarbonkę w kościele, toby go bynajmniéj nie zadziwiło... lecz co najbardziej trafia do jego przekonania, to to, ażeby zniszczyć banki domów gry.
— Niech żyje martyngała! — zawołał Blażéj.
— Wiwat! — powtórzył Bibandier.
— Pijcie... pijcie moje zuchy!... a jednakże moja martyngała z któréj się naśmiewacie, zjedna nam przyjęcie w domu Montalta.
— Bynajmniéj! — odezwał się Bibandier ten Montalt zna się na ludziach... przekonawszy się że jestem dobrze wychowanym, zaprosił mnie na obiad... cóż prostszego?
— Rzeczywiście — rzekł Błażej — ty sobie za nadto pochlebiasz panie Robercie... bo Montalt mówił mi: „Kochany hrabio, bardzo mi będzie przyjemnie, gdy przyjdziesz do mnie na obiad.”
— Jesteście głupcy i niewdzięczni. Przekonacie się że napełnię wasze kieszenie, a za to nie będziecie nawet obowiązanymi do podziękowania.
— Napełnij tylko nasze kieszenie i nie troszcz się o nic więcéj!
Robert napiwszy się wina, zebrał rozrzucone papiery na stole:
— Czy chcecie ażebym wam objaśnił moją martyngałę? — zapytał.
Błażej przysunął swoje krzesło; Bibandier nawet okazał ciekawość.
Robert namyśliwszy się nieco, zaczął przesadnym tonem i z poruszeniami mówcy:
— Mój system może być zastosowany do wszelkich gier hazardownych, w których przeciwne szanse rozdzielają się pomiędzy pewną liczbą graczy, z jednej strony niezawisłych, z drugiej zaś strony występuje gracz sławiający znaczne summy przeciw bankierowi. Zyski bankiera w domach podlegających prawnemu nadzorowi, mogą się oznaczyć przez X/X/8, ja zaś podnoszę do na wszelki przypadek. Zważajcie dobrze... jesteśmy przyparty i ruletty:
— Rozumiemy — odpowiedzieli dwaj towarzysze.
— Jesteśmy przy partyi ruletty... gramy do współki... ażeby dokładniej pojąć mój system, nadaję nazwę trzem wspólnikom... Przypuśćmy że ja jestem główną sprężyną... wy dwaj podrzędni... ty Błażeju jesteś dźwignią... ty zaś Bibandierze przeciw-dźwignią...
— To pójdzie jak w zegarze — poszepnął były ułan.
— Oh, oh! mój stary! — zawołał Robert trafnie odgadłeś, lubo przemawiam w żartobliwy sposób... bo rzeczywiście jest to mechanizm... mechanizm subtelny i cudowny.
Błażéj i Bibandier słuchali z otwartemi ustami; skrzywili się wszakże, gdy Robert dodał:
— Przyjąwszy te zasadnicze twierdzenia, należy wezwać pomocy algebry, dba wytłómaczenia mechanizmu moich kombinacji.
— Czy znasz algebrę Śpiochu? — zapylał Bibandier.
— Nie! a ty?...
— Nie miałem nigdy skłonności do nauk matematycznych... poświęcałem się wyłącznie literaturze... ale mniejsza o to... mów daléj Amerykaninie.
— Układam najprzód postęp ilorazowy — mówił Robert przerzucając zapiski — wiadomo że ten postęp może być nieskończony; ilorazem jest liczba dwa. Ponieważ serja stawek w pojedynczéj grze jest podwójną dla wygrywającego, ma się zatém a do b, jak b do c, czyli ../..a : b : c : d:...
— Nic nie rozumiem — przerwał Bibandier.
— Otóż co jest nieznośnym! — wykrzyknął Robert — czy warto wynajdywać teorję matematyczną i transcedentalną dla zaślepionéj niewiadomości!...
— Nie rozpaczaj Amerykaninie — odezwał się Błażéj. — Zdaje się że mylord zna matematykę.
Kawaler las Matas podniósł szklankę do wysokości ust, około których igrał uśmiech powątpiewania.
— Nie należałoby życzyć ażeby był bardzo biegłym — poszepnął, poczém tak daléj wykładał:
— Lecz w końcu to jest tak prostém i jasném, jak wszystkie wielkie myśli, że wy sami nawet mnie zrozumiecie... Niech moją pierwszą stawkę oznacza twoją zaś stawkę moja dźwignio oznacza n’, a twoją Bibandierze jako przeciw-dźwigni głoska n”... Przypuszczam najprzód, że n równa się a pierwszemu wyrazowi postępu ilorazowego, oprócz tego 12 równa się n” mniej n’, gdyż przeciw-dźwignia powinna przy początku gry równać się mojéj stawce 12 więcéj stawką dźwigni n’.
— Dla czego? — zapytał Błażéj.
— Z przyczyny bardzo prostéj... przy początku gry, ja i dźwignia stawiamy równo, potrzeba zatem, żeby przeciw-dźwignia jak sama nazwa wskazuje...
— To się rozumie samo przez się — odezwał się Bibandier — Śpioch ma zatkaną mózgownice jak liche cygaro.
— Ale dla czego Amerykanin i jego dźwignia grają po równéj stawce? — zapytał Błażéj.
— To zapytanie bardzo mnie cieszy — odpowiedział Itobert — bo dowodzi, że zaczynasz cóś pojmować. Moja dźwignia i ja stawiamy jednakowo; ponieważ, główném niebezpieczeństwem dla wynalazcy martyngały jest to, gdy się da poznać bankierowi... każda serja parolów jest szkodliwą dla banku bo w reszcie, gdyby nie środki zaradcze których używają dla zniweczenia obliczań najniewinniejszych, każdy bank byłby kilka razy rozbity wciągu wieczoru; lecz tak się rzecz ma; skoro gracz objawia dążność martyngałowania, poznają natychmiast grę jego... jeżeli jest niezręcznym, pozwalają mu się bawić... jeżeli zaś jest mistrzem, neutralizują jego pociski za pośrednictwem krupiera... co do mnie, używam mojéj dźwigni, która mi służy do zbijania z tropu krupierów bankowych... moja dźwignia powinna się ściśle trzymać zasad niezmiennych przezemnie wskazanych tak dalece, te gdy bankier czeka na mój czwarty lub piąty parol, ja bastuję i to zmienia cały układ. Czy teraz rozumiesz?
— Cokolwiek — rzekł Blażéj.
Baron Bibandier który się nakrapiał woniami, zrobił poruszenie wzgardliwe.
— Cokolwiek — powtórzył — lubo nie znam algebry uważam że mechanizm Amerykanina ma tylko jedną wadę, a to, że jest zbyt prosty... mój drogi, łatwo dasz się pochwycić.
— Z drugiego porównania wyżej przytoczonego — rzekł Robert — wynika ścisły wniosek następujący: że gdyby gra ciągnęła się podług wyłożonych zasad, przegrana i wygrana zrównoważyłyby się w końcu.
— Oprócz gdyby wychodziły zera i podwójne zera — rzekł Błażéj.
— Właśnie miałem dojść do lego odpowiedział Robert.
— Dajże pokój chłopcze — odezwał się Bibandier — on miał dojść właśnie do zer... ty nam tylko mieszasz... daj nam pokój...
Nie wiadomo czy były ułan mówił z przekonania lub też żartował, zanurzając obie ręce w kudłach peruki które nasycał olejkiem.
Zachowywał on pozornie powagę i zdawał się wierzyć wszystkiemu. Lecz ci, którzy znali Bibandiera, wiedzieli że pod prostoduszny łatwowiernością ukrywał żądzę szydzenia, z który występował według upodobania.
— Otóż miałem do tego przystąpić — mówił daléj Bobert. — Gdyby nie przeszkody które stanowią zyski dla bankiera, zagadnienie byłoby łatwe do rozwiązania. Dalekim będąc od zaprzeczenia tych korzyści bankierskich, przypuszczam że wynoszą X/X /2, gdy témczasem według zdania Błażeja, który mówi o dwóch numerach, na 38, wynoszą X/X /9... Teraz weźmy dowody... widzicie tę grubą książkę — tu wskazał na arkuszowy regestr otwarły — w niéj zapisywane są wyjścia kart obu kolorów, notowane przez pewnego motianta N. 113 od czasu, jak ten dom gry istnieje... to są wiadomości urzędowe... i zdaje się, że mamy dostateczne źródło do wyprowadzenia z tego dzieła zasadniczego, dostatecznego rachunku.
— To musi być bardzo ważne dzieło — odezwał się Bibandier.
— Arcy-dzieło!... jeżeli raz w nim sobie upodobasz, nie podobna się od niego oderwać... Według moich badań... uważam że zachodzi równowaga pomiędzy wychodem obu kolorów... przypuszczam że największa serja, mogąca być uważaną za normalną, dochodzi do 13, to jest: że nasz postęp ilorazowy może dojść do wykładnika potęgi trzynastéj, bo byłoby zbyteczném zapuszczać się w domniemania nadzwyczajnego szczęścia, które się ledwie raz do roku przytrafić może.
Bibandler który się czesał, giestykulował szczotką i grzebieniem.
— Moje założenie będzie uzupełnione — mówił Robert — gdy przypuszczę, że od 1 do 13 są liczby pośrednie, przy których zatrzymują się serje paroli, wymienię głównie 5, 7 i 10; mianowicie zaś należy zauważyć 7, bo założyłbym się o 30 przeciw jednemu za siódemkę...
— Ja także — odezwał się Bibandier.
— Lecz — mówił daléj Robert — to są tylko proste przypuszczenia, które utrwalają niewzruszone zasady mego systemu. Zastanówmy się najprzód nad serjami przegrywającemi: kładę up. moją stawkę 12 = a, na czerwoną, moja dźwignia podobnież. Przeciw-dźwignia stawia na czarną 12 = 12 x 12. Przegrywam, przeciw-dźwignia wygrywa. To jeszcze nic nie oznacza. Stawia 2n = b: dźwignia stawia 2n’. Przegrywamy... Stawki przeciw-dźwigni wygrywającej dochodzą wtedy do trzeciego wyrazu postępu, który oznaczemy ../.. a” . b” : c ” : d” : e”... Nic się tu nie zmienia do piątéj stawki. Wtedy bastuję, a dźwignia czeka na swój parol. Potrzeba było zatrzymać się na liczbie klimaterycznéj pięciu. Jeżeli jeszcze przegrywamy, przeciw-dźwignia już ciągnie korzyści. Przy szóstém ciągnieniu, dźwignia bastuję. Potrzeba wam wiedziéć, że kto przejdzie pięć ciągnień, za szóstém niezawodnie dojédzie przemocą do siedmiu....
— Zdaje się... — rzekł baron.
— Przy siódmym to co innego... przeciw-dźwignia bastuję, my zaś z dźwignią daléj gramy i według wszelkiego prawdopodobieństwa wygrywamy. Ażeby zaś otrzymać summę naszjé wygranj, dostateczném jest znać rachunek elementarny, oparty na formule algebraicznéj, którą znajdziesz w Burdonie, Regnaudzie a nawet w Beracie, to jest: że wyraz jakikolwiek postępu, równa się pierwszemu do potęgi oznaczonjé liczbą porządkową szukanego wyrazu mniéj jednością; zkąd wynika, że wygrana oznacza się tutaj przez a” X 2 podniesione do potęgi szóstéj, a zkąd równanie g” = a” x 26.Jestże to jasném?
— Jak słońce — odezwał się Bibandier.
Blażéj stał jak wryty.
— Toby było dobrze gdybyś wygrał przemówił.
— Oh! oh! — rzekł Bibander z pogardą — otóż chłopiec djabelnie uporczywy... pozwól że nam wyjaśnić ci... teraz zaś ja jako przeciw-dzwignia, kładę do kieszeni a” X 26, i mówię Amerykaninowi: chciej kończyć.
— Oczywistém jest że można i przegrać... gdyby nie to, bank nie opłacałby tak znacznych podatków rządowi... lecz opierając się na tym regestrze, dowiodę wam, że korzyści są na naszéj stronie. Serja bowiem wygrywająca postępuje ciągle w przeciwnym kierunku, i uważam zbyteczném kochany lordzie...
— Jakto kochany lordzie! przerwał Błażéj.
— Śpiochu! — przemówił poważnie Bibandier — przebyłem Francje z Paryża do Brestu i nie zdarzyło mi się napotkać bydlę tak ograniczone, jak ty mój przyjacielu... czyż myślisz, że amerykanin zadawał sobie tyle pracy aby układać te figielki dla naszych pięknych oczu?...
— To są fakta niezaprzeczone! — odezwał się Robert.
— Rozumiem... — odpowiedział baron — to jest więcéj jak niezaprzeczone, bo męczące. Lecz cóż będziesz żądał od Mentalta za te postępy ilorazowe?
— Dwakroć pięćdziesiąt siedm tysięcy sto czterdzieści ośm franków, 95 centymów — odpowiedział Robert — wszystko jest obliczone ze ścisłością... Śmiejesz się Bibandierze... a ty Błażeju nic nie rozumiesz... lecz gdybyście tylko odczytali tę książkę od początku do końca...
Dwaj towarzysze spojrzeli z niedowierzaniem na potworny regestr.
— Amerykaninie! — odezwał się Bibandier — otóż to jest najlepszy dowód... weź z sobą tę księgę i powiedz Montaltowi: Mylordzie! przeczytaj ją albo zapłać!... założyłbym się żebyś nie powrócił z próżnemi rękami.
— Powiadam wam — zawołał Robert tupnąwszy nogą — że to jest pewna kombinacja...
— Administracya gier ciągnie korzyści z mizernej cząstki czy wiecie jaką jest nasza szansa?.. X/X /9 i coś moi panowie a prawie X/6...
Bibandier spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Ah!... — pomruknął — miałżeby amerykanin przywyknąć tak dalece do kłamstwa przed drugimi, że sam siebie oszukuje? toby było nazbyt... Moi panowie jeżeli mamy co do mówienia, każmy przynieść ponczu.
Robert odepchnął stół na którym były rachunki.
— Zadzwoń Błażeju — rzekł — przybliżcie się oba... czy mój system jest prawdziwy lub nie, tego wieczora spieniężę go, i spodziewam się, że nie będziecie się śmieli, gdy ujrzycie pieniądze w kassie... Ponczu Józefie!.. tylko prędko!
Gdy poncz przyniesiono, nasza szlachta trącili się szklankami, a Robert zaczął:
— Uważam zaproszenie Montalta jako początek nowéj ery dla nas trzech, moje dzieci... przy zręczności i stosowném obejściu, ten człowiek doprowadzi nas daleko... lecz potrzeba umieć się zachować... Błażéj i ja odbyliśmy w Penhoelu nauki, które zastąpią 20-letnie doświadczenie... nie stawiajmy nic na przypadek, wierzajcie mi, i zróbmy bilans naszego majątku... Błażéj i ja wnieśliśmy po 10,000 fr.
— A ja — odezwał się Bibandier — 15,000 które ten stary lis Pontales zaledwie się zdobył wyliczyć... oh! ten stary Pontales jest mistrzem w swoim rodzaju.
Robert zmarszczył brwi.
— Jeszcześmy z sobą nie skończyli być może... dzięki tobie Bibandierze ukradł naszą część... lecz możemy ją jeszcze odzyskać.
— Dość... dość... — odezwał się były ułan — nie powracajmy do dawnych dziejów... Dałem 5000 franków więcéj dla wykupienia waszéj drogiéj przyjaźni... i jeżeliście mi ją powrócili... jest to najlepsze kupno jakie w mojém życiu zrobiłem — dodał tkliwie. Co do Pontalesa, nienawidzę go również jak wy... ah! łotr stary... gdyście się oddalili, nie uwierzycie jak z nami postąpił, to jest ze mną i z Hivenem... co się tycze Makroefala... tego bazgracza, pieniacza, niechby się z nim obszedł jakby mu się spodobało... ale ze mną... z człowiekiem dobrego tonu... Przyszedł właśnie wtedy, gdy się zabierałem do odkrajania udka pulardy... i wystaw sobie co mi powiedział: „panie Bibandier... to jest wyborna pularda i najlepsze wino z piwnicy Penboela... lecz to wszystko powąchasz tylko, gdyż nie jesteś godnym jeść ze mną razem... idź do kuchni wieczerzać z równymi sobie...” Do kata... stary łotrze, nie zapomnę ci tego nigdy...
— Dwadzieścia tysięcy i 15 tysięcy rzekł Robert — czynią 35,000.. od sześciu tygodni — żyjemy z tego kapitału, a żyjemy wystawnie... i dzięki naszemu przemysłowi, mamy jeszcze w kasie 50,000 franków...
— To nie źle... — rzekł Śpioch.
— Bezwątpienia... lecz dla urzeczywistnienia pewnéj myśli którą wam objawię, potrzeba spiesznie zbierać gotowiznę... jesteśmy w dobrem położeniu... i jeżeli według świeżo powziętych wiadomości, Ludwik Penhoel, nasz wujaszek z Ameryki, powrócił już do Francji, pozyskamy przez pośrednictwo mojéj narzeczonéj Blanki, porządny spadek.
— My? — powtórzył Bibandier pieszczonym głosem.
Błażéj potrząsnął głową.
— Moi przyjaciele! — rzekł Robert — oczywistém jest, że nie możemy wszyscy ożenić się z moją piękną narzeczoną... lecz można się założyć 10 przeciw jednemu, że stryjaszek z Ameryki będzie się srożył... wiecie że uchodzi za junaka... będę potrzebował waszéj pomocy, a każda praca winna być wynagrodzoną... bezwątpienia potrzeba będzie użyć stanowczych środków... mam ufność w waszych zdolnościach... mój przyjaciel Błażéj jest mi dobrze znany... ty zaś Bibandierze, nie zapomnę coś dla nas uczynił w nocy św. Ludwika.
Bibandier który się zarumienił od biszofu, zbladł i spuścił oczy na to przypomnienie.
— Im mniéj będziemy mówić o téj nocy, panie Robercie — rzekł oschłym tonom — tym lepiéj dla nas będzie.
— Mniejsza o to... mniemałem że ci to sprawi przyjemność... jeżeli zaś stryjaszek z Ameryki jest tylko urojoną istotą, wtedy wróciemy Blankę jéj strapionjé matce, i zajmiemy się szczerze Berry-Montaltem, byłym naczelnym wodzem wojsk króla Antypodów... oh! za tego ręczę jak za samym sobą... lecz w obu przypadkach, należy czekać... przekonać się... a my nie możemy...
— Z powodu? — rzekł Błażéj — mamy przecież pieniądze.
— Tak... ale termin odkupu przypada za dni kilka.
— Jakiego odkupu?
— Odkupu naszych folwarków, młynów, łąk i lasów dóbr Penhoela.
— Więc ty jeszcze o tém myślisz? — wykrzyknęli Błażéj i Bibandier.
— O tém tylko myślę! — odpowiedział Robert — do kata! zapominacie jak uważam, że to jest prawny spadek mojéj drogiéj narzeczonéj... to mnie wyłącznie zajmuje... i gdybyście byli obdarzeni wzniosłemi sercami... toby was powinno zarówno obchodzić jak i mnie... Nie byłożby to przepysznym nauczyć, ale to surowo nauczyć, tego starego łotra Pontalesa!
— Oh! zapewnie — odezwał się Błażéj — wartoby mu odpłacić za sztuczkę, którą nam spłatał.
— Kiedy sobie przypomnę jego drwiący uśmiech, gdy mnie wyprawiał do kuchni — przemówił Bibandier — na honor! to mnie hardziéj dolega jak wszystko... bo wiecie dobrze, że czuję mocno gdy mi kto ubliży.
— Pomścijmy się! — zawołał Robert — wykupmy dobra Penhoela...
— Cóż ty na to Błażeju? zapytał Bibandier — mnie się dość podobają tamte strony.
— Roskoszne miejsca... — poszepnął Błażéj — żyliśmy jak książęta, ja i amerykanin... Będzie dla nas trzech dość obszernie w pałacu... i jak tylko się tam dostaniemy, potańczęmy z panem margrabią... Pewném jest, że go chłopi nienawidzą... potrafimy, ich podburzyć... i kto wie, czy go nie wygnamy z jego własnego zamku.
Baron zatarł sobie ręce mówiąc:
— Podejmuję się wykonać ten wyrok... ah! panie margrabio... toby było śmieszne gdybym mu powiedział: idź kochanku... pozwolę ci jednakże zjeść w kuchni wieczerzę... zuchwalec!...
— Przedewszystkim zaś — odezwał się Błażéj — należy się zastanowić nad małą przeszkodą... wszakże dobra Penhoela zastawione są za 500,000 fr.
— Tak.
— Zdaje się, że nam brakuje cokolwiek...
— Potrzeba się postarać o resztę.
— Pragnąłbym z duszy... ale jak?
— Nie mówię ażeby to było łatwém... odrzekł Robert — lecz tego wieczora będziemy mieli wstęp do pałacu Mylorda, korzystajmy więc z tego... niech każdy z nas przyjmie udział w zamierzoném przedsięwzięciu... i tak: ty Błażeju przy twojj ézręczności, staraj się zbadać miejscowość... ty zaś Bibandierze, możesz zwęszyć gdzie się gnieżdżą djamenty, które się wyrywają zębami... ja zaś zachowam swoją rolę... będę macał... będę usiłował trafić w jego słabą stronę... czy to za pomocą martyngały, czy innym sposobem... mam nadzieję usidlić go... lecz w końcu, gdybyśmy nic nie mogli podstępnie pozyskać... pozostaje jeszcze środek stanowczy.. cóż u djabła... przecież to jest drobnostką przetrząsnąć kieszenie pijanemu, albo odbić zameczek biórka z drzewa różanego.
— To mi bardzo trafia do przekonania — rzekł baron Bibandier — tracę władzę w ręku.
— Ja także — dodał Błażéj — zdaje się że to łatwiejszy środek, jak za pomocą martyngnły... lecz zachodzi jeszcze jedna trudność...
— Jakaż?
— Wszakże Remigeusz de Penhoel ma prawo do odkupu?
— Prawda — pomruknął były ułan — Śpioch ma słuszność.
— Moje dzieci! — odezwał się Robert poważnie — wierzcie mi, że gdy proponuję interess, to bądźcie pewni, że wszystko jest przewidziane... czyż mnie uważacie za małoletniego?... tak jest, wykopiemy dobra w imieniu Penhoela... on jest tak ubogim, że da nam pełnomocnictwo za kawałek chleba i flaszkę gorzałki.
— Gdyby go można znaleźć — przerwał Błażéj.
— Znajdziemy go...
— Więc wiesz gdzie jest?
— Tak mi się zdaje.
— To czort z tego Amerykanina — pomruknął Bibandier z uwielbieniem.
— Gdzież jest? — zapylał Błażéj.
— W Paryżu moje życie! — odpowiedział Robert. — Przyjmę na siebie, że wyjednam od niego pełnomocnictwo.
Zegar wybił piątą i nasi panowie powstali.
— Oh! oh! — jakże czas upływa w dobranym gronie... macie zaledwie godzinę do ubrania się.
— Ludzie dobrego tonu — rzekł Robert zwykle się opóźniają.
— Jeszcze mamy poszukać dorożki po drodze — odezwał się Bibandier — zresztą nie wypada wcześnie przychodzić przy pierwszéj wizycie.
Zaczęło się zmierzchać. Kawaler las Matas i hrabia Manteira oddalili się do swoich pokoi wziąwszy świece.
Bibandier zostawszy sam, uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Sądziłem, że mi nie pozostawią czasu do wykończenia toalety; niepodobna się tak pokazać. dodał spoglądając w lustro — jestem czerwony jak rak... to bardzo ordynarnie.
Obejrzawszy się na około badawczym wzrokiem, zasunął drzwi na rygiel, poczém wydobył z biórka małą szkatułkę którą otworzył. W téj szkatułce były słoiki z barwidłami i tampony jedwabne.
Bibandier wziąwszy bielidło, powrócił na palcach do lustra i zanurzywszy świeży tampon w płynie, były ułan i uśmiechem pociągnął po licach pokład bielidła.
Dla tego kto go widział niegdyś w Bretanii, gdy sypiał w opuszczonym wiatraku, ta zalotność wydawałaby się dość oryginalna lecz dziś Bibandier szczerze się zajął odgrywaniem roli pana, i żeby można go porównać najwłaściwiéj, należałoby zwrócić się do czasów Narcysa, który umierał z roskoszy przyglądając się własnemu obrazowi.
Bibandier stał przez kwadrans przed lustrem, podziwiając sam siebie; następnie schował szkatułkę, i oczekiwał na swoich towarzyszy.
Gdy ci wyszli ze swoich pokojów, zastali go już z laską i kapeluszem w ręku; miał świeże rękawiczki, mnóstwo szpilek, łańcuszków i dewizek; a wyglądał tak monstrualnie, że się mógł za pieniądze pokazywać.
Nasi panowie wyszli z hotelu. Powietrze było suche i zimne. Doszli pieszo do pól Elizejskich gdzie na nich dorożka czekała.
Na polach Elizejskich było pusto i ciemno. Przy zakręcie jednéj alei stały dwie śpiewaczki z harfami, a przy nich dwie świeczki wydające kopcisty płomień.
Przechodząc blisko nich, Błażéj zajęty rozmową, przewrócił nogą jedną świeczkę i szedł daléj nie spojrzawszy na dziewczyny które przestały śpiewać.
Bibandier który naprzód postępował, obrócił się.
Na widok dwóch dziewczyn, były ułan zatrzymał się nagle, jakby go ręka żelazna za kołnierz pochwyciła i w téj chwili na nic mu się nie przydało bielidło, gdyż zbladł jak trup.
— Cóż ci się stało? — zapytał Robert.
— Nic... nic... wyjąkał Baron — ile mi się zrobiło... zdawało mi się że zemdleję... i ruszył dalej jakby go kto gonił.
Słychać było głosy smętne i drżące dwóch biednych dziewcząt, które śpiewały dla zarobienia na kawałek chleba.


III.
Śpiewaczki uliczne.

Pola Elyzejskie nie były podówczas podobne do dzisiejszych. Jeszcze gaz nie wydawał rażących płomieni przez wyschłe liście gałęzi; nie było wprawdzie tak widno, lecz za to drzewa były w lepszym stanie, gdyż gaz jest niszczącym sąsiadem który żółci liście od wiosny.
Gdzie niegdzie wisiały skromne latarnie, odznaczające pośród ciemności otaczających drogę.
Gdy noc zapadła, szczególniój zaś w jesieni, te długie chodniki były puste. Klomby w których dzisiaj obywatele sąsiedni używają chłodu, były samotnemi, a w których jak mówię odbywały się dramy. Tam można było napotkać więcéj łotrów jak w lesie Bondy, ukrywających się w wypruchniałych drzewach.
Aleja Gabryeli, naprzeciw któréj był odwach, była najbezpieczniejszą, dla tego też przechadzano się po niéj wieczorem, lecz były to osoby szczególnego rodzaju.
Na téj pustyni, można jednakże było często napotkać podeszłych mężczyzn, postępujących zwolna z założonemi w tył rękami, nie myślących o złém, i kilka kobiet z gęstemi zasłonami, które wydawały się trwożliwemi, niespokojnemi i zdawało się że szukały jakiejś zguby, w czém im podeszli panowie czasem dopomagali, mianowicie zaś w klombach.
Dwie śpiewaczki wybrały złe miejsce dla siebie, lecz one były niejako zmuszone do tego koniecznością. Śpiewając bowiem poprzednio przed kratami Tulierów, zkąd ostry wietrzyk oddalał próżniaków, przypomniały sobie, że w alei Gabryeli, w pogodne letnie wieczory, nieraz uzbierały kilka groszy. Ich miseczka blaszana była próżny, a Bóg wie jak były ubogie. Od godziny siały pod latarni?, zapaliwszy dwie świeczki.
Dopóki było widno, dzieci gromadziły się około nich, już to dla przysłuchiwania się, już dla uśmiania, a żadne nic nie rzuciło do miseczki.
Przechodzący naśladowali malców. Gdy wykwintny pojazd suwał po piasku alei, wychylała się czasem jaka wystrojona dama... lecz tylko dla przyjrzenia się śpiewaczkom.
Zdarzyło się raz, że piękne dziecko przybliżyło się z uśmiechem do miseczki i ta wydała brzęk metaliczny. Biedne dziewczątka skierowały niespokojny wzrok na miseczkę w któréj był... tylko kamyk, żartobliwa ofiara cherubinka ze złotemi włoskami, który nie miał najmniejszego wyobrażenia o niedoli.
Postępek ten małego swawolnika łzy im wycisnął z oczu, pomimo tego śpiewały daléj.
Inną razą, jeden z podeszłych i szanownych panów zbliżył się do nich z tyłu i przemówił coś po cichu. Żywy rumieniec wystąpił na ich lica i ich glosy były bardziéj drżące.
Dziewczęta zaczęły już tracić odwagę, a łkania przerywały ich śpiewy melancholijne, w ciągu których po każdéj zwrotce zatrzymywały się znużone i zniechęcone. Spoglądały smętnie na siebie, poczém znów rozpoczynały z takim ukorzeniem, iż zdawało się, że najobojętniejsze serce pobudziłoby się do litości; a jednakże nikt na nich nie zwracał uwagi.
Były prawie w równym wieku od 18 do 19 lat. Słabe światło latarni odznaczało ich blade i nadobne oblicza, których cierpienia jeszcze nie zmieniły. Odzież ich była schludną i odznaczała się pewną wykwintnością pomimo zbyt widocznych oznak ubóstwa. Miały bowiem sukienki z lekkiéj tkaniny, rysujące wprawdzie ich powabne kibicie, lecz nie zabezpieczające od chłodnego jesiennego wiatru. Na głowach miały czepeczki okrągłe, obcisłe, z pod których wiły się sploty pięknych włosów spadające do ramion. Pomimo cierpień które ich przygniotły, chwilowo spoglądały na siebie usiłując jedna drugiéj dodać odwagi, a wtedy można było dostrzedz na ich pięknych licach odblask przelotnej wesołości, téj jedynéj pamiątki dni błogich, któréj w ich wieku nawet niedola zniszczyć nie mogła.
Lecz wkrótce spuszczały oczy, a ich małe rączki, zaczerwienione i nabrzmiałe od zimna szukały mimowolnie piersi, jako głównego siedliska cierpień.
W Paryżu, w tém mieście złotych roskoszy, każdy zna to poruszenie; w czasie tych świetnych wieczorów zimowych, gdy sklepy współubiegają się w bogactwach i oświetleniu, gdy wesołe wezwania do zabaw zewsząd daję się słyszéć, widzieć zawsze można nędze i głód bojaźliwy, ukrywające się pod cieniem domów.
To lice trupiéj bladości, ta ręka ściskająca pierś wychudłą, jest to wprawdzie przykre złudzenie... lecz za to widowiska są tak piękne, orkiestry sal balowych tak zachwycające, a szampan strzela tak radośnie w salonach modnych restauracyi, że z zupełną swobodą umrzeć można z głodu, obok takiéj obfitości i upojenia.
To tylko zastanawia, że policja paryzka dozwala nędzy bezkarnie zasmucać szlachetnych obywateli, którzy się bawić pragną i którzy na zabicie tego smutku, uważają jedyném lekarstwem aby się śmiać serdeczniéj i pić więcéj.
Dziewczęta śpiewały ciągle dla zarobienia na kawałek chleba; lecz w miarę jak się noc zbliżała, liczba przechodzących zmniejszała się, zimno było dokuczliwsze, a nadzieja zarobku nikła zupełnie.
W chwili gdy trzéj panowie przechodzili i gdy noga Błażeja przewróciła jedną świecę, dziewczyny zwróciły uwagę na Bibandiera który się zatrzymał. Lecz to trwało tylko chwilkę, baron bowiem uprowadzony przez towarzyszy, zniknął na zakręcie chodnika i zaledwie dostrzedz zdołały twarz jego.
Zdawało się im, że to oblicze było im znane. Lecz jeżeli ich wspomnienie nie zawodziło, Bibandier od kilku tygodni tak dalece się odmienił, że najdokładniejsza pamięć mogła pobłądzić.
Zresztą cóż ich to obchodziło? Nie przestały nawet śpiewać, i myśl o tém spotkaniu zatarta się wkrótce pośród innych dręczących ich serca.
Upłynęła godzina. Świéce się dopalały, a miseczka blaszanna była jeszcze próżną. Ta która w téj chwili trzymała harfę, opuściła ręce wzdłuż bioder i rzekła:
— Mój Boże... mój Boże... trzeba więc umierać...
Druga zbliżywszy się do niéj, przycisnęła ją do serca.
— Odwagi! biedna Cyprjano... zaśpiewajmy jeszcze... może N. Panna ulituje się nad nami.
Cyprjana oparła się o słup latarni, przyłożywszy ręce do piersi.
— Nie mam już sił Djano — rzekła z płaczem — czy długo się cierpi przed śmiercią?...
Djana dotknęła ręką czoła pałającego; jéj oczy były suche, lecz widać W nich było rodzaj obłąkania.
— Gdybym ja tylko cierpiała — szepnęła spojrzawszy w niebo — posłuchaj siostro... spocznij... jestem silniejszą od ciebie... będę sama śpiewała.
Cyprjana usiadła pod latarnią, a Djana pochwyciła harfę z uniesieniem.
Wśród panującéj ciszy, zaśpiewała smętną i poważną piosnkę bretońską, a jéj głos wznosił się dźwięczny i silny jak wybuch rozpaczy.
Oprócz żołnierza będącego na straży przy sztachetach pałacu Elysé-Burbon nikt jéj nie słuchał.
Cyprjana niewzruszona i strudzona, zdawało się że drzémie, Djana zaś śpiewała ciągle podniecana gorączkowém wysileniem. Żołnierz słuchał z rozrzewnieniem, gdyż, był bretończykiem i poznał śpiew rodzinnej ziemi. Nie zastanawiając się nad tém co robi, złożył broń przy strażnicy, i jakby niewidomą ręką wiedziony, zbliżał się zwolna opuściwszy swoje stanowisko. Gdy ostatnie noty śpiewki słyszeć się dały z ust drżących Djany, żołnierz nachylił się do Cyprjany która go nie spostrzegła i kilka groszy które może stanowiły cały jego majątek, wpuścił w kieszonkę jéj fartuszka. Następnie powrócił na swojo stanowisko, z lekkim sercem i zwilżonemi oczyma. Djana umilkła, przez chwilę stała oparta na harfie, gdy świece wydały ostatni odblask i zgasły. Wtedy spojrzawszy na pustą aleję i westchnąwszy z całych piersi, cichym głosem wyrzekła:
— Chodźmy Cyprjano.
Poczém wziąwszy harfę, obie udały się przez plac Ludwika XV idąc zwolna i ociężale.
Djana trzymając w pół siostrę, mówiła:
— Przecież nie codzień tak się zdarzy, żeby nic nie zarobić... jutro może się nam lepiej powiedzie.
— Mówiłaś mi to samo wczoraj wieczór... gdy nam było zimno... że jutro przestaniemy cierpieć... oh Djano! w Bretanii najubożsi mają kawałek chleba... gdy my tutaj, prawie z głodu umierać musiemy.
Djana zatrzymała się oparłszy harfę o ziemię.
— Spocznijmy... jestem bardzo strudzoną.
Obie usiadły.
— Gdyby Roger o tém wiedział — mówiła Cyprjana — on jest teraz bogatym i Stefan także, lecz być może iż o nas zapomnieli...
— Oh! nie nie... odpowiedziała Djana — Stefan ma szlachetne serce.
— Jesteśmy tak nieszczęśliwe... Gdy ich widzę jadących w pięknym pojeździe, zawsze wesołych, śmiejących się... pytam się sama siebie: jakby oni postąpili, gdyby też nas ujrzeli?
— Poznaliby nas.
— Być może... bo dopiero dwa miesiące jak żyjemy w nędzy... ale czy się ich pojazd zatrzyma kiedy... i czy oni do nas zejdą...
Djana nic nie odpowiedziała. Cyprjana zaś uśmiechnęła się gorzko.
— Śpiewaczki uliczne... — szepnęła — dreszcz mnie przejmuje na samo wspomnienie, gdyby Roger odwrócił głowę odemnie...
— On tego nie uczyni, również jak i Stefan odpowiedziała Djana — jestem pewną... całém naszém nieszczęściem jest, że nie możemy się z nimi spotkać... gdybyśmy były wsiadły do dyliżansu wraz z nimi, nie znajdowałybyśmy się dziś w tak opłakanym stanie.
— Czyliż nie powinni się byli domyślić.
— Oni o niczém nie wiedzieli... mniemali że jesteśmy w Penhoelu,.. oh! to było nasze pierwsze nieszczęście, gdyśmy nie ujrzeli ich na wyznaczonej schadzce przed kościołem Panny Maryi... czy przypominasz sobie, jakeśmy się zasmuciły wówczas, spodziewając się przez cały dzień przyjemności wieczoru.
— Jakieśmy długo czekały...
— Nie przyszli... Czy wiesz kochana siostro... często mnie to pociesza gdy mówię sobie: że jeżeli nie przyszli, to dla tego, że nas kochają...
— Ja też samą myśl miałam... oh! dałby to Bóg... lecz gdybyśmy się były ośmieliły, mogłybyśmy, ich tego samego dnia wynaleźć, gdyż jak się zdaje, towarzysz ich podróży stał w przedsionku Panny Maryi i w chwili gdy nas upatrywał, myśmy ich szukały.
Djana odpowiedziała po chwili:
— Rzecz dziwna... jak rysy tego człowieka głęboko są wyryte w mojéj pamięci... zdaje mi się, że go widzę... jakie oblicze szczere i wzniosłe... nie widziałam jeszcze piękniejszego mężczyzny...
— A jak on na nas spoglądał w czasie podróży... nie wiem... ale zdawało się, że nas znał i kochał... — Cyprjana mówiła to spokojniejszym głosem, jakby zapominała o swym cierpieniu, lecz przy ostatnich słowach głos jéj osłabł i Djana widząc że się zachwiała, zaledwie ją zdołała przytrzymać.
— To nic — szepnęła — mój Boże... jeszcze mamy daleko do domu... i nie wiem jak dojdę...
— Zaniosę ciebie — mówiła Djana przytulając ją do serca — oh! to mnie zabija gdy ciebie widzę cierpiącą... słuchaj... to jest ostatni dzień cierpień naszych...
Cyprjana spojrzała na rzekę.
— Tak... masz słuszność... mogłybyśmy dziś zakończyć nasze cierpienia...
— Djana z płaczem całowała ją w czoło.
— Moja siostro... mja biedna siostro... nie mów tego... Bóg się nad nami zmiłuje... jestem pewną... pozwól mi dokończyć, co jutro zamyślam... dotąd się nie mogłam odważyć... lecz nie chcę ażebyś umarła... i jutro...
— Cóż zrobisz? zapytała Cyprjana.
— Wiesz dobrze, że oni przejeżdżają codziennie przez pola Elizejskie... gdy jesteśmy pod drzewami, oni nas nie widzą... lecz jutro wystąpię, wezwę ich po imieniu Stefanie! Rogerze!.. i muszą przecież mnie poznać.
Cyprjana podniosła głowę.
— Pójdę z tobą... gdy obie będziemy, przekonamy się czy nas ostatnia nadzieja nie zawodzi... i jeżeli nas nie odepchną... jakaż radość... że znów będziemy mogły przyjść w pomoc pani i biednemu Penhoelowi.
— I naszemu ojcu! — zawołała Djana. A teraz dodała smutnie — nic im nie przyniesiemy dzisiaj...
Podniosła się z bruku.
— To tylko jeden dzień oczekiwania... a nadzieja zeszłe nam noc spokojną.
Cyprjana przyszedłszy nieco do siebie, powstała na nogi. Przez chwilę obie siostry spierały się z sobą która ma nieść harfę i Djana nakoniec przemogła. Poczém udały się na ulicę Augustjańską w kierunku kościoła św. Germana, przed którym się przeżegnały, a po chwili stanęły u kresu swéj drogi; ho zaledwie minęły zaułek uliczki Erfurckiéj, ujrzały dom w którym mieszkały.
Ten dom był przy ulicy ś. Małgorzaty naprzeciw prawie budynku przytykającego do więzienia Abbaye.
Przechodząc spiesznie około odwachu, zatrzymały się obie jednocześnie, a ich ręce zespoliły się i uścisnęły.
— Oh! — zawołała Djana z głębokiém zadziwieniem.
Cyprjana przypatrywała się zdumiona pojazdowi, który się obok niéj zatrzymał. Przez otwarte drzwiczki tego pojazdu, widzieć się dawała główka panienki, któréj twarz wybladłą i schorzałą otaczały długie blond włosy.
Stopień pojazdu opadł równocześnie jak się otwierały drzwi domu sąsiedniego, i z pojazdu wysiadła kobieta podając rękę panience.
— Lola... — poszepnęła Cyprjana.
— I Blanka... — dodała Djana.
Kobieta i panienka weszły do domu, a drzwi się za niemi zamknęły, zanim Djana i Cyprjana stojąc jak wryte, pomyślały aby krok postąpić.

IV.
Poddasze.

Jesteśmy w małéj izdebce na czwartém piętrze, w któréj stały dwa stołki, łóżko proste i mała nieozdobna harfa. Nad łóżkiem był zawieszony obraz Boga-Rodzicy, a pod nim szklarnia ampułka ze święconą wodą.
Obie siostry tylko co weszły do tego mieszkania osłabione do reszty na siłach przebyciem tylu schodów. Cyprjana padła prawie na stołek, Djana zaś uklękła przed łóżkiem, zakrywając oczy w pałających dłoniach. Nie mówiły nic do siebie bo myśli ich mieszały się i doznawały odurzenia rozpaczy, a w takim stanie ociężałości, nie pomyślały nawet o spotkaniu Blanki i Loli, które w skutku zbiegu okoliczności jakie nam się wkrótce przedstawię, powinno było zbudzić je z otrętwienia i główną na toż spotkanie skierować uwagę.
Wiedziały o wszystkiém co się stało w Penhoelu od nocy ś. Ludwika, wiedziały o uwiezieniu Blanki, o wypędzeniu pana i pani z pałacu i o innych nam znanych szczegółach. Wiedziały że Marta skołatana cierpieniami, a którą tak tkliwie kochały, szukała swéj córki od dwóch miesięcy przebiegając miasto i zatrzymując przechodniów zapytaniami o swoje dziécię.
Lecz są chwile, w których wycieńczona dusza, staje się nieczułą na wszelki głos. Mówią, że w rozległych stepach zamorskich, strudzony podróżny, kładzie się czasem na ziemi i leży niewzruszony, dyszący, choć słyszy zdala groźny ryk lwa lub tygrysa, i choć tuż obok niego pod trawą powstaje szmer złowrogi, oznajmujący czołganie się węża.
Upłynęło pół godziny: poczém Djana podniosła zwolna głowę i spojrzała na siostrę:
— Ty cierpisz? — mówiła.
Cyprjana ściskała piersi obu rękami, nic nie odpowiadając.
Djana powstała, podniecana uniesieniem gniewu; krew ubarwiła jej lica, otrząsła gęste sploty swoich włosów i rzekła z goryczą:
— Otóż to Paryż!... Paryż, który nam się tak uroczo przedstawiał... Paryż w którym umrzemy z rospaczy... ileż to świetnych marzeń i kłamliwych nadziei... Nie byłże w naszych oczach piękniejszym od raju? — Nie mamy chleba! mój Boże! daj nam chleba... czyliż zasłużyłyśmy na tak okrutną karę za to, że byłyśmy zaślepione... Matko Bożka! ty wiesz dobrze że opuściłyśmy ojca nie z naszéj przyczyny! Najświętsza Panno! ulituj się! chleba... kawałek chleba!...
Załamywała ręce z obłąkaniem. Cyprjana pognębiona, milcząca, nie zwracała na nią uwagi.
Od dwóch dni nic nie jadły.
W przeddzień miały jeszcze ostatni kawałek chleba, lecz Marta, jéj mąż i stryj Jan doznając podobnegoż niedostatku, spożyli go.
Djana daléj mówiła, z gorączkowém wysileniem:
— Dla czego podobne rzeczy dziać się mogą?... Dla czego Bóg dopuszcza ażeby szalone nadzieje owładnęły sercami dwóch biednych dzieci?... jestże to zbrodnią wystąpić w obronie tych, których kochamy?... Oh! teraz gdyśmy poznały naszą nieroztropność, mamyż jeszcze łudzić się dłużéj?...
Rozśmiała się smętnie i gorzko.
— Czy przypominasz sobie siostro, w jakim celu przybyłyśmy do Paryża?.. czy wiesz ile chciałyśmy zebrać ze śpiewek i harf, naszych?... 500,000 fr... ażeby wykupić dobra wydarte Penhoelowi... 500,000 fr.!...
Przechyliwszy wtył głowę wzniosła oczy do nieba.
— Tymczasem straciłyśmy pieniądze Benedykta Haligana, posprzedawałyśmy nasze suknie, nasze złote krzyżyki które nam ojciec ofiarował... wszystko... a nawet medale w których były włosy naszéj matki... Oh! przeklęty Paryżu... Nienawidzę ciebie... w nagrodę naszych wysileń i trudów, pogrążyłeś nas w nędzy i ochydzie... Przybyłyśmy w nadziei utrzymania życia, a ty nam wszystko odjąłeś... niemiłosierny Paryżu!...
Cyprjana westchnęła cicho, Djana zaś poskoczywszy do niéj, uklękła przy nogach.
— Gdybyś wiedziała ile cierpię — szepnęła Cyprjana załamując ręce — szukaj, oh! szukaj moja siostro, czy jest co do sprzedania...
Djana spojrzała w około.
— Nic!... — szepnęła z rospaczą — już nic nie mamy...
Objęła Cyprjanę oburącz jakby ją chciała obronić przeciw dręczącej katuszy, a przy tém poruszeniu, uczuła jakiś przedmiot pod fartuszkiem siostry:
— Cóż to takiego? — zawołała.
Cyprjana ocknąwszy się na to zapytanie, wsunęła rękę do kieszonki fartuszka i w téj chwili podskoczyła ożywiona radością:
— Pieniądze! pieniądze! — wykrzyknęła — o! dzięki ci N. panno!
— Pieniądze? — powtórzyła Djana z zadziwieniem.
Cyprjana otworzyła dłoń swoją przed chciwym wzrokiem siostry, która rzuciła się w jéj objęcia.
Wypadek ten wywarł na nich cudowną prawie zmianę; a ktoby je ujrzał w téj chwili, nie mógłby pojąc, żeby kiedykolwiek doznały skutków prześladowczego losu. Ich lica zarumienione i wzrok rozweselony, powróciły im w całym blasku piękność, jaką się odznaczały dawniej gdy radość krasiła ich powabne twarzyczki w pałacu Penhoela.
Jakiż to był skarb dla tych dziewic, które przybyły do Paryża w nadziei zebrania 500,000 fr. na wykupienie dóbr Penhoela?... — oto trzy sztuki miedziane, które wsunął żołnierz do kieszeni fartuszka Cyprjany!... a za które mogą kupić kawał chleba... Szlachetny żołnierzu niech ci to Bóg wynagrodzi! Obyś, gdy wrócisz do stron rodzinnych, zastał wierną narzeczoną i kochającą cię rodzinę!
Cyprjana poskoczyła na schody, Djana zaś pozostawszy sama, przez chwilę była jak w osłupieniu, poczém niby sobie cóś przypomniała i wyszła z izby. Szczerą radość która ożywiała jej twarzyczkę, zastąpiła poważna rozwaga. Udała się na wyższe piętro i zatrzymała się na poddaszu, następnie zbliżyła się na palcach do drzwi dymnika i przyłożyła oko do jednéj z licznych szczelin między deskami, przez które dostrzedz było można, że dymnik ten był zamieszkałym.
Nie widać tam było żadnych sprzętów oprócz jedynego siennika, na którym leżał starzec blady jak trup. Była to okropna, przerażająca nędza, przy któréj niedostatek dający się spostrzegać w pokoiku sióstr, był prawie przepychem. W jednym kącie siedział na spróchniałym pieńku, mężczyzna oblicza wynędzniałego i jakby obłąkany, a przed nim stała próżna butelka. Odzież jego składała się z łachmanów, siwe włosy i broda mieszały się w nieładzie. Opierał się łokciami na wychudłych kolanach, podtrzymując głowę rękami. W drugim kącie na podłodze siedziała kobieta, któréj rozpuszczone włosy otaczały twarz, z białości i bezwładności podobną do marmuru, i która patrzyła przed siebie osłupiałym wzrokiem bez myśli. Starzec leżący na sienniku, był to ojciec Géraud, niegdyś oberżysta pod uwieńczonym baranem, kobietą na ziemi siedzącą była to Marta; a mężczyzną w łachmanach z siwą brodą, Remigeusz wice-hrabia de Penhoel...
Czas zamienił przepierzenie z desek téj izdebki na sztachetny: można było wszystko widziéć i słyszéć zewnątrz. Codziennie Djana i Cyprjana przychodziły do tego schronienia nędzy przynajmniéj raz jeden, zachowując jednak w tajemnicy przed mieszkańcami że są śpiewaczkami ulicznemi, bo być może żeby im ci zabronili zajmować się tym powołaniem i w skutku tego musiałyby się wyrzec swych urojonych nadziei.
Te odwiedziny zresztą nie miały na celu próżnego uszanowania, należnego drogim wspomnieniom, bo Penhoelowie żyli od dwóch miesięcy jedynie z łaski Cyprjany i Djany.
Biedny oberżysta z Redon aby służyć swemu panu, opuścił wszystko z tą myślą: „będę pracował, a w Paryżu przecież pracy nie zabraknie.” Lecz zamiast dopomagać Penhoelom, stał się dla nich pomimowolnym ciężarem; gdyż w pierwszych tygodniach, Géraud zasłabł z wysilenia w pracy i odtąd nie powstał z siennika.
Co się tycze poczciwego stryja Jana, ten odjąwszy krzyż ś. Ludwika, biegał po całém mieście szukając byle jakiego zatrudnienia, lecz nie mógł go znaleźć.
Marta i jej mąż nie próbowali nawet tego środka. Marta była pognębioną pod brzemieniem cierpień macierzyńskich, nie mając woli ani siły. Częstokroć siedziała skurczona od rana do wieczora na jedném miejscu, nie przemówiwszy do nikogo słowa. Inną razą wychodziła ukradkiem o świcie i błąkała się po ulicach Paryża szukając córki, skutkiem czego utwierdziła między sąsiadami mniemanie, że jest obłąkaną.
Remigeusz pił o ile mógł najwięcej, a kiedy już nie miał co pić, wpadał w osłupienie i często przez cały dzień nie wyrzekłszy słowa, wieczorem kładł się obok chorego Gérauda; Marta zaś i stryj Jan sypiali na gołéj prawie ziemi.
Dopóki Cyprjana i Djana miały cokolwiek pieniędzy, codziennie składały w szczeliny pewne kwoty, następnie przynosiły tylko chléb, na którym im samym obecnie zbywać zaczynało. Mieszkańcy poddasza tak dalece zaś pogrążeni byli w otrętwiałości, że nie zastanawiali się nigdy nad tajemniczém źródłem téj jałmużny. Penhoel rzucał się na chléb jak zwierz zgłodniały, a pozostałe resztki, przedłużały konanie jego żony i ojca Gérauda.
Stryj Jan niewiadomo jakiemi środkami utrzymywał życie, gdyż nigdy nie przyjmował udziału przy rozdawaniu żywności.
Gdy o zwykłéj godzinie przynoszono zasiłek, pani za każdym razem błogosławiła niewiadomego dobroczyńcę, a wówczas siostry całowały z płaczem deski, które ich oddzielały od Marty; ich serca żywiéj uderzały, gdyż namiętne przywiązanie do pani, dotąd bynajmniéj nie osłabło i ażeby nie zdradzić tajemnicy, musiały nie raz uciekać, albowiem pociągane jakąś siłą, pragnęłyby za każdém zbliżeniem rzucić się w jéj objęcia i własném tchnieniem rozgrzać zdrętwiałe członki.
Milczenie panowało prawie zawsze w tém smutném mieszkaniu, milczenie grobowe, przerywane tylko jękami chorego. Jednakże czasami wieczorem, pani rozmawiała po cichu ze stryjem Janem, a w takim razie oddalała się od męża siadając przy przepierzeniu. Tym to sposobem Cyprjana i Djana dowiedziały się o interessach Penhoela w najdrobniejszych szczegółach, a nawet o fatalnym terminie, po upływie którego, będzie niepodobieństwem odzyskać dobra. Lecz biedne dziewice wyrzekły się szalonych marzeń, bo cóż ich teraz obchodził ten termin...
Djana obecnie stała za przepierzeniem przypatrując się ze ściśniętym sercem, téj scenie utrapienia nieméj i posępnéj, gdy drzwi się otworzyły i siwa głowa Jana Penhoela ukazała się w progu. Był on mniej zmieniony od innych, a twarz jego była zawsze poważną i łagodną. Miał na sobie tę samą odzież jak dawniéj, tylko że kaftan wieśniaczy był już znacznie zniszczony i wstążeczka krzyża ś. Ludwika nie zdobiła jego piersi.
Przeszedł dymnik wolnym krokiem tłumionym pod pokładem piasku i rzekł wyciągając rękę do Remigeusza:
— Dobry wieczór mój synowcze!
Remigeusz spojrzał na niego ociężałym i bezmyślnym wzrokiem.
— Dobry wieczór — pomruknęł — nie mam już wódki... — i wskazał palcem na próżną butelkę.
Stryj Jan udał że tego nie słyszy i zwrócił się do łoża chorego, Remigeusz zaś mruczał pod nosem:
— Oni to są przyczyną wszystkiego... mój brat i moja żona...
— Jakże się masz biedny Géraudzie? — mówił stryj Jan.
Géraud chciał się podnieść.
— Niech ci Bóg błogosławi Janie Penhoelu — odpowiedział słabym głosem — cięgle mam febrę... ah! gdybym zeszedł ze świata, toby było najlepiéj, bo czuję że nie mógłbym już pracować...
— Wyjdziesz z tego mój dobry przyjacielu... i doczekamy się dni szczęśliwych.
— Nie wiem — odpowiedział oberżysta — nie wiem stryju Janie... gdybym tylko widział syna pana mojego... i naszą biedną panią w błogiém położeniu, umarłbym spokojnie... lecz to się ciągnie tak długo... a ja tylko ich objadam...
I upadł na siennik. Stryj Jan zbliżył się do kąta gdzie Marta siedziała, a nachyliwszy się, ujął jéj rękę i pocałował, co się wydawało sprzeczném z panującą nędzą w mieszkaniu.
— Dobry wieczór! — rzekł starzec.
Pani odpowiedziała kiwnięciem głowy.
— Moja córko, zdaje mi się że jesteś dziś bledszą jak wczoraj.
Marta usiłowała się uśmiechnąć.
— Mój Boże, mój Boże! — mówił Jan wznosząc oczy z bolesném ukorzeniem — robię co mogę... moje siwe włosy stanowią przeszkodę... nadaremnie im mówię: „Spojrzyjcie na moje ręce, jestem jeszcze silnym” — odpowiadają mi: „już czas ażebyś sobie odpoczął mój staruszku”... ja mam spoczywać gdy moja piękna Marta cierpi!...
Otarł spocone czoło.
— Jestem bardzo znużony moja córko... Paryż jest tak wielki... przez cały dzień byłem na nogach... do iluż to drzwi pukałem mówiąc wszędzie: „dajcie mi zatrudnienie... nie będę przebierał w pracy... będę robił co mi rozkażecie”...
— Biedny ojciec... — pomyślała Djana, która słuchała ze łzami.
— „Nie wymagam wielkiéj zapłaty.... — mówił Jan de Penhoel — dacie mi co łaska jak zasłużę...” lecz już drzwi się przymykały zanim skończyłem... albo téż pytali mnie: „poczciwy staruszku, co umiesz robić?”... niegdyś umiałem jeździć konno, robić bronię i szpadę... nie potrzebowałem zajmować się czém inném, bo dzięki Penhoelom którzy mnie żywili; a teraz, gdy syn brata mego nie ma kawałka chleba dla siebie, ja mu nie mogę go zapewnić!*.. Mówiłem im jeszcze: że będę kopał w ogrodzie, będę nosił ciężary, zamiatał stajnie... miejcie litość... choćbym usługiwał waszym tylko domownikom!“... Nie... nie... zawsze taż sama odpowiedź... W tym ogromnym Paryżu gdzie tyle złota krąży, gdy kto jest biedny i ma siwe włosy, musi się położyć na ulicy i oczekiwać śmierci...
Djana słuchała z natężoną uwagą. Marta była obojętną i zdawało się że zaledwie pojmowała co do niéj mówiono.
Stryj Jan usiadł przy niéj, ująwszy jéj ręce które uścisnął.
— A jednakże nie powinienem narzekać, gdyż dziś powziąłem nadzieję... Marto... biedna Marto! gdyby nędzny starzec mógł ci dopomódz... — i zniżył głos jakby chciał jéj coś powierzyć:
— Posłuchaj — mówił — zdaje mi się, że wkrótce nastąpią dni pomyślniejsze... wracając dzisiaj strudzony chodzeniem i zniechęcony w duszy, usłyszałem przez okno na dole szelest dobrze mi znany... to jest szczęk floretów... tupanie nóg... i domyśliłem się, że jestem przy sali szermierskiéj... Niegdyś jak byłem młodym, byłem dzielnym szermierzem moja Marto... ja to uczyłem naszego Ludwika, który był najbieglejszym w robieniu szpadą w całéj Bretanii...
Na wzmiankę o Ludwiku, ożywiło się spojrzenie Marty. Jan zaś niezważając na to, tak dalej mówił:
— Jaką miał dzielną postawę pod bronią... zdaje mi się że go widzę jak żywo naciera... szybko odpiera razy... oh! on przewyższy! swego mistrza drogie dziécię... lecz pomówmy o sobie... Wszedłem do sali.. było tam ze dwudziestu uczniów. Ja który widziałem S. Zorza, Fabiana i la Bossiera, mogę śmiało powiedzieć, że się dziś tak nie potykają jak dawniej, i piękna metoda zaginęła...
Uśmiechnął się cokolwiek żartobliwie.
— W istocie — zawołał w uniesieniu roztargnienia — gdybyś ich widziała Marto, jak niedbale stają w postawie bez żadnéj układności... trzymają się sztywno a zarazem z udaną wykwintnością... jak biegają, dyszą, hałasują i rozkraczają się jak cyrkle, to sądzićby można, że to są, kramarze bijący się łokciami.
Stryj Jan rozśmiał się żartobliwie, poczém rzekł odzyskując powagę:
— Lecz komuż ja o tém mówię... i czyliż wypada robić uwagi temu, kto żebrze... przybliżywszy się do professora jak teraz zowią mistrza, przemówiłem do niego zdobywszy się na odwagę: „czy potrzebujesz pan pomocnika?”
Professor zmierzył mnie od stóp do głowy.
— „Czy się potykano na szpady przed potopem?” — zapytał mnie.
— Zawsze moje nieszczęśliwe siwe włosy...
— Wiem że sztuka uczyniła postępy — odpowiedziałem — i pod pańskim przewodnictwem...
— „Mój stary, trudno jest nauczyć się w twoim wieku.”
— Gdybyś pan wiedział jak jestem potrzebny...
— „Cóż mnie to może obchodzić.”
— Jużem chciał odejść, gdy na szczęście przywołał mnie do siebie.
— „Prawdziwie — rzekł — nie lubię pozbywać się biedaków... potrzebuję człowieka do zamiatania sali, do osadzania gałek u floretów, słowem do utrzymania porządku... czy będziesz miał dosyć 20 franków na miesiąc, mój stary wiarusie?”
— Czy będę miał dosyć... moja biedna Marto!... 20 fr. na miesiąc... jakże mu serdecznie podziękowałem... za tydzień zacznę pełnić obowiązki... czy mnie słyszysz?... jeszcze tylko tydzień nędzy...
Biedny stryj nie posiadał się z radości.
— I cóż kochana Marto? — gdy mu ta nie odpowiadała, wzruszając tylko głową.
— Tydzień... — szepnęła tak cicho, że jéj Djana dosłyszéć nie mogła — to bardzo długo... — i gdy stryj Jan badawczo na nią spoglądał, dodała:
— Ręka która nam co wieczór podawała kawałek chleba, zniechęciła się bezwątpienia... — Nie dokończyła swéj myśli, lecz obie jéj ręce dotknęły się piersi, z tą złowrogą pantominą głód znamionującą. Starzec pochylił głowę, a Djana już nie słyszała słów ostatnich; lecz widziała poruszenie Marty i to było dla niéj dostateczném. Poskoczyła drżąca z wzruszenia do swéj izdebki, gdzie Cyprjana także wbiegła zdyszana, uradowana i pocieszona, bo niosła bochenek chleba, który zaraz napoczęła.
— Oni tam cierpią... — rzekła Djana — pani jest głodna...
Cyprjana która chciwie zakąsała skórkę apetyczną i rumianą, wyjęła ją z ust natychmiast.
— A ja o nich nie pomyślałam! — zawołała — spieszmy moja siostro... szczęściem że tylko kawałek połknęłam.
I znowu pobiegły na schody, a w kilka chwil potém, chléb przesunął się przez szparę dwóch desek i upadł na zabrudzoną podłogę dymnika.
Marta odetchnęła swobodnie.
Dziewice z uśmiechem przypatrywały się jedzącéj.
— Moja siostro... — mówiła Cyprjana — na ten widok zapomina się o głodzie.


V.
Pani Kokarda.

Upłynęło pięć minut jak Cyprjana i Djana powróciły do swéj izdebki, pozostawiwszy drzwi uchylone. Uklęknąwszy przy sobie przed wizerunkiem Boga-Rodzicy zawieszonym na ścianie nad łóżeczkiem, odmawiały wieczorne modlitwy; po ukończeniu których, Djana dodała:.
— Matko Boża, Najświętsza Panno! spraw to u Syna Twojego, ażeby nam zesłał 500,000 franków dla wykupienia dóbr Penhoela!
— Amen! — odpowiedziała Cyprjana. — Spraw Najświętsza Panno! — mówiła daléj Djana — ażeby nasza siostra Blanka zachowaną była od złego i żebyśmy ją mogły powrócić matce... Święta Marjo! zmiłuj się nad Penhoelem, nad panią, nad naszym ojcem i bratem Wincentym!... Spraw, by nasz stryj Ludwik powrócił i dopomógł nam!
Cyprjana znów odpowiedziała.
— Amen!
Była to zwykła i codzień powtarzana prośba.
Poczém, jeszcze się cicho modliły. Nie można było wprawdzie słów dosłyszeć, lecz ich serca zapewnie wzywały Regera i Stefana.
W tém powstały wzdrygnąwszy się. Drzwi uchylone skrzypnęły i jednocześnie słyszéć się dały trzy powolne stuknięcia.
— Pani Kokarda — odezwał się głos hrapliwy nieco lecz pieszczony, — czy jeszcze nie spicie moje synogarliczki?
— Jeszcze nie — odpowiedziała Djana — jednakże już jest późno.
— Wcale nie!.., mój aniołku — odezwał się znowu tenże głosik: — jeszcze nie ma 9-téj na moim zegarze który idzie równo z ratuszowym... zdaje się że wejść mogę... biedne pieszczoszki... jakie one były piękne gdy klęczały i szczebiotały pacierze...
W roku 1820 kobiety podobne pani Kokardzie były pogankami jak piosnki Berenżera; dzisiaj nawrócone, noszę krzyżyki srebrne pozłacane u pasów, i klęczę na aksamitnych poduszkach w kościele Panny Maryi Loretańskiéj.
Pani Kokarda weszła po cichu i drzwi zamknęła.
Była to kobiecina blondynka, wybladła, rysy jéj twarzy były nieodznaczające, jakby starte, oczy duże siwo-niebieskie, mgliste jak mówię; światło ich raziło, bo otoczone były żółto sinemi podkowami, których barwa pochodziła z tysięcznych nieznacznych zmarszczek. Uśmiechała się dość powabnie; jéj kibić uwięziona w sukni kitajkowéj, wydawała się jak utoczoną. Zdaleka, krótkowidz mógłby mniemać, że to jest jedna z pięknych kobiet trzydziesto-letnich które zachowały ruchy lat dziecinnych i ponęty nad wiek właściwy; lecz z bliska widok zmieniał się znacznie. Jéj kibić podobnie jak głos, pomimo środków nadnaturalnych, zdobiły zużyty i zwiędły ruinę, z wielkim mozołem zlepioną.
Pani Kokarda miała przeszło lat 60, a podobne kobiety nie mają prawie wieku. Pomiędzy oznakami przedwczesnéj starości, zachowała cechy znamionujące wiek młody; z czego wnosić można, że pani Kokarda musiała żyć krótko ale dobrze.
Prowadziła się ona porządnie żyjąc z procentu i była szanowaną w sąsiedztwie, jako główna lokatorka trzech ostatnich piąter domu w którym jesteśmy. — Zawsze u niéj było spokojnie, a lubo niektóre złe języki pozwalały sobie uśmiechów dwuznacznych gdy mówiły o interessach, któremi się trudniła Pani Kokarda, to wszyscy ci jednak, którzy się trudnili sprzedażą wina, cukru, kawy, jarzyn i mięsa na ulicy św. Małgorzaty, utrzymywali że była osobą porządną i zacną, dodając że mogłaby jeszcze pójść za mąż, gdyby sobie tego życzyła.
Pani Kokarda przeszła przez izbę podrygując i usiadła przy łóżku, odwróciwszy się od światła. Cyprjana i Djana stały i łatwo było dostrzedz, że te późne odwiedziny nie przypadały im do smaku; lecz zarazem można było odgadnąć, że zmuszone były zachować się z nią uprzejmie.
Pani Kokarda uśmiechała się i spoglądała na nie z upodobaniem.
— Jak to wam do twarzy być nabożnemi — mówiła usiadłszy — Bozia... aniołki święte... i ja w to wszystko wierzyłam będąc młodą panienką... ah! moje piękne! gdy się dojdzie do 25 lub 26 lat... te dzieciństwa wywietrzą się z głowy... i zaczyna się myśléć szczerze o ważniejszych interessach...
Zanurzyła obie ręce w kieszenie swój watowéj sukni.
— Czy wiecie że u was chłodno?... — rzekła ruszając się na krześle — od sześciu tygodni już się u mnie w piecu pali... wiem dobrze, że nie wszyscy są w jednakiém położeniu... lecz pomimo tego, powinniście pomyśléć o żelaznym piecyku...
— Zobaczemy... — rzekła Djana — gdy zima nadejdzie.
— Już się zbliża moja koteczko zbliża się szybkim krokiem... pochowałam już letnie suknie do szafy... a watowane spódniczki bardzo się już przydadzą.
Dotknęła rękę sukni Cyprjany, która była blizéj.
— Płócienko! — zawołała — a jeszcze jakie... moje serduszko, jakże wam musi być zimno.
Cyprjana nie odznaczała się cierpliwością.
— Moja pani — odpowiedziała wyrywając suknię z ręki pani Kokardy — żyjemy jak możemy i nie skarżemy się przed nikim.
— Miałażbym obrazić ciebie moja perełko? — zapytała pani Kokarda jeszcze pieszczotliwszym głosem — nie przebaczyłabym sobie tego nigdy, gdyż kocham ciebie z całego serca... bo widzisz... obchodzi mnie mocno wasze położenie... łatwo się nabawić kataru... potém kaszlu, a nareszcie i suchot... moje dzieci, wiem dobrze, że nie wszyscy możemy sobie jednakowo pozwalać... nie mówię ażebyście się stroiły w suknie jedwabne jak ja... lecz chciałabym, ażebyście miały wełniane gorseciki.
To mówiąc wydobyła z kieszeni mały nożyk cokolwiek dłuższy od szpilki, którym zaczęła wykluwać sobie zęby.
— Nic nieznośniejszego nad udka bekasów, których mięso pozostaje między zębami — mówiła daléj bez przerwy. — Czy lubicie bekasy moje aniołki?... to jest kosztowna zwierzyna... lecz dzięki Bogu, moje położenie dozwala mi nie zważać na wydatek... siadajże przy mnie na łóżku, bo widzę tylko jedno krzesło... w istocie, mogłybyście nabyć tanio porządne mebelki... nie mówię ażebyście kupiły podobne moim... bo nasze położenia są różne... lecz...
— To co mamy, jest dla nas dostatecznym — odpowiedziała Djana.
— Dobrze mówisz mój skarbie — odezwała się pani Kokarda — zdaje się że nie jesteście wybredne... lecz jeżeli nie usiądziecie, muszę wnosić że mnie chcecie się pozbyć.
Rzeczywiście pani Kokarda miała powód do podobnego mniemania, gdyż dziewice stały, przed nią milczące, oziębłe i zakłopotane. Z tém wszystkiém uczyniły zadość ostatniemu wezwaniu i usiadły na łóżku z niejakim przymusem.
Pani Kokarda jakieśmy wspomnieli, była główną lokatorką, a czyniąc zadość prośbom obu sióstr, nie wypędziła dotąd Penhoelów z ich nędznego dymnika, i to było właśnie powodem uprzejmości, jaką jéj okazywać były zmuszone.
— Otóż tak to lubię — mówiła — możemy teraz swobodnie mówić... lubo mam dość gęste zęby, te mięso bekasów jest tak włókniste, że wszędzie się wciska... może to kostka... ah! nie uwierzycie jaki dobry obiadek jadłam dzisiaj... najprzód wyborna zupa żółwia... potém potrawka z krótkim sosikiem... na trzecie kotlety ze śpinaczkiem, które się zawsze udają mojéj kucharce... na pieczyste ten niegodziwy bekas, nakoniec krem waniliowy... nie pamiętam ażebym kiedy tak smaczno jadła.
W ciągu tego wyliczania, Djana i Cyprjańa miały spuszczone oczy i zdawało się, że Kokarda dotykała ich jątrzącjé rany, naciskając grubijańsko na nieznośną boleść, o któréj nadaremnie zapomnieć chciały.
Pani Kokarda spoglądała na nich z pod oka.
— Nie jestem żarłokiem... — daléj mówiła — lecz jadłam dziś wcześniéj śniadanie jak zwykle... a to jest wielka przyjemność głód zaspokoić.
Cyprjana westchnęła. Djana zaś okazała zwykłą wytrwałość nie dając poznać niezadowolenia.
— A wy moje miłe — przemówiła wesoło pani Kokarda — cóżeście jadły na obiad? to mnie obchodzi, gdyż was kocham.
Dziewice nic nie odpowiedziały, a pod pałającą powieką Cyprjany kryła się łza boleści.
— I cóż? — zapytała pani Kokarda — nie chcecie mi powierzyć waszych tajemnic gospodarskich... może się wstydzicie moje aniołki... przecież nie wszyscy są w równém położeniu... wiem dobrze, że nie żyjecie wykwintnie... otóż gotowam się założyć, żeście dziś jadły rosół... sztukę mięsa z kapustą i ser...
Dla śmiertelnego głodu dwóch biednych dziewic, te proste potrawy były bardziéj zaostrzającemi apetyt, jak wykwintne dania obiadu pani Kokardy.
— Mój Boże, mój Boże! — poszepnęła Cyprjana.
Djana zarumieniła się.
— Zgadłaś pani prawie — rzekła — lecz powtarzam ci... że jesteśmy zadowolone z tego co mamy.
— Otóż to prawdziwa filozofja moje aniołki... lecz co do mnie, bardzo mnie trapi widząc was w takiéj nędzy.
— Pani...
— Bez uniesień moje dziécię... okazywać się dumną przed prawdziwą przyjaciółką, jest to oznaka złego serca... gniewajcie się zresztą jak chcecie, dla tego powiem co myślę...
— Serce mi się ściska, ile razy do was wchodzę... jedno krzesło... liche łóżko... jedna harfa... bo drugą sprzedałyście zapewne?
— Pani... — przerwała znów Djana.
Główna lokatorka ujęła obie ręce Cyprjany.
— Możecie być przekonane, że was kocham, moje biedne dzieci... — przemówiła z uczuciem — miejcie we mnie ufność, proszę was... jestem od was starszą... mam więcej doświadczenia... i chciałabym wam dopomódz...
Pani Kokarda już nie raz przemawiała podobnie; Djana i Cyprjana miały powody powątpiewania o szczerości tych wynurzeń, a jednakże w ich wieku tak dalece zaufanie przemaga, że obie siostry zwróciły na tę kobietę spojrzenia, w których się malowało wzruszenie i prawie łatwowierność.
— Chodzić w zimie w sukniach płócienkowych! — odezwała się pani Kokarda — w stancyi nieogrzanéj... zaledwie nędzna świeczka... i pożywienie niestosowne dla tych delikatnych buziaków...
Uczuła że ręka Cyprjany zadrżała.
— Nieprawdaż... może nawet brak pożywienia?...
— Oh! — zawołała Cyprjana — przez litość nie mów pani o tém... gdybyś wiedziała ile cierpię...
— Jak to? — zapytała z ciekawością pani Kokarda.
Djana spojrzała ukradkiem na siostrę; jéj czoło powlokło się czerwonością, a podniósłszy oczy na panią Kokardę, przemówiła po cichu:
— Ona cierpi... ponieważ już dwa dni nic nie jadła...
— Dwa dni... — powtórzyła ozięble mała kobiecina — czy być może?... gdyż ja cierpię ból żołądka gdy nie jem drugiego śniadania...
Odsunęła swoją rękę i sięgnęła nią do kieszeni.
— Dwa dni... — powtórzyła jeszcze, lecz tą razą zwolna jakby się pomiarkowała — ja także... oh! takie rzeczy są pamiętne... ja także nie jadłam przez dwa dni... Dobry Boże... moje dzieci, ludzie przechodzą różne koleje... pierwszy krok jest najtrudniejszy... ręczę wam, że następne nic nie kosztują...
Ta nagła oziębłość powściągnęła wzruszenie dziewic i Djana żałowała tego co wyrzekła.
— Oh! oh! — mówiła daléj pani Kokarda — wiedziałam dobrze że jesteście ubogiemi, lecz żeby nie jeść przez dwa dni... a więc wam się źle powodzi... bardzo źle...
Gdy Djana nic nie odpowiadała, pani Kokarda zwróciła na nią oczy, zmieniwszy nagle oblicze. W miejscu oziębłości, zastąpiła miodowa słodycz, którą umiała przybrać jej fizjonomja.
— Jestem w rozpaczy moje aniołki — rzekła — Jakto!... jesteście tak blisko mnie... mnie, która się szczerze zajmuję waszym losem... jak to? czyliż nie pamiętacie co wam mówiłam?...
Djana odezwała się wyniośle i surowo:
— Starałyśmy się o tém zapomniéć pani!
— Jesteś zachwycającą, gdy mówisz podobnie mój aniele — zawołała pani Kokarda przypatrując się jéj z prawdziwym zadziwieniem — duma przystoi tobie jak królowéj... Ah! jakżebym pragnęła cisnąć w ogień tę sukienkę perkalikową i włożyć na jéj miejsce jedwabie, aksamity, koronki... a toby było tak łatwo! i podziękowałybyście mi szczerze, gdybyście odzyskały rozsądek...
Djana z podniesioną głową, ze spuszczonemi oczyma i pałającém licem, była piękną, jak pycha skromności.
— Musiemy wstać jutro bardzo rano — rzekła — a już jest późno...
— To się znaczy, że mnie wypędzacie — zawołała kobiecina — mnie, waszą najlepszą przyjaciółkę... z powodu?... oto dla tego, że pragnę waszego szczęścia... dla tego, że jestem szczerą i nie mogę ukryć zmartwienia, widząc was bez sposobu do życia, gdy możecie mieć piękne pomieszkanie, stroje i wszystko...
Powstała z tragicznym poruszeniem naśladowanym z przedstawienia scenicznego, lecz które przedstawiało mniej więcéj oburzenie poświęcenia źle przyjętego; poczém dodała stojąc w miejscu:
— Pamiętajcie co wam mówiłam... mam doświadczenie... i ręczę wam, że będziecie sobie gryźć rączki, moje gołąbeczki, z przyczyny waszego dzisiejszego obejścia... Kto się targuje ten kupuje... przyjdzie wszystko samo z siebie... my kobiety jesteśmy wszystkie do siebie podobne... wzdragamy się, udajemy okrutnice, odpychamy szczęście... poczém, mówię o dumnych, ulegamy... I ta, która odrzuciła złoto, klejnoty, pojazdy... los jedném słowem... — dodała z przesadą pani Kokarda — daje się uwieść artyście... albo hołysiowi!... Djana zmarszczyła brwi, a pani Kokarda wzruszywszy ramionami postąpiła ku drzwiom.
— Tak zawsze bywa... pomruknęła wzniósłszy oczy do sufitu. Gdy sobie pomyślę, że te głuptasy umierają z głodu przy pełnéj misce... gdyż powtarzam wam sumiennie, że to jest to samo, co rzucać perły... tak moście panny bez grosza... jest pewna osoba milionowa... któraby się starała o wasze dobro... człowiek najzacniejszy, najbogatszy... i jeżelibyście chciały, to jutro jeździłybyście pojazdem...
Żadnéj odpowiedzi. Djana odsłoniła kołdrę łóżka, zabierając się do słania.
Oczki tkliwe i mrugające pani Kokardy zaiskrzyły się, a ściągnione usta skrzywiły się szyderczo.
— Tak pojazdem panno Djano... ty która nie masz trzewików... czy słyszysz?...
To było wyrzeczone z goryczą i złośliwością. Kobiecina stanowczo zrzucała z siebie maskę słodyczy, dla puszczenia wodzy zjadliwemu językowi.
Biedna Cyprjana nie zwracała na nią uwagi, Djana zaś spuściła głowę, a uśmiech dziwaczny igrał na jéj ustach.
— Czy mnie słyszycie? — odezwała się pani Kokarda rozjątrzona uśmiechem dziewicy. — przysięgam wam, moje panny w łachmanach, że długo będziecie czekały na podobną sposobność... Starałam się ażeby wyjednać dla was jak najwięcéj... 30,000 na rok... bo ten człowiek jest szalony...
— Podobne stworzenia odmawiają 30,000 rocznego dochodu... powiedzcie mi tylko panny, czy macie pieniądze za wasze komorne!... ah! ah! ja byłam dla was zbyt dobrą... Jutro wieczór daję słowo uczciwéj kobiety, że ci co mieszkają na poddaszu, będą spać na ulicy!...
Djana zachowała pomiarkowanie. Widząc ją, zdawało się, że te ubliżające słowa, nie stosowały się do niéj. Jednakże przy końcu mowy pani Kokardy, odwróciła się do niéj zwolna.
Główna lokatorka spodziewając się natarcia, ujęła się pięścią pod bok, lecz ręce jéj opadły, gdy usłyszała młodą dziewicę zapytującą obojętnie:
— Ileż to potrzeba pieniędzy, ażeby mieć z nich dochodu 30,000 rocznie?
— Jak to rozumiesz moje dziecię? — wyjąkała pani Kokarda. — Jakiego potrzeba kapitału?
— Tak...
— Sześciukroć sto tysięcy, licząc pięć od sta.
— Sześć kroć sto tysięcy! — powtórzyła Djana spoglądając ukradkiem na siostrę. Kobiecina przybliżyła się.
— Czy będziemy grzecznemi?... — pomruknęła odzyskując pieszczotliwą słodycz.
Djana namyślała się; poczém rzekła spokojnie:
— Czy można dziś jeszcze widzie się z tym człowiekiem?
Pani Kokarda cofnęła się nazad, a Cyprjana podniosła nagle głowę, spojrzawszy z zadziwieniem na siostrę. Zdawało się jéj, że marzy we śnie.
Nie było najlżejszéj oznaki wzruszenia w pięknéj twarzy Djany.
— Do kata!... — odezwała się kobiecina — dziś jeszcze... jakże się prędko niło... oh! moje aniołki, jakżeście ze mnie zażartowały...
— Djano... — szepnęła z cicha Cyprjana.
Djana nakazała jéj milczenie obojętném poruszeniem.
— Pytałam się pani — mówiła patrząc w oczy pani Kokardzie — czy można być dziś wieczorem u tego człowieka?
— Lecz... niewiem... bezwątpienia... — pomrukiwała pani Kokarda.
Dodała na stronie:
— Zresztą za nic nie ręczę... on to ich wytropił... lecz zdaje mi się, że aniołki wiedzą o co rzecz idzie... Możemy iść teraz mój serafinku — odpowiedziała z uśmiechem Djanie — ręczę że będziecie dobrze przyjęte... i zastaniecie zastawioną wieczerzę...
— Dobrze — rzekła Djana — czy nas zaprowadzisz?
— Oh! moja siostro.’ — odezwała się Cyprjana składając ręce.
— Czy was zaprowadzę!... — zawołała kobiecina — kładę szal, kapelusz i posyłam po dorożkę... Zaczekajcie na mnie moje turkaweczki... za dwie minut powrócę — i wybiegła podrygując.
Cyprjana spoglądała na siostrę zdumiałym wzrokiem, nie mogąc znaleźć słów, ażeby jéj zadać pytanie, Djana zaś stała z założonemi rękami.
— Sześćkroć sto tysięcy... — rzekła nakoniec — będzie można wykupić dobra Penhoela...
— Oh! mój Boże! — wykrzyknęła Cyprjana.
— Posłuchaj... — mówiła Djana — kiedyś poszła po chleb byłam tam na poddaszu i widziałam ich cierpienia! Jakże pani się zmieniła... W jéj oczach już łez nie widać... a nasz stary ojciec który codzień chodzi od drzwi do drzwi... wszędzie go odpychają... wszędzie nim pogardzają i znieważają...
— To prawda... to prawda.... lecz hańba!... — wyrzekła Cyprjana z płaczem.
Djana ująwszy ją w objęcia, spojrzała na nią macierzyńskim wzrokiem.
— Masz słuszność biédne dziécię — szepnęła — pozostań... gdyż to jest walka... i jeżeli tą razą nie odniesiemy zwycięztwa, potrzeba umrzéć...
— Pójdę!... — rzekła Cyprjana.


VI.
Pałac Montalta.

Nehemiasz Jones marszałek dworu Montalia był gentlemanem i posiadał smak wykształcony. Nabył dla pana swego jeden z najokazalszych i najdogodniejszych pałacy na przedmieściu ś. Honorjusza, oddalony od ulicy na któréj roją się tłumy gwarliwe i uprzykrzone, odosobniony pośród dzielnicy wielkiego miasta, ocieniony stoletniemi drzewami, z okazałym wchodem przez książęce ogrody.
Nehemiasz Jones wybrał to wszystko pomiędzy polami Elizejskiemi i placem Beauveau, jako w ustroniu wyborowem, z którego patrzący napotyka wszędzie drzewa, trawniki, kwiaty, nigdzie zaś przeciwległéj strony ulicy, nieznośnéj zapory, ograniczającéj widnokrąg paryzki; nigdzie ciekawego okna sąsiada; nigdzie tych ludzi oświeconych, którzy spędzają godziny na wpatrywaniu się w szyby szewców lub parasolników.
Był to śliczny pałac wybudowany za Ludwika XV w kształcie foremnych zamków z wieku XVIII, według planów Peroneta lub Gabryela.
Główna budowla tworzyła czworobok z dwoma skrzydłowemi pawilonami symetrycznemi. Nad drugiém piętrem, którego każde okno ozdobione było w szczycie głowami uśmiechającemi nimf lub satyrów, rozciągała się galerja przezroczysta wieńcząca dach i zasłaniająca go całkowicie. W środku frontonu osadzone były dwie kamienne dryady przytrzymujące tarczę herbową, pod frontonem zaś, cztery kolumny porządku doryckiego podpierały szeroki balkon, występujący nad ostatni stopień zaokrąglonych schodów, na których piętrowały się wazony z kwiatami.
Idąc z dziedzińca wysadzonego drzewami do tych schodów, widziéć się dawał obszerny przedsionek, pod perystylem porządku korynckiego, z marmuru fioletowego z kapitelami brązowemi; ztąd oko przenikało całą szerokość pałacu na przestrzał, i zatrzymywało się na zieloności ogrodu, będącego za pałacem.
Po obu stronach przedsionka wyłożonego rzymską mozajką, były drzwi, z prawéj wiodące do salonu, galeryi i biblioteki po sobie następujących, z lewéj zaś, uwieńczone potworną głową jelenią, prowadzące do jadalni, gdzie mogło zasiąść 50 osób.
Wprost stopni przedsionka, główne, schody ozdobione poręczami żelaznemi z nagłówkami złoconemi, wyobrażającemi kwiaty i winne grona. Z przeciwległéj strony poręczy, nad pasmem z marmuru fioletowego podobnego do kolumn, Desportes przystroił ściany okazałemi malowidłami, oświetlonemi przezroczystą kopułą wieńczącą schody.
Taras podwójny z balustradami z białego marmuru, rozpoczynał się za przedsionkiem i spuszczał się do ogrodu. Był to raczéj mały zwierzyniec, rozciągający się od Marigny z jednéj strony, a z drugiej dochodził do pól Elizejskich.
Wszystko znamionowało wiek XVIII. Obok okazałych klombów, były balingriny Pompadour zwane, ogromne lipy ścinane w arkady, posągi przybrane lub ukryte w niszach zieloności, wodotryski niby wiejskie, najady, trytony, Neptun, Amfitryta i t. d. wszystko to otaczały stoletnie bukszpany, którym nadano rozmaite kształty fantastyczne lub architektoniczne.
Za bukszpanami, były cieniste labirynty, w których Kupido i jego siostra igrały, uśmiechały się i grupowały pod gałęziami, stosownie do lubieżnego upodobania z czasu Ludwika XV.
W chwili przybycia swego, Montalt zastał ten raj mytologiczny w pełnym rozwoju zieloności i kwiatów, i bynajmniéj nie żałował swego zimnego pałacu w Portlandplace w Londynie; lecz gdy nadeszły dni dżdżyste wrześniowe, trzeba się było pożegnać z okazałemi liśćmi drzew i z kwiatami.
Nabob był niestałym z wyrachowania. Liście i kwiaty byłyby go wkrótce znudziły, lecz nie lubił ażeby jego kaprys doznał przeszkody przed godzinę przesycenia. Wezwawszy więc do siebie marszałka Jones, powiedział mu:
— Panie Jones, czyby nie można umieścić mój ogród w cieplarni?
— Jeżeli taka jest wola mylorda — odpowiedział Jones bez zadziwienia — dla czego nie.
Zdawało się słysząc tego anglika, że wola mylorda stanowiła regułę dla świata.
— Taka jest moja wola, panie Jones.
Nadmienimy tutaj, że nazwa lorda nadawana Montalowi, była tylko czysto wymyślową. Anglja bowiem nie szafuje godnościami, a każdy milioner jest lordem dla ubogich. Montalt nie dbał o to, i szczycił się pochodzeniem gminném.
Nehemiasz ukłoniwszy się odszedł. W kilka godzin potém, wojsko robotników napełniało ogród, nad którym wzniosło się pokrycie przezroczyste jakby czarodziejską władzą wywołane.
To pociągnęło ogromne koszta. Nehemiasz przyszedł pewnego razu do Montalta i powiedział mu:
— Mylordzie! twój ogród już jest w cieplarni.
Była to perła marszałków ten Nehemiasz Jones. Cały Paryż był w poruszeniu, a pierwsi którzy usłyszeli o tym cudzie, nie chcieli wierzyć; następnie gdy dodawano szczegóły dokładne, prawdopodobne, najmniéj ciekawi zapragnęli go widziéć. Lecz nie tak łatwo można było wstęp uzyskać, i tylko przyjaciele Montalta albo protegowani przez pana Jones, byli wpuszczani do tego Edenu, którego olbrzymią kopułę zaledwie z najwyższych pięter domów przedmieść można było dostrzedz pomiędzy drzewami. Krążyły rozmaite domysły i opisy; każdy miał w kieszeni plan tego ogrodu cudownego, a im trudniejszy był wstęp do niego, tym większą było chlubą powiedziéć: — „widziałem go.” Jedni, zwolennicy zdrowéj literatury, wznawiali klomby Armidy, albo Eden Miltona; inni znów dowodzili znajomości botaniki, opisując tysiączne kwiaty, rośliny i krzewy; inni nakoniec lubiąc ożywiać scenę, przedstawiali pięknego naboba błąkającego się pod czarownemi cieniami, pośród roju piękności.
Co się tyczé skarbów Montalta, te przechodziły wszelkie pojęcie. Ci którzy nie chcieli przesadzać, mówili ze był bogatszym od króla; a byli i tacy, którzy twierdzili że widzieli wozy naładowane sztabami złotemi.
Pomiędzy temi wieściami, było cokolwiek prawdy, lecz więcéj kłamstwa. To było wszakże niezaprzeczoném, że ten sławny ogród był jedynym w Europie.
Co się tyczé pałacu, tego dzieła epoki zmysłowéj, Montalt przyozdobił go stosownie do swego dziwacznego smaku. Tam obok lubieżnych wspomnień XVIII wieku, mieściły się miękkie roskosze obyczajów azjatyckich. Komfort angielski panował nad wszystkiém i podwajał oryginalność téj mieszaniny.
Buszer dawał się poznać po swych skrzydlatych pucołowatych amorkach na ścianach sali gdzie niegdzie skupionych, któréj podłogę Montalt kazał wyłożyć marmurem i gdzie rury dostarczały wody letniéj i woniejącéj do kąpieli. Żywe barwy opon i zasłon kaszmirowych ćmiły cokolwiek płowe suknie margrabin-pasterek malarza Watteau.
Pałac Montalta jednoczył w sobie miękkość XVIII wieku z miękkością wschodnią, nie ubliżając modom sztywnym gentlemanów krwi czystéj; gdyż Montalt pomimo całéj swojéj potęgi, mógł tylko urządzić go wewnątrz według swego upodobania. Pomiędzy ścianami pałacu, wspomnienia jego mogły przybrać kształty i przedstawić z łatwością ożywioną widownię jego życia indyjskiego; mógł wyobrażać sobie, że jest jeszcze w Muskacie, albo jako zwycięzca napada ze swemi cypajami, na Persję lub Kabul. Lecz zewnątrz była to Europa, w któréj niepodobna zmienić obyczaje ogółu, i gdzie zamiast palankinu indyjskiego kołyszącego się niedbale, potrzeba było dzielnych koni do zaprzęgu.
Byłoby zbytecznym nadmieniać, że stajnie naboba nie miały równych sobie w Paryżu. Bogactwo, przepych zbytkowy i okazały, rozciągały niejako powłokę nad sprzecznościami, które mogły szpecić pomieszkanie Montalta. Nieład jest częstokroć powabniejszy nad systematyczną jednostajność.
Było to dziełem Montalta, dziełem skończoném, o którém nie myślał więcéj, i żył tam jakby żył gdziekolwiekądź, obojętny na cuda stworzone z taką namiętnością, i gdzie według zdania pospolitéj moralności, nie bardzo przykładne pędził życie.
Trzy bóstwa krotochwili: gra, wino i piękności, stanowiły jego religję.
Pił jak prawdziwy lord, grał jak opętany, kochał jak Don-Juan. Gdzież jego niestała miłość nie dosięgła? od ubóstwianych grzesznic chełpiących się ze swéj zalotności, aż do skromnych Magdalen, które się nasuwają i ulegają pod zasłoną; od Loli, naszéj pięknéj margrabiny d’Urgel, aż do pięknéj damy, którąby sam Lovelas nie śmiał zaczepić.
Przyznać należy, iż Montalt nie używał środków uwodzenia i nie dopuszczał się nadużyć, bo nie miał do tego czasu ani chęci. Chcąc uwodzić, potrzeba udawać przynajmniéj miłość, a odgrywanie podobnéj roli, znużyłoby Montalta równie jak sama rzeczywistość.
Kobiety byłyby go kochały, gdyż był wspaniałomyślny, szlachetny, dorodny, i być może że był kochanym; lecz to się działo pomimo jego wiedzy i woli. On nic nie kochał, ulegając zmysłom które się przebudzały namiętne i silne, obok ociężałego uśpienia serca.
Taki jest niekiedy stan człowieka, który poświęcił całe swoje jestestwo śmiertelnéj miłości i został zawiedziony. Lecz nabob mówił często, że nigdy nie kochał, a zatém był takim z przyrodzenia.
Trzeba było temu wierzyć, lubo trudno było pogodzić lodowy próżnię serca jego, materjalizm bez podpory, z szlachetną wspaniałomyślnością, która się przebijała nie w słowach jego, lecz w uczynkach.
Ci co go najbliżéj otaczali, nie śmieliby go sądzić, a tym mniéj objawić o nim stanowczego zdania.
— Uważając zasadnie, dusza jego wydawała się potępioną; wszystko objawiało w nim powątpiewanie, zaprzeczenie i bluźnierstwo... Wszystko cokolwiek było dobrém, świętém, wzniecało w nim pogardę lub żarty. Pomimo tego jednakże, oprócz życia systematycznie rozwiązłego, jedyną było przyjemnością dla niego, wyświadczać dobrodziejstwa innym.
Dobre uczynki ukrywał starannie i zazdrośnie, z taką skrytością prawie, z jaką szczycił się swemi usterkami. Nawet przed tym którego zobowiązywał swemi dobrodziejstwy do wdzięczności, tłumaczył się jakby popełnił występek. W skutku wyrachowanéj ironii, człowiek którego używał do podobnych zleceń, pełnił przy nim obowiązki nie dające się przyzwoicie określić.
Był to anglik nazwiskiem Smith, przez którego ręce przechodziły ogromne summy, przeznaczone po większéj części na jałmużny; lubo Montalt udawał, że wszystko obracane bywa na budżet jego roskosznego życia.
Wieczorem wracając z gry, Montalt wchodził do pokoju przybranego w to wszystko, cokolwiek przepych może najcudowniejszego dostarczyć. Kobieta która raz weszła do tego przybytku, nie wróciła już do niego powtórnie. Nie było to wszakże odprawą, gdyż odtąd miała prawo bywać w pałacu na okazałych biesiadach wyprawianych przez naboba, a to było nie małym przywilejem.
Pan Smith zawsze był przysposobionym, i ani razu jeszcze, pokój wspomniony nie był pustym w godzinie, w któréj nabob zwykł wracać z miasta.
Lecz w tém równie jak w innych upodobaniach, okazywał nagłe i nieomylne dziwactwa; bo zdarzało się często, że omijał pokój przy którym stali na straży murzyni, i nie spojrzał nawet wewnątrz. Wtedy, wchodził sam do swych pokoi, a zamknąwszy drzwi na klucz, przechadzał się długo szerokiemi krokami po sypialni. Zdarzało się, że ciekawi służący, słyszeli przez drzwi głuche westchnienia i jęki.
Nazajutrz widziano go leżącego w łóżku, był bladym i znużonym. Nikt wówczas nie śmiał przemówić słowa i zaledwie ośmielono się spojrzeć na niego ukradkiem. W takich dniach nic nie jadł i siedział do wieczora na sofie, gdy témczasem jego dwaj murzyni niemi i niewzruszeni, oczekiwali jego rozkazów.
Ci, którzy by mogli przeniknąć tajemnicę jego życia, zauważaliby że ten głęboki i posępny smutek ogarniał go zawsze, ile razy koleje gry zmuszały go do wyrwania djamentu z pokrywki pudełka sandałowego.
Bez wątpienia, że przegrana sama z siebie nie była przyczyną jego rozpaczy, gdyż nie widziano nigdy gracza spokojniejszego i obojętniejszego.
W tych dniach o których mówimy, nikt nie miał do niego przystępu, nawet Stefan i Roger których lubił towarzystwo.
Przypadkowa przyjaźń zawiązana w dyliżansie, dla wielu osób stanowiłaby od początku zaród zerwania zażyłości. Lecz Montalt uważał to z innego względu; wmawiał w siebie z nadzwyczajną roskoszą, że ta przyjaźń nie miała żadnego wyrozumowanego powodu; młodzieńcy nie byli jego powinowatemi ani sąsiadami, nie chowali się razem, żaden z nich nic nie poświęcił dla niego; zkąd prawdopodobnie wynikało, że powinni go byli lubić.
Co do niego, przywiązał się do młodzieńców bardziéj jak w dniu poznania. Upodobał sobie namiętnie talent Stefana i podziwiał serdecznie najprostsze dowcipy Rogera. Widząc ich razem, zdawałoby się że jest ich ojcem; a że częściéj był tylko ich wesołym towarzyszem, przeto niepodobna było wtedy dostrzedz uczuć ojcowskich.
Montalt wydawał się równie młodym jak oni, będąc dorodnym, rozsądnym, wykwintnym w obejściu, mógł uchodzić za starszego brata, który był obdarzony powagą i zdrowym zdaniem. Z bohaterską cierpliwością zajmował się doprowadzeniem do skutku dzieła rozpoczętego w drodze z Rennes do Paryża. Ile razy młodzieńcy byli z nim razem, prawił im nauki pragnąc, ażeby Stefan i Roger przemienili się w filozofów jemu podobnych nadewszystko zaś, usiłował wpoić w nich głęboką wzgardę dla kobiet, którą przy każdéj sposobności zdawał się okazywać.
Ażeby dojść do tego, nie ograniczał się na samem rozumowaniu, lecz nadto próbował stosownych środków. Kilkakrotnie Stefan i Roger podchwyceni zostali niespodzianie i w sposobie zdolnym do złudzenia; lecz nabob nadaremnie zastawiał na nich sidła ponętne, którym Stefan i Roger opierali się mężnie; mianowicie zaś Stefan, który był silniejszego charakteru.
Zresztą, nie zastanawiając się głęboko, z obojętnością właściwą ich wiekowi, postępowali na drodze tego dogodnego i miękkiego życia, które im przypadek nastręczył. Stefan pracował i otrzymywał królewskie wynagrodzenie za swoje płody. Roger nic nie robił, lecz jako sekretarz mylorda, pobierał pod tyra pozorem wysoką płacę. Pojazdy, konie, domownicy, słowem wszystko było na ich usługi.
Przystojni, dowcipni, dobrze ułożeni, wykwintni i bogaci, zajmowali znakomite stanowisko w świecie. Od początku i jednozgodnie postanowili doprowadzić do skutku postanowienie, które powzięli pewnego wieczora w ogrodzie Penhoelu, to jest: zbierać pieniądze jak skąpcy, ażeby powrócić prędko do Bretanii gdzie ich szczęście oczekiwało.
Stefan wierny swemu postanowieniu, każdą sumkę jaką od naboba dostawał, starannie odkładał, i nieposiadał się z radości widząc swój skarb szybko rosnący, a mający stanowić posag dla Djany, o któréj ciągle myślą! i którą w oddaleniu widział piękniejszą i wznioślejszą.
Roger myślał także o Cyprjanie, lecz wiadomo jak w Paryżu pieniądze się rozchodzę; dla tego też posag Cyprjany bardzo powolnie się zwiększał. Kochał ją wszakże dobry chłopiec, lecz nie jedna czarodziejka którą niegodziwy Montalt nasuwał mu przed oczy, wydawała mu się także zachwycającą.
Gdy Stefan malował w pałacu, Roger przepędzał czas na przechadzce, a gdy powracał i Stefan badał go jak brata, nie zawsze wyspowiadał się ze wszystkiego.
Jedna rzecz wszakże zbliżała, obu młodzieńców i wspólnie trapiła, to jest, brak wiadomości z Bretanii, zupełne i niepojęte milczenie przyjaciół, których tam zostawili. Stefan pisał kilka razy do Djany, a Roger do Cyprjany i pani, jednakże na żaden z listów nie otrzymali odpowiedzi. Pisali również do starego Gérauda, który okazywał im szczerą przyjaźń, lecz i ten także nic im nie donosił.
Tym sposobem upływały tygodnie, a młodzieńcy tworząc tysiączne domysły, łamali sobie głowy nad odgadnieniem tego milczenia, nigdy w swoich przypuszczeniach nie dochodząc do smutnéj rzeczywistości.
Stefan przywiedziony do ostateczności, napisał do jednego ze swoich znajomych, który bawił przy rodzicach w okolicy Redonu, i liczył godziny w oczekiwaniu na odpowiedź, która koniecznie nadejść musiała.


VII.

Nabob wydawał świetne biesiady, a kucharz jego był jednym z tych wyborowych ludzi, którzy sław£ kuchni francuzkiéj roznoszą po wszystkich stolicach Europy. Obiady jego przenosiły wszystko, cokolwiek najwyszukańsi łakotnisie wyobrazić sobie mogą.
Potrzeba przyznać jednakże, że goście zajmujący miejsca przy stole, stanowili pewną mieszaninę. Mówimy tutaj o pierwszym stole, gdyż było dwa, i drugi przeznaczony dla kobiet odróżniał się zupełnie od pierwszego.
W tym gronie błąkającym i odznaczającym się tytułami, a zapełniającym dom gry, trudno jest zaiste rozróżnić awanturnika od szlachetnie urodzonego. I rzeczywiście awanturnik tak blisko tam ociera się o szlachcica, że jeden od drugiego przybierają barwy tak dalece, że prawdziwy hrabia pieczętujący się starożytnym herbem, wydaje się kartownikiem z powołania, i nawzajem mistrz oszustwa w karty, ukrywający starannie swoje rzemiosło, uchodzi za znakomitego człowieka.
Od dawna moda Francuzka naśladuje anglomanję. Montalt przy swoich milionach, z romantyczną historją, która nie była zmyśloną, przy wspaniałéj i wzniosłéj powierzchowności, gdyby był zapragnął, mógłby zostać lwem salonów arystokratycznych; bo dla niego usuniętoby z uprzejmością zawady etykiety i w skutku swych bujnych dziwactw byłby odzierżył berło mody. Lecz nie życzył sobie lego. Spodobało mu się naprzykład zaprosić do siebie znakomitości z przedmieścia ś. Germans, u których sam nigdy nie postał.
W jego pałacu, zabawa nie kończyła się nigdy dopóki nie posunęła się do szalonych krańców rozpusty, a to było wiadomo każdemu. Bawiło go widząc purytanów przestępujycych próg jego piekła.
Przy stole Berry-Montalta siadywali prawdziwi wielcy panowie, lecz zajmowali także miejsca oprócz naszéj szlachty z hotelu czterech stron świata, rozmaici kawalerowie przemysłowi. Jedni i drudzy zresztą, jednoczyli się i tworzyli arcy-szlachetny całość. Mianowicie zaś członkowie tak zwanego zebrania cudzoziemców, w całéj świetności podówczas istniejącego. Wszystkie kraje miały tam swoich posłanników, a najskromniejszy tytuł był kawalera; było mnóstwo hrabiów, trzech margrabiów i książę.
Przy stole szafowano wykwintny uprzejmością i dowcipnemi rozmowami. Montalt przewodniczył i był sposobnym do prowadzenia żartobliwych ucinków. Mieszanina znikała przy czystém złocie.
Nakoniec grecy z 1820 roku, lubo ta nazwa starożytna nie była jeszcze upowszechniony, wyrównywali grekom i 1852 roku. Jest to wyborowy oddział odznaczający się nieocenionym polorem.
Pomiędzy najwykwintniejszemi odznaczał się kawaler las Matas; zasługiwał on pod każdym względem na zaszczyty jaki mu mylord uczynił, sadzając obok siebie. Dwaj towarzysze nie zwracali tak dalece na siebie uwagi, gdyż w Portugalji i w Niemczech nie ma zwyczaju prowadzić świetnych rozmów przy stole. Pan hrabia Manteira i baron Bibandier zachowywali się w ogólności przyzwoicie i więcéj téż od nich nie wymagano.
Przybywszy do pałacu naboba, nasi szlachta doznali żywéj niespokojności. Widywali dotąd Montalta w zgromadzeniu cudzoziemców, i nie znali zupełnie domowników jego.
Lola była wprawdzie w pałacu, jak wiele innych kobiet, lecz równie jak wszystkie inne raz tylko.
Tego wieczora, wchodząc Bibandier, Błażéj i Robert, spostrzegli dwie twarze dobrze im znane, których się tam nie spodziewali zastać, to jest: Rogera i Stefana.
Dwaj młodzieńcy stali przy Montalcie przyjmując z nim gości.
Zadziwienie naszéj szlachty było tak wielkie, że zdawało się im w pierwszéj chwili że są zdradzeni.
Lecz będąc doskonale przekształconemi, odzyskali wkrótce jak mówią minę, przekonawszy się że ich nie poznano.
Roger i Stefan nigdyby nie pomyśleli o panu Robercie de Blois, Błażeju jego służącym i biednym grabarzu Bibandierze.
Objad odbywał się podług zasad sztuki gastromicznéj. Wina nie tylko że były wyborne, ale nadte podawano je według porządku gastrologicznego.
Potrzeba do tego rzutu oka i nauki, potrzeba umiéć podawać naprzemian gorącą maderę z winem bordeaux, królem win; nalewać szlachetnego szambertyna, porto, miłe podniebieniom angielskim, syrakuzę, cypryjskie lakryma-kristi, te wina romantyczne, które piją na scenie w kubkach ze złoconego papieru; konstancję i johanisberger, dyplomatyczne ambrozje, których się nabywa jak mówią, rozumem lub sławą. Co do szampana, tego słabego i zimnego płynu, który zawraca głowy uczni i kobiet, nie warto nawet wspominać przy tylu słynnych nazwiskach.
Rozmowy przy stole były wesołe. Baron Bibander przemógłszy raz nieśmiałość, kaleczył francuzczyznę podług zasad wykładanych przez jego nauczyciela żołnierza-fryzjera.
Montalt uprzejmy dla wszystkich, był szczególniéj uprzedzającym dla kawalera las Matas, który z nim rozmawiał z szczególną żywością.
Montalt odpowiadał mu, uśmiechał się, pilnując ażeby jego kieliszek nie był nigdy próżny.
Jakże nie pić, gdy sam mylord był podczaszym; p. kawaler lubo mocnéj głowy, przy drugiém daniu, już był cokolwiek podchmielonym. Lecz to nic nie stanowiło, gdyż gości byli już w podobnym stanie.
W sąsiedniéj galeryi, dobrana orkiestra wykonywała modne arje, lub melodje indyjskie dostarczone przez Mirzę, byłą niewolnicę naboba; a przy końcu téjże galeryi otwarte podwoje prowadziły do drugiéj sali podobnie przybranéj jak pierwsza i pośród któréj stał także stół zastawiony. Przy nim zajmowały miejsca prześliczne kobiety, które piły jak mężczyźni.
Mirza którą widzieliśmy melancholijną i milczącą, przewodniczyła przy stole kobiecym. Lecz nabob powiedział jéj żeby była wesołą, żeby śpiewała i uśmiechała się, i widoczném było, że do tego rozkazu zastosowała się zupełnie.
Prawie wszystkie kobiety były w ubiorach azjatyckich; z tych 12 lub 15 przebrane były za bajaderki Mysorskie. Wszystkie były piękne i zachwycające, co czyniło wielki zaszczyt panu Smith, zalotnemu rozdawcy jałmużn.
Pomiędzy najpowabniejszemi, były dwie tancerki Akademii królewskiéj muzyki, które po raz pierwszy zaproszono do pałacu. Pan Smith przyznać należy, szczęśliwy wybór uczynił, gdyż były to dwa małe djabełki uśmiechające się złośliwie i naiwnie, obie młode i ponętne jak nimfy, a jedném słowem pieścidełka.
Te dwie panny wezwane zostały w zamiarze oswojenia Rogera i Stefana. Nabob chciał nakoniec przezwyciężyć dzikość swoich ulubieńców: i w istocie nie można było wynaleźć trafniejszych, pokus nad panny Delfinę i Hortensję, najświeższe nabytki baletu opery, a Stefan i Roger powinni się mieć na baczności.
W ciągu objadu Montalt spoglądał na nich z uśmiechem i lubo słuchał ożywionéj mowy kawalera las Matas, który mu być może wykładał swoją martyngałę, Montalt żartobliwie groził młodzieńcom.
Stefan i Roger rozumieli go dokładnie, i odpowiadali podnosząc szklanki na znak przyjętego wyzwania.
Pomimo, niezaprzeczonych zdolności pana Smith roskoszne uczennice akademii królewskiéj muzyki nie były jednakże temi, których sobie życzył Montalt. Pragnął on nawrócić młodzieńców według swego widzimi się, i w tym względzie fantazja jego doszła do wysokiego stopnia rozwoju. Opór młodzieńców dręczył go do żywego i postanowił przemódz go wszelkiemi sposobami. Dla tego też w wyborze był trudniejszym jak sam dla siebie i nie zaufał ślepo jak zwykle doświadczeniu pana Smith. Udzielił mu szczegółowych objaśnień, wskazał sam dwie młode dziewczyny, lecz nie panny Delfinę i Hortensje.
Chodziło tu o dwie ubogie dziewczyny bez sposobu do życia, które były pozbawione opieki i zdrowéj rady, będące na téj śliskiéj drodze, na któréj żadna nie może zachować równowagi, według twierdzenia romantyków pogańskich i filozofów szkoły transcendentalnéj; słowem o dwie śpiewaczki uliczne, jeżeli je mamy wymienić z powołania. Lecz to były śpiewaczki jakich dotąd nie widziano, dziewczyny piękności tak cudownéj i zachwycającéj, że nabob pomimo że miał serce zwiędłe, doznał wzruszenia w głębi swój duszy, gdy się im tylko przypatrywał.
Polubił nawet te dwie dziewczyny: myślał o nich często od chwili, gdy przypadek zbliżył je do niego, i jeżeli postanowił ażeby były kochankami Stefana i Rogera, to był powodowany myślę, że będzie miał przy sobie dwie pary młode, piękne i szczęśliwe.
Myśl jego nie mogła daléj przenikać, nie chcąc być w sprzeczności z zasadami, któremi się kierował; onby miał pomyślić o małżeństwie? czyliż to nie-było niedorzecznością pod względem stosunków towarzyskich? nadewszystko zaś byłoby to zniweczyć i skrzywić linję jego filozofii.
Lecz jego piękny pomysł nie dał się urzeczywistnić. Dziewczyny które zdawało się że powinny przyjęć z wdzięcznością jego przełożenie, oświadczyły że przekładają nędzę nad to, co nazywały hańbę. Montalt rzeczywiście mniemał, że w kobietach panuje duch sprzeciwieństwa i złéj woli.
Ah! gdyby się były zgodziły, tę rażę młodzieńcy niezawodnieby ulegli. Czyliż podobna oprzeć się powabnéj niewinności? Czyliż można zachować obojętność na widok ich anielskich uśmiechów?
Lecz nie chciały. Wszelkie środki okazały się bezskutecznemi i potrzeba było o nich zapomniéć.
Nabob wyprawiał dzisiejszą ucztę dla przekonania, czy się będzie mógł obejść bez śpiewaczek ulicznych, i zdawało się, że rzeczy pójdą pożądanym torem, bo nasi młodzieńcy siedząc obok rówienników swego wieku, bawili się wesoło. — Zresztą, ten spisek przeciw ich wierności miłosnéj, był dość niewinnym, i gdyby nawet odkryli zasadzkę do któréj ich zwolna popychano, być może iżby nie doznali zbytniego wstrętu.
Tego wieczora byli w najwyborniejszym usposobieniu. Nabob zdaleka śledził postępy ich wesołości, widział ich lica ożywiające się, oczy błyszczące, i ich spojrzenia, wyborna oznaka! zwracały się nieraz z nieudaną niecierpliwością, do drzwi wiodących do drugiego salonu.
Gdy między biesiadującemi skutkiem nadmiaru trunków, zaczął się już wkradać nieład tak w użyciu pokarmów, jak w prowadzeniu rozmów, za danym znakiem przez naboba, wszyscy powstali od stołów, a w tejże chwili dał się słyszeć dźwięk przeciągły i donośny hucznéj orkiestry, i rój kobiet z kieliszkami w ręku napełnił salę. Wszystkie były w półmaseczkach nieukrywających ani świetnéj czerwoności ust, ani świeżości ich lic.
Na ten widok dramatyczny, dał się słyszéć okrzyk uniesienia pomiędzy biesiadnikami. Baron Bibander był cokolwiek zmieszany, ponieważ ta niespodzianka podchwyciła go tak nagle, iż nie mógł spojrzéć w lusterko kieszonkowe, dla przekonania się czy barwidło nie zeszło mu z twarzy.
W chwili gdy goście schodzili po tarasie do ogrodu, którego oświetlenie przenosiło o wiele opisy miejsc zaczarowanych, dwanaście kobiet przebranych za bajaderki opuściły nagle swoich kawalerów i poskoczyły na trawnik przeciwległy pałacowi.
W pierwszym rzędzie obrazu, na aksamitnym trawniku, pomiędzy koszykami kwiatów, te dwanaście kobiet pięknych, w ubiorach jaśniejących drogiemi kamieniami i złotém, wykonywały lubieżne tańce urzeczywistniające roskoszne marzenia.
Ich maski opadły przy pierwszém odgłosie muzyki. Wszystkie były młode i powabne, lecz przyznać należało pierwszeństwo wybranym przez p. Smith, tym dwom lekkim i pieszczonym tanecznicom, które miały się zająć pokonaniem Stefana i Rogera.
Obie były godne uwielbienia i trudno wyrzec która z nich była piękniejszy. Hortensja miała twarz brunetki, żywy i ponętny, uwieńczony włosami barwy hebanowéj, Delfina zaś była blondynką, lecz nie z tych omdlewających blondynek, których spojrzenie zatapia się w próżni bez ognia i żywości. Jéj duże oczy niebieskie były uśmiechające, a złote pukle włosów, igrały figlarnie na białych ramionach.
Stefan spoglądał na Delfinę, Roger pochłaniał wzrokiem Hortensję; nabob zaś się uśmiechał, słuchając zarazem pana kawalera las Matas, który wymownie coś opowiadał.
Orkiestra która początkowo zwolna przegrywała, postępowała do crescendo coraz żywszego, a taniec stosował się do muzyki. Bajaderki skupiały się i oddalały, powiewając zasłonami, tworzącemi żywy łańcuch, którego ogniwa jednoczyły się lub rozrywały.
Przez chwilę jeszcze widziano powabne grono pląsające z szybkością wiru, poczém nagle orkiestra umilkła i tancerki zniknęły jak widma.
Delfina opierała swoją blond główkę o pierś Stefana, Hortensja zaś z uśmiechem ujęła za rękę Rogera. Nabob pomuskiwał palcem wąsiki i spoglądał przez chwilę na dwie pary. Następnie odwrócił się do kawalera las Matas, który od niejakiego czasu przemawiał nie będąc od nikogo słuchanym.
— I cóż Mylordzie! jakże ci się wydaje myśl moja?
Twarz Roberta była zaognioną, oczy jego iskrzyły się nadzwyczajnie, a powieki ociężałe drgały ustawicznie, co oznaczało nieomylne opilstwo.
Nabob mu ciągle nalewał.
Równie jak każdy prawie pijak coraz bardziéj utwierdzał się w swéj stałéj myśli i usiłował przekonać Montalta z uporczywém zapałem.
Ten spojrzał na niego z uśmiechem.
— Zdaje mi się, że pan jesteś bardzo biegłym... lecz co do mnie, nie lubię tych interesów, w których potrzeba na los liczyć.
— Można innych spróbować!... — zawołał Robert z żywością — mam nie jedną stronę naciągniętą... i jeżeli zechcesz Mylordzie...
— Co? — odezwał się Montalt obojętnie.
— Pan jesteś bogatym... lecz masz skłonności królewskie... jakiż majątek wystarczyć może dla zadość czynienia temu niepojętemu przepychowi?
Wskazywał na ogród, zdając się obliczać na prędce ogromne summy, które wyrzucone zostały na te czarujące okazałości.
— Rzeczywistém jest, że tracę mój kapitał panie kawalerze.
— Wiedziałem o tém... ah! Mylordzie! gdybyś mnie chciał zrozumieć...
— Ależ ja pana dokładnie zrozumiałem.
— W istocie? — rzekł Robert spuszczając oczy... i cóż?
— I cóż? — powtórzył Montalt — wiem że ze zdolnym człowiekiem możnaby coś przedsięwziąźć. Lecz panie kawalerze, poznaliśmy się dopiéro od kilku tygodni.... i nie wiem dotąd....
— To prawda!... — przerwał Robert — nie widziałeś mnie nigdy przy czynności.
— Pojmujesz pan, że w podobnych interessach — odezwał się Montalt z uprzejmiejszym uśmiechem — nie zwraca się wyłącznie uwagi na prowadzenie moralne...
— Rozumiem... lecz na zręczność w postępowaniu.
— Wyraziłeś pan mysi moją.
Robert zbliżywszy się do Montalta, ośmielił się oprzéć poufale na jego ramieniu.
— Cóżbyś pan powiedział — mówił zniżając głos — o biednym młodzieńcu, który przybył do pewnego zamku, bez żadnego polecenia, bez grosza... do zamku w którym nie znał nikogo... i który w przeciągu lat trzech dokazał tego jedynie przez swój przemysł, że po prostu wypędził właściciela zamku i zajął jego miejsce?...
— To zbyt zuchwale — odpowiedział Montalt.
— Rozumiem że go wypędził prawnie — odpowiedział Robert — gdyż ten człowiek o którym mówię, pozyskał prawo własności w skutku akt urzędowych.
— To jeszcze lepsze.
Robert ścisnął mu ramię.
— Czy będziesz pan miał dość czasu do wysłuchania pewnéj powieści? — rzekł.
— Czy długiéj?
— Dość... lecz jak ją pan usłyszysz, to najdokładniéj ocenisz moje zdolności, kochany lordzie.
— Bo już gra się rozpoczyna — rzekł Montalt z rzeczywistym lub udaném wahaniem — i chciałbym...
— To drobnostka dla pana — zawołał kawaler zatrzymując go prawie przemocą — ten który pozyskał 20,000 fr. dochodu z niczego, może zebrać miljony miljonów przy połowie twojego majątku... masz pan dość czasu do stawienia 200 lub 300 franków na kartę... lecz teraz musisz mnie wysłuchać.
Montalt spojrzał żałośnie na zielony stolik, około którego zgromadzili się gracze.
— Chodźmy więc — rzekł — jeżeli sobie tego życzysz koniecznie.
Robert uprowadził go do gęstwiny.
Gdy przechodzili przez ogród, na trawnikach jedni tańczyli walca, inni rozmawiali leżąc na poduszkach rozrzuconych wszędzie; inni znów przechodzili przez wysokie bramy wycięte w gęstwinie bukszpanów i zapuszczali się w głąb ogrodu, a czarni cypajowie roznosili chłodniki.
Roger walcował z Delfiną, a Stefan z Hortensją.
Błażéj stał przy stoliku gry, Bibandier zalecał się jakiejś damie udając don-Juana.
Robert i Montalt usiedli obok siebie.
— Trzy lata temu — rzekł Robert — było nas dwóch... nie mam potrzeby ukrywać nazwiska mojego towarzysza... był to hrabia Manteira...
— Ah, ah! — odezwał się nabob — czy ten pucołowaty hrabia jest także olbrzymem zręczności?
— Bynajmniéj... lecz ma swoje zalety... przekonasz się pan... byliśmy obaj zmuszeni opuścić Paryż dla interessów... familijnych... zboczyliśmy cokolwiek z drogi i udaliśmy się do Bretanii z pewną damą, która jest panu znaną...
— Czy nie margrabina? — zapytał Montalt.
— Z panią margrabiną d’Urgel, która była podówczas o trzy lata młodszą i piękną jak anioł.
Jakby dla potwierdzenia tego, Lola przeszła w téj chwili z pewnym panem około altanki, w któréj siedzieli Montalt i Robert.
— Tak... tak... — mówił nabob patrząc na nią — margrabina musiała być bardzo piękną.
— Przybywszy do pewnego miasta w Bretanii, którego nazwisko mniéj potrzebne — mówił dalej Robert — mieliśmy razem 7 franków 50 centymów...
— Wina! — zawołał nabob na Cypaja.
Od kilku chwil widziéć się dawały kobiety, które nie były na wieczerzy. Było to zwyczajem na ucztach naboba i nikt się temu nie dziwił. Nazywano to wystąpieniem wielkich dam.
Pałac Montalta miał okropną sławę. Mówiono o nim bardzo źle, lecz narażano się na wszystko, aby tylko mieć wolny wstęp do tego skażonego przybytku, który potrzeba było koniecznie widziéć, ażeby uwierzyć cudom fantazji i zbytku.
Lecz jeżeli ten nowy zaciąg piękności nieznanych w tym dziwnym świecie, nie wzbudzał zadziwienia, to znów z drugiéj strony wydarzył się wypadek dość osobliwy, którego nie potrafiliby wytłumaczyć nawet domownicy pałacu.
Dwanaście tancerek które widzieliśmy przy otwarciu balu, były równie jak cypajowie przeznaczone do występowania na widownię uczty, a licząc i Mirzę, było ich razem trzynaście pan Smith dostarczył im ubiorów bajaderek, których nie mogło być więcéj, gdyż żaden krawiec paryzki nie byłby wstanie naśladować tego stroju. Ubiory te odznaczające się ścisłą dokładnością, robione były w pałacu pod przewodnictwem Mirzy.
A jednakże gdyby kto pomyślał o przeliczeniu bajaderek, byłby w téj chwili na rachował piętnaście; wszystkie jednakowo ubrane, różniące się jedynie barwami szarf kaszmirowych.
Było więc dwie nadto; dwie kobiety, które bezwątpienia nie miały prawa znajdować się na balu i które wcisnęły się korzystając z przebrania.
Lecz jakim sposobem postarały się o to przebranie? Jeden domysł był przypuszczalny lubo nieprawdopodobny: Mirza być może kazała zrobić parę ubiorów zapasowych.
Obok jéj pokoi był skład rozmaitych przebrań kobiecych; może się tam dostały te dwie kobiety i ukradły tuniki haftowane złotem, pasy i djademy z pereł.
Jakkolwiekbądź, zdawało się łatwo rozpoznać przywłaszczycielki; były to bardzo młode dziewczyny, a ich pomieszanie i obawa, mogły zwrócić uwagę. Stały przy schodkach przedsionka, trzymając się za ręce i spoglądały w około z podziwieniem. To trwało kilka minut, poczém przemówiwszy do siebie rozłączyły się niespodzianie.
Zdawało się, że obrały jakieś postanowienie. Nagle pozbyły się trwogi która ich wydać mogła, i pierwsza która miała szarfę czerwoną z frędzlami złotemi, udała się wprost do stolika gry, przy którym pan Błażéj dokazywał cudów; druga zaś w zielonéj szarfie, poszła do szlachetnego barona Bibander, rozciągającego się na poduszkach pod kwiatami w postawie satrapy oczekującego niewolnicy.
Obie cóś szepnęły do uszu naszych panów, a skutek okazał się dość widoczny.
Pan hrabia Manteira upuścił z rąk karty i zbladł jak ściana.
Baron podniósł się nieco, i zesztywniał jak kołek.
Spoglądał z otwartemi usty i z nieopisaném zadziwieniem na bajaderkę w zielonéj szarfie, która usiadła obok niego.
Druga w czerwonéj szarfie, usiadła obok pana Manteiry przy stoliku gry.


VIII.
Cztery bajaderki.

Słowa które wymówiły dwie nieznajome do uszu barona i hrabiego, były jednakże bardzo proste.
Czerwona szarfa szepnęła do hrabiego:
— Dobry wieczór panie Błażeju...
Powitania te były bardzo łagodnie wyrzeczone, i nie cechowały pogróżki.
Hrabia Manteira usiłował rozpoznać pod maską nieznajoméj, rysy kształtne ogorzałéj twarzy Loli, bo nie przypuszczał aby inna kobieta na téj uczcie, mogła go znać z imienia.
Bajaderka lubo tego wzrostu co i Lola, miała kibić zgrabniejszy, ramiona węższe i piersi nie tak wydatne; a przy tém Lola była brunetkę, gdy tymczasem z pod djademu z pereł, wysuwały się gęste pukle prześlicznych włosów szatyn.
Hrabia usiłował pohamować swoje pomieszanie i zebrał karty drżącą ręką.
— Nie zważaj na mnie panie Błażeju — rzekła nieznajoma bez przesady — graj daléj... mam czas... poczekam...
Hrabia nie mógł wybierać i musiał jjé usłuchać. Jednakże zwrócił na siebie uwagę, gdyż jego pomieszanie było widoczne. Młoda kobieta wydawała się bardzo piękny, a to było pomyślny wróżby dla hrabiego.
Grali w ékarte: hrabia miał naznaczone cztery punkta, jego przeciwnik zaś żadnego.
— Miej się pan na ostrożności... — rzekł ostatni — kto szczęśliwy w miłości, to w grze przeciwnie.
Błażéj zaledwie słuchał i zamiast uważać na grę, pragnął zajrzéć pod maskę.
Przeciwnik naznaczył króla, a przypatrujący zaczęli się śmiać.
Nieznajoma nachyliła się znowu do ucha Manteiry:
— Dawniéj grałeś lepiéj Błażeju... oszukiwałeś ludzi w kuchni, gdy twój pan oszukiwał w salonie... nie wystrzegaj się mnie... proszę ciebie... możesz filować...
— Patrzcie jak ręka drży Manteirze, gdy bajaderka szepcze mu do ucha — ktoś się odezwał.
— I mnieby drżała, gdybym był w jego miejscu.
— Założyłbym się, że musi być bardzo piękny.
Błażejowi wystąpił pot na czoło.
W tymże czasie, nie należy mniemać ażeby Bibandier spoczywał na różach. Bajaderka w zielonéj szarfie miała równie uszczypliwy języczek jak jéj towarzyszka.
Lecz pomieszanie byłego ułana, było odmiennego rodzaju jak Błażeja; był bardziéj zatrwożony jak zdziwiony i zdawało się, że odgadł z kim miał do czynienia.
— Do biesa panie Bibandier! — mówiła bajaderka — zdaje się żeśmy tam pozostawili nasz kaftan parciany...
— Nie rozumiem pani...
— Jakto nie... najlepszy tego dowód, że nie kaleczysz francuszczyzny.
— Pani... — rzekł Bibandier.
Poczém dodał odwracając się do niéj:
— To musi być zazdrość...
— Oh to prawda, że umieram z zazdrości... — przybywam z daleka do ciebie... ah! lepiéj ciebie lubiłam w twym dziurawym kaftanie... wtedy byłeś wiernym... ah! panie baronie... wiadomo ci jak się kobiety mścić umieją... mam wielką chęć powiedziéć wszystkim że jesteś grabarzem z Glenaku...
Były ułan wiercił się na miękkich poduszkach, jakby były nabite szpilkami.
— Nie znam pani...
Bajaderka oparła swoją piękną główkę na łokciu i przypatrywała się przez otwory maski.
Baron był jak na torturach.
— Musieliśmy odziedziczyć spadek... bo 50 sztuk sześcio-liwrowych nie byłyby dostateczne do wystąpienia na wielkim świecie...
— Hrabio! — zawołali stojący przy stoliku — nieszczęśliwy w grze, szczęśliwy w miłości... przegrałeś śliczną partję... osiadłeś na czterech punktach!
Błażéj powstał. Był bardzo blady i przymuszał się do uśmiechu.
— Mam z panem wiele do mówienia p. Błażeju — rzekła bajaderka uprowadzając go od stolika gry — a najprzód, gdzie jest amerykanin jak go nazywacie?...
— Kto pani jesteś? kto... — pomruknął hrabia z rozpaczą.
— Śpiochu... jesteś zbyt ciekawym... gdzież jest twój dawny pan?
— Tutaj.
— Wybornie... Zdaje mi się żem widziała panią Lolę... czy się nie omyliłam?
— To ona ciebie namówiła do odgrywania téj niebezpiecznéj roli? — zapytał żywo hrabia.
— Czy się nie omyliłam?
— Nie.
— Mówisz prawdę przynajmniéj... i masz słuszność, gdyż nie myślałam ciebie oszczędzać.
— Ale któż jesteś na Boga?
— Ponieważ bawiłeś długo w Bretanii, wiedziéć powinieneś, że dziewice zmarłe przed zamężciem, powracają czasami na ziemię...
Błażej zadrżał. Zdawało mu się, że oczy bajaderki iskrzyły się przez otwory maski aksamitnéj, jak dwa żarzące węgle.
— I wiesz dobrze — mówiła z głębokim uczuciem — że Bóg niekiedy zsyła na ziemię ofiary dla wykrycia morderców...
Błażej zamilkł. Przypatrywał się z trwogą kobiecie, która się uczepiła jego ręki.
— Jak uważam przypominasz sobie... — mówiła daléj — co się działo w nocy św. Ludwika...
— To niepodobna!... — pomruknął Błażéj, któremu się zdawało, że jest we śnie pogrążony — niepodobna.. — Bajaderka ścisnęła mu ramię.
— Nie kłam! — odezwała się rozkazującym tonem. — Czy Blanka Penhoel jest pomiędzy temi zamaskowanemi kobietami?
— Nie — odpowiedział Błażéj.
— Biada ci, jeżeli mnie zwodzisz!..
— Nie zwodzę ciebie.
— A... — przemówiła z wahaniem — ci dwaj młodzieńcy którzy bawili z tobą razem w Penhoelu...
— Jacy młodzieńcy?
— Malarz... i przybrany syn państwa?...
— Stefan Moreau i Roger de Launoy.
Dziewica spuściła oczy; Błażej korzystał z tego i spojrzał na nią badawczo.
— Cóż się z niemi stało? — poszepnęła.
— Oni są tutaj — odpowiedział Błażéj.
Tą razą zadrżała młoda kobieta. é Tak rozmawiając odprowadziła Błażeja do gęstwiny ciemnéj i samotnéj.
— Dziękuję ci — — rzekła — dowiedziałam się od ciebie wszystkiego czego potrzebowałam... teraz jeszcze kilka słów... powtórz je twoim wspólnikom p. Błażeju, bo mogą stanowić wasz wyrok... Wyprawiliście przed Tron Wszechmogącego dwie dziewice, które były zbyt słabe ażeby was pokonały na ziemi... Teraz, one mają władzę... strzeżcie się... jeżeli wyrządzicie krzywdę Blance Penhoel, która jest w waszym ręku, możecie być pewni że nie ujdziecie zasłużonéj kary... gdyż nad waszemi głowami wisi uzbrojona ręka... ręka waszych ofiar... których powtórnie nie pozbawicie życia.
Błażéj drżał wprawdzie, lecz pomimo tego oburzał się przeciw tjé fantas-magorii niepodobnéj do pojęcia. Niedowiarstwo jego ożywione było wrzawą i światłem uczty. Nie było to właściwe miejsce dla nadprzyrodzonego zjawiska.
Być może, że gdyby podobne widmo ukazało mu się w Bretanii, pod czarnemi ścianami wieży nad błotami Glenaku, byłby padł martwy; gdyż w tych miejscach posępnych i uświęconych trwogą ludu, wszystko przemawia do duszy językiem tajemniczym i nadprzyrodzonym.
Ta młoda kobieta która znała tajemnicę tej nocy okropnéj, lubo miała wzrost i głos jednéj z ofiar, lecz w ogrodzie naboba, przy odblasku rzęsistego oświetlenia, pośród radośnéj wrzawy, o 100 mil od otchłani w któréj biedne dziewice śmierć znalazły, było niepodobieństwem poddać się kilko-chwilowéj obawie, przesądnéj i niepowściągniętéj. Skoro więc Błażéj odzyskał odwagę, uczuł powracające męztwo.
— Nie wiem kto pani jesteś — rzekł — i nie taję, żeś mnie nabawiła przestrachu... lecz wierz mi, iż lepiéj nie wspominać o sprawach tamtego świata... Wiesz dosyć, i to jest rzecz główna ażeby nas trzymać na wodzy, lecz to będzie zależéć od okoliczności sprzyjających, lub niepomyślnych dla ciebie. Co się tycze tego, ażeby nas straszyć widmami, to może się raz udać, lecz powtórnie ci się nie powiedzie...
Mówiąc do bajaderki, odwrócił się chcąc ją zatrwożyć wzrokiem groźnym dla poparcia swéj przemowy, lecz o dziwy!... zatrzymał się wydawszy okrzyk zgrozy i przerażenia, gdyż młoda kobieta stała przed nim jak posąg z odkrytą twarzą.
Błażéj cofnął się z trwogę zakrywszy oczy rękami, a gdy po chwili odważył się spojrzéć przed siebie, w miejscu widma ujrzał postać Bibandiera bladego, z błędnym i osłupiałym wzrokiem.
— Czyś ją widział? — zapytał go przytłumionym głosem.
— Cóż chcesz mój przyjacielu — odpowiedział były ułan drżący — diabeł się wmieszał... nie poradzimy nic przeciw niemu!
— Czyś ją widział?
— Czy ją widziałem... — trzeba uprzedzić amerykanina.
— Gdzież się udała?
— Djabeł ją wie. I były ułan dodał po cichu podnosząc oczy do nieba.
— Miejże dobre serce... a będziesz wynagrodzony...
Bal w téj chwili przedstawiał widownię powabniejszy i pełny lubieżnego wytchnienia. Tańce ustały, a na trawnikach siedzieli mężczyźni zdaniami, podnosząc do ust wybladłych od znużenia rznięte kryształy. Był to obraz podobny do wizerunków przedstawiających biesiady starożytne.
Ciepłe powietrze ogrodu, upajało prawie w równym stopniu jak wina roznoszone obficie. Gdzież znikły wspomnienia o pobycie W Penhoelu? Czyż była inna kobieta w świecie dla Rogera nad Delfinę? niestety! Stefan nawet tracił zmysły wpatrując się w piękne czarne oczy Hortensji.
Obie czarodziejki współubiegały się w zalotności. Potrzeba było widziéć te ponętne ułudzenia które naśladowały tak dokładnie, że najprawdziwsza miłość zgasłaby przy nich.
Roger był pokonanym; Stefan wacha! się i opierał słabo, bo miał powód do tego.
W połowie balu, służący wręczył mu list oznaczony cechą pocztową Redon, list przed tém tak pożądany, a który obecnie Stefan schował nawet nie odpieczętowawszy; w liście tym donoszono mu bezwątpienia o Djanie... lecz niestety! biedne dziewice Bretanii...
Montalt był potężniejszym; bo nakoniec udało mu się zniweczyć przyszłość dwojga nieznanych dzieci... Siedział on w téj chwili obok Roberta, który mu w dalszym ciągu opowiadał swoją historję.
Gdy nabob słuchał, jego piękne oblicze zdawało się być obojętném, a jednakże wypadki opisywane przez Roberta, musiały go zajmować cokolwiek, gdyż czas nie wydawał mu się długim, i nie myślał opuścić miejsca, lubo historja ta znacznie się przedłużała.
Robert wysławiał się z łatwością i w téj chwili jego podniecona wyobraźnia, zdobiła tło rzeczywistości tysięcznymi ciekawymi szczegółami. W opisach swoich zachował zalotność romansopisarza, który czytelnika utrzymuje w cięgłem i zajmujęcém oczekiwaniu rozwiązania.
Robert i Montalt przybyli prawie jednocześnie do Paryża, a przypadek zbliżył ich wkrótce do siebie. Spotkali się w domu gry zwaném Cércle des Etrangers (Zebranie cudzoziemców).
Robert ukazał się tam w towarzystwie swych dwóch spólników, uzbrojony przeciw przypadkom losu.
Montalt przychodził tam także dla przepędzenia czasu i zabicia nudów, które go dręczyły na łonie roskosznego życia.
Gdy nabob grał grubo jak to mówię, zachowywał krew zimną gdy przegrywał, jak też gdy zgarniał stosy złota; wszystko-wiédze zakładu wkrótce poznali jego położenie w świecie, a Robert zwęszył w nim ofiarę pierwszego rzędu.
Wiemy, iż w potrzebie Robert umiał się okazać człowiekiem z wyższém wykształceniem; pierwsze kroki które uczynił do mylorda, były przyzwoite i roztropne, jednające mu niejako szacunek Moniaka, od którego po dwu tygodniach znajomości, mógł sadzić że jest bardzo dobrze uważany, gdyż ten obchodził się z nim jak najuprzejmiéj i zdawało się że go wielce poważa.
Z tém wszystkiém były pewne oznaki, które bardzo baczny dostrzegacz mógł w locie pochwycić, a któreby naprowadzić mogły na uwagę, że Robert nie potrafił dostatecznie umocnić tak pochlebnego dla siebie usposobienia nowego przyjaciela.
Montalt trzymał go zawsze w przyzwoitém oddaleniu; z czego wnosić było można, że bez trudów i jednym rzutem oka, przeniknął wszelkie zdolności kawalera las Matas, i że to badanie powolne i bez wysilenia, stanowiło dla niego miłe zajęcie.
Kawaler układał się, pracował i męczył zawiązując artystycznie wątek intrygi, Montalt zaś bawił się patrząc na niego.
Lecz dostrzegacze mylą się często wytrzeszczając zbytecznie oczy; być może iż Montalt nie myślał o tém, bo umysł jego był leniwy, a serce znużone. Badanie tego rodzaju, któreby wyrównywało darowi przewidywania, mogło tylko znużyć do reszty jego bezwładną ociężałość.
Pan kawaler lubo człowiek rozsądny, nie powziął nigdy najlżejszego podejrzenia w tym względzie. Postępował ciągle zamierzoną drogą i codziennie dostrzegał, że się zbliża do kresu.
Siedzieli teraz oba w altance przed butelką jobanisbergeru. Montalt nalewał, a Robert popijał dla utrzymania ożywiającéj podniety.
Opowiedział mu już nie wymieniając żadnego nazwiska, szczegóły przybycia swego do Penhoelu.
— Taki był mój wstęp mylordzie... jak ci się to zdaje?
— Bardzo piękne panie kawalerze; ci mniemani bandyci, okropna burza, powódź wśród nocy, nakoniec domowe pożycie téj patryarchalnéj rodziny... pan jesteś bardzo dowcipnym opowiadaczem.
— Jestem historykiem mylordzie... wszystko coś słyszał, jest najściślejszą rzeczywistością. Blanka, dwie siostry ubrane po wiejska, stary stryjaszek, oberżysta, czarownik... wszystko to są osoby prawdziwe.
Nabob poprawił się na poduszkach.
— Mów pan daléj — odezwał się.
— Tego wieczora — rzekł Robert — odgadłem wszystko... Pojąłem że w tym domu można zrobić interess... Pan domu prosty, slaby, cokolwiek rubaszny... żona mająca swoje tajemnice... przytém sąsiad, nieprzyjaciel wrodzony, człowiek możny... ten był moim naturalnym sprzymierzeńcem.
Montalt zmrużył oczy i skierował spojrzenie na zapłonioną twarz Roberta.
Ponieważ nabob był uosobieniem zaniedbania, i nie starał się bezwątpienia o układanie fizyonomii, nie można było przeto przeniknąć jego tajemnéj myśli. W téj chwili np. w któréj wszystko objawiało w nim spokojność obojętny i prawie znudzenie, spojrzenie które się wyśliznęło z jego przymkniętych powiek, odkrywało nowe stanowisko rzeczy, z którego można było wnosić: że pomimo pomiarkowania opowiadającego, który ukrywał nazwiska, Montalt przenikał zasłonę.
Lecz cóż mógł przeniknąć? Robert mówił o panu, pani, stryju, oberżyście — a podobne osoby są wszędzie.
Gdy my zresztą usiłujemy nadać znaczenie temu, co być może nic nie oznaczało, oko Montalta utraciło swą żywość i odwróciło się z rostargnieniem na widownię balu gdzie dostrzegało to, co wskazywał Robert, który nie miał powodu uskarżać się na zbyteczną ciekawość, gdyż teraz zaledwie go słuchano.
Robert daléj opowiadał swoje czyny, szczycąc się z zastawienia sideł w pierwszych dniach pobytu w zamku Penhoela. Wymieniał z zamiłowaniem postępy moralnéj trucizny, którą po kropli poił nieszczęśliwego Remigeusza. Lola, gra, pijaństwo, nakoniec zazdrość, która dopomogła działaniu trucizn.
W miarę jak historja postępowała naprzód, to cośmy usiłowali określić, stawało się dotykalniejszém. Montalt okazywał się dwojako usposobionym: raz bowiem serce jego i umysł drzemały, drugi raz uwaga jego śledziła bacznie każde zdanie Roberta.
W miejscu najdramatyczniejszém opowiadania, to jest wtedy, gdy pani występowała na scenę ścigana przez tragiczny fatalność, która dążyła nad rodziną od lat trzech, nabob podniósł się, otworzył oczy, lecz nie spojrzał na. Roberta.
Coś bardziéj zajmującego zwracało uwagę Mylorda który się uśmiechał.
Hortensja wsparta na ramieniu Stefana, Delfina z zarzuconemi rękami na szyi Rogera, zatrzymały się przed altanką.
Za temi dwoma parami które obecnie były w doskonałém porozumieniu, dwie kobiety suwały od drzewa do drzewa, dwie kobiety zazdrosne bezwątpienia, śledziły ciekawie nowo-zakochanych.
Obie pary przeszły zapuszczając się w gęstwinę, dwie kobiety także tam przeszły.
Montalt przypatrując się téj scenie, nie zauważył, że kawaler las Matas przestał opowiadać i był roztargniony.
Gdy nabob opierał się łokciami na stole, dwie postacie ukazały się Robertowi: to jest dwaj jego towarzysze, biedzi i pomieszani, którzy od kilku chwil usiłowali zwrócić jego uwagę. Błażéj chrząkał z cicha, Bibandier zaś za pomocą swych rąk długich, dawał znaki telegraficzne.
Spostrzegłszy że Robert ich widzi, wezwali go poruszeniami cofając się do cieniu. Lecz Robert nie myśli! opuścić swego stanowiska. Zdawało mu się że idzie o przegranę w karty, i wzruszył tylko ramionami. Nadaremnie Błażéj i Bibandier powtarzali znaki, bo Robert odwrócił się i opowiadał daléj.
Ponieważ Stefan i Roger zniknęli za drzewami, nabob znów go słuchał.
Wielka to była szkoda, że wzrok jego nie mógł przeniknąć gęstwiny szpaleru, za którym się znajdowali ci młodzieńcy i gdzie zawiązana obecnie intryga, była bardzo zajmującą.
W oka mgnieniu, w chwili gdy liście zakryły im natrętne światło, Stefan i Roger spostrzegli, że zamiast jednéj, towarzyszyło im po dwie bajaderki; z których jedna mająca pąsową szarfę z frędzlami złotemi, ujęła pod rękę Stefana, gdy témczasem druga w zielonej szarfie, opierała małą rączkę na ramieniu Rogera.
Panny Hortensja i Delfina uważały to za żarcik i zaczepiły swoje współ-zalotniczki w sposobie używanym na balu maskowym, lecz te im nie odpowiedziały.
Stefan i Roger nie mieli doświadczenia w odgrywaniu roli Don-Juana którą im narzucono, a tém samém byli w wielkim kłopocie.
— Ja tylko ciebie kocham jedynie — rzekł Roger do Delfiny — nie znam téj kobiety.
Stefan mówił do Hortensyi:
— Przysięgam ci, że nic nie pojmuję... nie znam téj kobiety.
Hortensja i Delfina odpowiedziały, jakby natchnione najprostszym rozumowaniem:
— A więc ich odprawcie!
Stefan i Roger właśnie sobie tego życzyli. Obaj chcieli oswobodzić swoje ręce, lecz wiadomo nam z przykładu dwóch naszych szlachty, że bajaderki te nie łatwo puszczały zdobycz. Uczepiły się silnie rąk malarza i sekretarza Mylorda.
— Jak uważam — rzekła Hortensja — pan Stefan jest wielkim bałamutem.
— Ah! Rogerze, Rogerze! — mówiła westchnąwszy Delfina, bardziéj spoufalona — nadaremnie usiłowałam być wesołą, to mi jest bardzo boleśnie...
Młodzieńcy najniewinniejsi z mężczyzn, tłómaczyli się jak mogli, przysięgając że nie mieli kochanek. Przysięga ta prawie jednocześnie wyrzeczona przez Rogera i Stefana, rozwiązała języki nieznajomych.
— A Cyprjana?... — szepnęła w zielonéj szarfie do ucha sekretarza.
— A Djana?... — zapytała w czerwonéj szarfie malarza.
Ciemność panująca pod drzewami pokryła nagłą bladość młodzieńców; pomimo tego Hortensja i Delfina poznały ważność tych słów, gdyż Stefan i Roger zadrżeli nagle.
— Cóż się to dzieje? — zapytały. — Czy nie możecie ich się pozbyć?...
Stefan i Roger milczeli, stojąc jak zkamieniali, nie odpowiadając na tkliwe uściśnienie pięknych rączek swych tancerek.
— Dopiero dwa miesiące! — odezwała się w czerwonéj szarfie głosem cichym i powolnym — a czyż można zapomnieć w ciągu dwóch miesięcy?...
— Zwodziłeś więc biedną dziewczynę — szeptała w zielonéj szarfie głosem tak smutnym, że Roger doznał ściśnięcia serca — gdyś jéj mówił w chodniku kasztanowym nad bagnami: „Ciebie tylko kochać będę... i kochać zawsze.”
Młodzieńcy byli głęboko wzruszeni, pomimo że byli przekonani, iż to był żarcik naboba, który wiedząc wszystkie szczegóły dawnych ich miłostek, oprócz nazwiska Penhoela które przed nim zataili, lubił się czasem naigrawać z ich wspomnień; przeto i tą razą nie było trudném dla niego zaintrygować ich przez pierwsze lepsze kobiety. Lecz ta igraszka była okrutną, bo wyrzuty które usłyszeli, właśnie w téj chwili gdy zapominali już prawie o przeszłości, odezwały się w ich sercach bardzo dolegliwie.
Stefan milczał będąc głęboko wzruszony. W charakterze Rogera było cokolwiek frantostwa.
— Fi, moja kochana! — zawołał usiłując okazać się trzpiotem — to są dzieje tak dawne jak potop!
Uczuł że zadrżały ręce kobiety, która się opierała na jego ramieniu.
— Oh! oh!... nauczyłaś się doskonale roli... no, no... dość tego... nie mamy czasu rozrzewniać się.
Łkanie uniosło pierś bajaderki w zielonéj szarfie; Roger to usłyszał, i zdawało mu się że bryła lodu przygniotła jego serce.
— Stefanie — szepnęła w p asowéj szarfie — Bóg cię pobłogosławi żeś nie mówił podobnie jak twój przyjaciel... wiele nieszczęść dotknęło Penhoelów, i zapewne o nich nie wiecie... oddal te kobiety... a dowiesz się o losie tych, których dawniéj kochałeś...
— Oddal te kobiety! — powtórzyła Hortensja — co ty sobie myślisz mościa panno?
Stefan który stał z opuszczony głowy, ocknął się z zadumania.
— Pani naigrawasz się z ważnych rzeczy! — rzeł do nieznajomej oddalając ją zwolna od siebie — lecz nie mam jéj za złe, gdyż nie wiesz zapewne, ile mi sprawiasz przykrości.
— Słuchajno — odezwała się Hortensja — to się znaczy po francuzku: mam zaszczyt... do widzenia... należy się usunąć i pójść zobaczyć czy nas tam nie ma...
— Co się panny dotycze — odezwał się Stefan ukłoniwszy się z obojętny grzecznością tancerce — racz przebaczyć że cię opuszczam... odtąd miałabyś ze mnie smutnego towarzysza... gdyż przypomniano mi z szyderstwem to, o czém człowiek honoru nie powinien nigdy zapomniéć.
Oddalił się, pozostawiwszy zdziwioną i pomięszaną Hortensję.
— A ty? — rzekła po cichu w zielonéj szarfie która stała przy Rogerze.
Ten wahał się przez chwilę, poczém opuścił ramię Delfiny.
— Oh! — wykrzyknęła patetycznie tancerka — czy i ja mam być opuszczoną?...
Roger westchnąwszy głęboko, udał się za Stefanem, tancerki zaś spojrzały po sobie wzrokiem tragiczno-komicznym.
— Szkoda ich, bo są przystojni... — westchnęła Hortensja.
— Warto ich odmalować — od rzekła Delfina.
— Ale jakie to niewiniątka... oh! niewiniątka!...
— Jak gołąbki w dymniku — dodała żartobliwie Delfina — poczém poprawiwszy ubiór głowy, odezwała się:
— To mnie nudzi... byłam pewna swego...
— I ja także...
— Oh! ty nie zupełnie... lecz mniejsza o nich... muszę dostać 500 fr... przecież nie było tego w umowie, żebyśmy się o nich biły z dzikiemi kobietami.
— Mnie to tyle kosztowało! — rzekła Hortensja. — Przez całe życie tyle nie wzdychałam... lecz gdzież są te płaczliwe stworzenia?... nie poznałam ich nawet.
— Ani ja... tu jest tak ciemno.
Spojrzały na około.
— Zniknęły! — zawołała Delfina.
— Ulotniły się... założyłabym się, że to jest figiel starego Szmitha, ażebyśmy nic nie dostały.
— Lećmy wydrzéć oczy staremu! — i objąwszy się w pół, powróciły na bal walcując wesoło.
Stefan i Roger zatrzymali się o kilka kroków. Stefan był pogrążony w smętném zadumaniu, Roger zaś nucił przez zęby i łamał gałązki.
Malarz przerwał milczenie:
— Wspomniały o nieszczęściu... — przemówił...
— Czy jeszcze myślisz o tych głupstwach? pomruknął Roger nie usiłując pokryć złego humoru.
— Nie wiem... lecz mam jakieś przeczucie.
— Pfu! — splunął sekretarz.
Stefan daléj mówił:
— Maska twarz zmienia... i ten świetny ubiór jakże jest niepodobny do ich skromnych sukienek, które nosiły w Penhoelu.
Roger skrzywił się pogardliwie i łamiąc gałązki nucił:

O Ryszardzie! królu mój
Świat opuszcza cię...

— Gdyby było podobieństwo uwierzyć.... — poszepnął malarz.

— Wybornie! — zawołał Roger — otóż ciebie cóś napada... lecz wierz mi, że obie siedzę sobie spokojnie w pałacu, i ręczę że Cyprjana nie myśli o mnie, równie jak Djana o tobie.
— Nieszczęście!... — powtórzył Stefan — i rzeczywiście nieszczęście zagrażało, gdyśmy wyjeżdżali z Bretanii.
— Bah! — rzekł Roger, który się mścił niedowiarstwem za wysilenie cnotliwe, które uczynił opuściwszy piękną rączkę Delfiny — ręczę ci że nikogo nie zjadło.
Stefan mówił nie słuchając go:
— Gdyby ten głos który nas przebudził pośród naszego odurzenia, był echem ich głosu?...
— Co znowu... o sto mil... toby było echo bardzo donośne.
— Biedne... jeżeli myślą żeśmy o nich zapomnieli.
Stefan i Roger byli w najciemniejszym zakątku ogrodu, a jednakże oddzieleni byli jedynie przez szpaler georgiń od balu, który się obecnie ożywiał po kilko-chwilowém wytchnieniu.
Roger ujął pod rękę Stefana chcąc go uprowadzić, a obejrzawszy się raz jeszcze za siebie, ujrzał obie nieznajome stojące w miejscu, które przed chwilą obydwa zajmowali.
— One teraz nie wierzą niczemu! — odezwała się w czerwonej szarfie, odpowiadając na ostatnie wyrazy malarza — czyliż nie wiecie co zaszło w pałacu Penhoela?
Roger cedził przez zęby:
— Ja tylko to wiem, że nie odpowiadano na moje listy... i jeżeli mamy mówić o zapomnieniu, to przynajmniéj ja nie mam sobie nic pod tym względem do wyrzucenia. Ale mylord zapłaci mi za tę maskaradę.
— Nie odpowiadasz!... — powtórzyła w czerwonéj szarfie, któréj głos zdawał się obudzać w sercu Stefana dziwne wzruszenie.
— Czyliż w istocie nie dowiedzieliście się o okropnych wypadkach, które, zaszły w pałacu?... a więc ja wam powném:.. wszyscy ci których znaliście... pan, pani którą lak kochałeś panie Rogerze de Launoy... biedny stryj Jan...
— I cóż?... — zapytał z niecierpliwością Stefan.
— Zostali wypędzeni... umierają z nędzy... oni, którzy byli tak miłosiernemi...
Roger pomimo postanowienia swego że niczemu nie będzie wierzył, nie mógł powściągnąć okrzyku zadziwienia.
Stefan nie rozumował dłużéj. Czy to była scena przysposobiona przez naboba lub nie, wspomnienia jego gwałtownie wywołane, owładnęły jego sercem tak, że wszystkiemu uwierzył.
— Wszystko co mamy, do nich należy!.. gdzież oni?... — i mimowolnie pochwycił zimną rękę nieznajomej.
Druga bajaderka dotąd milcząca, odwróciwszy się do Rogera, przemówiła oschłym tonem:
— Nie potrzebujemy waszéj pomocy... ci, którzy nie opuścili pani i jéj męża w godzinie nieszczęścia, będą o nich pamiętali i nadal.
— Nie dość na tém... Blanka którą nazywaliście aniołem... uwiezioną została przez nikczemników...
— Jesteśmy gotowi wyszukać ją! — rzekł Stefan.
— Inni się tém zajmą — odpowiedziała w zielonéj szarfie — nie potrzebujemy was...
Nieznajome umilkły, stojąc niewzruszone w cieniu altany i trzymając się za ręce.
Roger zbliżywszy się, rzekł do nich:
— Przez wzgląd, że moglibyśmy się dowiedziéć kto jesteście, a jednakże nie uczyniliśmy tego... proszę was, powiedźcie nam co o Djanie i Cyprjanie.
— Djana nie żyje! — odpowiedziała z cicha w czerwonéj szarfie.
Bajaderka zaś w zielonéj szarfie dodała:
— Cyprjana także nie żyje...
Młodzieńcy byli jak gromem rażeni. W pierwszéj chwili rozpaczy, znikła wszelka myśl o podstępie, a Roger drżąc z oburzenia, odezwał się:
— Wszystko to jest bezecném kłamstwem... Stefanie! chodź... zostawmy te kobiety...
Chciał uprowadzić malarza, lecz ten się oparł.
— Ktokolwiek jesteście — odezwał się drżącym od wzruszenia głosem — zlitujcie się nad nami, na miłość Boga!.. jeżeliście się do nas zbliżyły z namowy Berrego-Montalta, dla szydzenia z miłości, która jest jedyną naszą nadzieją i życiem, wybaczemy wam... lecz zaklinam was, oh! powiedźcie nam, że to wszystko jest tylko komedją...
— Djana nie żyje!... — — powtórzyła w czerwonéj szarfie.
— Cyprjana nie żyje!.. — rzekła druga.
Lecz ich głosy były zmienione i drżące.
Roger zakrył twarz rękami i łzy sączyły się z pod palcy jego.
— O! Cyprjano... Cyprjano! — szeptał wśród łkania.
Stefan stał jak posąg.
— Nie żyją — mówiła w czerwonéj szarfie — zostały zamordowane...
Stefan cofnął się o krok, a z jego piersi wydobył się jęk głuchy.
— Zamordowane przez człowieka, który tutaj tańczy... — dokończyła dziewica.
— Jego nazwisko? — zapytali Stefan i Roger.
Poczém Roger dodał, odzyskując nadzieję pomimowolnie:
— Lecz to niepodobna! mój Boże... przecież bylibyśmy się dowiedzieli!
— One was kochały, biedne dziewczęta... — przemówiła zwolna w czerwonej szarfie — jeżeli jak mówicie pisaliście do nich listy i one wam nie odpowiadały, więc musiały umrzéć...
— List!... — zawołał Stefan, któremu ten wyraz przywiódł cóś na myśl — mam list... i dowiemy się...
Sięgnąwszy żywo do kieszeni, wyjął pismo z cech§ pocztowy z Redon. Ręce mu drżały tak dalece, że nie mógł odpieczętować listu. Gdy nakoniec oderwał pieczątkę, czy to że jego wzrok był olśniony, czy téż że było zbyt ciemno, nie mógł rozpoznać pisma.
Poskoczyli oba do światła. List był od przyjaciela Stefana i potwierdzał wszystko, co usłyszeli od bajaderek.
Pontales był panem dóbr Penhoela. — Cała rodzina pozbawiona wszelkich środków utrzymania, błąkała się niewiadomo gdzie; dwie córki stryja Jana, biedne dziewice nocy, pisał artysta czyniąc aluzję do legendy bretońskiéj, pogrzebane zostały na smętarzu w Glenaku.
Roger płakał jak dziecko; Stefan zaś z suchemi oczami i tropię bladością, powrócił między kląby; lecz pod ocienioną altanką, w miejscu gdzie stały dziewice, nie było już nikogo.
Po daremném szukaniu i wołaniu, gdy obaj młodzieńcy rzucili się na trawę znużeni i z rospaczą w duszy, głos melancholijny i dźwięczny, jak echo oddalone pośród wesołych akordów muzyki, doszedł ich uszu:
— Dziewice nocy!...


IX.

— Ale pan nie pijesz panie kawalerze — mówił Montalt odtykając trzecią butelkę wina Reńskiego.
Robert podał kieliszek: lica jego były purpurowe, a wzrok ociężały.
— W istocie... — pumruknął zmrużając oczy — nie miałem zamiaru tak obszernie się rozwodzić, lecz wiem komu się zwierzam... i na honor! pewny jestem, że wołałbyś prowadzić ze mną interesa raczéj jak mnie zdradzić...
— Ja zdradzić pana?... cóż znowu....
— Bo choćbyś nawet chciał... nie wiesz nazwisk miejsc i osób... z Rennes do Brestu ileż to jest pałacy rokoko, ile rodzin nudnych... ilu mężów, którym żony... rozumiesz mnie... żnaleźże mojego gbura... ah! ale na czémże stanąłem?
— Stanąłeś na wykradzeniu listu pani, co ci się udało z rzadką zręcznością...
Robert podziękował poważném skinieniem głowy i podniósł do ust kieliszek.
W téj chwili gdy nie mógł przypatrywać się nabobowi, fizjonomja ostatniego powlokła się zasłoną smutku.
Przez chwilę jego rysy wyrażały głębokie i gorzkie zniechęcenie; co trwało bardzo krótko, gdyż skoro tylko Robert postawił próżny kieliszek na stole, Montalt uśmiechał się dobrodusznie.
— Zdaje się — rzekł Robert — że moja historja zajmuje pana, ponieważ przypominasz sobie szczegóły.
— Nigdy opowiadanie tak mnie nie bawiło — odpowiedział Montalt z oziębłą uprzejmością.
— Nie znudziłeś się pan... a jednakże ileż to szczegółów pominąłem... lecz to z pańskiéj winy... częstowałeś nas po królewsku... a my hiszpanie mamy głowy łatwe do rozgrzania... stanąłem tedy na liście... lecz nim to nastąpiło, jużem podchwycił tajemnicę pani... gdybyś pan widział jak ci ludzie poczciwi zdają się być naumyślnie stworzeni do oszukiwania... ab! co za myśl Mylordzie... czy chcesz ażebyśmy pierwszy interes załatwili w Bretanii?...
— Nie jestem od tego kawalerze — odpowiedział Montalt.
— Mówiono mi, że pan nie lubisz tej prowincji.
— Tym bardziej można tam robić interesa.
— Ah! do kata! otóż to mi się spodoba!... zrozumiałeś pan stan rzeczy... Majątek tego człowieka był już dość nadwerężony, i Kapulet wróg odwieczny, złożył u prawnika papiery, które nam w połowie zapewniały posiadłości Monteiga.
Robert który posiadał wiadomości, nadał Pontalesowi i Penhoelowi te pseudonimy romantyczne.
— Lecz — mówił daléj — mieliśmy panią Montega, matkę anioła, która pomimo niewierności małżonka... bo wiesz pan przecie że się kochał w Loli... miała nad nim wpływ szkodliwy... Pani Montega jest jeszcze bardzo piękną kobietą... i gdybym miał czas potemu, potrafiłbym pozyskać jéj miłość, dla ułatwienia wszystkiego od razu... lecz w końcu byłoby to zbyt drogo pozyskać więcéj kilka tysięcy franków dochodu... proszę mi wierzyć mylordzie, że się nie narzucam tak łatwo.
Montalt nie mrugnął nawet; jednakże bystrzejszy wzrok jak Roberta, byłby dostrzegł za tą powłoką niewzruszonéj spokojności, oznakę niezadowolenia szybko powściągniętą.
Robert nie zważał na to; wesoło ciągnął daléj wątek swego opowiadania, i zaledwie że się nie zaplątał, gdyż nabob ciągle mu napełniał kieliszek, a już i tak był nie źle pijany.
— Czy ci mówiłem o drugim? — zapytał przerywając nagle.
— Tak... musiałem już coś wspomnieć o stryjaszku z Ameryki... innéj osobliwości przedpotopowéj... jest to bogacz... po którym spodziewam się spadku...
— Pan jesteś zachwycającym! — rzekł nabob.
— Dziękuję... mówię o stryjaszku z ameryki, ponieważ list był do niego pisany...
Niedostrzeżone drżenie przebiegło po twarzy Montalta, który spuścił oczy, jakby tą razą obawiał się ażeby jego wzrok nie skrzyżował się ze spojrzeniem Roberta.
— Jakaż to była niewinna zbrodnia... kochany lordzie... ileż to beczek łez wylano z powodu téj zbrodni, jakiéj się dziś nie dopuszczają... powiedziałbyś że to jest stronnica, zroszona łzami trzystu gryzetek i wydarta z błahego i uczciwego romansu p. Dukre Dumenila... wyobraź sobie dwoje dzieci dobrze wychowanych, które zbierają owoc zakazany... a potém zakrywają sobie twarze, nie wiedząc jak odpokutować za ten grzech okropny.
Zatrzymał się śmiejąc serdecznie.
— Ah! ah! nie prawdaż że to zabawne... a przytém dramma w tém ziemskim raju!... Ewa kochana przez dwóch braci... starszy ustępuje ją młodszemu...otóż to podarunek... a młodszy żeni się z Ewą, nie wiedząc że smak jabłka zakazanego był jéj już znany... proszę cię mylordzie o kieliszek czegokolwiek... A starszy puścił się do Syryi... zawsze ze łzami w oczach... niech żyją łzy... zdrowie twoje mylordzie... oh! oh! domyślasz się co było w tém liście... pani Montega przemawiała stylem rozdzierającym duszę: Dla czegoś powiódł mnie... dla czegoś mnie opuścił... dla czego twój brat ożenił się ze mną... dla czego... dla czego... A ja cierpię... jestem bardzo nieszczęśliwą... i znów łzy... potoki łez...
Niebieskawe pasmo będące pod oczami Montalta, zdawało się zagłębiać i przybierało barwę ciemniejszą. Chwilowo konwulsyjne drganie poruszało jego usta, lecz czoło było wypogodzone i zdawał się uśmiechać ciągle. Nie ukrywał nic bezwątpienia, oprócz obrzydzenia, jakie w nim obudzała barbarzyńska wesołość tego kata, który bez litości naigrawał się ze swoich ofiar. A jednakże przy tém uśmiechu nie tylko oburzenie i zniechęcenie przenikało. Często można było dostrzedz oznaki udręczenia, często też burza okropna zdawała się zagrażać.
Robert nie zauważył tego wszystkiego. Być może też iż to było igraszką oddalonego światła, którego odblask przenikając liście, skreślał dziwaczne oznaki na martwém obliczu Montalta.
— Ten list — mówił Robert — był tak kompromitującym, jak wszystko co pochodzi z pióra naiwnego cnoty... było w nim dziesięć razy tyle, ile potrzeba było do podniecenia głowy mojego prostaka... tym więcéj zaś, że wspomniony lubownik gorzałki, otrzymał list od swego starszego brata... który nie mógł siedzieć spokojnie w miejscu dobrowolnego wygnania... i który przysłał pocztą plikę szpargałów... dałbym chętnie 200 luidorów, żebym miał przy sobie te dwa urywki wymowne... odczytalibyśmy je razem... i toby zabawiło pana... jestem tego pewny.
— Wnosząc z tego coś mi pan powiedział — odpowiedział Montalt donośnym głosem — musiały to być ciekawe pisma.
— Nie wyobrazisz pan sobie, jak były zajmujące... postarałem się również i o drugi list, w nadziei, że ta kradzież będzie naturalnie przypisany pani, gdyż Montegu nigdy go jéj nie pokazał.
— Ah! — rzekł mimowolnie nabob.
Robert spojrzał na niego.
— Na honor! — zawołał — doznaję prawdziwéj przyjemności w tém opowiadania... mylord nie unosi się to prawda... lecz przynajmniéj słucha... i to jest bardzo pochlebne... Skoro miałem już oba listy w moim pugilaresie, droga dama była już w moim ręku... za najlżejszy oznaką nieposłuszeństwa, udawałem że sięgam do pugilaresu... i natychmiast schylała głowę przed moim talizmanem... Tak więc wszystko szło jak po maśle... Montegu sprzedawał, zastawiał... Kapulet nabywał, kupował... tak dalece, że pewnego dnia Montegu nie miał już nic do zbycia, oprócz spadku starszego brata... Potrzeba było do tego pełnomocnictwa... Pan prawnik, o którym już wspomniałem, podał mu łatwy środek: „podpisz pan za swego brata” — rzekł mu — a Montegu nie bardzo się opierał... Pewnego wieczora, gdy się jego butelka wódki wysączyła wcześniéj jak zwykle, sfałszował pierwszy podpis... następne uzyskaliśmy łatwiéj i bez korowodów.
— Potrzeba przyznać, że ten biedak Montegu okazywał wstręt do podobnych czynności; lecz oprócz tego żeśmy mu nigdy nie pozostawili jednego luidora w kieszeni, sądził, że tym sposobem pomści się nad swoim niegodziwym bratem, o którym uprzedziłem go jak najniekorzystniéj. Braciszek bowiem dopuściwszy się głupstwa, że się oddalił, jeszcze większe głupstwo popełnił, gdy powrócił rozwodzić żale pod mury pałacu. Powrót jego romantyczny poprzedził urodzenie anioła, a ja nie zaniechałem oznaczyć z ścisłością rachuby czasu pomiędzy tym powrotém, a powiciem córki...
— Mogłem się tego spodziewać po panu! — odezwał się Montalt, na którego czole wystąpiły krople potu, zapewne wskutku gorąca — wmówiłeś w tego człowieka, że Anielka nie była jego córką...
— Nie inaczéj... i odtąd zwiększyła się jego nienawiść do brata.
— Nasz interes poszedłby jak z płatka, gdybyśmy nie napotkali na naszej drodze pewnéj zawady w rodzaju fantastycznym; bo wiedziéć ci należy mylordzie, że jesteśmy w okolicach zamieszkałych przez duchy, które w moim opowiadaniu figurować muszą.
— Otóż zawadę o któréj wspomniałem, stanowiły dwa małe djabełki, które nas wiele kłopotu nabawiły... lecz zdaje mi się, że nasze kieliszki próżnują...
Montalt sądząc, że jego towarzysz miał już dosyć, nie chciał więcéj zamącać myśli i plątać mu języka dolewaniem trunku. Lecz jestże środek powściągnięcia pijanego? Kawaler sam sobie nalał kieliszek.
— Dwa małe djabełki... — powtórzył usiłując zebrać myśli rozproszone — dwa djabełki... Cóż to ja widzę?... czy Błażéj i Bibandier będą mi całą noc dawać głupie jakieś znaki za drzewami?... Do kata! — dodał powstawszy i grożąc swoim towarzyszom, którzy ukryci za krzakiem, usiłowali zwrócić jego uwagę — grajcie, przegrywajcie, oszukujcie!... nic mnie to nie obchodzi... robię interes z moim przyjacielem Montaltem!... widziecie przecie... jeżeli jeszcze raz spostrzegę wasze grobowe twarze... stłukę butelkę o łeb pierwszego lepszego!...
Błażéj i Bibandier zniknęli, a nabob nie okazał żadnego zadziwienia przy téj okoliczności, równie jak poprzednio.
— Do diabła... — rzekł Robert siadając — te bydlęta nie wiedzą o co rzecz idzie... i niech mnie powieszą jeżeli się z niemi podzielę... na czémże stanąłem?...
— Na dwóch djabełkach.
— Dobrze... były to dwa potwory.. córki stryjaszka w sabotach... nie mogę ci wypowiedziéć mylordzie, ile nam złego wyrządziły... wykradały nam umowy urzędowe, rozdzierały rewersa, odbijały biórka i stoliki nasze... Ah! gdyby ten Mohtegu nie był zmokłą kurą... albo gdyby te dziewczęta były chłopcami, w istocie nie wiem jakby się to wszystko zakończyło... Lecz w końcu, pomimo wszelkich przebiegów, djabełki opóźniły tylko o 2 lub 3 miesiące rozwiązanie dramy... Rozwiązanie zaś było szczytne mylordzie!... osądź sam...
Tutaj Robert zatrzymał się dla zebrania myśli; następnie zaczął opowiadać wypadki zaszłe od nocy św. Ludwika, aż do téj, w któréj rodzina Penhoelów zmuszony była opuścić pałac; a dalekim będąc od ukrywania czynów, przesadzał je i ozdabiał, aby tém pewniéj uchodzić w oczach Montalta za łotra pierwszego rzędu.
Montalt słuchał go z uprzejmy uwagę i nie przestawał się uśmiechać, a bladość zaś pokrywająca jego lica, mogła pochodzić ze znużenia, gdyż opowiadanie zbyt długo trwało.
W najpiękniejszych ustępach opowiadania, wtedy gdy wymowa Roberta dosięgała szczytności, ręka Montalta spoczywająca cięgle na piersi ukryta pod koszulę, zadrgała nieznacznie. Ta ostatnia noc w pałacu Penhoela, posępna i pełna okropności, w któréj Remigeusz wymierzył szpadę przeciw żonie, opisywaną była przez Roberta z prawdziwym zapałem.
Montalt jednakże przysłuchiwał się opowiadaniu téj sceny ze zwykłą obojętnością, i raz tylko okazał niezadowolenie zmarszczeniem brwi, a to w chwili, gdy Robert przedstawiał mu Martę czołgającą się u nóg męża i błagającą o szanowanie pamiątki nieobecnego...
— A więc ona kochała tego nieobecnego brata? — zapytał nabob z cicha.
— Eh! — rzekł Robert — komedja, komedja... przecież ci mówiłem, że gdybym pisnął słówko, skinął ręką, a nawet żebym nie uczynił żadnego kroku, byłbym kochankiem téj kobiety... co się tycze stryjaszka przedpotopowego, on żył z łaski i łasił się wszystkim... do kata! któżby się tam zajmował nieobecnym bratem!... ja to, ja, nadałam ważność temu widmu... ja to wskrzesiłem tę mniemaną namiętność i mogę się poszczycić żem z piasku bicz ukręcił...
Przechylił się na zaplecznik krzesła.
— Braciszek! — powtórzył śmiejąc się — któżby myślił o braciszku... mylordzie! jeżeli łaska proszę o kieliszek wina... skończyłem... jakże uważasz moje postępowanie... czy zręczne?...
— Jest to szczytność sztuki — odpowiedział Montalt — i byłbym zbyt szczęśliwym, gdybym miał wspólnika podobnych zdolności...
— Wybornie... jak mnie żywym widzisz mylordzie... odgadłem ciebie... i lubo widziałem ciebie w zebraniu cudzoziemców grającego jak frajer, wiedziałem że jesteś człowiekiem bez przesądów... brakuje ci tylko wprawy...
— Będziesz moim mistrzem panie kawalerze.
— A ręczę że zajdziemy daleko mylordzie... rozważ tylko dobrze zawiązek téj intrygi... jak tu wszystko ułożone... jak wszystkie osoby odgrywają role nie wiedząc o tém bynajmniéj.
Robert zapomniał, rozumie się dobrowolnie, że pan margrabia Pontales kierował wątkiem téj cudownéj intrygi, i że on (Robert) odgrywał rolę ważną wprawdzie, lecz zawsze na korzyść pana margrabiego.
Mówił daléj, gdy Montalt potakiwał bezwarunkowo.
— Nie ma tu nic do nadmienienia... nie jest to historja sztyletów i trucizn, w któréj podrzędni bandyci grają o kilka tysięcy franków, narażając się na galery... żadnych środków gwałtownych... nic więcéj nad kombinacje, do których kodex karny nie da się zastosować... wchodzi się do domu... zasiada się na miejscu właściciela... wyprasza go się grzecznie za drzwi... i koniec!
Montalt powstał, i gdy w tém poruszeniu piękne jego oblicze wystawione zostało na światło, wtedy ukazała się widoczniéj bladość jego czoła i pasmo niebieskawe otaczające oczy. Trzymał cięgle rękę opartą na sercu pod koszula.
— Żadnego środka gwałtownego — powtórzył Robert wysączając kilka kropel z próżnéj butelki — żadnego morderstwa...
Za nim dał się słyszeć głos jakby z ziemi wychodzęcy:
— Kłamiesz!...
Robert powstawszy nagle, upadł ciężko na ławeczkę.
Montalt odwrócił się zwolna w stronę, zkąd głos pochodził.
— Czy to ty mylordzie mówiłeś? — wyjąkał Robert.
— Nie...
Powtórnie głos dał się słyszéć za drzewami, lecz tak słaby, iż zaledwie dochodził uszu naboba i jego towarzysza:
— Kłamiesz!... zamordowałeś dwie dziewice... za które Bóg ciebie ukarze... Robercie de Blois!
Amerykanin był rażony piorunem.
— Mówiłeś o stronach, w których się ukazują zjawiska nadprzyrodzone... wywołałeś więc widma... — rzekł obojętnie nabob, i ukłoniwszy się uprzejmie odszedł; pozostawiając w altanie Roberta, do którego zaraz przybiegli Blażéj i Bibandier.
Nabob powrócił na bal; a że zwyczajem jego było oddalać się do swych pokoi przed ukończeniem zabaw, przeto nikt się nie dziwił widząc go w téj chwili odchodzącego.
Przechodził pośród wesołych grupp i kłaniał się na prawo i lewo, trzymając zawsze prawą rękę na piersi, a jego twarz bladą zdobił tenże sam uśmiech, jaki się ukazał gdy orkiestra dała znak do tańców.
Minąwszy przedsionek, udał się do pokoi w których skoro tylko spostrzegł że jest bez świadków, zaraz spokój panujący w rysach jego znikł nagle, brwi jego zmarszczyły się a zmarszczki zorały czoło. Posępny płomień zajaśniał w jego wzroku, i z piersi wydobyło się łkanie.
Rzucił się na sofę, jakby się nie mógł dłużéj utrzymać na nogach, i zdawało się że wycierpiał nieznośne katusze.
Gdy wydobył rękę, ukrytą dotąd na piersiach, koszula zetknąwszy się z jego bijącém łonem, zbroczyła się wielką plamą krwistą...


X.
Buduar.

Bywają ludzie ekscentryczni i mocni, którzy mają upodobanie w wykonywaniu dzieł nadzwyczajnych i narażają się dobrowolnie, bez celu, na bezpożyteczne wysilenia bohaterskie. Dajcie tym herkulesom świat do podniesienia, będą próbować, i być może iż im się powiedzie. Rzućcie ich na łono pospolitego życia, będą drzemać pogrążeni w leniwéj gnuśności, nieodłącznej towarzyszki męztwa, które czuje moc swoją, ale nie upatruje przedsięwzięć godnych siebie.
Lecz niech się wydarzy sposobność, lub tylko cień sposobności, wtedy natężą muskuły ciała albo sprężyny duszy. Ujrzemy ich spieszących do natarcia lub stojących niewzruszenie przy obronie, jak te olbrzymie skały, które proch wysadza cząstkowo, lecz nie może ich wstrząsnąć w całości.
Montalt był obdarzony sercem mocném i popędliwém, które się daje odurzyć przez bezczynność ze zniechęcenia wynikającą. Nie miał żadnéj dążności w życiu. Jeżeli się czasami przebudzał, to dla tego, ażeby zużył siłę swoją w bezpożytecznéj walce.
Odbył najuciążliwszą potyczkę, na jaką się kiedykolwiek mógł narazić. Przez kilka godzin, przyniewalał się do obojętności i uśmiechu, gdy ogień piekielny wrzał w jego sercu....
Lecz po cóż to olbrzymie wysilenie? Byłże to zakład trzymany przeciw samemu sobie? I jakaż to była przyczyna tego cierpienia? Czyliż miał nadzieję uzasadnioną wynagrodzić sobie katusze, jakich doznawał słuchając opowiadania Roberta?
Na to zapytanie, bezwąpienia nie mógłby sam sobie odpowiedziéć, gdyż w umyśle jego mieszała się niepewność z powątpiewaniem.
Pomimo tego, przypuszczając nawet znaczny udział dziwacznéj dążności o któréj nadmieniliśmy, musiało się coś rzeczywistego mieścić za tą pracowitą i przesadną walką. Cierpienie przynajmniéj było prawdziwe, bo dostatecznym było spojrzeć na zmienione rysy. Montalta, ażeby się w tém utwierdzić; a nadto, jego skrwawiona ręka czyliż nie dowodziła tego?
Bywają nadzwyczajne podobieństwa, stosunki nasuwające dotykalne wspomnienia, rażące umysł niespodzianie i które wskrzeszają udręczenia drzemiące od lat wielu...
Montalt pędząc życie wśród ciągłych sofizmóm, wyrzekając się wszystkiego co mu było drogiém, wynosząc wszystko czém pogardzał; Montalt zapalczywy prześladowca cnoty, niewinności, honoru i miłości, musiał mieć jątrzącą ranę w sercu.
Filozofja którą sobie utworzył, nie była dla niego właściwą. Zimny sceptycyzm kalał usta jego, które zdawały się przemawiać językiem szlachetności i bohaterstwa. Albo sam siebie odurzał, lub też powodowany był zemstą zawiedzionych nadziei. Wszystko w nim okazywało człowieka uległego gwałtownemu przewrotowi, w skutku którego posunął się do ostateczności. Musiał on kiedyś namiętnie uwielbiać to, czém obecnie pogardzał.
Przeszłość jego można było odgadnąć zgłębiwszy jego nienawiść: jak naprzykład pomiędzy innemi nienawiść do Bretanii, która wydawała się śmieszną i być może w tém jedném można było upatrzyć źródło zajęcia, jakie przywiązywał do opowiadania Roberta. Mówimy być może, gdyż rozważając wyjątkowe charaktery, należy się wystrzegać twierdzeń stanowczych, bo jeżeli Montalt miał tajemnicę, to jéj nikomu nie powierzył.
Od kwadransa jak bal opuścił, pozostawa niejako w odrętwieniu. Oparłszy głowę o poduszki sofy, z opuszczonemi rękami, wydawał się pogrążonym w rozpaczliwém obłędzie; lecz po kilku chwilach ocknął się, opierając rękę na czole zroszoném zimnym potém.
— Nie... — poszepnął — nie będę mieć litości... chcę się uśmiechać... uśmiechać jak przed chwilą... choćby mi serce pękło, na wspomnienie o ich niedoli... jeżeli ręka Boga... jeżeli jest Bóg tylko... cięży nad niemi... niech cierpię... niech ginę! — i zakrył twarz rękami.
— Oh! — rzekł łkając — przecież ich nienawidzę od lat tylu... tém lepiéj, tém lepiéj... jeżeli przypadek pomści! się za mnie...
Powstawszy nagle, przechadzał się szerokiemi krokami.
— A przytém — dodał odsłaniajęc włosy które się zlepiały na jego wilgotném czole — cóż mnie to obchodzi... czyliż ich znam?... mamże oszaleć dla tego, że kilku łotrów ograbiło szlachetkę Bretońskiego?...
Uśmiechnęł się z przymusem i szyderczo:
— Na honor! cierpiałem jakby mi o co chodziło... piłem może zbyt wiele.,, miałżebym tracić moc głowy starzejąc się... wolę raczéj wierzyć, że moje nerwy były wzburzone... i że po prostu byłem w gorączce słuchając tego nikczemnego hultaja, opowiadającego podstępy przeciw kobiecie wymierzone... Na Boga! — przerwał powściągając wybuch głosu — zdaje mi się, żebym sobie był ulżył, gdybym go zgniótł pod mojemi stopami jak jaszczurkę...
Zatrzymawszy się, uśmiechnął się gorzko.
— I dla czegóżbym tak miał postąpić? — mówił jakby odpowiadając sobie — cóż mnie zawinił ten człowiek? Czyliż mam prawo karać go za to, że truł i mordował?... Jest że to zbrodnią pokonać w oszukaństwie kobietę chytrą i podłą... raz jeszcze pytam się? co mnie to wszystko obchodzi?... Dla czego moja głowa pała?... dla czego serce rozdziera się w piersiach?...
Wzrok jego był obłąkany. Znów się rzucił na sofę.
— Mój Boże! — odezwał się po niejakiéj chwili, w czasie któréj jego fizjonomja zmieniając się stopniowo, wyrażała pogodne i melancholijne zadumanie — biedna Bretanjo!.. biedny kościółku, w którym wierni modlili się z głębi serca... biedne dziécię, które kochało być może i opuszczone zostało dla cienia szalonego bohaterstwa... ileż wspomnień błogich i miłych... wszystko inne czyliż nie było snem nużącym... cóż nastąpiło po tych latach szczęśliwych... dwadzieścia lat gorączkowych trudów, wśród powziętych przedsięwzięć dla odurzenia siebie i wygładzenia z serca pamiątek... pośród igrzyska okropnych bojów... pozyskałem złoto bez szczęścia... słowem, jest to życie stracone?..
Spuścił głowę na piersi.
— A tam tyle szczęścia... — poszepnęł — czyi iż tamten nie miał słuszności, gdy postanowił strzedz skarbu swego?... mój Boże, mój Boże!... czyliż wiem gdzie moje myśli błądzą... gdyby to było prawdę... gdyby moje cierpienia oddziaływały w jéj sercu?... na moje skargi odpowiedziało milczenie... lecz czyliż moje skargi doszły jéj uszu... Oh! historja tego człowieka!... Czyliż nie ukrywano przed nią mojéj tęsknoty i żalu?...
Ręka jego sięgnęła za piersi i wydobył pudełko sandałowe, którego pokrywa wysadzona była dyamentami, a przypatrując mu się przez chwilę w milczeniu, oczy jego zrosiły się łzami. Lecz gdy go już miał otworzyć, zmarszczył brwi i schował na powrót z poruszeniem gniewu.
Szaleństwo... szaleństwo!... — zawołał — cóż pozostaje po śnie... jestem Berry-Monlalt, człowiek pozbawiony nadziei i nie doznający żalu... przeszłość moją pokryłem zasłoną... jestem sam i jestem silny...
Zatrzymawszy się przed lustrem, przejrzał się, a lustro odbiło dumne wyzwanie, malujące się na jego twarzy.
Zadzwonił. — Seid ukazał się we drzwiach sypialnego pokoju.
— Daj mi opjum — rzekł Montalt — i rozbierz mnie.
Od dawna nabob przywykł do zażywania tego narkotyku dla przywołania snu, który go opuścił.
Gdy Seid przygotowywał napój, zastukano do drzwi wchodowych, które Montalt kazał otworzyć.
Był to pan Smith w czarnym fraku.
Montalt trzymał szklankę w ręku.
— Wybacz mi mylordzie — rzekł pan Smith, którego lekkie obowiązki nie pozbawiły zachowania przy każdéj sposobności powagi purytańskiéj.
— Wasza wysokość wydawała się téj nocy zajętą tak waźną czynnością, że nie ośmieliłem się być natrętnym... a jednakże miałem dobrą wiadomość....
— Cóż takiego? — zapytał Montalt napiwszy się nieco.
— Nasze dwie nieprzezwyciężone istoty, nakoniec obrały postanowienie — odpowiedział pan Smith.
— Ah! — rzeki Montalt — Stefan i Roger.
— Wybacz mi JW. Panie — rzekł pan Smith — chciałem mówić o dwóch ślicznych panienkach, które staraliśmy się zwabić od tak dawnego czasu...
— O dwóch słomkowych kapelusikach! — zawołał nabob — i cóż? czyś się z niemi widział?
— Lepiéj jeszcze...
— Czy przyrzekły przyjść?
— Więcéj... bo przyszły...
— Same?
— Przyprowadziła je szanowna dama, moja znajoma... pani Kokarda.
Montalt trzymał szklankę przy ustach.
— Nie masz więc żadnéj... — poszepnął — wszystkie... wszystkie za trochę złota!...
Wypił duszkiem resztę napoju.
— Wybornie — rzekł udając się do drzwi któremi wszedł Seid — usnę więc wesoło!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była prawie 9-ta gdy pani Kokarda i jéj młode towarzyszki wysiadły z dorożki przy jednéj z pustych uliczek sąsiednich polom Elizejskim. Przeszły krótki chodnik lipowy prowadzący do pałacu oświetlonego rzęsisto.
Djana i Cyprjana drżały, idąc z panią Kokardą, która przeciwnie była bardzo zadowoloną i znała jak się zdaje wszystkie zakątki pałacu.
Dziewice przebrały się. Powodowane pobożnym przeczuciem, w chwili narażenia się na stanowcze niebezpieczeństwo, wdziały swoją odzież bretońską; miały czepeczki obcisłe na głowach, chusteczki na szyjach i spódniczki w kraty.
Pani Kokarda miała kapelusz z piórami i szal Temaux.
W chwilę po zadzwonieniu, lokaj otworzył drzwi i wprowadził przybyłe damy do pokoju, gdzie wkrótce ukazał się mężczyzna czarno ubrany, który powitał poważnie panią Kokardę.
— Uniżona sługa! — rzekła — pan mnie się zapewnie nie spodziewałeś o téj godzinie?
— Zawsze jest czas piękna damo — odrzekł Smith.
— Dobrze... bardzo dobrze — przerwała Kokarda — pospieszyłam się cokolwiek... a te dwa aniołki posiliłyby się chętnie... wejdźmy.
Pan Smith przyłożywszy szkiełko do oka, przypatrzył się dziewicom wzrokiem znawcy.
— Ah! oh! — wyrzekł — Very pretty maiden, by God.
Poczém dodał z cicha:
— Czy to one?...
Pani Kokarda przymrużywszy oczki odpowiedziała:
— Oryginalne...
— Pan Smith ukłoniwszy się, poszedł naprzód prosząc damy aby udały się za nim. Po przejściu schodów, otworzył drzwi na pierwszém piętrze, ukłonił się raz jeszcze i ustąpił z progu.
— Proszę wejść — rzekł wskazując na drzwi uchylone.
Djana i Cyprjana wahały się.
— Daléj moje perełki — zawołała pani Kokarda — to się do was odnosi.... jestem zbyt starą ażebym tu wejść mogła — dodała z westchnieniem — przyniosą wam wieczerzę...
— Wieczerza jest zastawiona — odezwał się Smith.
— A więc dobrego apetytu moje pieścidełka — rzekła pani kokarda popchnąwszy dziewice do pokoju i zamknęła drzwi za niemi.
Pan Smith wydobył pugilares z kieszeni i wyjął z niego parę jedwabnistych gałganków, które wsunął w wyciągniętą rękę pani Kokardy, która ukłoniwszy się nisko, znikła.
Cyprjana i Djana stały przy drzwiach nie śmiejąc się ruszyć. Nie podniosły oczów z obawy, ażeby nie ujrzały przedmiotu ich trwogi.
Tym przedmiotem był mężczyzna bezwątpienia, lecz fantastycznéj postaci; potwór, o jakim marzy wyobraźnia dziewicza.
Cyprjana pierwsza ośmieliła się podnieść oczy zwolna i bojaźliwie. Spostrzegła że jest w małym pokoju oświetlonym dwoma lampami ze szkłami matowemi, którego ściany od podłogi do powały, były wyklejone ciemnym aksamitem; na tym obiciu widziéć się dawały świeże malowidła w ozdobnych ramach snycerskiéj roboty, obwiedzione złotem i obwódkami.
Meble tu równie jak w całym pałacu były w guście pierwszéj epoki rządów Ludwika XV.; były to prawdziwe klejnoty, za które przepłacono. W framudze okna, harfa unosząca draperję muślinu indyjskiego, ukazywała w części przepyszną podstawę snycerskiéj roboty.
Barwy mieniące, tkaniny i rzeźby złocone krawędzi, odbijały się na ciemnym tle obicia, które podwyższało ich zalotną świeżość.
Gdzie złota nie było, tam błyszczała emalja, na któréj wyobrażone były konsolki z drzewa różanego, napełnione bukietami kwiatów.
Trudno wyobrazić sobie buduar roskosniejszy.
Tutaj ozdoby nie odznaczały się mieszaniną. Wspomnienia Azyi umilkły i nie przedstawiały sprzeczności ze stylem kwiecistym XVIII wieku.
Cyprjana, któréj powieki przez połowę były otwarte, wydała głosik radości, być może nie na widok tych cudów, lecz spostrzegłszy stoliczek na bryzowych nogach, na którym były zastawione smaczne potrawy. Cyprjana łykała ślinki i nie mogła powściągnąć uśmiechu, Djana zaś niewzruszona i blada, przedstawiała postać oczekującéj ofiary. Jéj myśli były odmienne i poważniejsze jak siostry, bo być może iż dokładniéj pojmowała rodzaj niebezpieczeństwa i wielkość ofiary.....
Cyprjana podniosła powtórnie powiekę i powonienie jéj nasycało się aromatycznemi woniami, wydobywającemi się z talerzy.
— Djano!... — szepnęła z cicha.
I gdy jéj siostra nie odpowiedziała, poruszyła ją zwolna za rękę.
— Spojrzyj... — rzekła — nie ma nikogo.
Długie rzęsy Djany uniosły się i powiodła smętnym wzrokiem po pokoju. Jéj pierś uciśniona wydała westchnienie.
— Prawda... — lecz nadejdzie.
Cyprjana przeszła przez pokój na palcach jakby się obawiała, obudzić kogo.
Na stoliku leżały bułeczki pulchniutkie, apetyczne. Biedna dziewica wyciągnęła rączkę i cofnęła ją, poczém znów posunęła i w końcu ośmieliła się wziąźć jednę z bułeczek i przyłożyć do ust lecz bojąc się ugryźć.
Otworzyła usta, a jéj białe i ostre ząbki po dwu-dniowym wypoczynku ugrzęzły w białéj przylepce, i bułeczka znikła w mgnieniu oka. Pochwyciwszy dwie inne przyskoczyła do siostry:
— Patrz Djano — mówiła podając jéj jedną — jestem pewną że nie masz w nich nic szkodliwego...
Djana która dotąd się nie uskarżała, była równie wycieńczoną i cierpiała być może większy głód jak Cyprjana, która ostatni kęs chleba w domu spożyła.
Spojrzała ona z pożądliwością i wąchaniem na bułeczkę, i po krótkim namyśle sięgnęła ręką... a jednéj bułeczki także brakło na stoliku.
— Czy czujesz woń tych potraw? — zapytała Cyprjana — nie widziałyśmy podobnych od objadu w dniu ś. Ludwika... gdybyśmy też skosztowały...
Djana nic nie odpowiedziała.
Cyyrjana powtórnie zbliżyła się do stolika i włożyła na talerz dwa kawałki bażanta lecz wracając zatrzymała się w połowie drogi.
— Zastanowiłam się — rzekła — dla czegóż nie miałybyśmy usiąść sobie przy stole.
Już nie była tak bladą, i jéj piękny figlarny uśmiech zaczął igrać na ustach.
Djana nie ruszyła się z miejsca.
— Chodźże — rzekła Cyprjana — mówię ci, że nam będzie lepiéj przy stole... ta wieczerza jest naszą.
Te ostatnie słowa sprawiły jak się zdaje przykre wrażenie na Djanie, która zadrżała podniósłszy oczy do nieba.
Lecz Cyprjana nie myśląc o niczém, ujęła jéj rękę i pociągnęła ją mimowolnie do stołu.
— Będę gospodynią — mówiła przysuwając dwa krzesła — czém pani pozwoli służyć sobie?
Po chwili obie już siedziały przy stole przed naładowanemi talerzami; wino było w kieliszkach i bażant znikał widocznie.
Djana opierała się, lecz głód pokusy zastawionego stołu podniecony; odniósł zwycięztwo.
Początkowo dziewice siedziały na krańcach krzeseł, i za najlżejszym szelestem który dosłyszały, wzdrygały się upuszczając z rąk widelce i noże, lecz gdy nikt się nie ukazywał, zasiadły się dogodniéj w miękkich fotelach, wypróżniwszy w ciągu kolacyi dwa lub trzy kieliszki, skutkiem czego zapomniały cokolwiek o poprzedniéj obawie.
Oczki Cyprjany zaczynały się iskrzéć, a zadumane czoło Djany wyjaśniało się stopniowo.
Były dziećmi jeszcze; walki na które się narażały w skutku poświęcenia swego, nauczyły ich śmiałości. Były kobietami przez głęboką tkliwość i skromność, lecz zresztą były tak odważne jak nie jeden młodzian; zachowując zawsze przytomność, choćby przy narażeniu się na śmierć.
Obecnie zagrażało im niebezpieczeństwo innego rodzaju, które zatrważało je tém bardziéj, że ich niewiadomość nie mogła go określić; lecz ta właśnie niewiadomość nastręczała ich umysłowi romantycznemu sposobność przedstawiania rzeczy niepodobnych i tworzenia najpiękniejszych nadziei.
Jadły z apetytem, swobodnie, jakby były w swoim domu, a potrawy sprzątały się szybko, kieliszki wypróżniały się, i tém samém reszta obawy znikła zupełnie. Rozmawiały i śmiały się serdecznie, i rzecby można, że to są dzieci, które w nieobecności rodziców pozwalają sobie zbytkowych rozrywek i nie lękają się niczego, oprócz powrotu matki...
Nakoniec Djana odsunęła swój talerz.
— Wyborna wieczerza — odezwała się Cyprjana — mój Boże! jakże ja byłam głodną!
— I ja także...
— A jednakże nie mówiłaś tego biedna siostro... ja tylko zawsze się uskarżałam.
Djana objąwszy ją, pocałowała w czoło, poczém przechyliła się na zaplecznik krzesła i spojrzała po pokoju uśmiechającym wzrokiem.
— Jak tu pięknie... — poszepnęła.
— Oh! — mówiła Cyprjana — pokój Loli który nam się wydawał tak pysznym w Penhoelu, był niczmé w porównaniu z tym co tu widzimy.
— Otóż to Paryż! jakim go sobie wyobrażałyśmy — odpowiedziała Djana, któréj czarne oczy wyrażały zadumanie. — Czy przypominasz sobie co czytaliśmy w naszych książkach... i co mówiłyśmy w czasie naszych przechadzek... widziałyśmy podobne cuda i inne... i zdawało się nam, że się znajdujemy w tych czarownych miejscach... siedząc niby w salonie złoconym jak ten, albo też spoczywając na murawie kwiecistéj oświetlonéj rzęsisto...
— Przypominam to sobie moja siostro.
— Jakże byłyśmy niedorzeczne... straciłyśmy rozum... przyznaję, że widziałam to wszystko jak ciebie widzę.
— I ja także.
— Zdawało mi się, że nasza uboga odzież spadała i że miałyśmy na sobie piękne suknie jedwabne... perły we włosach... djamenty na szyi... koronki przy ramionach... jakeś mi się piękną wówczas wydawała Cyprjano!
— W moich oczach podobnież Djano, wydawałaś się boginią.
— I w tych okazałych ubiorach przebywałyśmy te cudowne miejsca... czy to sobie przypominasz?... w końcu zjawiał się zawsze dobry genjusz... jakże się powabnie uśmiechał... który do nas przemawiał „moje dzieci, wszystko to jest wasze... oto złoto dla ocalenia Penhoela... możecie wybierać... pozostańcie tutaj... albo powróćcie do Bretanii...”
— I my odpowiadałyśmy prędko — zawołała Cyprjana — „dziękujemy ci dobry genjuszu... chcemy widziéć tych, których kochamy...”
Trzymały się za ręce i spoglądały na siebie.
— Któż wie? — odezwała się Cyprjana zniżając głos — dobry duch może nadejdzie...
Djana wstrząsnęła głową poważnie.
— Moja biedna siostro... mówisz jak dziecię... niemasz teraz dobrych duchów.
— Oh! gdyby nadszedł!... — zawołała Cyprjana w dalszym ciągu swych myśli — potrzebaby najprzód oswobodzić Blankę.
— Dzisiejszéj nocy! — przywtórzyła Djana.
— Potém umieściłybyśmy panią i jéj męża w piękném pomieszkaniu...
— I naszego dobrego ojca...
— A potém pospieszyłybyśmy odkupić pałac Penhoela.
— Będziemy miéć czas do tego.
— Jakże oni będą szczęśliwi!
— Biedna Blanka będzie się do nas uśmiechać.
— A pani?...
— Wszyscy... wszyscy... ah! to zbyt wiele szczęścia!
Cyprjana powstała klaszcząc w Błonie. Rzuciwszy się na szyję Djanie, w chwili uniesienia uściskały się serdecznie, a w ich oczach błyszczały łzy radości.
W téj chwili odgłos oddalonéj muzyki doszedł ich uszu i rozłączyły się dla przysłuchania.
— Cóż to znaczy? — zapytała Cyprjana.
Djana miała głowę pochyloną i słuchała z naiwną minką.
Biedne dziewice pijały zwykle wodę; kilka więc kropel wina które wypity, podniecały ich żywość i uniesienia. Cyprjana zapomniała o przyczynie jaka ich tu sprowadziła. Pobiegła do drzwi któremi weszły, jedynie dla przysłuchania się bliżéj muzyce któréj słyszały, a która właśnie grała powolnego i melancholijnego walczyka, lecz drzwi były zamknięte na klucz. Udała się więc do drugich i otworzyła je.
Skoro tylko podwoje złocone obróciły się na zawiasach, obie siostry wydały okrzyk zadziwienia: oślepiające światło przeniknęło do buduaru.
Drzwi te prowadziły do pokoju pustego jak pierwszy, lecz którego okno szerokie i wysokie wychodziło na oświetlony ogród, w którym za gałęziami bezliściowego drzewa, był zawieszony przepyszny świecznik.
Cyprjana wbiegła do pokoju z wycięgniętemi rękami i otwartemi ustami; poczém zatrzymała się oniemiała z zadziwienia.
Muzyka była donośniejszą. Cyprjana jeszcze parę kroków postąpiwszy, stanęła przy oknie i ośmieliła się spojrzéć na ogród.
— Oh! moja siostro... moja siostro... — zakrywając oczy olśnione od światła — otóż ogród marzeń naszych... jesteśmy w zaczarowanym pałacu.
Z tego okna ogród przedstawiał czarujący widok. Za świecznikiem, którego migoczące kryształy mieniły się w najpiękniejszych kolorach tęczy, podwójny rząd kagańców odznaczał stopnie tarasu, zasadzonego krzewinami i kwiatami. Ta część ogrodu odpowiadająca lewemu skrzydłu pałacu, była pustą, lecz zwracając wzrok na prawo, można było widziéć przez przerzedzone liście drzew i kwatery oświetlone rzęsisto, gdzie się bal rozpoczynał. Wodotryski odbijające w snopach różnobarwnych odblask tysiącznych świateł rozciągających się wzdłuż szpalerów i odznaczających wytworne rysunki arkad zieloności, wszędzie gdzie oko przeniknąć mogło, widać było ognie błyszczące i girlandy kwiatów.
Djana i Cyprjana oparły się na oknie i przypatrywały się z zachwyceniem, bo ich umysł bardziéj był olśnionym jak oczy. Wyziewy cieple i woniejące, które do nich z ogrodu dochodziły, utrzymywały ich w pewném upojeniu.
Nie widziały nic podobnego nawet w swych snach dziewiczych, cóby mogło się porównać z temi czarującemi obrazami.
Gdy tańce ustały, kilka par zwróciło się w tę stronę ogrodu, która dotąd była pustą.
Djana i Cyprjana cofnęły się od okna ażeby ich nie dostrzeżono i wtedy dopiero przyjrzały się pokojowi, do którego weszły przed chwilą.
Był on obszerny z dwoma drzwiami, z których jedne prowadziły do buduaru, a drugie były na klucz zamknięte. Kilka skromnych krzeseł były całém umeblowaniem, oraz trzy lub cztery oszklone szafy, a w tych i pomiędzy niemi wisiały rozmaite przebrania nadzwyczajnie kosztowne. Były tam ubiory wszystkich narodów i wszystkich epok, za pomocą których można było zamienić się według upodobania na turka lub turczynkę, bramina, dewdasaka, na kasztelankę średnich wieków, damę z czasów Ludwika XIII, margrabinę albo boginię, gdyż żeńskie przebrania były liczniejsze; męzkie zaś po większéj części zastosowane były do figur kobiecych. Były tam prześliczne mundurki, pałasiki, sztylety, domina rozmaitych barw, maski różnych kształtów, surduciki i pantaliony szerokie w biodrach, podobne do tych, jakie noszą nasze amazonki w karnawale; słowem, był to kompletny magazyn.
Trzeba tu nadmienić, że w pałacu Montalta był teatr, i ile razy nabob bal wydawał, marszałek Nehemjasz Jones postarał się o przedstawienie baletu.
Djana i Cyprjana zdumione na widok tych kosztownych tkanin, przepysznych haftów i koronek, spoglądały z upokorzeniem na swą odzież wełnianą. Mianowicie zaś były przedmiotem ich podziwu dwa przebrania, które musiały być przysposobione na dzisiejszy bal, albowiem były rozpostarte na krzesłach.
Były to dwa ubiory zupełne bajaderek indyjskich; pantaljony szerokie muślinowe nakrapiane złotemi blaszkami, krótkie tuniki i obcisłe kaftany, djademy z pereł, i bogate pasy kaszmirowe.
Cyprjana spoglądała kolejno na ogród z którego dochodził gwar znajdujących się tam gości i na te kostiumy, wydając myśl powziętą w téj chwili.
— Wróćmy moja siostro... — mówiła Djana.
— Bal jest bardzo piękny — odpowiedziała Cyprjana westchnąwszy, i zbliżyła się do okna, chcąc się przyjrzeć raz ostatni.
Pod żyrandolem jakaś kobieta zatrzymała się ocierając pot z czoła, następnie zdjęła maskę.
Cyprjana powściągnęła chęć wydania głosu i przyciągnęła z żywością siostrę do okna, przed którym twarz kobiety była oświetloną zupełnie.
— Spojrzyj... — szepnęła Cyprjana.
— Lola... — przemówiła z cicha Djana.
Teraz nawzajem Djana spojrzała na kostiumy wiszące na krzesłach.
— Ona nie może być samą na balu... — rzekła Cyprjana, któréj oczy błyszczały żądzą i śmiałością — gdybyśmy mogły wśliznąć się na bal... dowiedziałybyśmy się wielu rzeczy....
— Biedna nasza Blanka! — rzekła Djana zamyślona.
— Jeżeli ona ją tu przyprowadziła — dodała Cyprjana.
Djana nic nie odpowiedziała, gdyż pogrążyła się w głębszém zadumaniu.
— A przytém — odezwała się Cyprjana zniżając głos — kto wie, czy nie odkryjemy jakich śladów...
I gdy Djana zachowała jeszcze milczenie, dodała:
— Mówię o Stefanie i Rogerze...
Wzrok Djany zwrócił się powtórnie do kostiumów, które zdawały się jakby naumyślnie zrobione dla obu sióstr.
— Niepodobna! — szepnęła wzruszając głowę.
— Dla czego nie? — zawołała Cyprjana tupnąwszy nóżką — jesteśmy same, nikt nas nie widzi... okno jest nizkie... spuścimy się z łatwością... — i ująwszy siostrę za rękę poprowadziła ją do kostiumów; następnie igrając odwiązała wstążki czepeczka Djany i włożyła dyadem z pereł na jéj włosy wijące się w pukle.
— Gdybyś wiedziała jak ci w tém prześlicznie...
Djana uśmiechnęła się smętnie.
— Szalona głowo — szepnęła — chceszże mnie skusić?
— Oh! moja siostro! — zawołała Cyprjana — toby było dla mnie pochlebiłem... lecz wiem że jeżeli ulegniesz, to jedynie dla Blanki... — i przytwierdziła jéj djadem.
— Posłuchaj — odezwała się poważnie — cóś mi mówi, że zastaniemy tam tych, których kochamy... moje przeczucia rzadko mnie zawodzą, wiesz o tém... i jeżeliśmy tutaj przyszły, czyliż dla tego ażeby unikać niebezpieczeństw?...
To mówiąc, odpinała gorset Djany, a ta się jéj nie opierała; następnie gdy ubiór poprzedni zastąpionym został obszernemi pantaljonami muślinowemi, tuniką ze złotogłowiu oraz obcisłym kaftanikiem, Cyprjana podskoczyła z radości.
— I ja tak będę wyglądała — zawołała kładąc pantofelki wschodnie na nóżki Djany.
— A teraz na ciebie koléj być moją garderobianą.
Drugie przebranie odbyło się w krótszym czasie, ponieważ Cyprjana oprócz usług siostry, sama sobie wiele dopomagała. Gdy już była zupełnie ubraną, spojrzała po sobie zarumieniona z ukontentowania.
— Gdyby oni nas widzieli... — szepnęła.
Poczmé wzięła do rąk dwie maski i dwie szarfy, z których zieloną przepasała siebie, czerwoną zaś ze złotemi frędzlami ubrała Djanę.
W ogrodzie tańczono z zapałem i nikt nie zwracał uwagi na okno. Cyprjana była cokolwiek bladą i jéj serce silnie biło, lecz to pochodziło zarówno z roskoszy jak i z obawy.
— Raz... dwa... trzy! — powtórzyła klaszcząc w dłonie, i za trzecim klaśnięciem, wskoczyła z lekkością ptaszka na poręcz balkonu. Po chwili zsunęła się pod jawor stojący pod oknem, tam przyjęła w swoje objęcia drżącą Djanę.


XI.
Wzrok kobiety.

Wyszedłszy ze swego pokoju, Montalt udał się do buduaru, przy drzwiach którego stali dwaj murzyni. Był to zwyczaj azjatycki stawiania przy drzwiach niewolników zastępujących rygle.
Montalt wszedł. Djana i Cyprjana przebrane już w swoją odzież wieśniaczą, siedziały drżące obok siebie, w drugim końcu buduaru. Nic nie mogło wydać ich wycieczki na bal, oprócz uchylonych drzwi pokoju kostiumowego, przez które widać było oświetlenie ogrodu, a na co Montalt nie zwracał uwagi.
Zatrzymał się w progu drzwi dla przypatrzenia się dziewicom, które lubo miały spuszczone oczy, widziały go jednakże bardzo dobrze; wiadomo bowiem że nerw optyczny u kobiet, ma własność przenikania miąższości powiek.
Cyprjana utraciła swą śmiałość Djana zaś przywoływała męztwo, lecz w pierwszéj zaraz chwili ogarnęła ją trwoga.
Nabob przeszedł zwolna przez pokój, a Djana będąc bliżéj niego, uważała każde jego poruszenie; następnie wziąwszy krzesło przysunął je naprzeciw dziewic, lecz nie usiadł. Spojrzenie jego wyrażało lekkie zadziwienie, gdyż pierwszy raz zdarzyło mu się widziéć u siebie dziewice ubrane po wiejsku.
To zadziwienie zresztą nie zawierało w sobie nic przykrego, a w miarę jak się im przypatrywał w milczeniu, w jego twarzy malowało się pewne wzruszenie.
— Biedna Bretanjo... — poszepnął głosem cichym.
Wyrażenie to pochodziło z głębi serca i odznaczało się tym posępnym i łagodnym tonem, którym się objawia żal po stracie przyjaciela, na którym wcześniéj nie mogliśmy się poznać.
Rozumie się że z pierwszego rzutu oka, Cyprjana i Djana poznały go, nie tylko jako podróżnego w dyliżansie, lecz zarazem był to ten sam, który się stawił na schadzce przy kościele Panny Maryi w miejscu Stefana i Rogera, a dzisiejszéj nocy słuchał opowiadania Roberta. Były bowiem obecne przy końcu téj sceny, odegrawszy w niéj rolę odezwaniem się do Roberta w sposobie zaprzeczającym jego zapewnieniom i oskarżyły go o morderstwo.
Z miejsca gdzie były ukryte, widziały uporczywy spokój jaki zachował Montalt słuchając okropnego opowiadania, jak również zmianę jego oblicza, które zdradzało głęboką gorycz, ukrytą pod powierzchowną oziębłością.
Jakże wtedy jego czarne oko zaiskrzyło się niespodzianie, jakaż posępna groźba w posępnym płomieniu jego źrenicy!
W téj krótkiéj chwili, w któréj Montalt odchylał zasłonę swój martwéj obojętności, Djana ujrzała w nim sędziego zbrodni i nadzieję własnego ocalenia. Pomiędzy jéj olśnionym okiem umieszczoną została pryzma, która ukazała jéj człowieka tak pięknego, pana tych cudów, króla zaczarowanego pałacu.
Romantyczny pociąg który jéj wszystko przedstawiał w nadzwyczajném świetle, na nowo się w niéj ocknął.
Co myślała a nadewszystko co czuła, nie mogła być może tego wyrazić, lecz jéj dusza ukoi żyła się podlegając wzruszeniu, jakiego doznawała w godzinach modlitwy. Coś ją pociągało ażeby szanowała Montalta nie wiedząc nawet o jego nazwisku, i żeby mu zaufała.
W chwili gdy dziewice powróciły do buduaru przejęte trwogą, drzwi się otworzyły i Montalt ukazał się w progu.
Djana siedziała nieporuszenie, z baczném wzrokiem i natężonym słuchem, a jéj zimna krew zastanawiała ją samą; Cyprjana zaś nabierała prawie odwagi, widząc siostrę tak spokojną.
Montalt przypatrywał się im w milczeniu. Opium zaczynało objawiać działanie, przywracając jego twarzy szlachetną spokojność.
— Po co to przebranie? — rzekł Błędne użycie szablonu→ mie i łagodnie — nie potrzebujecie tego, żeby być pięknemi jak anioły.
— To jest nasz ubiór krajowy — odpowiedziała Djana cichym głosem nie podnosząc oczu.
— Ah! — rzekł Montalt — czy jesteście tak przywiązane do waszego kraju?
Na to niespodziane zapytanie, Cyprjana ośmieliła się spojrzeć lękliwie, poczém szybko odwróciła głowę dla pokrycia zapłonienia. Lecz miała dość czasu przypatrzéć się Montaltowi, którego uśmiech w téj chwili cechował dobroć ojcowską.
Brzemie trwogi które ciążyło nad Cyprjaną, zmniejszyło się także przynajmniéj o połowę.
— Jesteśmy bretonkami — rzekła Djana.
— Ah! — rzekł Montalt nie zmienionym głosem — podług was moje piękne dzieci, wielką jest sławą być bretonką...
— Pan wiesz od dawna zkąd jesteśmy — szepnęła Djana.
— Oh, oh! — zawołał nabob, którego uśmiech wydawał się szczerszym — a więc, panny zauważyły mnie w podróży?...
Cyprjana potwierdziła główkę.
— A więc dla czegóż tak długi opór? — zapytał Montalt — gdyż już dawno jak pragnąłem odwiedzin waszych... czyście się mnie lękały?
— Pana mniéj jak kogokolwiek — odpowiedziała Djana, któréj głos przejmujący i słodki nabierał śmiałości.
Nabob skłonił głowę.
— Mniéj jak kogokolwiek — powtórzył — to wiele... spodziewam się, żeście się pozbyły trwogi... czy chcecie ażebym był waszym przyjacielem?
— Oh! — odpowiedziała z żywością Djana — pragniemy tego z całego serca!
W spojrzeniu Montalta objawiło, się zmieszanie. Rzecby można że się wahał nadać znaczenie téj odpowiedzi.
Milczenie znów nastąpiło w buduarze przez kilka sekund. Montalt wodził niepewnym wzrokiem od jednéj do drugiéj dziewicy i przyglądał się z wzrastającym wzruszeniem tym pięknym czołom jaśniejącym szczerością; rysom czystym i powabnym, którym czepeczki wiejskie służyły za wieńce.
Ci którzy go znali, odgadliby, że myśl dobra i szlachetna staczała walkę z jego uporczywym sceptycyzmem; lecz ten sceptycyzm był silnym i czas zakorzenił go w sercu.
Pomiarkowawszy się, przybrał ton lekkości który był właściwym jego postaci młodzieńczéj.
— W istocie, moje piękne panny... wstydzę się wam wyznać... w początkach pragnąłem odwiedzin waszych nie dla siebie... jakże byłem nieroztropny!... Potrzeba was widziéć z bliska ażeby umiéć ocenić... ręczę, że teraz nikomu was nie odstąpię...
Djana zbladła, a Cyprjana zapłoniła się cała aż do ramion.
Podobieństwo obu sióstr znikało w tjé chwili, gdy to samo uczucie objawiało odmienne charaktery ich urody. Cyprjana, było to biedne dziecię, strwożone i zdumiałe, Djana zaś obdarzona była uzasadniony wyniosłością królowéj.
— Nie wiemy... — przemówiła z cicha i powolnie — zaledwie możemy powiedziéć co nas obraża w twoich słowach panie... a jednakże ufność który w nim pokładały śmy, zamieniła się na poniżenie i smutek... Przymówiono nam w chwili, gdy nas niedostatek gnębił i gdy moja biedna siostra zbyt słaba przeciw cierpieniom, wspomniała o śmierci... obok nas konała święta niewiasta którąśmy kochały jak własną matkę... nie będę pana nudzić opisywaniem innych naszych udręczeń... ukazano nam nadzieję, która bardzo długo, wydawała się marzeniem... Dla czego ukrywać. Obietnice które nam czyniono, pokrywały hańbą naszą. Lecz czasem też biedne, zaślepione, mniemałyśmy że Bóg musiał umieścić na ziemi, pomiędzy tylu ludźmi złemi, okrutnemi i nielitościwemi... serca wspaniałomyślne, dla których niebo nie wydaje się próżnię po śmierci... nie pytaj się panie czyśmy wyrozumowały nasze nadzieje, gdyż sumienia nasze nakazywały nam pozostać... i jeżeli tutaj jesteśmy... to jest moją winą... moją jedynie... moja siostra nie chciała przyjść...
Cyprjana przybliżyła się do Djany i oparła główkę na jéj łonie.
— Poszłabym za tobą na koniec świata — szepnęła.
— Wysłuchaj mnie panie — mówiła Djana — gdym pana poznała, uczułam w sobie radość niewymowną... moja nadzieja wydała mi się mniéj niedorzeczny... trwoga ściskająca moje serce opuściła mnie... cóż powiem? gdyśmy były same w naszéj nędznéj izdebce, przypomniałyśmy sobie o panu... i twój obraz ukazywał się nam czasami... Mój Boże! miałyśmy tyle marzeń w naszém życiu, po których następowało zawsze okropne przebudzenie!... zasłona pokrywająca mój wzrok rozstąpiła się i ukazała mi przepaść, nad którą stoimy... Panie! nie nadużywaj naszego szaleństwa i chciéj nas wypuścić z twego pałacu...
Montalt słuchał jéj nie mając zamiaru przerywać. Twarz jego oblokła się w obojętność, pod który zawsze ukrywało się wzruszenie.
— Moje piękne panienki — rzekł z zimnym uśmiechem — kto tu wchodzi, nie tak łatwo wyjść może.
Cyprjana zakryła twarz rękami.
— Miéj pan litość nad nami — rzekła Djana — jesteśmy córki szlachetnego rodu!
— Do kata! — odpowiedział Montalt usiłując utwierdzić się w swéj ironii to jest bardzo pochlebne dla takiego chłopa jak ja...
— Miéj pan litość! — powtórzyła Djana ze łzą w oku — nasz ojciec jest bardzo stary... i jeżeli będziemy shańbione, on już nigdy nie ujrzy córek swoich...
Oczekiwała odpowiedzi z podniesiona głow ąi spuszczonym wzrokiem, lecz gdy Montalt milczał, dodała śmielszym głosem:
— Posłuchaj pan... jest nas dwie... dość będzie dla pana jednéj ofiary...
— Zgadzam się na to — odpowiedział Montalt — któraż zostanie?
— Ja! ja! — zawołały razem obie siostry.
— Wybornie — rzekł Montalt — teraz o to idzie, która ma odejść.
— Oh! — poszepnęła Djana — moja biedna Cyprjano... proszę cię, proszę...
Cyprjana rzuciła się w jéj objęcia i przycisnęła do swego łona.
— Umrzemy obie! — rzekła.
Djana po raz pierwszy zwróciła oczy na twarz Montalta. Jéj źrenice pałały i krew żywo barwiła lica poprzednio tak blade. Lecz te oznaki oburzenia znikły jak czary.
Montalt nadaremnie zatrzymał swoją maskę, bo przenikliwy wzrok dziewicy przejrzał ją, a powieki jéj które się znów przymknęły, osłaniały prawie jéj uśmiech. Wyczytała z fizjonomii naboba widoczną sprzeczność ze słowami, i dostrzegła wrodzoną dobroć pod nielitościwém skrzywieniem ust. Zdawało się jéj nawet, że jego oczy były zwilżone.
Montalt szybko usiłował przetworzyć fizjonomję; lecz któż uprzedzi spojrzenie kobiety! Widząc się tak niespodzianie podchwyconym, zmarszczył brwi na prawdę.
— Kobiety, bretonki i córki szlacheckie — pomruknął z udaną goryczą — w istocie moje piękne, spadłyście bardzo nisko...
Odsunąwszy krzesło na którém się opierał, przechadzał się po pokoju mówiąc:
— I wy jeszcze mówicie o honorze... i może mi będziecie prawić jak w komedjach: „przekładamy śmierć nad hańbę!” mogłabyś moja panno być nie złą aktorką... honor! — powtórzył wzruszając ramionami — czy wiecie do kogo przemawiacie... ja nie wierzę w honor moje piękne... równie w honor kobiet jak i mężczyzn... honor męzki jest głupstwem... honor kobiet, jest śmieszną niedorzecznością... a co się tycze pogróżek śmierci, które się dają słyszéć w podobnych razach, to jest podobném do tych śpiewaków, którzy przepędzają połowę dnia na tém, ażeby się dać prosić, a drugą na stękaniu piosenek, gdy ich nikt słuchać nie chce.
Gdy tak mówił z zimném oburzeniem i wysilał się na poruszenia stosowne, Djana pochyliła się do ucha Cyprjany i szepnęła jéj parę słów; poczém obie dziewice spoglądały ukradkiem na naboba. W oczach Cyprjany było teraz tyle obawy ile ciekawości, co do Djany zaś, odzyskała ona zupełną odwagę.


XII.
Pięćdziesiąt talarów.

Wszystkie kobiety obdarzone są tą dziwny władzą. W tym względzie, nieświadomość mało znaczy, a niewinność zupełnie nic; najcnotliwsza równie jak najchytrzejsza, uposażone są spojrzeniem cudowném, odkrywającém duszę i przenikającém każdą zasłonę.
Jeżeli tylko kobieta nie jest zakochaną, w takim razie dwa przeciwne zjawiska przedstawiają się bezwzględnie. Czasami namiętność podwyższa tę przenikliwość do tego stopnia, że przekracza granice prawdopodobieństwa i przetwarza się po prostu w dar podwójnego wzroku, mesmeryzm, czarodziejstwo.
Częściéj jeszcze miłość zawiązuje śmiejąc się, na piękne zazdrosne oczy, swoją mytologiczną opaskę.
Cóżby się stało z tym nieszczęśliwym Don-Juanem, gdyby syn Wenery nosił zawsze okulary?
Gdy Monlalt prawił swoje bluźniercze mowy, mniemając się okazać najokrutniejszym tyranem, dziewice uspakajały się zwolna. Djana odgadła to serce dziwaczne i fantastyczne... odgadła nie do tego stopnia ażeby go mogła wytłumaczyć albo określić, lecz dostatecznie dla odkrycia klucza jego wybuchów, i żeby mogła upatrywać w każdém jego postępku nierozwiązaną zagadkę.
W tym względzie była daleko bieglejszą jak sam Montalt, który szczególniéj w téj chwili, nie wiedział czego pragnął i co robił. Jego ulubiony paradoks połączony z obawą ażeby się nierozrzewnić, uczyniły go uporczywym. Oburzał się przeciwko samemu sobie, dręczył się usiłując okazać się niemiłosiernym właśnie dla tego, że wzruszenie odnosiło zwycięztwo.
Obie były tak powabne, jedna tak łagodna i prostoduszna, druga prostoduszna i dumna! A przytém mówiły o nieszczęściu...
Obecne wzruszenie mieszało się z inném, którego niedawno doznawał Montalt słuchając opowiadania Roberta. I to wszystko zwracało go do odległéj przeszłości, która pomimowolnie była żywotną w jego wspomnieniach.
Gdy rodzaj samobójstwa w którém Montalt się upierał, na szczęście jest niepodobnym, bo nie można zabić swéj duszy, pod pozornemi lodami które odludek zgromadza pracowicie, nieśmiertelna tkliwość drzemie oczekując ocknienia; mianowicie zaś gdy tkliwość była wyrobioną w dniach młodości, gdy serce zranione przy pierwszém popędzie, zawarło się pogardliwie i nagłe w samem sobie.
Gdyby widzieli ci odludkowie, że nienawiść i pogarda są czystemi truciznami w medycynie moralnéj, i że jedyném środkiem leczenia choroby miłosnéj, jest homeopatja!...
Choćbyśmy byli zwiedzeni dwa razy zamiast jednego, trzy zamiast dwóch, cztery, pięć, dziesięć i t. d. potrzeba zawsze udawać męztwo i nie rozbijać sobie głowy o ścianę dla kilku utraconych mamideł, jak Cezar August za trzy legje niemieckie. Brzydko Cezarze... trzy legje stracone... sześć się innych znajdzie... a serce ludzkie czyliż nie jest obfitsze w ułudy, jak Rzym starożytny w żołnierzy?...
Bóg stworzył Montalta z sercem najwspaniałomyślniejszém, skłonném do wszelkich wrażeń, namiętném do miłości, poświęconym miłosierném i szczerém; Montalt zaś usiłował przetworzyć w występki każdą z tych cnot, i to bardzo szczerze. Temu dziełu poświęcał całą młodzieńczą popędliwość, całą siłę wieku dojrzałego, i nie udało mu się, bo Bóg pozostał Panem serca i myśli jego.
Wszystko czego mógł Montalt dokazać, było to, że się sam łudził i uważał siebie za największego potępieńca. Przekonanie to stanowiło dotąd jego dumę i radość, a dziś po raz pierwszy, od bardzo dawnego czasu, wznieciło w nim niejako wyrzuty; gdyż w głębi jego sumienia, wrzało powątpiewanie i nie wiedział czy ta długa i okropna zemsta wykonywana przeciw własnemu sercu, miała powód albo przynajmniéj pozór.
Słodkie brzmienie głosu dziewic przypomniało mu inny głos, a ich ubiory bretońskie mówiły mu o ziemi znienawidzonéj, lecz być może ukochanéj niegdyś, skutkiem czego okazywał się rozmyślnie nieprzebłaganym.
Pomimo tego, z niektórych oznak można było wnosić, że ten gniew groźny roztopi się nagle, a gorzkie szyderstwo może się wkrótce zamienić na pieszczotliwe słówka; gdyż nabob miał taką naturę, a tego wieczora bardziéj jak kiedykolwiek dziwactwo jego zmieniało się jak powiew wiatru.
Był niespokojnym; głos wewnętrzny powtarzał mu: jeżeliś był w błędzie... jeżeliś był kochanym... jeżeli dwudziesto-letnie cierpienia były podzielane?.. A na domiar tego, opium zaczęło wywierać błogie upojenie, sen poprzedzające.
Po każdém przemówieniu, Montalt zwracał wzrok na dziewice, mniemając że są pogromione; widząc w końcu że Djana uśmiechająca i spokojna bawiła się z włosami Cyprjany i że w ogólności obie siostry nie zwracały na niego uwagi, okazał oburzające zdziwienie.
— Moje piękne panienki — odezwał się zachowując ton żartobliwy — czy nie raczycie mnie słuchać?....
Mój Boże! alboż one nadużywały swego zwycięztwa! w ich wzroku pełnym łaskawości, objawiała się szczera żądza zawarcia pokoju jak najrychléj.
— Córki szlachcica — odpowiedziała Djana powściągając westchnienie — to prawda... lecz dzisiaj jesteśmy tylko odpowiedzialnemi przed naszém sumieniem za nasze postępki.
— Czy ojciec wasz umarł? — zapytał Montalt.
— Nie, dzięki niebu — odpowiedziały razem.
Poczém Djana dodała wzruszając główką:
— Lecz my już nie żyjemy...
Nabob zatrzymawszy się, spojrzał na nią surowo.
— Nie żartuję panie — odezwała się smętnie Djana — umarłyśmy dla wszystkich, którzy nam byli drogiemi... Przedsięwziąwszy dzieło przechodzące siły dwóch biednych dziewcząt, byłyśmy narażone na zawziętość ludzi pozbawionych serc i litości... pewnéj nocy, wpadłyśmy w zasadzkę na nas zastawioną... i podrzędny morderca, otrzymał zlecenie pozabijać nas....
Montalt przybliżył się do środka pokoju.
— Wszystko to jest prawdą... i nie chciałabym przed panem kłamać... bo mi cóś mówi, że pan nas kochać będziesz... Byłyśmy bardzo ubogie, lecz stary sługa naszéj rodziny, którego bezątpienia już Bóg powołał do swéj chwały, gdyż opuściłyśmy go konającego, podarował nam swój mały skarb, to jest, co uzbierał z pracy całego życia... Postanowili nas utopić. Leżałyśmy w czółnie skrępowane z ogromnemi kamieniami u szyi...
Montalt postąpił jeszcze parę kroków naprzód, a Djana patrząc na niego, daléj mówiła:
— Woda była głęboką i nie należało nam się spodziewać żadnéj pomocy wśród ciemności i w miejscu bezludném... poleciliśmy więc dusze nasze Bogu i odwróciłam się do mojéj siostry, aby przypatrzéć się jéj raz ostatni... Nasz morderca przejęty niejako litością, zbliżył nas do siebie tak, żeśmy się mogły pocałować przed śmiercią...
— Oh! — poszepnęła Cyprjana zbladłszy na to wspomnienie i ściskając w objęciach siostrę — jakże się gorąco modliłam, ażeby Bóg odjął mi życie i zachował twoje droga siostro...
Djana pocałowała w czoło i tak daléj mówiła:
— Usiłowałam przemówić wzrokiem do naszego kata, gdyż nasze usta były zakneblowane... w spojrzeniu jego widać było rozrzewnienie i nadzieja we mnie wstąpiła... Zrozumiał mnie, odwiązał chustkę... a ja przemówiłam do niego:
— Jeżeli nam ocalisz życie, damy ci 50 talarów i nikt o nas nie będzie słyszéć w okolicy... Ten człowiek był ubogi.
— To czyni 300 franków — poszepnął — i mogę pochować próżne trumny... lecz oddalicie się natychmiast... i ruszajcie daleko, daleko...
— Oh! my się oddalimy, bądź pewny, i będziemy się modlić za ciebie!...
— Skarb biednego sługi wynosił 100 talarów.. Dałyśmy połowę według przyrzeczenia, i odjechałyśmy do Paryża...
Nabob usiadł naprzeciw nich i spoglądał ojcowskim wzrokiem.
— Lecz moje opowiadanie może nudzi pana?... — przerwała Djana.
— Zalotna! — poszepnął Montalt pieszczotliwie — ona wie dobrze że nie.
Djana podała mu rękę; Montalt ująwszy rękę Cyprjany, złączył je razem w swój dłoni.
Odtąd nie usiłował więcéj ukrywać swego zajęcia podnieconego do najwyższego stopnia, lecz działanie opium zdradzało objawiającą się żądzę snu.
— Wtedy spotkałem was na drodze paryzkiéj? — zapytał.
— Tak jest... pan jechałeś z dwoma młodzieńcami, których niekiedy widywałyśmy w naszych stronach...
— Niekiedy? — powtórzył Montalt, któremu pewna myśl przyszła do głowy — czyliż ich bliżéj nie znacie?
Djana być może wahała się wewnętrznie, lecz nie okazawszy tego, odpowiedziała:
— Nie..
— Gdyby tak było — pomyślił nabob — Stefan i Roger nadmieniliby mi o tém zdarzeniu. — Pomimo tego pragnąc usunąć wątpliwość, zapytał:
— Czy mogę się dowiedziéć o waszych imionach?...
— Ludwika — rzekła Djana ścisnąwszy rękę Cyprjany.
— Berta — odezwała się Cyprjana spuściwszy oczy.
— Chciałbym żeby to były one — pomyślił nabob.
Djana zaczęła mówić nieco zakłopotana:
— Nie można sądzić biednych wieśniaczek jak panny starannie wychowane... być może żeśmy źle postąpiły zgłaszając się do tych dwóch młodzieńców... lecz gdybyś pan wiedział jakeśmy były śmiałemi uchodząc za umarłe... nic wtedy nie kosztuje i niczego się nie obawiamy odkąd jesteśmy w Paryżu; jedno słowo niweczy nasze skrupuły... bo i dzisiejszego wieczoru, gdy nas namawiano ażebyśmy przyszły do pana, ani ja, ani moja siostra, nie byłybyśmy się na to zgodziły, gdybym nie powiedziała jak zwykle: Już nic nie znaczymy na świecie... to co wstrzymuje młode dziewice szczęśliwe których strzegę, nie może nas powściągać... dziewice nocy są wolne jak wiatr, który je unosi.
— Dziewice nocy — powtórzył nabob — takie były podpisy na waszych liścikach... Musiałyście wiele ucierpiéć od dwóch miesięcy, biedne dzieci?
— Przetrwałyśmy nie raz okropne godziny — odpowiedziała Djana — bo nie byłyśmy same... obok nas zamieszkała inna nędza... lecz dobry Bóg wzbudzał w nas męztwo i wesołość... były dla nas i chwile wytchnienia...
— Dopóki piękna pora panowała, przechodzący zatrzymywali się dla słuchania naszych śpiewów... i czasami wracałyśmy z niemałym zarobkiem... moja siostra śpiewa tak pięknie...
— A ty? — odezwała się Cyprjana — gdybyś pan wiedział jak się jéj przypatrywali, i z jakim upodobaniem ją słuchali piękni panowie...
— Lecz nadeszła jesień — mówiła Djana — i straciłyśmy słuchaczy... pozostało nam bardzo mało z 50 talarów gdyśmy tu przybyły... sprzedawałyśmy powoli wszystko cośmy z sobą miały... i ci biedni ludzie, którzy dostawali od nas chléb codziennie, nie znając nas, ponieważ wiedzieli że nie żyjemy, cierpieli głód w ich nędzném schronieniu... oh! gdyby o nas tylko chodziło!... lecz potrzeba było ich ocalić... i przyszłyśmy do pana...


XIII.
Śpiewka bretońska.

Przypadek zbliżył do Montalta wszystkie osoby jednéj i tejże saméj dramy, i każda z nich powierzyła mu tyle, że ogół stanowił prawie bezprzerwaną całość jéj opisu.
Najprzód był to Wincenty Penhoel, biedny majtek na pokładzie Erebu, potém Stefan i Roger w dyliżansie, dalej Robert i jego współnicy Błażéj i Bibandier, a nakoniec córki stryja Jana.
Lecz Wincenty dumny i nieufający, pokrył zasłonę swoją szlachetną rodzinę; Stefan i Roger którzy mieli powody uskarżania się na Penhoelów, żywiąc ku nim życzliwość nie wymienili nazwisk. Pan kawaler las Matas, miał także ważną przyczynę nadawania pseudonimów osobom swego opowiadania. Co do Djany i Cyprjąny, te obrawszy postanowienie rozpaczliwe albo raczéj zuchwałe, zataiły nawet własne imiona.
Pomimo téj wspólnéj tajności, Montalt byłby bezwętpienia doszedł powinowactwa opowiadanych wypadków, gdyby z jednéj strony, cięgła żartobliwość jaką względem Stefana i Rogera zachowywał, nie wstrzymywała ich od zupełnéj ufności, i gdyby z drugiéj strony Robert nie był starannie ułożył historyi podług swego widzimi się. Pomiędzy innemi przekonaliśmy się, w jaki sposób mówiło dwóch dziewicach. Pomimo tego parę razy Montalt przenikał rzeczywisty stan rzeczy. Najprzód głos usłyszany w altance a zaprzeczający Robertowi, i podwójne naznaczenie schadzki Rogerowi i Stefanowi przed Pannę Marją, byłyby dla niego dostatecznemi skazówkami. Lecz czyż podobna uwierzyć, ażeby młodzieńcy w czasie drogi 100 milowéj, nie spostrzegli ani razu pięknych podróżnych bryczką jadących. A przytém imiona Ludwiki i Berty sprowadzały naboba z toru przypuszczeń i wniosków.
Monlalt był obdarzony wyższą przezornością, lecz nie lubił zbytecznie i długo szperać. Téj nocy jego zwykły stan ociężałości wzmógł się skutkiem zażycia opium, który obecnie otaczał jego myśli mgłą obłędu. Opierał się, ponieważ czuł się szczęśliwym i chciał przedłużać nieprzewidzianą radość, jakiéj doznawał w rozmowie z dziewicami. Nie powziął najlżejszego powątpiewania o rzeczywistości romantycznéj historyi, którą mu Djana opowiedziała. Były to wprawdzie dziwne wypadki, lecz jakże nie wierzyć słowom wychodzącym z usteczek tak niewinnych i szczerością tchnących? Czyż mogło kłamstwo towarzyszyć pogodnemu temu spojrzeniu? Montalt pragnął zadać jeszcze kilka zapytań, ażeby mógł słyszeć ten głos sympatyczny i słodki, który przenikał do głębi jego serca; lecz zabrakło mu czasu. Czuł że sen pokonywał jego silną wolę, jego źrenice mroczyły się, a ociężała głowa opadała na piersi. Wszystko około niego migotało, jak przedmioty we śnie widziane. Zaledwie kilka minut upłynęło gdy przemawiał do dziewic w sposobie rubasznym i szyderskim; obecnie zaś głos jego był słodkim, łagodnym, prawie uległym, i oczy jego zatopione w miękkiéj ociężałości, zdawały się błagać o miłość. Lecz nie o miłość jakiéj wymaga pan haremu od niewolnic swoich, lub młodzież żebrze u nóg uwielbianych kochanek.
Przywiązanie ojcowskie jest surowe. Ażeby upatrzyć podobieństwo, potrzebaby wyobrazić sobie młodą i szczęśliwą matkę nachyloną nad kolebką swego dziecięcia. Uwielbienie to, zrodziło się nie wskutku opowiadania Djany, lecz podczas skreślania wypadków, które posłużyły za pozór i przetwór stanu rzeczy. Gdy bowiem poprzednio szydził, już kochał, i szyderstwo rozdzierało jego własne serce, zawarte przemocą przed każdém rozrzewnieniem, i które od lat 20 czuło niezbędną potrzebę kochania. Montalt trzymał ciągle za ręce obie dziewice i przyciskał je zwolna do swych piersi, a Djana i Cyprjana uśmiechały się bez obawy i nieufności, niepojmując powodów, jakie skłaniały Montalta do tak łagodnego z niemi postępowania, które zresztą naprzód przewidziały.
Przypuszczając w nieb najsilniejszy rozwój romantycznéj nieświadomości, potrzeba było jeszcze dla wytłumaczenia, jak ta niedorzeczna nadzieja mogła w nich powstać po wejściu do pałacu naboba, gdyby ich nie ożywiała myśl jakaś tajemna.
Tak było rzeczywiście: gdy bowiem obie siostry ukryte za krzakiem przypatrywały się Montaltowi rozmawiającemu z Robertem, Djana ścisnąwszy rękę siostry szepnęła jéj kilka słów do ucha. Poczém dodała:
— Spojrzyj... oh spojrzyj!
Cyprjana złożywszy rączki odpowiedziała.
— Dałby Bóg, żeby tak było...
To się działo w chwili, gdy Monlalt mniemając, że nikt go nie śledzi wzrokiem, oswobodził się przez kilka sekund od przymusu, objawiając głęboki wstręt jaki w nim wzbudzało opowiadanie Roberta.
I Bóg wie jak słabą była podstawa z któréj się wzniosła i wzbiła do nieskończoności wyobraźnia naszych dziewic. Niepodobna przedstawić sobie nic bardziéj wątłego nad przypuszczenie zbudowane przez Djanę, lecz to było dostatecznym, i od téj chwili umysł ich bardzo pracował. Słowem, że bezwzględnie na charaktery które byłyby dostatecznemi do wprowadzenia ich na tę drogę, nabob z jednéj, dziewice z drugiéj strony, mieli tajemne przyczyny, ażeby się zbliżyć do siebie. Nabob powodowany był wspomnieniami i wyrzutami sumienia obudzonemi tego wieczora, siostry zaś uważały spełnioną nadzieję, ukazującą im otwarte niebiosa.
— Moja piękna Ludwiko! — odezwał się Moplalt całując ich ręce, czemu się nie opierały — moja miła Berto... jakże was kochać będę...
— Oh! tém lepiéj — odpowiedziały — bo i my wzajemnie będziemy pana kochały.
— Czy chcecie być mojemi córkami?
— Czy chcemy? — zawołała Djana — a więc Bóg zmiłował się nad nami!...
Cyprjana z powabnmé uśmiechem szeptała:
— Wiedziałam że pan jesteś dobrym... oh! ja się pana nie lękałam...
— Posłuchajcie — przemówił nabob gasnącym głosem — wszystko się zmieni w tym pałacu... będziecie tu panować jak królowe... Od dawna już cierpię... jesteście zwiastunami mego zbawienia i przynosicie mi miłość... nie opuścicie mnie więcéj, nieprawdaż?...
Dziewice wahały się z odpowiedzią.
— I cóż? — zapylał Mentalt.
— Bo... — odpowiedziała Djana — mamy biednego ojca i panią...
— Lecz oni sądzą że już nie żyjecie...
— Oh! — zawołała z żywością Cyprjana — nie będziemy się ukrywać, jak nam pan dasz pieniędzy ażeby ich oswobodzić z niedoli.
Inny możeby źle przyjął tę mowę, Montalt przyciągnął dziewice do serca swego.
Djana która początkowo doznała niespokojności, wzniosła oczy do nieba, bo jakkolwiek piękno było jéj marzenie, rzeczywistość przewyższała go wszakże.
— A więc mam wam dać pieniędzy? — zapytał nabob spoglądając tkliwie na Cyprjanę.
— Jeżeli pan raczysz być tak łaskawym — odpowiedziała dziewica — i ponieważ pragniemy wspomódz cierpiących...
Poczém dodała nagle, jakby nie chciała zapomnieć o myśli, która jej przyszła w téj chwili:
— Jeszcze chciałam powiedziéć, że jeżeli nam pan dasz pokoik w pałacu... nie odmówisz zapewnie przytułku i Blance...
I gdy Montalt spoglądał na nią w milczeniu, dodała składając ręce:
To nasza siostra... oh! gdybyś ją widział... ona jest piękniejszą od nas... i jéj biedna matka rozpacza, ponieważ źli ludzie uwieźli ją od niéj...
— Mamy jeszcze wiele rzeczy powierzyć panu — odezwała się Djana — lecz ponieważ wydajesz się pan znużonym...
Montalt w istocie, pomimowolnie ulegał wpływowi opium.
— Mamy dość czasu jutro, — odpowiedział nabob — pojutrze, całe życie do mówienia... i kochania... wy będziecie mi objawiać wasze życzenia... a ja będę się starał uczynić im zadość natychmiast... oh! moje dzieci!... drogie córki!... gdybyście wiedziały jak mnie uszczęśliwiacie... lecz dziś nie będę mógł was słuchać dłużéj... Zanim bowiem tu przyszedłem, dręczony śmiertelną boleścią, zażyłem napój dla przywołania snu... i sen nadejdzie... lecz dopóki was będę mógł słuchać... mówcie do mnie... i powiedźcie czego żądacie?...
Djana spuściła oczy.
— Pragniemy dużo pieniędzy — odpowiedziała.
— Ileż przecie?
— Ta kobieta która nas tu przyprowadziła, mówiła nam żeś pan przeznaczył dla nas 30,000 fr. rocznego dochodu...
— Ah! — zawołał nabob z zadziwieniem.
— I że te 30,000 rocznego dochodu — dodała Cyprjana — stanowi prowizję od 600,000... 600,000 jest to więcéj jak potrzeba do wykupienia dóbr i domu, w którym się urodziłyśmy... tę summę pragniemy złożyć pani, ażeby była szczęśliwą...
Przez chwilę brwi Monialta były zmarszczone, lecz gdy dziewica mówiła, czoło jego się wyjaśniało i odzyskał swój uśmiech.
— Jeżeli tego wam tylko potrzeba — odpowiedział wesoło — postaram się...
— W istocie? — zapytały dziewice powstawszy i podskakując z radości.
— Lecz — dodał Montalt — gdy opium zażywam, sypiam zwykle długo... a biedni ludzie o których mówicie, zapewnie potrzebują wsparcia... Seid!
Na to wezwanie lubo stłumionym głosem wyrzeczone, ukazał się murzyn w progu.
Dziewice cofnęły się z przestrachem.
— Weź dwa woreczki z perłami — rzekł nabob — włóż do każdego po 100 luidorów i przynieś je tu natychmiast.
Czarny zniknął i po chwili powrócił z dwoma woreczkami, z których każdy był 4 lub 5 razy wart więcéj, jak to, co w sobie zawierał.
Cyprjana i Djana spoglądały na te woreczki leżące na stole, zapłonione i z oczami błyszczącemi z radości.
— Przypatrz się dobrze tym dzieciom — odezwał się Montalt do Seida — należysz do nich równie jak do mnie... i wszystko co ci rozkażą, winieneś dopełnić.
Iskrzące oczy murzyna zatopiły się w oblicza dwóch sióstr, lecz jego czarna twarz nie objawiła żadnego zadziwienia.
Schyliwszy głowę, odszedł.
— Czy to dla nas te piękne woreczki? — zapytała Cyprjana.
Głowa naboba kiwała się na ramionach, a oczy się zmrużały.
— Jeszcze nie — odpowiedział gdy uśmiech igrał na jego ustach — musicie je kupić... — i palcem wskazał na harfę złocony, stojącą w kącie buduaru.
— Pewnego razu przechodząc — mówił smętnie — słyszałem was śpiewających piosnkę, która mi się spodobała... czy chcecie ją tu powtórzyć?.. zasnę przy niéj i będzie mi się śnić o was.
Cyprjana poskoczyła po harfę.
— Jakaż to piosnka? — zapytała Djana.
— Ja wiem jaka! — odezwała się Cyprjana, któréj piękne paluszki przebierały po stronach harfy, wydającéj dźwięki łagodne i proste melodyi bretońskiéj „dziewice nocy.“ — Czy ta? — zapytała naboba.
Montalt przywtórzył znakiem i głowa jego przechyliła się na zaplecznik fotelu; dziewice zaś stojąc w środku pokoju po odegraniu wstępu, obie zanuciły piosnkę, którą zamieściliśmy w tomie I-szym niniejszéj powieści.
Monlalt spoglądał na nich z pod przymkniętych powiek, a w miarę następujących po sobie zwrotek, radość niewymowna malowała się w jego twarzy. Zdawało się że arja i słowa piosnki, odżywiały w nim świat wspomnień; usta jego roztwierały się przy łatwém oddechu, lica zarumieniły, a wszystko zwiastowało błogi wypoczynek.
— Ciszéj — poszępnęła Djana — już usypia...
Cyprjana głaskała tylko strony harfy, która wydawała słabe akordy, i ostatnią zwrotkę odśpiewały głosem przytłumionym naśladującym przyjemne dla ucha w oddaleniu echo.
Montalt zmrużył oczy z uśmiechem, a rozkoszny sen kołysał jego marzenia.
Obie siostry przybliżyły się do niego na końcach palcy.
Stojąc przy krześle, znajdowały się wprost okna wychodzącego na ogród i jasność padająca z żyrandola, oświecała ich postacie przenikające przez drzwi pokoju kostiumowego.
Cyprjana która się przypadkowo odwróciła, spostrzegła na posągu będącym za żyrandolem dwa lub trzy cienie które się poruszały, a których dla zbytecznego blasku światła rozpoznać nie mogła. Poczém zwróciła wzrok na Montalta, przed którym stała zadumana Djana, z którą w milczeniu zamieniwszy spojrzenia, uklękły obie w zamiarze modlenia się za swego nowego protektora.
Zadowolenie malujące się na czole Montalta, wieńczyło je niejako cudowną aureolą. Widząc męzką i wyniosłą urodę twarzy jego, pomiędzy dwoma powabnemi postaciami dziewic, rzecby można że serafiny z niebios, zesłani, czuwają nad spoczynkiem archanioła.
— Bóg nas wysłuchał — odezwała się Djana powstając. — Oto nasz duch opiekuńczy.
— Jakże go kochać powinnyśmy — odpowiedziała Cyprjana.
Djana podniosła rękę Montalta do ust swoich, Cyprjana zaś uniósłszy się na paluszkach, dotknęła ustami czoła naboba.
W téj chwili dosłyszały wrzawę zewnątrz pochodzącą, a cienie które Cyprjana dostrzegła i które odblask z żyrandola czynił niewyraźnemi, ruszały się i zdawały się przemawiać.
Djana poskoczywszy, opuściła oponę drzwi pokoju kostiumowego. Lecz to było zapóźno bezwątpienia, gdyż po chwili, zrobił się hałas za wchodowemi drzwiami.
Obie siostry blade i drżące, rozeznawały znajome im głosy.
Nabob spoczywał spokojnie uśmiechając się we śnie.


XIV.
Przez okno.

W ogrodzie, Roger i Stefan błąkali się szukając ciągle dwóch nieznajomych, które im tak niespodzianie przerwały miłosną przechadzkę z pannami Delfiną i Hortensją, o których obecnie młodzieńcy przestali nawet myśléć. Ze swéj strony panny Delfina i Hortensja, nie okazywały głębokiego smutku z przyczyny rozłączenia, pocieszając się z nowemi kochankami. Podawszy one rączki pierwszym lepszym mężczyznom, powróciły na bal, gdzie się odznaczyły pomiędzy najweselszemi i najzręczniejszemi tancerkami.
Od godziny, nasz przyjaciele przebiegali ogród we wszystkich kierunkach nie mogąc nigdzie napotkać swoich nieznajomych. Zwiedzili wszystkie zakątki i zatrzymywali wszystkie kobiety przebrane za bajaderki, pomiędzy któremi żadnéj nie brakowało, bo było ich dwanaście jak na początku balu.
Lecz właśnie okoliczność ta zwiększała tajemnicę. Stefan i Roger przekonali się, że dwie nieznajome nie znajdowały się pomiędzy dwunastu bajaderkami.
Nie raz ścigali zgrabny kibić przepasany zielony lub pąsową szarfą, lecz omanienie krótko trwało... po pierwszém bowiem słowie wymówionym przez bajaderkę, oddalali się dla czynienia dalszych poszukiwań. Nadaremnie silili swój umysł dla odgadnięcia téj niepojętéj zagadki i w końcu zwątpili o skutku.
Im bardziéj się zastanawiali nad tym wypadkiem, tém bardziéj utwierdzał się w nich domysł, że te dwie kobiety, były niewątpliwie dwie siostry: Djana i Cyprjana.
Dopóki dziewice nie znikły im z oczu, domysł ten uważali za szaleństwo; bo wtedy dalekimi byli od sądzenia, ażeby córki stryja Jana mogły opuścić pałac. Lecz teraz przypominali sobie długie rozmowy, w których Djana i Cyprjana zwracały zawsze osnowę do Paryża, i nadawali znaczenie pewnym szczegółom które podówczas zauważali. A przecież czyż podobna uwierzyć? One tak kochały panią i swego podeszłego ojca.
Lecz list z Redon donosił że Marta i Jan wypędzeni zostali z Penhoelu, i niestety! tenże list oznajmiał o śmierci Cyprjany i Djany.
Umysł młodzieńców gubił się w labiryncie pomieszanych wzruszeń.
— Gdybyśmy ich widzieć mogli — poszepnął Roger — lecz tam było tak ciemno...
— Czyliż można ich było poznać pod tém przebraniem?...
— Zapewne — jednakże zdawało mi się, że ta która miała zieloną szarfę, była tego samego wzrostu co Cyprjana.
— Gdy czerwona szarfa zbliżyła się do mnie, jej djadem z pereł dochodził do méj twarzy, jak dawnéj włosy Djany.
— To były one... tak, one!
Poczém znów powątpiewanie cisnęło się tłumnie.
Jakim przypadkiem mogły się znajdować w pałacu naboba? Dla czego się ukrywały? Dla czego uciekły?...
— To przezemnie... tak, z mojéj przyczyny! — wykrzyknął Roger uderzając się w czoło — ty zachowałeś przytomność Stefanie... lecz ja oszalałem... ta Delfina oczarowała mnie... Jeżeli to były one, cóż sobie pomyślały widząc nas z temi kobietami?...
— Mój Boże!... i nie możemy ich zaspokoić, ani pozyskać ich przebaczenia...
Przypadkowo powrócili pod altankę, przy któréj rozmawiali z nieznajomemi.
— To co mówiły, przypomina mi się dokładniéj w tém miejscu — mówił Roger — któż lepiéj może znać stosunki rodziny Penhoelów?
— Zwierzając się mylordowi, nigdyśmy nie wymieniali miejsc i imion... chyba Lola, któréj twarz przed chwilą spostrzegłem...
— Być może — rzekł Robert powziąwszy nowy kierunek myśli. — Lecz ona nie wie o stosunkach, jakie nas łączą z mylordem... jakiżby miała interess przytaczać nam zdarzenia zaszłe w Penhoelu?... a przytém wiele zachodzi szczegółów, o których wiedziéć nie mogła... oh! to były one!...
Stefan trzymał w ręku list, który otrzymał tego wieczora. Ścisnąwszy za ramię Rogera, poszepnął drżącym głosem:
— To tu... za temi drzewami usłyszeliśmy te słowa „dziewice nocy...
Zatrzymał się nie chcąc powtórzyć okropnego wyrazu.
— I cóż? — przerwał Roger.
— I cóż? — mówił z wysileniem Stefan — jeżeli to były one rzeczywiście... lecz umarłe.....
Roger zadrżał i milczał. W téj chwili umysł jego nie był zabezpieczony przeciw rozognionéj wyobraźni, a wspomnienia Bretanii zapełniające serce jego, przywracały łatwowierność w któréj się wychował.
Dziewice nocy!... — powtórzył — czy wierzysz w duchy Stefanie?
Malarz przyłożył rękę do palącego czoła, Roger zaś cofnął swoją z dłoni Stefana.
— Nie wiem — rzekł drżącym głosem — lecz gdy jéj ręki dotknąłem, była tak zimną jak marmur... — Rzucił się na kanapkę darniową i zakrył twarz. Był nadzwyczajnie wzruszony.
— Mój Boże!... — szeptał z namiętnością — umarłą lub żywą, spraw Panie! ażebym ją raz jeszcze ujrzał... ażeby się dowiedziała o tém, co było w méj duszy... gdyż nigdy jéj nie wyznałem o ilem ją kochał... nie wiedziała, że była moją jedyną nadzieją szczęścia na tym świecie... oh mój Boże, mój Boże! dozwól mi ją ujrzéć umarłą lub żywą!
W gorączkowym stanie w jakim znajdował się, te wyrazy były dla niego jakby wezwaniem cieni. Podniósł głowę w nadziei iż ujrzy białą postać wychodzącą z gęstwiny.
Roger podobnież spoglądał w około z przesadną obawą, lecz obaj nic nie dostrzegli, oprócz dwóch twarzy męzkich zarosłych, które zdawały się być na straży.
Te dwie głowy lubo zaraz znikły, ich widok jednak był dostatecznym do zniweczenia uroku. Stefan powstał, nagle ocucony ze swego marzenia i ujął za rękę Rogera, ciągnąc go na bal.
Postacie których głowy były dostrzeżone przez młodzieńców, i które od kilku godzin zdawały się śledzić ich kroki, ukryły się w cieniu ustępując z drogi, a następnie szli za niemi w pewném oddaleniu.
Był to hrabia Manteira i baron Bibander.
Wiadomo nam, że i im podobnież ukazały się widma, i odtdą byli bardzo niespokojni wiedząc, że na balu znajduję się dwie nieprzyjazne im osoby, znające ich historję.
Starali się najprzód o ile mogli, ażeby się znowu do nich zbliżyć, a potém pragnęli zwrócić uwagę Roberta, dla zasięgnięcia w tym celu jego rady. Lecz usiłowania ich spełzły na niczém; Bajaderki bowiem znikły jak błędne ogniki, a Robert uporczywie odmówił, nie chcąc przerwać rozmowy z nabobem.
Dając mu znaki, Błażej i Bibandier kilka razy tak dalece się przybliżali, że mogli w locie pochwycić kilka wyrażeń, z których wnieśli o osnowie rozmowy, która wzbudziła w nich nieopisaną trwogę.
Robert był znanym z zręczności i rozsądku, a lubo zwykł pić wiele, to jednak z takiém pomiarkowaniem, że nigdy nie utracił ani cząstki téj przytomności umysłu, która w ciągu trzech-letniego pobytu w Penhoelu, pod tym względem ani razu go nie zawiodła.
Towarzysze jego wiedzieli iż zwykle miał się na baczności, lecz również i to im było wiadome, że dawniéj inaczéj postępował.
W czasach, gdy Bibandier był zachowawcą rzeczy kradzionych, gdy Błażéj zasługiwał się na przydomek Śpiocha, a Robert zajmował jeszcze podrzędne miejsce w swéj professyi, trudniąc się kradzieżą na sposób amerykański, uznawano w nim niektóre zdolności gdy był trzeźwym, lecz na nic się nie przydał podchmieliwszy sobie. Wino przemieniało go w samochwalcę, gadułę, pozbawiając roztropności, w groźnym stosunku dla niego i jego towarzyszy.
Jedna okoliczność zwiększała jeszcze trwogę, to jest: że w podobnych razach Amerykanin tracąc swe zdolności, zachowywał właściwy charakter. Pośród najdziwaczniejszych bredni, mniemał on, że jest najgłębszym dyplomatykiem i pracował z serca.
Błażéj i Bibandier nie zapomnieli o tém. Dla tego też dostrzegłszy go z obliczém zaognioném od wina, z minę napuszoną i zadowoloną, pomyśleli o grożącém niebezpieczeństwie. Zapytali siebie, czyby nie było rozstropném opuścić interes który zły obrót przybierał i być może iżby byli uciekli, gdyby ich nie uspokoiła oziębła postać Montalta.
Gdy Montalt oddalił się z altanki, pospieszyli natychmiast zająć jego miejsce.
— Coś ty mówił nieszczęśliwy!... — zawołał Błażéj — coś mu opowiadał?
Robert spojrzał na niego z najżywszą wzgardą.
— Zkąd ten łotr Montalt dostaje win podobnych — poszepnął — można wypić beczkę i nie upić się...
— Ale ty jesteś pijany amerykaninie — odezwał się Bibandier potrząsając jego ramieniem.
— Cóż to znaczy, mości Pipander? — rzekł Robert — czyliś wart i tobie podobni, tyle co moja podeszwa... czy jesteście w stanie ocenić moje postępki?... oh! oh! obracałem nim na wszystkie strony... już go mam... moja martyngała!... ale to głupstwo... moja historja to co innego... Kapulet, Montegu, djabeł i jego orszak... przygotujcie się do podróży moje chłopcy... jedziemy wykupić Penhoel!...
Błażéj i Bibandier słuchali go chcąc coś zrozumieć.
— Przygotujemy się... — rzekł Błażéj — lecz zdaje mi się że do podróży za granicę... czyliż nie wiesz co się tu dzieje?
Robert wzruszył ramionami.
— Piją... śmieją się... śpiewają — odpowiedział.
— Djabli się śmieją! — pomruknął Błażéj — i umarli powracają...
Robert zadrżał, gdyż przypomniał sobie słowa które usłyszał z gęstwiny.
— Oh! oh! — bełkotał głosem, który stopniowo stawał się niezrozumialszym — czyście ich także słyszeli?
— Widzieliśmy ich! — odezwał się Błażéj — i niech zginę jeżeli co pojmuję... to tylko jest pewném, że w pałacu naboba 53 dwie osoby, które nas zgubić mogą.
Bibandier milczał. Był również strwożony jak Błażéj lecz w odmiennym sposobie.
— Czy nie można dostać wina? — zapytał Robert — czyliż sadzicie że jestem pijany i dla tego prawicie mi brednie... jesteśmy bogaci... i ręczę wam, że Montalt odda mi swoje pudełko z djamentami... głupiec... ażebym mu robił intefesa... ob! wiem o tém...
Bibandier szarpnął nim znowu.
— Słuchaj — mówił — wyjdźmy... w ogrodzie jest piekielne gorąco... świeże powietrze otrzeźwi ciebie.
Ujął go za jedną rękę, Błażéj za drugą, usiłując go podnieść.
Robert śmiał się serdecznie.
— Chodź! — mówił Błażéj — musimy się naradzić... kto wie czy jutro nie będzie za późno...
Robert spojrzał na każdego z nich pojedynczo osłupiałym wzrokiem, poczém nagłém poruszeniem odepchnął ich od siebie i położył ręce na stole, a na nich oparł głowę.
— Wyborna historja — mruczał — oh!... to się nazywa opanować człowieka...
Po chwili chrapał w najlepsze, a Błaéj i Bibandier byli bardziéj zakłopotani jak poprzednio. Brakowało im głowy, która ich ratowała w trudnych okolicznościach. Nie mogąc ocenić swego położenia, nie wiedzieli jak im należało postępie.
Jedna rzecz wydawała się im prawdopodobny jeżeli nie oczywisty, to jest, że będą musieli wystąpić do walki przeciw nabobowi i że on stanie się dla nich najgroźniejszym nieprzyjacielem.
Gdy sobie łamali głowy naderemnie, unikając instynktownie miejsc, w których się snuli biesiadnicy, przypadek sprowadził ich pod posąg będący na przeciw okna pokoju kostiumowego. Błażéj wykrzyknął z zadziwienia.
Pokazał palcem na okno:
— Otóż one!.... — przemówił z cicha.
Bibandier spojrzał w kierunku wskazanym, i lica jego pokryły się śmiertelny bladością. Ujrzał bowiem Montalta i dwie córki stryja Jana.
Błażéj uderzył silnie po ramieniu Bibandiera.
— Tak, to one! — powtórzył — więc ich nie zabiłeś mości Bibandierze!...
— Przysięgam na honor — odpowiedział — żem ich utopił z kamieniami u szyi... to muszę być widma...
Błażéj spojrzał mu na twarz i wstrząsnął głową.
W téj chwili Montalt przyciskał złączone ręce sióstr do swych piersi.
— Widma! — pomruknął Błażéj — zdaje mi się żeś z nas zadrwił panie baronie... jeśli tak jest, to bądź pewny że nie pójdziesz do raju... spojrzyj no tylko — dodał ściskając pięście z gniewu — jak z sobą rozmawiają... pewny jestem, że Montalt wie już o zdarzeniu zaszłém w nocy św. Ludwika.
— Czyby nie dobrze było ztąd umknąć — przemówił z cicha baron.
Błażéj nie był od tego dalekim; lecz miał ufność w Robercie gdyby ten był trzeźwym; uznał zatém, że najroztropniéj będzie odłożyć wszystko do jutra.
Gdy się tak wahał, Stefan i Roger przeszli około posagu.
Błażéj uderzył się w czoło:
— Mamy jeszcze coś załatwić — rzekł — czy widzisz tych dwóch kochanków?
— Zdaje się, że kogoś szukają.
— Tak, szukają... nie wiem jak Robert jutro ułoży... lecz czuję że mam dobrą myśl... jak sądzisz, czy oni nas poznali?
— Dałbym sobie rękę uciąć że nie.
— A więc przypieprzemy nabobowi... oh! jeszcze nie jesteśmy pokonani... z temi dwoma kochankami... z młodym Pontalesem, który jest w Paryżu... i przy pomocy innych, których amerykanin wytropi, można wiele dokazać.
— Jak to się rozumie?
— Będziemy mieć dość czasu do pomówienia o tém obszerniéj... teraz należy działać... idźmy za młodzikami i rób co każę.
Zeszedłszy ze stopni zapuścili się w klomby, rozmawiając po cichu.
Stefan i Roger szli przed niemi.
— Bo widzisz — mówił baron Bibandier w dalszym ciągu rozmowy — nie bardzo mi się to spodoba ażebym miał ich powitać... dla czegóż ty się do nich nie zbliżysz?
— Co też ci w głowie... oni mnie codziennie widywali... poznaliby mnie po głosie.
— Bynajmniéj Śpiochu... ręczę ci, że jesteś doskonale przekształcony... twoja peruka i broda...
— Dość tego... ciebie zaś zaledwie dwa lub trzy razy z daleka widzieli... i bądź pewny, że nie zwrócili na ciebie uwagi.
— Jakto? — chociaż kto jest źle ubrany... poznać go można z szlachetnej postawy...
— A więc nie chcesz?
— Bo widzisz...
— Chciéj zauważyć, że w przypadku nieporozumienia, będzie nas dwóch przeciw tobie jednemu... gdyż amerykanie nie wierzy w widma.
Od chwili jak bajaderka w zielonéj szarfie przystąpiła do niego, albo raczéj od spotkania obu dziewic na polach Elizejskich, baron Bibander utracił po większéj części swoją wymuszoną postawę i zaledwie cień pozostał tego dumnego magnata z hotelu czterech narodów, który zwykle mówił głośniéj od innych.
Poczuwał się do winy i im większe było podobieństwo, że jego dwaj wspólnicy utracą swoje stanowisko, tém bardziéj obawiał się ich zemsty.
— Wiesz dobrze śpiochu — rzekł — że twoje pogróżki tyle mnie obchodzę ile ciebie twój wyrok zaoczny... amerykanin i ty i dziesięciu was podobnych, nie potrafiliby mnie zatrwożyć... lecz jesteśmy razem... potrzeba być czynnym i poświęcam się.
— Czy pamiętasz co ci mówiłem?
— Czy mnie uważasz za osła?... pozwól mi działać.
Błażéj i Bibandier szli jeszcze za młodzieńcami przez kilka minut; poczém w chwili gdy ci mieli wracać na bal, Bibandier opuściwszy swego towarzysza, przybliżył się do nich z niemiecką rubasznością.
— Pragnąłbym pomówić z panami parę słów — rzekł kłaniając się sztywno.
To co Błażéj przewidział, nastąpiło. Nie przyszła nawet myśl młodzieńcom ażeby kiedykolwiek widzieli tę dziwną postać.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy — odezwał się Stefan.
— Bardzo mnie to cieszy... przepraszam, że panom przeszkadzam... lecz zdawało mi się żeście kogoś szukali.
— Lecz panie...
— Mówmy mało i dobrze... panowie szukacie panienek przebranych za bajaderki?
Na te słowa, myśl o mistyfikacyi na nowo powstała w głowie Stefana i Rogera.
— Zkąd pan wiesz o tém?... — zapytał opryskliwie Stefan.
Roger zaś dodał prawie groźnie:
— Pan może jesteś jednym z aktorów téj komedyi... ta rola może być niebezpieczną...
Bibandier nie zrozumiał tego. Był wszakże aktorem w pewnéj komedyi, i nie miał zarozumiałości do odwagi.
— Moi łaskawi panowie — odezwał się cofając o krok, ażeby mógł zemknąć w przypadku grożącego niebezpieczeństwa — jestem baron Pipander, znanym dobrze w Paryżu... chciałem wam wyświadczyć przysługę wskazując gdzie są panny przebrane za bajaderki... oto wszystko...
— Więc pan wiesz gdzie one się znajdują? — poszepnął Roger z powątpiewaniem.
— Ja — odpowiedział Bibandier — to jest tak.....
— A więc chciéj nas zaprowadzić!
Były ułan nie dał sobie tego powtórzyć. Zwrócił się zaraz do posągu i wszedł na stopnie poprzedzając dwóch przyjaciół. Zatrzymał się w miejscu naprzeciwko okna, przez które można było widzieć wnętrze buduaru, i wskazał ręką uroczystym poruszeniem.
— Chciejcie tylko spojrzeć moi panowie...
Stefan i Roger wydali przeraźliwy okrzyk.
Przypadek posłużył Bibandierowi. W chwili bowiem gdy młodzieńcy ścigali wzrokiem wyciągniętą rękę, Cyprjana i Djana skończyły śpiewać i przybliżyły się do naboba.
Tą razą nie można się było omylić, gdyż żyrandol oświetlał ich postacie jaśniéj jak przy dziennym blasku.
Młodzieńcy rażeni zostali jak gromem, bo spostrzegli Djanę podnoszącą rękę naboba do ust swoich, gdy Cyprjana całowała go w czoło.
Odwrócili się do, swego przewodnika, lecz ten roztropnie umknął.
Poczém dziewice opuściły draperję, i nie było już nic widać.
Roger pochwyciwszy za ramię swego towarzysza rzekł:
— Jesteśmy oba wystawieni na szyderstwo! — zawołał głosem drżącym z oburzenia — ah! pojmuję teraz podstęp mylorda!... wszystko cośmy jeszcze o nich mówili, podniecało jego lubieżne i zużyte żądze, i chcąc nas zaślepić, narzucił nam dwie zalotnice... ah! czyliż się dostatecznie pomścimy jeżeli mu odbierzemy życie!
Stefan stał jak wryty ze spuszczoną głową.
— Djano!... Djano! — szeptał jakby nie dowierzając swoim oczom — czyliż to podobna?...
Roger powtórnie pociągnął go za rękę:
— Chodź — rzekł — chodź... czuję że tracę głowę... oh! Cyprjana kochanką tego człowieka!... mniéj jak kochanką... bo przemijającą nałożnicą jego haremu!...
Ciągnął Stefana przez ogród, a ten nieopierał mu się, bo myśl jego obumarła.
Powrócili do pałacu i po kilku sekundach stanęli przy drzwiach buduaru.
Roger pierwszy chciał drzwi wywalić, lecz jego szalony popęd wstrzymany został przez mur żyjący: dwaj czarni stali przy progu.
— Nikczemnicy! — czyż ośmielicie się mi opierać... ustąpcie!... muszę mówić z mylordem.
Seid i jego towarzysz zachowali milczenie i nie ruszyli się z miejsca.
Roger powtórnie na drzwi natarł, lecz bezskutecznie. Krzyczał, groził i płakał.
Gdy się po raz trzeci chciał rzucić na czarnych, Stefan zatrzymał go:
— Mylord jest dzisiaj zbyt dobrze strzeżony — poszepnął głębokim i gorzkim głosem.
Poczém dodał zwracając się do czarnych:
— Powiedźcie waszemu panu, że opuszczamy jego dom na zawsze... lecz nie żegnamy się z nim jeszcze... bo jutro się z nim zobaczemy...
Następnie odprowadził Rogera, gdy dwaj murzyni stali jak wryci na straży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Upłynęło dwie godzin od tego wypadku i bal się skończył.

Nie było nikogo w ogrodzie, z którego powiewało świeże powietrze przez otwarte okna pałacu. Służący pogasili świeczniki i żyrandole a tam, gdzie przed chwilę panowała zagłuszająca wrzawa, obecnie głęboka zaległa cisza.
Wszyscy spali, oprócz Cyprjany i Djany, które weszły do pokoju kostiumowego.
Djana zamknąwszy okno wychodzące na ogród, wybrała z pomiędzy mnóstwa przebrań, ubiór modnisia, Cyprjana podobnież.
I obie zajęły się trudną czynnością przebrania po męzku.
Oczywiście nie było to dziwactwem i miały na celu jakąś ważną wyprawę, gdyż w ich twarzach malowała się swobodna odwaga, do któréj się uśmiechały niegdyś w Penhoelu, narażając się na los walki.
Byli to dwaj waleczni żołnierze, zachowujący wesołość w ogniu i upajając się chętnie zapachem prochu.
— Jakże jest twarda ta obrzydła skóra — mówiła Cyprjana przymierzając drugą parę butów — nie dobiorę jak uważam na moją małą nogę.
— Młodzieńcze — odpowiedziała poważnie Djana — jesteś trzpiotem!...
Cyprjana rozśmiała się serdecznie.
Obuwszy buty, wdziały pantaliony, pracując długo nad zawiązaniem chustek na szyi; poczém włożyły kamizelki szalinowe i surduciki obcisłe.
Skończyły się ubierać. Spoglądały na siebie śmiejąc się donośnie, a Djana rzekła przybrawszy poważną postać:
— Moja biedna Cyprjano... ty jesteś zbyt piękną na mężczyznę.
— Ty raczjé! — zawołała Cyprjana — ty mi zazdrościsz... i nie chcesz powiedziéć że jestem przystojnym chłopcem.
Djana wziąwszy ją za rękę, powiodła przed lustro, które im ukazało najpowabniejsze twarzyczki dziecinne, jakie sobie wyobrazić można.
Potrząsły główkami ze zniechęceniem.
— Ten ubiór odmładza nas o lat pięć — rzekła Cyprjana — chodziemy do szkoły...
Poczém wśród wesołości, obie wydały westchnienia.
— Mój Boże! — pomruknęła Cyprjana — jakże zrobić się brzydką.
Djana pocałowawszy ją w głowę, odpowiedziała:
— To jest niepodobieństwem... czyliż potrzeba być brzydką chcąc przedstawiać młodzieńca?
— Tak i mnie się zdaje... Roger był tak piękny...
— Dopóki się nie uganiał za pięknęmi blondynkami.
— Równie jak Stefan, dopóki nie upodobał sobie w brunetkach.
Przestały się uśmiechać, żałując tych słów które były podobne do szyderstwa.
— Jato byłam początkiem moja siostro — rzekła bojaźliwie Djana.
— A ja jestem złośliwą — odezwała się Cyprjana — gdyż wiem dobrze, iż Stefan ciebie kocha... ale Roger... oh! Roger drogo przypłaci za łzy, które dziś roniłam z jego przyczyny.
Djana przyciągnęła ją do serca.
Proszę za nim, ażebyś mu przebaczyła... on jest dzieckiem podobném tobie... i jestem pewną że teraz rozpacza.
— Ah! jakaż mi myśl przyszła! — odezwała się Cyprjana — ponieważ musiemy być mężczyznami na godzinę, starajmy się być do nich podobnemi.
— Do kogo?
— Ty do poważnego Stefana... ja do tego trzpiota Rogera... Stefan ma duże oczy myślące jak ty... uśmiechaj się z zadumaniem i pochyl główkę... tak... to on!... brawo panie Stefanie!
I kłaniała się pląsając.
— Teraz na mnie koléj. Przedstawiam pana Rogera de Launoy... a co, czy nie mam jego miny wietrznika i figlarnego spojrzenia?
— Wybornie! — rzekła Djana — brakuje ci tylko wąsików.
— Oh! to nic.
— I kilka cali wzrostu.
— Będę stąpać na palcach.
— Lecz masz za wiele pukli na téj główce bez mózgu.
Cyprjana poskoczyła do stolika, z którego wzięła nożyczki, poczém ująwszy w pełną dłoń jedwabisty warkocz, obcięła go nielitościwie.
Djana wydała okrzyk i chciała ją wstrzymać, lecz już było za późno; pukle włosów zaległy podłogę.
— Oh! mała psotnico... — odezwała się Djana — jaka szkoda tych włosów które tak lubiłam.
— I ja także... ale one odrosnę... a przytém nie użalaj się nademnę — dodała zapuszczając nożyczki w prześliczne włosy Djany — musisz także mieć czuprynę à la Titus.
Na podłodze było tyle włosów, że można z nich było wyrobić parę peruk z czasów Ludwika XIV.
Dziewice śmiały się pozbywając tej pięknej ozdoby; poczém skacząc z radości, obie przejrzały się w lustrze, i tą razą ujrzały dwie twarzyczki żywe, wesołe i figlarne.
— Teraz cokolwiek wąsików — odezwała się Cyprjana — widziałam różne w toalecie.
Otworzyła szufladę i po chwili nad jéj jak również i siostry ustami, ukazały się kształtne wąsiki.
Przebranie było zupełne oprócz niektórych szczegółów, jakiemi obie dziewice zaopatrzyć się postanowiły.
Wybrały naprzykład pomiędzy bronię rozłożoną na etażerce, dwie kruciczki które ukryły za surduciki, naładowały kieszenie złotem będącym w woreczkach z pereł, i zwróciły się do drzwi, w kapeluszach na głowie i z laseczkami w ręku.
Nim wyszły, ich paluszki w świeże rękawiczki obleczone, przesłały pocałunek śpiącemu Montaltowi.
Murzyni którzy zawsze przy drzwiach czuwali, spoglądali na nie z zadziwieniem, i nie chcieli je wypuścić.
— Czyliż wam mylord nie zalecił posłuszeństwa naszym rozkazom? — odezwała się Djana rozkazującym tonem.
Seid wahał się, lecz następnie schylił głowę na znak uległości.
— A więc — mówiła Djana — każ natychmiast zaprządz do pojazdu... wyjedziemy na przechadzkę.
— O téj godzinie.... — poszepnął murzyn.
— Taka jest wola nasza! — rzekła Djana.
Seid schylił głowę, i oddalił się dla spełnienia rozkazu.


XV.
Więzień.

Pani margrabina d’Urgel mieszkała na drugiém piętrze domu przyzwoitéj powierzchowności, przy ulicy ś. Małgorzaty naprzeciw więzienia wojskowego.
Ta pani według zdania sąsiadów, była majętny wdowę, lecz nie prowadziła domu odpowiedniego jéj znaczeniu. Pomimo tego mieszkała bardzo okazale, ubierała się wykwintnie i miała pojazd.
Nie wychodziła nigdzie, oprócz do kościoła jak wypadało na kastyljankę wyższego rzędu, i czasami wieczorem w godzinie, gdy się otwierają salony wielkiego świata. Ponieważ zaś nie przyjmowała nikogo, wnoszono zatém, że miała mało znajomości.
Wszyscy się zgadzali, że to była jedna z najpiękniejszych kobiet paryzkich.
Jéj synowica, powabne dziecię 16-letnie, wydawała się słabowitą i pędziła życie samotniejsze jak ciocia. Zaledwie dwa lub trzy razy widziano ją w pojeździe, nigdy bowiem nie wychodziła pieszo; a gdy wyjeżdżała z margrabinę, story pojazdu były podniesione. Lecz w tém nie ukrywała się żadna tajemnica, bo nadwątlone zdrowie panienki, o któréj mówiono że cierpi na nieuleczoną słabość, nakazywało tę przezorność.
Była to Blanka de Penhoel, która uchodziła za synowicę margrabiny, i znajdowała się w tym domu od miesiąca; a dodawszy do tego cztery tygodnie, które spędziła w hotelu czterech części świata, to czyniło dwa miesiące od wyjazdu z pałacu. Żywiła ona ciągle nadzieję że ją powrócą matce.
Lola obdarzona zimném sercem w ciele ognistym, nie była właściwie mówiąc, ani złą ani dobrą. Obojętność odznaczająca jjé postępki posunęła ją do spełnienia wielu czynów karygodnych, lecz złe nie było w niéj wkorzenione.
Obchodziła się z Blankę dość łagodnie.
Być może iż to nie pochodziło z politowania. Widzieliśmy ją bowiem jako uczestniczkę zguby człowieka, który ją ubóstwiał, nie objawiając żadnéj żądzy, jakby tylko dopełniała najprostszego obowiązku. Zbywało jéj na zdaniu moralném, żaden głos nie odzywał się w jéj sumieniu.
Te natury, rzęchy można odjemne, są bardzo pospolite pomiędzy nami. Ponieważ drobnostka może zerwać martwą równowagę, utrzymującą ich pomiędzy złem i dobrem, najprostsza nauka jest dostateczny, ażeby ich pomieścić pomiędzy ludzi nie przekraczających wszelkich praw głównych i żyjących podług zasad powszechnych.
Wtedy staję się uczciwemi odjemnemi, albo raczéj biernemi, niepożytecznemi sami przez się, bez osobistości, bez właściwéj wartości stanowiącemi jedynie liczbę i wszędzie mieszczącemi się pomiędzy większością ogółu.
Lecz gdy się w nich wpoi zasady przewrotne, albo gdyby były pozostawione samém sobie, wtedy słabość ludzka mająca dążność do złego, może ich na zawsze popchnąć na inną drogę i wtedy stają się narzędziami, występku lub zbrodni.
Z resztą Blanka widywała Lolę zaledwie raz jeden codziennie. Mniemana margrabina, wspomniała jéj kilka słów o matce, która niebawem miała po nią przybyć z Bretanii.
Blanka nie miała pojęcia o kłamstwie. Chociaż ją oszukiwano, nie sprzykrzyło się jéj wierzyć.
Margrabina miała pokojówkę wątpliwej cnoty, lecz w gruncie dobrą dziewczynę, skłonną do świadczenia przysług, a która polubiła Blankę.
Biédne dziecię nigdy się nie uskarżało. Teressa była jéj towarzyszką, miała o niéj staranie i pocieszała ją. Lecz Teressa miała dwóch lub trzech wielbicieli pomiędzy szkolną młodzieżą. Blanka częstokroć pozostawała samą i wtedy smutne myśli ją ogarniały. Przypominała sobie Penhoel, gdzie jéj wiek dziecinny upłynął wśród pieszczot. Mój Boże, ileż to było szczęścia! jakże ją kochano. Zdawało się jéj że widzi szlachetną i miłą posiać stryja Jana, który się do niéj uśmiechał.
Przy przebudzeniu, otworzywszy oczy szukała słodkiego spojrzenia swéj matki. A Djana, Cyprjana, jéj ukochane siostry stryjeczne tak uprzedzające, tak dobre, odgadujące jéj żądania najdrobniejsze.
One tak piękne, w sile wieku i zdrowia. One, którym biedna Blanka zazdrościła tak często.
Nie zastanie ich tam, bo Bóg je powołał do siebie... I Blanka płakała, pomyśliwszy, że pójdzie na cmentarz Glenacki uklęknąć pomiędzy ich nagrobkami.
A Wincenty czyż będzie w pałacu? Nie mogąc sobie zdać z tego sprawy, zastanawiało ją, iż z pomiędzy wspomnień nawiedzających jéj samotnię, myśl o Wincentym nasuwała się jéj najczęściéj równie jak o matce.
Nieszczęście jest nauką. Tam, wśród spokojnej ciszy Penhoelu, dziecię być może nie tak prędko przemieniłoby się w kobietę; lecz w tém samotném pokoiku, w którym dni tak smutnie upływały, jéj serce pracowało pomimo jéj wiedzy. Kochała, już nie z tą przychylnością właściwą dziecinnemu wiekowi, lecz kochała miłością.
Ile razy jéj myśl zwracała się do przyszłości, Wincenty był zawsze jéj obecnym, podzielając jéj radość lub smutek, i zdawało się jéj niepodobnym, ażeby on miał ją kiedykolwiek opuścić. W tym względzie nigdy nie rozumowała, bo był on zawsze jéj naturalnym towarzyszem.
Biedny Wincenty! Już blisko ośm miesięcy jak z powodu jego odjazdu Blanka uroniła kilka łez w roztargnieniu. Cóż się z nim stało? Zadnjé wiadomości od niego? Jeżeli go spotkało nieszczęście...
Na tę myśl lodowaciało serce Blanki, i opuszczała ją odwaga, a przyszłość mgłą się pokrywała.
Lecz nie tylko myśl o ukochanych, od których była odłączoną, pokrywała smutkiem blade czoło Blanki Penhoel. Dręczyła się ona niepojętą niespokojnością, biorącą początek w cierpieniach fizycznych. Słabość która ją przygniatała, i któréj nie mogła nadać nazwy, ukazywała jéj jak przez mgłę smutną rzeczywistość.
Doznając bowiem wewnętrznych wstrząśnień, tajemnych dla niéj dotąd, przeczucie macierzyńskie wpojone przez Boga instynktownie w niéj się ocknęło.
Nieraz Blanka padała na kolana przygnębiona boleścią, błagając Boga, ażeby oswobodził ją od myśli, którą byłą bluźnierstwem.
Rozumie się, że Lola, Teressa a nawet szlachetni spólnicy, od dawna jéj stan odkryli. Zresztą pani pierwsza nadmieniła o tém Robertowi w rozmowie, którą mieli podczas balu w dniu św. Ludwika pod wieżą zwaną młodszego.
Robert nawet wiedział więcéj, albowiem przenikał prawie dziwne okoliczności towarzyszące téj ciąży. Ponieważ zaś nie opuścił żadnéj sposobności, zgodnéj ze swemi widokami, postanowił korzystać z niewiadomości przyszłéj matki.
Nie było to wszakże uzasadnione zdanie, bo podobna i romantyczna wiara, nie była udziałem jego charakteru. Lecz niewinność Blanki była tak oczywistą, że Robert nie kiedy powątpiewał i w tym duchu układał plany na przyszłość.
— Jeżeli rzeczywiście malutka jest niewinną w duszy i stała się ofiarą jakiego piekielnego podstępu, to będę odgrywał rolę djabła i wystąpię jako szlachetny młodzieniec, pragnący uczciwie wynagrodzić swoje przekroczenie... słowem, przyznam dziecko za własne i będę wzorowym ojcem... jeżeli przeciwnie, malutka udoje tylko... bo każda kobieta skoro mówić zaczyna już jest skończoną aktorką — jeżeli wybrała sobie kochanka w Penhoelu... a więc okażę się jeszcze wspaniałomyślniejszym przyjmując błąd winowajcy na siebie... nadaję niewinnej istocie która się ma urodzić, jedno z moich słynnych nazwisk... żenię się... i mój ślubny ubiór będzie zroszony łzami całéj rozrzewnionéj rodziny... przypuszczając zawsze, że stryjaszek z Ameryki raczy powrócić... bo jeżeli pozostanie długo w drodze, w takim razie rozumie się, że nie będę odgrywał roli w tym głupim romansie.
Robert postąpił zgodnie z tém rozumowaniem, i wiadomo nam, że Lola stosowała się ściśle do zleceń jego. Słowem, że Blanka pozostawała w ciągłéj nieświadomości i nikt nie pod jął trudu, ażeby ją oświecić.
Lola pomimo zachowania dyskrecji w obejściu z Blankę, często na nią spoglądała, i wzrok Teressy wyrażał wiele zwracając się na brzemienną kibić młodéj panienki.
Ażeby Blanka odrzucać mogła nasuwające się podejrzenia, potrzeba było wsparcia jéj dziewiczego sumienia i dokładnéj przezroczystości jéj wspomnień.
Pokój w którym przebywała u margrabiny, miał okna od ulicy, gdyż jéj anielska łagodność, była rękojmią przeciw bezpożytecznym środkom ostrożności. A nawet gdyby takowe przedsięwzięte zostały, jej pokój nie był do tego źle obrany; z drugiéj bowiem strony ulicy nie było żadnego okna, z któregoby wzrok ciekawy mógł śledzić samotnią dziewicy. Tak się przynajmniéj wydawało pozornie, ponieważ okna pokoju Blanki wychodziły na plac rozciągający się do muru obwodzącego więzienie wojskowe. Z tych okien widziała tylko wnętrze fasady więzienia, to jest grube ściany, opatrzone okratowanemi czeluściami.
Lecz jeżeli ona nie mogła nic widziéć, nawzajem sama mogła być widzianą. I rzeczywiście za jednym z tych wązkich otworów był więzień, który po całych dniach zatapiał wzrok w okno Blanki.
Parę razy Blanka go dostrzegła, to jest wtedy, gdy słońce przenikając do celi więziennéj, oświecało bezpośrednio twarz jego, na któréj niemogła wszakże rozróżnić rysów, ponieważ gęste kraty przeszkadzały temu, a nie mając tak swobodnego umysłu, ażeby nią powodowała próżna ciekawość, przejęta wrodzoną litością nad losem nieszczęśliwego, zasyłała modły do Boga o jego wybawienie.
Przeciwnie więzień zajmował się nią bezprzestannie.
Miał ostrze wyszczerbione noża, za pomocą którego usiłował przepiłować kraty. Pracował nad tém po całych nocach; bo skoro dzień oświetlał okno Blanki, przestawał piłować, przybliżał się do otworu i zdawało się, że jego dusza pragnęła uleciéć do dziewicy.
Stojąc niewzruszenie po kilka godzin widział nie raz, że Blanka wspierała zasmuconą główkę na ręku, a wtedy łzy błyszczały w oczach biednego więźnia.
Bardzo często próbował zwrócić uwagę dziewicy, już to wzywając ją po imieniu, o którém wiedział, lub dając inne znaki przez kraty; lecz głos jego gubił się pośród chrapliwych śpiewów jego towarzyszy, a znaków Blanka nie pojmowała, gdyż nie przypuszczała ażeby się do niej odnosiły.
Więźniem byt Wincenty de Penhoel.
Wincenty, którego jéj łzy wymowne wzywały, mógł ją widzieć płaczącą, o kilka zaś kroków stał dom, w którym żyła jéj matka wzywająca ją w gorących modłach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wincenty przybył do Paryża, podróżując pieszo lub na wozie, słowem jak mógł.
Z Redonu do Rennes łatwo było postępować za śladem uwożących Blankę, a w ostatnim miejscu dowiedział się na poczcie, że się udali paryzką drogą.
Uwoziciele zmienili nazwiska i Wincenty nie mógł się domyślać, ażeby to byli dawni goście bawiący w Penhoelu.
Przekonawszy się, że Blanka przybędzie do Paryża, Wincenty nie oceniając dostatecznie środków ani sił swych, puścił się w drogę w trop za pojazdem, który go wyprzedził o 25 mil drogi.
Pozostało mu bardzo mało z pieniędzy otrzymanych od naboba, któremi nie tylko iż nie był w stanie opłacić miejsca w dyliżansie, lecz nadto nie miał za co żyć w podróży, — a nad czém bynajmniéj się nie zastanawiał. Biedź, leciéć, doścignąć nikczemników którzy uwozili Blankę, to go jedynie zajmowało. Lecz zapał zużywa się z czasem, a z Rennes do Paryża jest blisko 100 mil.
Nie raz Wincenty zmuszony był żebrać przytułku i kawałka chleba, nie raz musiał się zatrzymać znękany głodem i utrudzeniem. Droga wydawała mu się nieskończenie długą, i często gorzkie łzy ronił.
Nakoniec stanął u kresu. Oh! Paryż nie zatrwożył go. Na wstępie zaraz zdawało mu się, że natrafi z łatwością na ślad pożądany mówiąc do siebie: będę przebiegał wszystkie ulice, będę wstępował do każdego domu, zwiedzę każdy zakątek... znajdę ą znajdę!
Tegoż wieczora gdy się położył na ławce pod domem pragnąc wypocząć, urzędnik policyjny przerwał mu sen zapytując o nazwisko i mieszkanie.
Biedny Wincenty podróżował przez dni sześć z Rennes do Paryża, sześć dni podczas deszczu i kurzawy. Był prawie podobny do naszego Bibandiera w epoce, gdy szanowny baron był dowódcy ułanów w zaroślach departamentu Ille i Wilen; słowem był podobny do włóczęgi.
To zapytanie mocno go zmieszało; nie mógł wskazać miejsca pobytu i obawiał się wymienić nazwiska z przyczyny nieszczęsnego pojedynku w Maderze, w skutku którego dopuścił się zbiegostwa.
Gdy się wahał, urzędnik policyjny poprosił go grzecznie z sobą. Wincenty chciał uciekać, i to się stało powodem zguby jego. Urzędnik wezwał strażników którzy się tam przypadkowo przechadzali i biedny Wincenty nocował pod dachem...
Dowódca flotylli stojycéj pod Maderą, przesłał niedawno rapport do ministerjum marynarki. Rozesłano listy gończe, a policja miała w ręku rysopis zbiega.
Wincenty chciał kłamać, lecz się wikłał i został poznany. Osadzono go w więzieniu pod sądem wojennym od 7 tygodni.
Początkowo pogrążył się w bolesném drętwieniu. Myśl o utraceniu Bléanki, gdyż nie mógł nawet pomyśleć o niesieniu jéj pomocy, była dla niego zabójczą. Wzywał gorąco śmierci. Lecz gdy pewnego dnia wyjrzał na mały zakątek ogromnego miasta, w którym Blanka bezwątpienia cierpiała, jedyne okno które mógł spostrzedz z przeciwnj strony ulicy, otworzyło się niespodzianie, a w niém ujrzał dwie kobiety, na widok których zaledwie w znak nie upadł, tak dalece był zdziwiony.
Jedną z tych kobiet była Lola, drugą Blanka.
Wydał okrzyk radości i łzy puściły mu się z oczu. Poczém pochwycił drżącemi rękami za kraty chcąc takowe wyłamać; wołał Blanko!... lecz ta go nie słyszała. Ujrzał ją nazajutrz i dni następnych; a lubo mocno zmienioną, jednakże zawsze piękną i którą kochał teraz tysiąc razy więcéj, jak w dniach szczęścia.
Wszystkie jego myśli zwróciły się do jednego celu; uciec, ażeby się do niéj zbliżyć, uciec ażeby ją oswobodzić i opiekować się nią. Odzyskał męztwo, uczuł w sobie wzmagające się siły.
Oh! gdyby mógł zamienić kilka słów z Blanką, porozumiéć się znakami, praca jego byłaby prędzéj postępowała. Nadaremne były jego usiłowania, ta sama przeszkoda zawsze stawała między nim i Blanką, a wyszczerbione ostrze noża, które przypadkowo wpadło w jego ręce, zużywało się na twardém żelazie.
Robota wolno postępowała, lecz Wincenty nie zniechęcał się i codziennie widział postępy.
Téj nocy, gdy więzień pracował bez szelestu i przekonał się że ostrze wchodziło zupełnie w żelazo, Blanka czuwała także dręczona dolegliwemi bólami.
Była sama. Pani margrabina wyjechała na bal do naboba, Teressa zaś korzystając z tego, przepędzała wieczór w towarzystwie jednego ze swych wielbicieli. Blanka leżała w ubraniu na łóżku, będąc bardziéj cierpiącą na umyśle i ciele. Bóle były przejmujące, wydawała słabe jęki.
Wrzawa ulicy zmniejszała się stopniowo, tylko chwilowo dawał się słyszéć turkot przejeżdżającego powozu.
Nikt nie wracał do mieszkania margrabiny i z tego powodu biedna Blanka doznawała trwogi. Czuła że ją siły opuszczają i ofiarowała duszę Bogu, mniemając że nadchodzi dla niéj ostatnia godzina.
Opanowała ją gorączka, okropne widma przedstawiały się w jéj wyobraźni. Widziała przy swym łóżku wszystkich tych, których kochała, byli biedzi i ze łzami w oczach, a wtedy wołała:
— Oni umarli!... umarli, jak ja umrę!
Chciała się modlić, lecz wyrazy konały na ustach. Dręczona przestrachem, wzywała pomocy, i jéj głos zmieniony przenikający wśród ciszy, trwożył ją bardziéj.
Około pierwszéj po północy, znużenie przemogło cierpienia i usnęła wycieńczona na siłach.
Teressa wróciła, potem margrabina, lecz Blanka nie słyszała ich przybycia.
Jéj sen przerwany został nagle około 5 z rana w skutku hałasu, który powstał przy bramie.
Wybijano do drzwi, dzwoniono gwałtownie, i wzywano odźwiernego grzmiącym głosem.


XVI.
Dwóch Foblasów.

Hałas który przebudził Blankę, pochodził rzeczywiście z bramy, do któréj wybijano młotkiem u niéj zawieszonym, co sprawiało nieznośny łoskot.
Wybiła 5 na zegarze ś. Germana. Jest to chwila, w któréj odźwierni najsmaczniéj zasypiają przy swoich połowicach, marzec po roskosznym raju małéj posiadłości.
Nadaremnie stukano, uporczywe milczenie panowało w budce odźwiernego, lecz pomimo tego wybijający do drzwi, nie myśleli o odwrocie.
Byli to dwaj dorodni młodzieńcy zwinni i wykwintnie ubrani, którzy wyskoczyli z okałego pojazdu stojącego przed domem. Pojazd nie miał herbów na drzwiczkach, tylko dwie głoski B. M. Na koźle siedział murzyn w azjatyckim ubiorze, w tyle pojazdu był drugi zupełnie mu podobny.
Panowie Edward i Leon de S. Remy — były to nazwiska naszych awanturników — wybijali ciągle do bramy, za którą po pięciu minutach, odezwał się któś ospałym głosem:
— Mamo Gonel — czy wziął klucz z sobą lokator z piątego piętra?
— Tak papo Gonel.
— A więc to są hultaje którzy nam snu zazdroszczą...
To oznaczało, że p. Gonel kładł znowu na poduszkę swoją głowę opatrzoną ciepłą szlafmycą.
Nowe pukanie.
— Do kata! cóż to znaczy?... zobacz no Biszetko!
— Bądź tak grzeczny mnie wyręczyć...
— Czy chcesz żebym się kaszlu nabawił?
Znowu okropne kołatanie z towarzyszeniem wybijania nogami o bramę; czém przelękniona odźwierna wyskoczyła z łóżka, a wziąwszy miotłę na wszelki wypadek, wyszła do bramy.
— Kto tam? — zapytała opierając się o broń swoją.
— Margrabina Urgel — odpowiedział zwolna p. Edward de S. Remy.
— Patrzcie no... patrzcie... jak się to ludziom marzy... byłabym przysięgła że pani powróciła... i że stangret wołał... otworzyć...
— Otwórzże pani Gonel!
Odźwierna nakoniec usłuchała tego rozkazu.
— Oh! oh! — zawołała spostrzegłszy dwóch młodzieńców, którzy szybko za nią weszli i drzwiczki zamknęli — coż to ma znaczyć?...
Pan Leon przysunął swoją rumianą twarzyczkę do nosa odźwiernéj.
— Musimy ci się przyznać kochana pani — rzekł śmiejąc się — że żaden z nas nie jest margrabiną.
— Co za ton!
— Lecz jesteśmy jéj ścisłemi przyjaciółmi...
— Jéj stryjecznemi braćmi...
— Jéj mlecznemi braćmi.
— Ta, ta, ta — mówiła odźwierna — nigdy was nie widziałam moi panowie, i pani nie przyjmuje o téj godzinie... przyjdźcie późniéj...
— Czyś nas nigdy nie widziała?
— Cóż tam Biszetko? — zawołał odźwierny z budki.
— Posłuchaj nas — rzekł Leon — musimy się widziéć z margrabiny i to natychmiast.
— Niepodobna!
Pan Edward wydobył z kieszeni kilka luidorów i wsunął je do ryk odźwiernéj, a ta cofnęła się do latarki będącéj przy drzwiach budki. Gdyby to były drobne pieniądze, byłaby może opierała się dla pozoru, lecz odblask złota zmiękczył ją do tego stopnia, że upuściwszy miotłę, ukłoniła się niziutko.
— To jest... — rzekła — nie podobna... lecz zrozumiejmy się... Panowie wydajcie się uczciwemi łudźmy... i musieliście być tutaj, ponieważ mnie nazywacie po nazwisku.
— Cóż tam robisz Biszetko? — odezwał się małżonek.
— Śpij sobie!.. wprawdzie jest trochę za rano... lecz bliskich krewnych przyjmuje się w każdéj godzinie i być może iż pani się jeszcze nie położyła...
I weszła do budki ukłoniwszy się powtórnie.
Leon i Edward wstępowali na schody okraczając po kilka stopni na raz.
Zadzwonili. Teressa im otworzyła.
Pokojówka margrabiny rozebrała swoją panię i sama była w nocnym szlafroku.
Widok młodzieńców zadziwił ją równie jak odźwierny, lecz była to waleczna dziewczyna która nie traciła głowy dla takich drobnostek.
— Panowie się zapewne omylili — mówiła oświecając kolejno twarz Edwarda i Leona — i zapewne nie tutaj chcieli zadzwonić, nie prawdaż?
Dwaj młodzieńcy idąc po wschodach, poczynili niejakie odmiany w swych ubiorach.
Pomiętosili bowiem cienkie batystowe koszule których gorsy były widzialne, ich włosy były rozczochrane, i na głowach mieli kapelusze na bakier, po junacku.
Zamiast odpowiedzi, Edward postąpił kilka kroków chwiejąc się na nogach, a Leon rzekł głaszcząc podbródek pięknéj pokojówki:
— Wieczór dobry Lizetko!
— Nie Marysiu... nie omyliliśmy się bynajmniéj! — dodał Edward młynkując szpicrutą — nie... przyszliśmy odwiedzić twoją panię.
Obróciwszy się na napiętku, pocałował w szyję pokojówkę, która lubo znała się na żartach, lecz w téj chwili miała większą skłonność do gniewu jak do śmiechu.
— Ah!... moi panowie... czyście się spili czy téż poszaleli... Za kogóż to mnie uważacie?
— Co do mnie Maryniu — odpowiedział Edward — uważam ciebie za najpiękniejszą dziewczynę, jaką od tygodnia pocałowałem.
— A co do twéj pani Antosiu — dodał Leon — uważamy ją za to co jest... za najpiękniejszą z pięknych... najczarowniejszą z czarujących... idź nas oznajmić aniołku... Wice-hrabiego S. Remy sekretarza poselstwa... i kawalera de S. Remy, kamerjunkra dworu Króla Bawarskiego.
Teressa wzruszyła ramionami.
Niepodobna było zaniknąć im drzwi przed nosem. Nieprzyjaciel opanował stanowisko. Leon stał pomiędzy nią i drzwiami, wicehrabia Edward uwijał się za nią, i dopuszczał się zręcznych żarcików.
Biedna dziewczyna była w kłopocie z przyczyny lekkiego ubioru swego i lichtarza który w ręku trzymała.
Zaledwie mogła się obronić przeciw natarczywości wice-hrabiego i kawalera, popełniających tysiączne nadużycia przeciw jéj skromności.
Ile razy chciała się gniewać, Leon ujmował jéj podbródek śmiejąc się serdecznie, gdy Edward obejmował jéj zgrabną kibić.
— Ale to jest nieprzyzwoicie... — wołała — któż widział cóś podobnego... skończcie albo będę wołać...
I pomimo tego nie mogła się na prawdę rozgniewać.
Teressa była znawcą, jéj przeciwnicy byli prześliczni hultaje.
W całym okręgu szkolnym, gdzie wszyscy uczniowie byli jéj znani od stóp do głowy, nie było oczu podobnych do oczu pana kawalera; co się tyczé wice-hrabiego, Faublas mógłby być jego lokajem.
Obaj bracia obdarzeni byli wykwintnym i powabném obejściem, któremu się trudno było opierać. Wesołość ich była szczerą a szalone przedsięwzięcie nawet było im niejako do twarzy.
— Będziesz wołać!... — wykrzyknął pan Edward — Lizetko! czyliż to podobna!... niepokoić sąsiadów... poruszyć wszystkie złe języki od dołu do szóstego piętra... cóż ci zawiniła margrabina?
— Albo my Anielko?... — odezwał się Leon naśladując użalenie — przyszliśmy tutaj ażeby ci los zapewnić!... do kroćset djabłów, czyż wyglądamy na szubrawców!
— Jesteście podobni półgłówków, którzy zasługuję na to, ażeby spędzili resztę nocy na odwachu... a odwach jest ztąd blizko.
— Tylko przez ulicę! — zawołał wicehrabia — jakto Józiu.. już nam grozisz?.... nie wiesz kochanie żeśmy wieczerzali jak Bożkowie...
— Widać to! — przerwała pokojówka.
— Potwarz Maryniu... ja i mój brat, możemy wypić po 12 butelek szampana i niestracimy głowy... lecz już dość wyściskałem ciebie Lizetko... i czas już abyśmy rozsądnie pomówili...
— Odejdziecie sobie?
— Nieomylnie... — odpowiedział Edward.
— Ah!... — odezwała się Teressa odetchnąwszy.
— Odejdziemy — odpowiedział wice-hrabia — po złożeniu naszego uszanowania twojéj pięknej pani.
— Jeszcze...
— Zawsze... to jest niezmienne postanowienie... i za chwilę będziesz naszego zdania... ileż potrzeba pieniędzy dla zjednania ciebie aniołku?...
— Jabym miała przyjmować pieniądze... za co?
— Czy wolisz całusy?... Zgoda, dostaniesz pieniędzy a nadto uściskamy ciebie.
— Bezczelne trzpioty!... — wykrzyknęła Teressa.
Kawaler Leon stojący naprzeciw niéj, wydobył z kieszeni garść złota.
Teressa zarumieniwszy się odwróciła oczy.
Lecz jej wzrok padł na wice-hrabiego, który się złośliwie uśmiechał, trzymając także złoto w ręku.
— Jesteś teraz we dwa ognie wziętą moja piękna — rzekł — nie wiem jak się będziesz mogła dłużej opierać.
Teressa zapłoniona i uśmiechająca spoglądała kolejno na obu figlarzy, którzy brząkali złotem w dłoniach.
— Trzeba przyznać że to są chłopcy do odmalowania!.. i pani lubi pożartować... I cóż sobie myślicie moi panowie... że zdradzę moją panię za nikczemne złoto?
— Widać to z twojej buzi Lizetko! — przerwał kawaler.
— Odgadłem od razu że jesteś perły pokojówek.
To mówiąc wice-hrabia, ujął jej prawy rękę, gdy kawaler pochwycił lewą.
Teressa lekko zadrżała za dotknięciem złota.
— Gdybym była pewną... — pomruknęła.
— Czego moja pieścioszko? — odezwał się wice-hrabia — czy naszéj moralności?... znani jesteśmy za największych ladaco w Paryżu... widzisz więc, żeś się nie powinna obawiać.
Teressa zastanowiła się przez chwilę. Potém postawiwszy lichtarz na stole, zdjęła zwolna nocny czepek, schowawszy złoto do kieszeni.
Edward i Leon spoglądali na nią z zadziwieniem.
Rozwiązała włosy, które w nieładzie spadały na ramiona.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł wice-hrabia — Lizetka jest zachwycającą filutką.
Teressa zamiast odpowiedzieć, zdarła parę haftek ze swego kaftanika i rozdarła jeden rękaw od dołu do ramienia; poczém spojrzała śmiało na dwóch młodzieńców.
— Obaczemy czy jesteście ladaco moi panowie...
Zanim zdążyli jej odpowiedziéć, pobiegła do pokoju swéj pani wołając o pomoc.
Pomimo że kawaler i wice-hrabia byli bardzo młodzi, zdaje się że dość dobrze znali kobiety. Nie zmieszani bynajmniej dorozumieli się sceny, jaką pokojówka odegrać miała.
— Naprzód! — zawołał Edward — Marysia winna nas była oznajmić... lecz osadziła nas godnemi, ażebyśmy sami oznajmili przybycie nasze.
Poskoczyli więc za pokojówką i dotarli aż do sypialni pani margrabiny.
Teressa krzyczała drżąc jak listek.
Lola niespodzianie pochwycona, była rzeczywiście przelęknioną.
— Cóż się to znaczy? — zapytała pokojówki, gdy ta wbiegła do jej pokoju.
— Oh Pani! — odezwała się Teressa łkającym głosem — jakież to potępieńcy... zdaje mi się że umieram...
W téj chwili ukazały się we drzwiach powabne główki młodzieńców.
Lola zabierała się do spoczynku, widok młodych ludzi ukoił jéj trwogę, gdyż się obawiała innego niebezpieczeństwa. Pomimo tego wydała okrzyk i zarzuciła szlafroczek na obnażone ramiona jak strwożone niewiniątko.
Teressa wyrzekała, usiłując zemdleć.
Edward i Leon weszli zamknąwszy drzwi na zasuwkę.
— Mości panowie... to jest niegodny postępek... ja was nie znam....
— Mój Boże, mój Boże! — przerwała Teressa — to są djabły wcielone. — i upadła na fotel.
Edward i Leon pozostali przy, drzwiach. Ukłoniwszy się z uszanowaniem przybliżyli się o parę kroków.
— Racz nam pani przebaczyć — odezwał się Edward udając wzruszenie.
— Przebaczyć panom...
— Jesteśmy bardziej winnymi jak pani sobie wyobrażać możesz... dostaliśmy się przemocą do tego domu... udawaliśmy pijanych ażeby mieć pozór dopuszczenia się gwałtu względem tej dziewczyny.
— Hultaje, nie pili szampana — pomyśliła Teressa chłodząc się chustką: — nie są to już dzieci.
— Odgrażaliśmy jej — dodał Edward — bylibyśmy może ją zabili, gdyby się nam była dłużej opierała...
— Mój Boże, mój Boże!... ledwie się z ich rąk wydostałam.
— Jakież są zamiary panów? — wyjąkała margrabina.
— Bardzo proste...przedewszystkim racz zauważyć, że jesteśmy pomiarkowani o ile być można przy zachwycającéj damie... nie spędziliśmy nocy na rozpuście... cośmy sobie przyrzekli, musiemy tego dopełnić, i nic w święcie nie może stawić oporu zamiarom naszym...
Lola pomimo spuszczonych oczu, przypatrywała się im ukradkiem. Młodzieńcy byli dorodni jak amorki i ten wypadek nie zupełnie ją gniewał. Pomimo tego jakieś powątpiewanie zrodziło się w jej umyśle; jej wspomnienia ożywiały się i zdawało się jéj, że te twarze były jej znane, lecz nie potrafiła sobie zdać sprawy gdzie i kiedy.
Dwaj bracia stali przed nią. Kawaler spuścił duże oczy, wice-hrabia zaś wyzywał ją ognistym wzrokiem.
Ostatni odezwał się:
— Pojmujesz pani margrabino, że w położeniu w jakim się oba znajdujemy, musieliśmy się pozbyć wszelkiego wahania i obawy... oba kochamy ciebie miłością niepohamowaną i bezwzględną... jeden z nas musi być szczęśliwym... i przyszliśmy prosić ciebie, ażebyś wybór uczyniła.
Margrabina uśmiechnęła się szyderczo.
— Proszę pani — odezwał się Edward z uszanowaniem — proszę pani ażebyś raczyła zauważyć moje wyrażenie, powiedziałem bowiem „musi być”...
— To się znaczy, że moja wola nie będzie stanowczą w tém wszystkiém.
— Przeciwnie pani... miałem już zaszczyt powiedzieć pani, że możesz jednego z nas wybrać.
— Jesteście szaleni! — odezwała się sucho Lola — proszę się oddalić!..
Wice-hrabia popchnął fotel do margrabiny i pocałowawszy końce jej paluszków, przyniewolił ją niejako ażeby usiadła.
— To nie jest ostatnie słowo pani — rzekł zachowując ton proszący — jesteśmy bogaci, młodzi, szlachetnie urodzeni...
— Cóż to wszystko znaczy? — odezwał się Leon, który dotąd nic nie mówił — kochamy panią... kochamy bardzo... całe moje życie poświęciłbym u nóg twych jak niewolnik.
— Oh! ten na złą drogę wchodzi — pomyślała Terssa — drugi jest daleko silniejszy.
Edward spojrzał na brata z zazdrością.
— Czyliż ty myślisz że lepiéj kochasz odemnie!... jeżeli wspomnę o moim majątku i nazwisku, to dla tego, żeby je złożyć u stóp twoich pani — pragnąłbym podwoić, potroić mój sto-tysięczny dochód, ażebyś była potężną jak bogini i żeby twoja najmniejsza wola, stanowiła prawa dla świata.
— Otóż to co się nazywa mówić — pomyślała Teressa — jestem pewną że ten zrobi interes.
Oblicze Loli które się widocznie łagodziło, obiecywało rzeczywiście tę nadzieję. Z tém wszystkiém nie wypadało poddać się od razu, i należało zachować, honory wojskowe.
Lola zmieniła taktykę i zaczynała się uśmiechać.
— Przyznać muszę, że zakład był trudnym do wygrania, i jak na wiek panów, wywiązaliście się bardzo przyzwoicie... przyjaciele wasi oczekuje zapewne na dole, ażeby wam powinszować powodzenia... powróćcie do nich... jak na dziś to dosyć... lecz jestem ciekawą o ile też był zakład?..
— Zakład?... na honor pani...
Margrabina podniosła się.
— Nie chcę ażebyście panowie łamali słowo honoru; przyszliście tutaj w zamiarze pozyskania moich względów i powiodło się panom... tylko szkoda, że obaj zarówno umieliście się mi podobać... i w tak ważnéj rzeczy, potrzeba czasu, ażebym mogła wybór uczynić.
Wice-hrabia i kawaler spojrzeli na siebie ukradkiem. Był to dla nich pocisk nie tak łatwy do odparcia.
— Nie sądźcie ażebym żartowała — mówiła daléj margrabina z powabnym uśmiechem — możecie panowie powrócić jutro... pojutrze... kiedy się wam spodoba... mój dom zawsze będzie dla was otwarty.
Bracia milczeli.
— Jakto?... czyliż jestem zbytecznie wymagającą, żądając kilkugodzinnéj zwłoki?
— Nasza miłość...
— Wiemy o tém... wasza miłość jest gwałtowną, niepohamowany, niezrównany... lecz jestem śpiącą i błagam was zlitujcie się nademną.
Rzecz inny obrot przybierała. Teressa zauważyła, że bracia zaczynali tracić korzystne położenie.
Edward odezwał się po chwili:
— Pani... widoczném jest, że powinniśmy uklęknąć przed tobą i podziękować ci... lecz cóż chcesz... jesteśmy zepsutemi dziećmi... postanowiliśmy... przebacz po tysiąc razy pani margrabino, że ośmielam się to wyznać — że jeden z nas nie wyjdzie dzisiaj z twego sypialnego pokoju... bądź co bądź, tak się stać musi!...
Lola brwi zmarszczyła.
— A więc nie chcecie mi być posłusznymi?
— Błagamy panią o przebaczenie na klęczkach.
Lola postąpiła krok do kominka.
— Muszę więc skończyć na tém, od czego powinnam była zacząć — szepnęła — wezwę moich ludzi...
Nasi dwaj Foblasowie nie strwożyli się bynajmniéj, przeciwnie zdawali się być zadowoleni z tego obrotu rzeczy; zaledwie pohamować mogli zwycięzki uśmiech igrający na ich ustach.
Jednym skokiem Edward stanął pomiędzy kominkiem i margrabiną.
Lola chciała się koniecznie tam dostać. Wice-hrabia zamiast ją zatrzymywać, postąpił podług rad przez mistrzów zalecanych w tych okolicznościach: pochwyciwszy nożyczki przeciął sznurek od dzwonka.
— Do mnie Teresso!...
— Oh! — odezwał się Leon — Marysia nie nazywa się Krystyną.
Gdy pokojówka chciała pobiedz na obronę pani, pochwycił ją w pół.
Rozpoczęła się walka. Kawaler Leon nie odznaczał się siłą, gdyż Teressa już brała nad nim górę; byłby niezawodnie pokonanym, gdyby nie pośrednictwo wice-hrabiego który się przybliżył do walczących z taśmą od dzwonka.
— Dam ci 20 luidorów, jeżeli się pozwolisz skrępować — szepnął do ucha Teressie.
Teressa przestała się opierać i zaczęła wydawać przeraźliwe jęki, gdy tymczasem wicehrabia związywał jéj ręce i nogi.
— Ah! — mówiła Teressa płacząc — moja pani... moja biedna pani...
Lola rzuciła się na krzesło w ponętnéj postawie, udając nagłe osłabienie.
Gdy wice-hrabia i kawaler powrócili do niéj zawiązawszy fularem usta Teressie, margrabina zwróciła na nich swoje piękne oczy omdlewające.
— Jestem na waszéj łasce... miejcie litość nademną panowie...
Kawaler i wice-hrabia nie kwapili się korzystać ze swego zwycięztwa. Przysunąwszy krzesła, zasiedli naprzeciw biednéj margrabiny.
Lecz uśmiechali się.
— Uspokój się pani — przemówił Edward — teraz kiedy twoja pokojówka nie może ciebie bronić ani uciec dla przywołania pomocy, nie masz przyczyny nas się obawiać.
Wice-hrabia zatrzymał się i zdawał wahać kreśląc laseczką po podłodze; minka jego poprzednio tak swobodnie wesoła, objawiała obecnie niejakie pomieszanie.
— To co nam pozostaje powiedziéć pani, jest bardzo delikatnym — mówił daléj — lecz nie możemy dłużéj ukrywać... Przyszliśmy tutaj w innym zamiarze...
Lola zadrżała zlekka rzuciwszy spojrzenie przez przymknięte powieki, lecz nic nie odpowiedziała.
Wice-hrabia wahał się cięgle.
— Jak uważam — odezwał się kawaler — mój brat jest zbyt nieśmiałym... ja zaś po prostu rzecz wyłożę... masz pani u siebie młoda dziewczynę, która nas obu mocno zajmuje...
Margrabina nie dozwoliła mu dokończyć, a zapomniawszy o spazmach i osłabieniu które udawała, powstała.
— Ah! — przemówiła ze ściśniętemi ustami — a więc to nie do mnie przychodzicie?...
Leon podniósł się także gwałtownie jakby puścił wodze długo tamowanego gniewu.
Wice-hrabia zmusił go ażeby usiadł.
— Pani — odezwał się spoglądając na okno przez które przenikał brzask zorzy porannéj — czas nagli i należy nam skończyć... ta młoda panienka o któréj mój brat wspomniał, nie może u pani pozostawać... przyjechaliśmy ją zabrać z sobą...
Teraz nie chodziło już o miłosne utarczki mniéj więcéj śmiałe lub niedorzeczne. Margrabina domyślała się podstępu. Dotąd udawała trwogę, jéj gniew równie jak bojaźń były zmyślone, lecz obecnie zatrwożyła się i gniewała rzeczywiście. Była bardzo bladą; jéj czarne brwi ściągały się z zaciętością, a spojrzenie które najprzód zwróciła na skrępowaną Teressę, skierowało się na podłogę.
— Chciéj nam pani od powiedzie — odezwał się wice-hrabia odzyskując krew zimną — czy nam pani wydasz dobrowolnie tę panienkę?...
— Nie! — odpowiedziała Lola z cicha.
— Zastanów się pani — zawołał Leon — jeżeli dobrowolnie nie uczynisz zadość żądaniom naszym, użyjemy przemocy.
Margrabina usiłowała się uśmiechnąć.
— To są dziecinne igraszki moi panowie.. związaliście moją pokojówkę i obcięli taśmę od dzwonka... Podobne środki udają się tylko w starych romansach usypiających... niech tylko głos podniosę, przebudzę sąsiadów i zobaczemy co z tego wyniknie.
— Toby mogło nastąpić wprawdzie — odpowiedział obojętnie Edward — lecz ręczę pani, że nie podniesiesz głosu. Sięgnąwszy za surdut wyjął krucicę, brat jego podobnież miał w ręku pistolecik.
Teressa wytrzeszczała oczy w kącie. W chwili gdy scena zmieniła się tak niespodzianie, usiłowała oswobodzić się z więzów swoich; lecz okazało się, że wice-hrabia i kawaler niby żartami, skrępowali ją po mistrzowsku.
Na widok pistoletów Lola wzruszyła ramionami.
— Przeciwko kobiecie!... — odezwała się z wzgardą.
— Nie jest to bardzo szlachetnie... przyznaję — odpowiedział wice-hrabia — lecz konieczność praw nie uznaje.
Lola stała, gdy dwaj bracia siedzieli. Miała głowę spuszczoną i można było mniemać, iż ma zamiar kapitulowania; lecz rzecz się miała przeciwnie, myślała bowiem o ucieczce.
— Gdybym się mogła za drzwi wysunąć — szeptała do siebie — zabezpieczyłabym Blankę.
Jéj podejrzenia bowiem nie sięgały nad pozory: podług niéj, młodzieńcy zmienili tylko cel żądań swoich i zamiast jéj, zapragnęli Blanki, lecz zawsze chodziło tylko o wyprawę miłosną.
Myśl która się zrodziła w jéj umyśle na początku odwiedzin młodzieńców, zatarła się pośród gwałtownych wzruszeń, których następnie doznawała. Zapomniała nawet o tém.
W chwili gdy mogła wnosić, że oba bracia nie zwracają na nią baczności, jednym skokiem sunęła do drzwi prowadzących do innych pokoi.
Kawaler śledził ją wszakże i był dość zwrotnym i chyżym aby jednym skokiem stanąć pomiędzy nią i drzwiami.
Lola chciała krzyczéć, zatkał jéj usta ręką.
— Milcz pani — odezwał się wice-hrabia — albo biada tobie...
— Przecież mnie nie zabijecie — wołała Margrabina szarpiąc się — jesteście przecież mężczyznami..é
Kawaler parsknął śmiechem, i w tym wybuchu wesołości, głos jego który nie był udanym, teraz nie znamionował mężczyzny.
— Jeżeli tu jest ostatnia nadzieja pani — rzekł wice-hrabia — przykro mi że ją jej odjąć muszę... skromność pani być może nie dozwoliła jéj przypatrzéć nam się dokładnie... co do mnie, bądź pani pewną, że nie myślę jéj oszczędzać... spojrzyj...
Wice-hrabia odgarnął w tył włosy i obrócił twarz do lampy.
Lola opuściła ręce:
— Czy ja oszalałam! — przebąknęła — to Djana!...
Kawaler pochwyciwszy ją za ramiona, odwrócił do siebie.
— Teraz na mnie koléj, pani Lolo.... przypatrz mi się dobrze... moja siostra jest zbyt dobrą... być może iż ręka by jéj zadrżała... lecz ja mam rękę swobodną pod tém przebraniem... i jeżeli tylko zechce ci się krzyknąć... roztrzaskam ci czaszkę...
— Cyprjana! — poszepnęła margrabina gasnącym głosem — i ja ich nie poznałam...
Nie mogła spodziewać się od nich miłosierdzia.
Spoglądała z podejrzliwą trwogą na lufy pistoletów do niéj zwrócone. Nogi się pod nią zachwiały i tą razą zemdlała na prawdę.
W oka mgnieniu skrępowano jéj ręce i nogi.
— Gdzie jest pokój panny Penhoel? — zapytała Djana służącéj.
Teressa mając usta związane, pokazała oczami na drzwi, przez które siostry wyszły natychmiast.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka minut potem pojazd z literami B. M. pędził cwałem, na koźle i w tyle siedzieli murzyni.
Téj nocy sen spokojnych mieszkańców ulicy św. Małgorzaty kilka razy był przerywanym.
Szyldwach będący na straży przed więzieniem wojskowym, wystąpił kilka kroków ze swojego stanowiska i wahając się z początku, zawołał po trzy kroć:
— Stój! stój! stój więźniu!...
Gdy uciekający biegł jeszcze chyżéj na te wezwania, żołnierz wymierzył broń i wypalił w powietrze, dla zastosowania się do przepisów służby, a w mgnieniu oka widać było we wszystkich oknach nocne czepki i szlafmyce wełniane.
— Pani Margrabina d’Urgel i jéj służąca Teressa, zmuszone były jedynie pozostać w pokoju dla wiadoméj nam przyczyny.
W téjże chwili patrol wyszedł z odwachu.
Przyczyną tego ruchu, była ucieczka biednego Wincentego Penhoela.
Wincenty skończył piłować kratę około 5 z rana, prawie w tym samym czasie, gdy pojazd naboba zatrzymał się przed bramą pani margrabiny.
Skoro tylko mógł wysunąć głowę przez kraty, spojrzał na dół, i spostrzegł jakąś czarną massę na bruku dziedzińca więzienia. Był to pies, którego czujność nigdy nie zawodzi.
Wincenty cofnąwszy się od okna, zrobił pasy ze swego siennika, gdyż trzeba było uciekać. Blanka była naprzeciwko, ona była cierpiącą i wzywała go.
Związawszy pasy, przytwierdził je do dwóch szczebli żelaznych osadzonych w futrynie okna, poczém spuścił się nie na sam dół, lecz do pierwszego piętra więzienia.
Za pierwszém szelestem, czarna massa leżąca na bruku, poruszyła się; brytan powstał na nogi, lecz nie szczekał, ograniczył się tylko na wyciu głuchym, jakby nie chciał zatrwożyć swéj zdobyczy. Czekał z otwartą paszczą i wywieszonym ozorem.
Wincenty widział wśród ciemności jego ślepie błyszczące czerwonym płomieniem, jak węgle przygaszone.
Brzask zorzy porannéj nie oświetlał jeszcze zacieśnionego budynkami dziedzińca, lecz zewnątrz można już było słabo rozeznać przedmioty.
Wincenty przesuwał się od jednego do drugiego okna, kalecząc sobie nogi i ręce; pomimo tego trzymał się mocno i nie tracił męztwa.
Potrzebował wiele czasu zanim się dostał do bramy wychodzącéj na ulicę św. Małgorzaty, a będącéj pomiędzy dwoma budynkami które się z sobą łączyły.
Wincenty położył się na szczycie dla wytchnięcia i chcąc zmierzyć wysokość, z jakiéj miał skoczyć. Spojrzał w około siebie. Szyldwach jeszcze go nie spostrzegł.
Rozpatrując się w miejscowości przystępów do więzienia, spostrzegł pojazd przed domem, w którym Blanka mieszkała.
Zaczynało świtać i można już było dostrzedz czarne twarze murzynów.
W innéj chwili, być może iżby ich poznał, gdyż ich postacie zwróciły jego uwagę na Erebie. lecz obecnie był czém inném zajęty. Zresztą zanim, się zastanowić zdołał, brama się otworzyła i dwaj młodzieńcy wynieśli kobietę zemdloną lub słabą.
Dusza Wincentego objawiła się w jego spojrzeniu, a z pierwszego rzutu oka, poznał Blankę. Co się tycze młodzieńców, tym się nawet nie przypatrzył.
Cierpliwy okrzyk wydobył się z jego piersi. Nie zważając na nic, zawiesił się oburącz na nagłowniku bramy i skoczył na chodnik w chwili, gdy turkot odjeżdżającego pojazdu pokrył krzyk jego i stłumił słuch szyldwacha, który usłyszał tylko spadnięcie więźnia i dla zadość uczynienia obowiązkom służby, wypalił do niego z karabina.
Wincenty biegł w trop za pojazdem, który zawracał się na ulicę Erfurcką; konie Berrego Montalt pędziły z szybkością wiatru; lecz namiętność podżegała Wincentego, który chciał doścignąć pojazd.
Biegł ledwo dysząc, czoło jego było potém oblane. Wzywał po imieniu Blankę i wydawał okrzyki rozpaczy.
W chwili gdy Bóg udarował go wolnością, miałże ją stracić na zawsze?
Pojazd przejechał przez most królewski. Wincenty biegł co tchu, lecz siły go opuszczały.
Nakoniec przy zakręcie ulicy Marini, pojazd znikł mu z oczu.
Jeszcze jednakże dążył przez chwilę bez celu i myśli, wreszcie padł znużony na chłodną ziemię.


XVII.

Robert, Bibandier, Błażéj i Lola, zebrani byli w salonie hotelu Czterech części świata, w którym poprzednio widzieliśmy trzech pierwszych wybierających się na bal do naboba.
Błażéj i Bibandier stali obok siebie przy jednym końcu kominka bardzo pognębieni. Szacowny baron nie pomyślał tego rana o trefieniu swych pięknych włosów i pan Manteira porzucił swoje markowane karty.
W drugim końcu kominka pani margrabina d’Urgel siedziała w berżerce ze spuszczonym wzrokiem. Trzymała w ręku flakonik, który często do nosa przytykała. Była bardzo bladą, cała jéj powierzchowność okazywała widoczne ślady wzruszenia, jakiego doznała zeszłéj nocy.
Robert był także bladym, bledszym być może jak margrabina, lecz nie spuszczał oczu i w spojrzeniu jego malowało się posępne postanowienie.
Była 9 z rana.
Zajmowali się rozmowę, w któréj gorzkie wyrzuty i zasmucające uwagi krzyżowały się na wszystkie strony.
Najdolegliwsze pociski wymierzane były przeciw Bibandierowi, który nie wiedział jak wytłumaczyć słabość, któréj się dopuścił.
Gdyby nie on, córki stryja Jana nie byłyby powróciły niepokoić stowarzyszenie.
Najprzód usiłował się uniewinnić: przysięgał najuroczyściéj że w nocy ś. Ludwika utopił Djanę i Cyprjanę przyczepiwszy im kamienie do szyi; lecz oczywistość zaprzeczała temu, bo Djana i Cyprjana żyły.
— Posłuchajcie! — rzekł ze wzruszeniem właściwém winowajcy przyznającego się do zbrodni — piłem tak wiele jabłeczniku tego wieczora, a przytém czułem iż moje nieszczęścia już się skończyły; gdyż przypuszczając mnie do uczestnictwa, powierzaliście mi po prostu klucz do waszéj kassy... mniemałem że jesteście bardzo bogatymi... Kto jest szczęśliwym, ma tkliwe serce... nie chcę usprawiedliwiać rzeczy lecz ją wyjaśniam... wstępując do czółna, nie wiem czy miałem już jakie myśli, lecz wiosło drżało mi w rękach... One tam leżały tak piękne blade... Spoglądały na mnie swojemi dużemi, pięknemi i smętnemi oczyma... Czółno ślizgało się wzdłuż prądu, i słyszałem szum białéj niewiasty, która zdawała się wzywać swą zdobycz. Czy można określić co się roi w umyśle w tym djabelskim kraju... jestem cokolwiek poetą... i lękam się widm i duchów...
Nic wzruszajcie ramionami moje państwo!.. gdy byłem grabarzem w Glenaku, widziałem nie raz przez okno mego pomieszkania dziewice nocy, przesuwające się pod wiązami cmentarza... Téj nocy pośród szumu białéj niewiasty, przysiągłbym żem słyszał śpiewy tych dziewic... jak przywoływały swoje siostry... Żegnałem się jak głupiec i szeptałem pacierze.
Ah, ah! ciekawy jestem, cobyście wyrobili na mojém miejscu... Słowem że jak przybyłem do prądu... zabrakło mi serca... rozwieszałem więzy obu sióstr, które się wyratowały umiejąc pływać, albo inaczéj... nie wiem na honor...
Szacowny Bibandier zamilkł, opuszczając wzmiankę o 50 talarach ofiarowanych i przyjętych.
W chwili gdy wprowadzamy czytelnika do hotelu czterech części świata, już nastąpiły wzajemne powierzenia. Robert przyznał bez ogródki co zaszło między nim i nabobem, a chcąc się niejako uniewinnić, utrzymywał że Berry-Montalt musiał do wina przymieszać jakiś upajający proszek, lecz to bynajmnijé nie zmieniało stanu rzeczy.
Pewném było, że opowiedział nabobowi wszystkie szczegóły dotyczące wypadków w Penhoelu, i że przezroczysta zasłona którą otoczył swoją historję, mogła być odsłonietą przez dwie córki stryja Jana, które djabelski przypadek zbliżył do naboba.
Jakim sposobem to zbliżenie nastąpić mogło, nikt nie umiał tego wytłómaczyć i zresztą to nic nie stanowiło.
Na domiar przeciwności, Bianka uciekła z pod straży Loli.
Dwa djabełki jak nazywali Cyprjanę i Djanę objawiali obecność swoją. Łatwo było wnosić, że one oswobodziły Blankę i powierzyły opiece naboba.
A teraz co począć. Rzeczy tak dalece wydawały się powikłane, że wszystkim przyszła myśl ucieczki.
Nie było jeszcze za późno. Przypuszczając nawet że Berry-Montalt zająłby się sprawę Penhoelów, nie miał jeszcze czasu uprzedzić policji. Jeszcze niebyli pod strażą i dzielne konie pocztowe mogły ich wybawić z kłopotu. Lecz Robert był łotrem szczególnego rodzaju: w chwilach pomyślności okazywał się tylko słabym. Gdy się przeszkody i trudności mnożyły i zwiększały niespodzianie w jego przedsięwzięciach, przebudzał się niejako i zamieniał w innego człowieka. Odzyskiwał męztwo i pospolity oszust podnosił się do znaczenia najwaleczniejszego bohatera sądów przysięgłych.
On był przeciwnym ucieczce; utrzymywał że widzi jasno pośród ciemności zakrywających widnokrąg, czuł że ma pieniądze w kieszeni i był pewnym, że nada pomyślny kierunek sprawie.
Bo rzeczywiście cóż było! Oto nasuwało się prawdopodobieństwo, że mieli jednego przeciwnika więcej. Któż mógł upewnić, że ten przeciwnik nie stanie się sprzymierzeńcem przy stosownych okolicznościach. Mieliż się wyrzec tej nadziei? Walka była spodziewaną, i nieprzyjaciel z którym nie można było zawrzéć ugody, powinien być zwyciężonym.
Z pierwszego wejrzenia, związek Penhoelów z nabobem wydawał się wprawdzie groźnym, lecz czyliż ten związek był rzeczywistym?
Ileż to kobiet zabłąkało się do tego lubieżnego buduaru, w którym Błażej i Bibandier spostrzegli córki stryja Jana? Być może iż o téj godzinie już dziewczyny pałac opuściły.
Jeżeli się to przypuszczenie sprawdzi, dwie dziewczyny utracę trzy czwarte swéj władzy. Byty to bowiem dzieci bez opieki w Paryżu, gdzie ich było łatwiej zgubić jak w głębi Bretanii.
Od dawna dzięki margrabinie, Robert wiedział o mieszkaniu innych członków rodziny Penhoelów.
Lola jakeśmy nadmienili mieszkała o kilka kroków od ubogiego domu, w którym Remigeusz, pani i stryj Jan umierali z niedostatku. Robert znał doskonale ich położenie i to było zasadném argumentem dla niego.
Oczywistém było, że ta część rodziny nie zostawała pod opiekę naboba; a zatém Penhoel, żona jego i stary stryj, byli zgubieni w téj norze.
Lola i Robert nie wiedzieli, że Djana i Cyprjana mieszkały właśnie w tym samym domu, co byli dziedzice Penhoelu. — Dziewice bowiem jak tylko przybyły do Paryża, wychodziły z rana i powracały wieczorem, a sąsiedzi prawie ich nie znali.
Błażéj i Bibandier mieli wielkie zaufanie w zdolnościach Roberta, pomimo popełnionéj niezręczności wczorajszéj nocy; co się tycze Loli, ta zupełnie była oddaną Robertowi, który ją wykształcił.
Pomimo wymówek i użaleń, Amerykanin był głową stowarzyszenia, i jego zdanie miało stanowić przewagę: czego się należało obawiać, lub na czém opierać nadzieję.
Dotąd się jeszcze nie wytłómacżył, przechadzając się w milczeniu po pokoju. Zatrzymawszy się nakoniec przed kominkiem, rzekł z cicha jakby do siebie, a wszyscy zwrócili nań baczną uwagę:
— Byliśmy głupcami... chcieliśmy postępować drogą dyplomatyczną, gdy zdrowy rozsądek powinien był nam wskazać stanowczą, prostą drogę... podstępne środki udają się niekiedy, lecz potrzeba do tego czasu... my zaś mamy przed sobą zaledwie tydzień, od którego potrzeba odtrącić trzy dni na podróż...
— Myśliż więc jeszcze o Penhoelu? — zapytał Błażej.
— Co za pytanie — zawołał Robert — wszakże poświęciłem temu interessowi najpiękniejsze lata... Penhoel jest naszą dziedziną, nabytą przez pracę... wygnali nas, obdarli, zdradzili... i ty jeszcze pytasz czy myślę odzyskać naszą własność?
— Bo widzisz — pomruknął Błażej — położenie nasze...
— Nasze położenie... jeszcze się polepszyło... zbyteczna przezorność zbijała nas z tropu... przypadek albo moja nieroztropność jak to uważacie, przyśpieszyła bieg rzeczy i zmusza nas do poświęcenia wszystkiego dla wszystkiego... otóż tak lubię występować na scenę.
Stanął plecami przed kominkiem z założonemi w tył rękami. Jego twarz blada wypogadzała się, ogień błyszczał w spojrzeniu, i można było w téj chwili rozpoznać w nim śmiałego łotra, wyprawiającego się z oberży w Redon na zdobycie losu, bez innéj broni, oprócz zuchwałéj czelności. — Błażej i Bibandier odzyskiwali odwagę.
— Wczoraj — mówił amerykanin — żartowaliście z moich wyrachowań algebraicznych, i mieliście słuszność moje dzieci... nabob jest silniejszym jak o nim rozumiałem... tém gorzéj dla niego...
— Zamiast wyłudzić od niego kilka kroć stotysięcy, potrzeba mu zabrać wszystko... jest to roztropniej i szczerzej postąpić...
Bibandier wstrząsnął głową mówiąc:
— Jeżeli tylko idzie o to, ażeby rozprawiać...
— Milcz! — przerwał amerykanin — przepuszczam ci interes z dziewczętami... lecz pod warunkiem, ażebyś zachował odtąd należne uszanowanie względem tych, którzy są więcéj warci od ciebie!... A teraz moje dzieci zobaczemy, czyście dopełnili waszéj powinności... czy Śpioch zapoznał się z osobami i z miejscowością pałacu?
— Cokolwiek odpowiedział Błażéj. — Przy każdych drzwiach spotykałem tych wielkich czortów cypajów.
— A ty baronie, czy wytropiłeś ślad milionów?
Bibandier przypomniawszy sobie wczorajszą zalotność, odpowiedział:
— Nie mogłem się pozbyć téj wysokiej i pięknéj kobiety, którą zapewnie widzieliście jak się mnie uczepiła i nie chciała puścić...
Czy chcecie mówić o pudełku diamentowym? — zapytała Lola.
Wszyscy zwrócili na nią spojrzenia.
— Jak to? — miałażbyś wiedziéć? — rzekł Robert z żywością.
— Wiem o tém — odpowiedziała margrabina — że je zwykle nosi przy sobie, jeżeli zaś nie, to go chowa w małym mebelku palisandrowym który stoi przy łóżku.
— Jakże się dostać do jego sypialnego pokoju?
Lola wziąwszy arkusz papieru, nakreśliła ołówkiem plan niezgrabny, wyobrażający pierwsze piętro pałacu Montalta.
Wszyscy powstali przypatrując się z zajęciem téj pracy.
Gdy kończyła, służący uchylił drzwi.
— List pilny do pana Kawalera las Matas! — rzekł.
Amerykanin spojrzał na nadpis, nie znał ręki i odpieczętował. Rzuciwszy okiem na pierwsze wyrazy listu, uśmiechnął się, poczém oblicze jego objawiało wahanie i wątpliwość.
Bilet był następujący:
„Berry Montalt, składa swoje uszanowanie panu kawalerowi las Matas i prosi go, ażeby wyznaczył godzinę, w któréj będzie się mógł z nim widzićé dzisiejszego rana.”
Byłoż to zasadzkę?
Robert odprawił służącego gestem, i podał list Błażejowi.
— Jakże postąpisz? — zapytał ostatni.
— Co do mnie nie poszedłbym — odezwał się Bibandier.
Amerykanin milczał.
Oparł się o wystawę kominka, a po kilku chwilach podniósł oczy na Lolę, która odzyskała swoją obojętność.
— Czy ten pokój jest dobrze strzeżony? — zapylał przypatrując się planowi.
— Pełno jest lokai w pałacu — odpowiedziała Lola — dwaj murzyni są czujni jak psy na łańcuchu.
— Jeśli nabob wychodzi — zapytał amerykanin — czy murzyni mu towarzyszą?
— Zawsze.
Robert poskrobał się w czoło, jak człowiek głęboko się zastanawiający.
— To się da zrobić — poszepnął — był czas, w którym Śpioch był dziarskim zuchem...
— Potrzebaby widziéć przynajmniéj — przerwał Błażéj.
— Pomówiemy o tém... i wszyscy będziemy mieli dość zajęcia — nawet nasza Lola, która jestem tego pewny nie zapomniała o panach Edwardzie i Leonie de St. Remy.
Margrabina zbladła usłyszawszy te imiona. Podniosła mankietki koronkowe i pokazała sine pręgi przy ramionach.
Taśmy od dzwonków silnie ją krępowały; jéj duma kobieca dotkliwy cios odniosła... W jéj oczach zabłysł dziki płomień wściekłości i uśmiechnęła się z jadowity goryczą.
— Ta rączka więcéj nam przyniesie korzyści, jak łapa Bibandiera... jeżeli kiedykolwiek Lola będzie mieć w swojéj mocy Djanę i Cyprjanę.
— Zdaje mi się, żebym ich zamordowała — odpowiedziała margrabina głuchym głosem.
Robert zatarł ręce.
— Przyznać należy, że postąpiły sobie z tobą najniegodniéj — odpowiedział — lecz cierpliwości... postaramy się o to, ażeby ci ich dostawić ze skrępowanemi nogami i rękami... ah! one nas znowu zaczepiają... żeby raz z niemi zakończyć stanowczo, lepiéj że są w Paryżu jakby były w Bretanii.
— Nie wiem — mówił gładząc kapelusz który trzymał w ręku — lecz zdaje mi się, że powziąłem myśl, która przyspieszy rozwiązanie komedyi... teraz jest 10-ta; salony Zebrania cudzoziemców otwierają się o 11-téj, mamy dość czasu.
Podał rękę Loli.
— Moje dziécię — mówił — pojedziesz do młodego Pontalesa... powinien być w Zebraniu o 11-téj... tam spotka się z nabobem... i wyzwie go na pojedynek..
— Lecz... — rzekła Lola.
— Pontales kocha się w tobie do szaleństwa... i ułożysz wszystko... czy zgoda?
— Dobrze! — odpowiedziała margrabina.
— Z drugiéj strony — odezwał się Robert — mamy dwóch trzpiotów Stefana i Rogera...
— Co się ich dotyczę — zawołał Błażéj — po tém wszystkiém com im wczoraj pokazał — odpowiadam za nich...
— Jesteś dobrym chłopcem... i wykonałeś mistrzowskie dzieło... ja zaś ze swéj strony, dostarczę mu przeciwnika, o którym nikt nie pomyślał, jestem tego pewny i który się potyka na szpady jak nieboszczyk St. Georges... potém zajmę się moim przyjacielem Penhoelem, który ręczę, że będzie tak łagodnym jak baranek... pójdę być może do Montalta... czy będę u niego lub nie, nie traćcie męztwa moje dzieci... do jutra możemy wiele zrobić... po jutrze zaś, przyrzekam wam, że o téj saméj godzinie będziemy już w drodze do Bretanii.
Poczém wyszedł.
Lola oddaliła się także, w zamiarze rozpoczęcia swego zobowiązania. Jéj udział był łatwym do uskutecznienia. Młody Pontales kochał ją z zaślepieniem i rządziła nim samowładnie. — Odkąd opuścił Bretanią i udał się za nią, namiętność jego powiększyła się, i lubo znał przeszłe jéj życie lepiéj jak ktokolwiek, odurzał się dobrowolnie, i przekonany był prawie, że posiadał względy wielkiej damy.
Śpioch i Bibandier pozostawszy sami, zadzwonili ażeby im podano śniadanie. Odzyskali swobodę umysłu i nie domyślając się planu Roberta, pokładali w nim ufność; którą jednakże byliby utracili, gdyby mogli widzieć zakłopotane oblicze swego towarzysza.
Robert nie mając potrzeby udawać będąc samym, szedł przez ulicę św. Honorjusza ze spuszczoną głową i ze zniechęconą miną.
Postąpił podobnie jak waleczny nieustraszony dowódca, który ożywia na wszelki przypadek męztwo swych żołnierzy występując do ostatniéj walki, w któréj nie spodziewa się zwyciężyć.
Nie można powiedziéć ażeby był pozbawiony wszelkich środków zaradczych, lecz położenie jego, które było pewném wczoraj, zachwiało się w ciągu jednéj nocy. Zamiast gry spokojnéj i pewnéj, potrzeba było chwycić się środków gwałtownych i podlegających przypadkom; jedném słowem, potrzeba było narazić się osobiście; Robert zaś nie lubił niebezpieczeństw.
Udawał przed swemi wspólnikami, że ma plan gotowy i wytkniętą linię postępowania. Obecnie gdy postawiony w obliczu swego niejako sumienia, nie ukrywał zakłopolania i słabości. Rozmaite myśli snuły mu się po głowie; upatrywał wprawdzie środek rozpoczęcia walki, lecz obecnie miał wiele przeszkód do pokonania.
Gdyby teraz uległ, musiałby się wyrzec na zawsze swych nadziei.
Po tyloletnich trudach i znojach, przypadek zwracał go do równowagi, stawiając nad brzegiem przepaści, a nie było żadnego środka ażeby się cofnąć. Za przepaścią którą należało usunąć, ukazywał się los świetny.
Amerykanin pomimowolnie zwracał swoje, kroki do pałacu naboba. Idąc, usiłował porządkować myśli i wyjaśniał trudności swego położenia.
Parę razy zapytywał siebie, czyby nie było najroztropniéj opuścić Francję. Lecz od kilku lat, ubiegał się za ulubioném marzeniem, uważał dobra Penhoela za swoją własność. Według jego przekonania, Pontales wyzuł go niesłusznie z ich posiadania. Był on z natury uporczywym w swoich zamiarach. Myśl przerwania intrygi z taką oględnością zawiązanej i rozpoczęcia nowéj, była dla niego dotkliwy. Bardziej był przywiązanym do swego dzieła jak możemy określić, i czerpał niewzruszony odwagę w głębi swéj rozpaczy. Marzył zawsze o życiu spokojném, jako obywatel i dziedzic dóbr. Jest to rzecz dziwna lecz uzasadniona, że dziewięć dziesiątych części złodziei wszelkich odcieni, uwodzą się myślą téj przemiany. Pragną uchylić się od interesów, podobnie jak adwokaci lub kupcy. Są rozmaite sposoby zrobienia losu jak mówią, i każdy znajduje upodobanie w myśli wypoczynku w dobrym bycie.
Zbogaciwszy się, można zostać uczciwym człowiekiem, a życie łotrowskie i grabieży, można uwieńczyć szlachetnemi postępkami. Czyliż nie wiadomo, że świat zawsze wspólniczy, nie szczędzi djabłom przemienionym w pustelników na starość, swego wątłego szacunku i zaszczytów przypadkowych.
Penhoel! Penhoel! śliczne dobra! żyzne pola, obszerne łąki, piękny pałać, wody obfite w ryby, lasy pełne zwierzyny...
A przytém słodka zemsta... Jakaż radość, oddać wet za wet Pontalesowi...
Być może iż w tém wszystkiém mieściła się słaba strona, lecz pomimo tego była to namiętność prawdziwa; każda zaś namiętność, gdy nie może być wyrozumowaną, jest niepowściągniętą.
Tak więc, pomiędzy przeciwnościami jakich obecnie doznawał Robert, najdotkliwszy było porwanie Blanki. Blanka była dla niego uprawnieniem jego dziedzictwa. Słaby charakter dziewicy dostatecznie był mu znanym, ażeby się mógł spodziewać z jéj strony stanowczego oporu.
Teraz gdy ją utracił, zapomniał że doprowadzenie tego związku do skutku, zależało od powrotu stryjaszka z Ameryki. Żałował Blanki, przypuszczając nawet żeby pozostała ubogą, ponieważ Blanka bogata lub biedna, ułatwiała mu wstęp do dóbr ojcowskich.
W téj chwili zajmował się jedynie myślą, kim zastąpić Blankę.
Co się tyczé tego, stanowisko to mógł tylko zająć Remigeusz de Penhoel. Lecz chcąc go użyć korzystnie do swoich zamiarów, potrzeba było przedewszystkiém mieć summę, albo przynajmniéj większą część tejże, dla wykupienia dóbr zastawionych.
Robert silił swój umysł napróżno, bo myśl obecnego niebezpieczeństwa stawiała tamę przeciw kombinacjom przyszłości. Nabob występował przeciw niemu, silny wolą i potęgą swych milionów; a czyliż było podobieństwem zjednać go sobie, albo występować z nim do walki jako nieubłaganym przeciwnikiem?
W tém mieściła się główna obawa Roberta. Raz miał chęć udać się na wezwanie Montalta i rozpoczęć z nim podstępną utarczkę, to znów się cofał zwyciężony naprzód, ponieważ upatrywał pomiędzy sobą i nabobem uśmiechające i szydzące twarzyczki córek stryja Jana. Wtedy czerwienił się od złości, ściskał pięście, gdy myśl krwiożercza ogarniała umysł jego. Nienawiść którą pałał ku nim, nie była wstrętém komicznym jakiego doznawał względem Pontalesa, lecz była to nienawiść tragiczna, którą śmierć tylko zadowolić może.
Lękał się ich, i ta obawa w jego umyśle sceptycznym, przybierała barwę prawie przesadną. Wydawało mu się niebezpieczném odwiedzić naboba, którego zaproszenie pokrywało być może zasadzkę.
Uważając ten domysł uzasadnionym, potrzeba było zwrócić się w inną stronę. Robert wszedł do kantoru korrespondencyi i zażądał czego potrzeba do pisania.
Robert znał dokładnie stryjaszka w sabotach i obecnie pisząc do tegoż, wiedział jak go ująć za słabą stronę.
Bilet skreślony przez Roberta w przeciągu dwóch minut, był arcydziełem zwięzłości i zręczności. Po przeczytaniu tego pisma, starożytna krew Penhoelów, powinna była zawrzéć w żyłach stryja Jana.
Robert zapieczętowawszy list, doręczył go posłańcowi ulicznemu.
— Zaniesiesz to pod Nr. 43 przy ulicy św. Małgorzaty; wejdziesz na schody i zatrzymasz się dopiero pod strychem... tam mieszka uboga rodzina... zapytasz się o pana Jana... jeżeli nie będzie go w domu, zatrzymasz list przy sobie... jeżeli zaś go zastaniesz, będzie się ciebie pewno wypytywał gdy list przeczytała... odpowiesz mu: że ten bilet doręczyły ci dwie piękne dziewczyny, w wełnianych kraciastych spódnicach i w okrągłych czapeczkach.
Posłaniec spojrzał na Roberta, gdy ten obok listu wsunął mu w rękę sztukę pięciofrankową.
— Spiesz się... idzie tu o dobry uczynek... a wiesz dobrze, że miłosierni ludzie lubią się ukrywać.
Owerniak nie był ciekawy tych szczegółów, a schowawszy pieniądz, poskoczył jak zajęć.
Robert zamiast udać się do hotelu naboba, poszedł przypadkowo ulicę prowadzącą do pól Elizejskich.
Pragnął poświęcić godzinę zupełnéj spokojności, ażeby się mógł dostatecznie zastanowić nad obecném położeniem, i wrócić do swych towarzyszy z gotowym planem.
Było zimno. O téj rannéj godzinie pola Elizejskie były puste i Amerykanin nie mógł obrać stosowniejszego miejsca do swoich rozmyślań.
Zapuściwszy się w samotną aleję, widok niespodziany zwrócił jego uwagę.
Był to biedak w odzieży więźnia wojskowego, który spał pod drzewem, a przynajmniéj zdawało się że śpi, mając głowę opuszczony na piersi i ręce zsiniałe od zimna na wilgotnéj trawie. Amerykanin nie był ciekawym twarzy tego człowieka, lecz pomimo tego nachylił się przechodząc koło niego.
— Wincenty Penhoel... — poszepnął z zadziwieniem, a uśmiech zaigrał mu na ustach.
— Teraz lub nigdy, potrzeba z nim wznowić znajomość — rzekł do siebie ujmując zlodowaciałą rękę młodzieńca. Na to dotknięcie, Wincenty ocknąwszy się nagle, powstał na nogi.
Biedny chłopiec przez wiele nocy nie zmrużył oka. O wschodzie słońca, po nadaremnym bieganiu za pojazdém, zaczołgał się aż tutaj chcąc się ukryć, i znużenie go przemogło.
Pierwszą jego myślą było uciekać, gdyż zachował wspomnienie nocnych wypadków, i pomyślał że go chcą przytrzymać; lecz nogi mu zdrętwiały od zimna i zaledwie mógł się cofnąć o kilka kroków.
Robert przybliżył się do niego uśmiechając z dobrocią i podał mu rękę.
— Nie spodziewałem się spotkać tu pana... lecz cóż znaczy ta trwoga? czy mnie pan nie poznajesz?
— Pan de Blois... — pomruknął Wincenty, nie kwapiąc się do ręki którą mu Robert podawał, lecz spojrzenie jego nie wyrażało zarazem widocznego wstrętu.
Wincenty nie wiedział bowiem jaki miał udział Robert w zgubie Penhoelów. Pewnego wieczora, przypomni sobie czytelnik, syn stryja Jana przeprawił się przez kanał portu kruczego i wszedł do chaty Haligana, który mu powiedział:
— Remigeusz Penboel i jego żona, oraz twój ojciec, wypędzeni zostali z pałacu — twoje siostry umarły... a Blanka została uwieziony...
Wincenty wybiegł jak szalony, i odtąd nic więcéj nie dowiedział się o Penhoelach.
Zastanawiał się często, powątpiewając o tém co mu mówił Benedykt, już też zapytując siebie: kto się mógł przyczynić do zguby Penhoelów?
Myśl o Robercie mimowolnie nasuwała mu się, albowiem przypominał sobie, że z pierwszego wejrzenia czuł nieprzezwyciężony wstręt do niego. Lecz inna postać także się mu ukazywała i Robert zajmował tylko podrzędne miejsce.
Winowajcą być musiał Pontales, wróg dziedziczny, który ograbił jego rodzinę.
Robert odgadł myśl Wincentego.
— Nie chcesz pan przyjęć mojéj ręki? — rzekł bez uśmiechu — a więc jeszcze sobie przypominasz małe nieporozumienia, jakie między nami zachodziły w Bretanii?.. Bardzoby mi to było przykro mój panie, albowiem zachowałem w głębi serca szczerą wdzięczność twojéj rodzinie... Gdyby mi było wolno podobnie mówić, powiedziałbym że starałem się ją okazać do pewnego stopnia... przytém, napotykając tutaj pana w stanie, którego nie chcę dochodzić, miałem nadzieję że będę miał sposobność oddania ci przysługi...
Wincenty milczał spuściwszy oczy.
— Panie Penhoel! — mówił Robert — wiem o tém, iż nie mam prawa badać ciebie... widziałeś mnie w położeniu trudném gdy zmuszony byłem przyjąć gościnność, która się przedłużyła jestem tego pewny przeciw twéj woli... tę gościnność drogo opłaciłem... i chciałem przekonać pana, że jestem jego przyjacielem...
— Wiem po części co się stało — rzekł — i widziałem Blankę w towarzystwie tej kobiety, którą pan sprowadziłeś ażeby zajęła miejsce pani...
— Lola! — przerwał Robert wzruszając głowę. — Ponieważ tak pan do mnie przemawiasz, musisz bardzo mało wiedziéć o smutnych okolicznościach, w skutku których rodzina twoja doprowadzoną została do upadku... Lola, który tak kochałem... gdyż muszę przyznać pomimo że wstydzę się tego, że ją bardzo kochałem... otóż Lola wystąpiła przeciw nam i została kochanką syna Pontalesa.
— Czyżby syn Pontalesa zwrócił swój wzrok na Blankę? — zapytał Wincenty blednąc.
Amerykanin okazał zadziwienie.
— Jak to? czyliż ci nie wiadomo że on ją uwiózł? — pomruknął.
— Lecz kiedy i gdzie?... — zaczął Wincenty, którego usta drgały od gniewu.
— Czyliż wiem? — przerwał Robert zbliżając się do Wincentego, który się teraz nie cofnął — przywiązanie zaślepia serce, wiesz pan o tém... dopóki kochałem tę Lolę, nie chciałem niczego dochodzić i nic nie widziałem... lecz gdy nas zdradziła, otworzyły mi się oczy... przekonałem się z oburzeniem o przewrotności téj kobiety... trzeba wyznać wszystko... pomimo że była nałożnicą Pontalesa, dopomogła mu do uwiezienia Blanki.
Wincenty słuchał z posępném obliczem i zmarszczonemi brwiami.
— Dwa miesiące temu — mówił Amerykanin jakby przypominając sobie — klęska spadła na dom Penhoela... Pontales wygnał właścicieli i ich gości... twój stryj był pozbawiony wszystkiego... gdy przeciwnie ja, z łaski Boga otrzymałem zasiłki z mego kraju — i byłem tak szczęśliwym, że mogłem w części zwrócić memu przyjacielowi dług wdzięczności... dzięki temu wsparciu, Remigeusz, żona jego i twój czcigodny ojciec, zabezpieczeni są od nędzy, oczekując dni pomyślniejszych.
Amerykanin wymówił te wyrazy z prawdziwém wzruszeniem.
Ujął pod rękę Wincentego który mu się nie opierał.
— Lecz ty — mówił — powiédzże mi o sobie mój przyjacielu... co znaczy ta odzież?.. i jakim sposobem znajdujesz się tutaj?..
Gdy Wincenty chciał odpowiedzieć, spojrzał przypadkowo na główną ulicę, przez którą dążył oddział żołnierzy a za niemi policjanci.
Opuściwszy z żywością rękę Roberta, ukrył się za drzewo.
Amerykanin postąpił szlachetnie. Udając że domyśla się po raz pierwszy o tém co mu odzież Wincentego od razu poznać dała, odpiął swój kosztowny surdut zimowy który miał na węgierce i zdjąwszy z siebie, pospiesznie podał go młodzieńcowi.
W podobnych wypadkach ceremonje nie mają miejsca. Zbieg włożył surdut, który pokrył w zupełności ubiór więzienny.
— Podobna przysługa, nakazuje zapomniéć, o wielu rzeczach p. de Blois — dziękuję ci z całego serca.
Uścisnęli sobie ręce z wzajemném wywnętrzeniem.
Żołnierze minęli ich, nie zwróciwszy nawet na nich uwagi.
— Pozostaje mi dodać — mówił dalej Robert — że twoja rodzina i ja użyliśmy wszelkich środków, ażeby wynaleźć Blankę, lecz...
— Ja zaś ją wynalazłem — przerwał Wincenty.
— W istocie? — zawołał uradowany Robert.
— Niestety!.. lecz ją znów utraciłem p. de Blois.
Wincenty w krótkości opowiedział swoją ucieczkę i nowe porwanie Blanki. Amerykanin słuchając go, wydawał się pogrążonym w zadumaniu, jakby po raz pierwszy dowiadywał się o opowiadanych wypadkach.
— Tą razą nie musiał to być Pontales — pomruknął gdy skończył Wincenty.
— Czyś pewny tego, że nie było kobiety w pojeździe?
— Nie, tylko dwóch młodych ludzi.
— Dwóch... — powtórzył amerykanin — dwóch... i nie zauważyłeś nic więcéj?
Wincenty usiłował sobie przypomniéć.
— Ah! — zawołał — na koźle i w tyle pojazdu było dwóch murzynów.
— Oh! — wykrzyknął Robert.
Poczém dodał ściskając rękę młodziana.
— I dokąd pojazd zmierzał?
— Straciłem go z oczu tam... — odpowiedział Wincenty, wskazując palcem na róg ulicy Marini.
— Tak... nie mylę się... — zawołał Robert.
— Jak to? miałżebyś wiedziéć? — zapytał Wincenty zaledwie dysząc.
— Zdaje mi się, że pan potykałeś się dzielnie na szpady, panie Wincenty — rzekł Robert zamiast odpowiedzi.
— Dostałem się do więzienia za to, że zabiłem w pojedynku na wyspie Maderze, jednego z najgroźniejszych szermierzy marynarki francuzkiéj.
— Tém lepiéj... gdyż sprawiedliwość jest powolną... tém bardziéj gdy idzie o porwanie dziewczyny... Pontales przynajmniéj chciał się z nią ożenić, lecz ten człowiek...
— Posłuchaj pan — rzekł Wincenty, przez zaciśnięte zęby z iskrzącym wzrokiem — jeżeli mi wskażesz tego człowieka, będę ciebie uważał za najlepszego przyjaciela...
Robert wydobył zegarek, który pokazywał jedenasty.
— Chodź więc ze mną — rzekł — i niech ci Bóg dopomoże...


XVIII.
Marzenia młodości.

Było jeszcze ciemno gdy się nabob obudził. Przywyknienie osłabiało wpływ opjum.
Podniósł się zwolna i spojrzał w około ociężałym od snu wzrokiem.
Nie było nikogo w buduarze.
Zdawało się że Montalt upatrywał omamień snu minionego.
— One tam były... — szepnął — gdym zmrużył oczy zwyciężone przez opium, czułem długo ich dłonie w moim ręku i przez zamknięte powieki zdawało mi się, żem widział ich uśmiechy...
Przyłożył rękę do czoła.
— Czyliż wiem co mi Bóg zesłał?... — mówił ze smutkiem i powątpiewaniem — od wczoraj wspomnienia gromadzę się tłumnie w moim umyśle... przeszłość przybiera kształty i ukazuje się przed mym niedowierzającym wzrokiem... moje serce drzemało... miałożby się ocknąć ażeby doznawać nowych katuszy?...
Powstał z żywością. Zimno które go we śnie ogarnęło, przebiegło po żyłach jego i sprawiło drżenie.
— Nie chcę cierpieć więcéj... nie chcę dłużéj wierzyć... oh! nadaremnie przypadek przynosi mi echo moich minionych nadziei: moje serce jest martwém...
Spojrzał w około pokoju i pomruknął mimowolnie:
— Lecz gdzie są?... Przecież to nie było snem... widziałem ich długie włosy pod małemi czapeczkami... słyszałem ich słodkie głosy, które mnie odmładzały o lat dwadzieścia... otóż harfa, która stoi na środku pokoju... lecz gdzież są one?
Odwróciwszy się do otwartych drzwi pobocznego pokoju odezwał się zwolna:
— Berto!... Ludwiko!...
Nikt nie odpowiedział.
Nabob czekał przez chwilę; oczy jego zwrócone na pokój kostiumowy, zkąd zapewne spodziewał się ujrzeć powabne postacie dziewic, wyrażały pieszczotliwą tkliwość.
Nikt.się we drzwiach nie ukazał.
Montalt postąpił parę kroków w tę stronę, jakby go niewidoma ręka tam popychała. Poczém zatrzymał się w środku buduaru i zmieniła się twarz jego. Gorzki uśmiech ukazał się na ustach, gdy czoło się marszczyło.
— Jestem szaléńcem... — pomyślał — nikczemnym głupcem... przecież to są kobiety... czyi iż nie dość wycierpiałem?
Poczém odwrócił się nagle do drugich drzwi, przy których zwykle czuwali murzyni.
— Seid? — zawołał.
Nikt nie odpowiedział.
Zniecierpliwiony, otworzył drzwi.
— Seid!... Obbach!... — odezwał się.
Po raz pierwszy murzyni nie odpowiedzieli na jego wezwanie.
Lecz Berry-Montalt przywykł do tego, że pospolite wypadki nie obchodziły go bynajmniéj. Nie objawiwszy więc zadziwienia ani usiłując dochodzić przyczyny tego niepojętego zaniedbania, przeszedł przez kurytarz do swego pokoju sypialnego.
Rzucił się w ubraniu na łóżko, chcąc się pozbyć bezpożytecznych rozmyślań, wzywając snu na nowo. Lecz sen nie był mu posłusznym. Wpadał wprawdzie chwilowo w uśpienie gorączkowe i ociężałe, ale jego wzruszenie opierające się ostatecznym skutkom zażytego opjum, zgromadzało widma około jego łoża. — Widział przedmioty i ludzi, od młodych lat nieobecnych jego pamięci.
Czy życie jego było snem tylko? albo czyli sen był rzeczywistością?

le razy zmrużał oczy, ukazywali się mu dawni przyjaciele. Widział krajobraz wiejski, który sobie upodobał w młodości. Błąkał się pomiędzy znanemi ścieżkami i zatrzymywał pod cieniem starożytnego drzewa, którego kora zachowała dotąd głoski wyryte rękę jego.
Wzdłuż cienistej ścieszki schodzącéj z góry, dziewica zbliżyła się zwolna. Jakże była piękną, jakaż słodka niewinność wieńczyła jéj twarz dziewiczą. Ostatnie promienia słońca igrały z upodobaniem w miękkich puklach jéj blond włosów. Uśmiechała się sama do siebie: jéj główka pochyliła się do polnéj stokroci którą jéj rączka biała dotykała zwolna.
Monlalt słyszał jak zapytywała kwiatka lekkowierna dziewica: „Czy on mnie kocha?... czy mnie bardzo kocha?”...
I stósownie jak jéj kwiatek odpowiadał, uśmiech dziewicy jaśniał radością, albo jéj piękne oczy zapełniały się łzami.
Montalt obracał się na łożu jakby go cóś paliło. Imię skonało na ustach jego...
Poczém głosy tajemnicze odzywały się wśród milczenia, modulując noty piosnki wiejskiéj: piosnki dziewic nocy, przy któréj zasnął. Słuchał pomimowolnie tej melodyi, w któréj się odzywało szczęście i łzy...
Słońce ukryło się za kasztanami; noc zapadała ciemna, spokojna, gwiaździsta; śpiewka pasterska ginęła w oddaleniu. Gdzież była blond dziewica?
Na szczycie pagórka był wielki ogród zamkowy. Noc była ciemniejszą w altance, gdzie powój i głóg mieszały swoje opiekuńcze gałązki. Zaledwie tam można było dostrzedz białą postać dziewicy śpiącéj na ławie darniowéj.
Berry Montalt uczuł, że mu się oddech tamuje, z czoła jego spływały po skroniach krople potu, a namiętność pogrążyła go w zachwycającém marzeniu. Im bardziéj usiłował powrócić do rzeczywistego życia, tém czarowniejsze obrazy krępowały jego wolę.
Podniósł się na łożu — blady, dyszący, wycieńczony ze znużenia. Brzask zorzy przenikał przez zasłony do jego pokoju.
Zadzwonił. Murzyni stanęli przed nim.
Montalt kazał im ażeby go ubrali, nie zapytując o przyczynę ich nieobecności w nocy; poczém odprawił ich gestem.
Można było dostrzedz w pięknych kształtach jego rysów ślady znużenia, gdyż zeszłą noc spędził wśród okropnych i przejmujących wstrząśnień; lecz oprócz bladości czoła i pasma niebieskawego pod powiekami, jego surowe i zimne oblicze nie objawiało żadnego wzruszenia.
Przez kwadrans przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju, poczém otworzył wychodzące na ogród okno, dla wytchnienia świeżém jesienném powietrzem.
Spojrzenie Montalta padło na altankę, w któréj Robert opowiadał mu historję rodziny bretońskiéj, którą zgubił w skutku powolnéj zdrady.
Cofnął się od okna i zamknął podwoje. Czoło jego zasępiło się.
— Gdybym mógł zawierzyć... — szepnął.
Niedokonczył swéj myśli, lecz złożywszy ręce wzniósł oczy do nieba.
Przeszedł przez pokój i usiadł w fotelu za łóżkiem przed mebelkiem, w którym zachowywał pudełko sandałowe wysadzane djamentami.
Otworzywszy drzwiczki wyjął pudełko, które trzymał w ręku przez kilka chwil, nie śmiejąc go uchylić.
W téj jego zmienione rysy, wyrażały wzruszenia przeciwne i nie dające się określić.
— Gdybym mógł zawierzyć... — powtórzył ukrywając czoło w dłoniach; następnie powstał i znów się przechodził szerokiemi krokami mówiąc:
— Muszę się dowiedziéć... być może iż powinienem żałować... jeżeli Bóg jest dobrym... i gdyby moje serce nie było martwém...
Poczém pobiegł do swego biórka i nakreślił szybko kilka wierszy; następnie złożył i zaadresował:
Do pana kawalera las Matas w hotelu Czterech części świata.”
— Kaź ten list odnieść podług adresu — rzekł do Seida — a nadto oświadczyć panu kawalerowi, że będę na niego oczekiwał do jedenastéj.
Seid wyszedł.
— Nabob oparł się o biurko łokciami.
— Muszę mieć ten list — poszepnął po chwili milczenia. — Jeżeli ton człowiek prawdę mówił, to go zachował na wszelki przypadek... muszę go mieć... choćbym go okupił złotem... chcę tego...
Spojrzał na zegar wskazujący 10-tą.
Poczém oparłszy się o zaplecznik krzesła mówił:
— Czy przyjdzie?... a zresztą czyliż prawdziwie ten list istnieje? czyliż to wszystko nie jest kłamstwem?...
Zamilkł, patrząc ciągle na zegar.
Przez całą godzinę nie przemówił słowa, i twarz jego która znów nie objawiała żadnego wzruszenia, nie wydawała uczuć wewnętrznych. Pomimo tego, tysiączne wspomnienia ogarniały umysł jego. Żal wciskał się do wrót sumienia, lecz z drugiéj strony, powolne i silne oddziaływanie, objawiało się przeciw wzruszeniom, których doznał od kilku godzin.
Chciał wmówić w siebie, że się wstydził i litował nad sobą, i przy ujarzmieniu w jakim trzymał swoje sumienie, litował się szczerze nad swoją słabością.
Gdy myśl o młodych dziewicach do których go przypadek zbliżył, przerywała jego rozmyślania, odpychał ją z niecierpliwością i gniewem. Kilka razy chciał wezwać Seida i zapytać o nich, lecz powściągał się zawsze.
Cóż go obchodziły te dziewczyny? Po co przedłużać niedorzeczną komedją wczorajszą?
Tak myślał wyszukując pogardliwych wyrażeń, dla określenia swego postępowania; lecz wrażenie wzniecone przez dwie biedne bretonki było zbyt żywe i głębokie, ażeby je dowolnie mógł z serca wyrugować. Nadaremnie usiłował oszukiwać samego siebie, bo to wrażenie nie mogło być skutkiem przypadku. Zaród jego mieścił się w przeszłości, było ono oddziaływaczem uczuć, doznawanych w ciągu życia. Było wyrzutem i wspomnieniem.
Montalt pośród odradzającego się powątpiewania, widział zawsze dwie twarze dziewic, które się do niego uśmiechały i podniecały w nim wiarę.
Wszystko co mógł z siebie uczynić, było to, że przybrał otrętwiałość i że gniew go opanował.
Jedenasta wybiła na zegarze. Montalt powstał wstrząsnąwszy głową, jakby się chciał pozbyć natrętnego natłoku myśli.
— Nie przyjdzie... tém lepiéj... nudzą mnie te błache udręczenia.. i żegnam się z niemi na zawsze...
— Seid!
Murzyn się ukazał.
— Każ zaprządz — rzekł Montalt.
Seid spodziewał się może, iż co usłyszy o dwóch panienkach, dla których pan jego okazywał tyle zajęcia i które ustanowił niejako paniami domu. Lecz zresztą murzyn przywykł do nieodgadnionych wybuchów Berrego-Montalt, i jeżeli milczał, to również i nie myślał, wykonywając tylko rozkazy bezwzględnie i bezwarunkowo.
Montalt wyrwał jeden z największych djamentów z pudełka sandałowego i wsiadł do pojazdu mówiąc do woźnicy:
— Do Zgromadzenia cudzoziemców!


XIX.

Dom zwany Zgromadzenie cudzoziemców czyli dom gry, naśladujący kluby i podobny do tak zwanych piekieł londyńskich, był przy ulicy ś. Honorjusza, w pobliskości Palais-Roval.
Grywano tam o ogromne summy, goście przychodzili w balowych ubiorach, w czarnych frakach i białych chustkach.
Montalt uczęszczał tam z nudów. Bywały dni, w których gra namiętnie go zajmowała i w których doznawał niejakich wrażeń w przemianach losu, wydarzających się przy zielonym stoliku.
Tego rana, brał karty do ręki nie dla wzruszeń, lecz dla uśpienia serca. Od wielu lat sumienie jego tak głośno nie przemawiało i wspomnienia ożywione tak go nagle nie oblegały.
Był niezadowolony z siebie: wyrzucał sobie gorzko to, co nazywał słabością i pragnął na kim wywrzeć swój gniew tłumiony.
Jedném słowem, był w tym stanie rozdrażnienia nerwowego, w którym lekarze zalecićby mogli korzystnie dobrą kłótnię, jako środek uzdrawiający.
Amerykanin i towarzysze jego dostrzegłszy naboba w takiém usposobieniu, dostarczyli mu tych środków uzdrawiających.
W chwili, gdy pojazd naboba zatrzymał się przed bramą klubu, drugi pojazd oddalał się ztamtąd pospiesznie.
Głowa kobieca wychyliła się z drzwiczek i skryła się spostrzegłszy Montalta, który nie zwrócił na nią uwagi.
Dama wyjrzała z przeciwnéj strony, dając znak młodzieńcowi, który stał przed bramą.
Ten ukłonił się jéj z uszanowaniem i pojazd zniknął.
Montalt wysiadł na chodnik. Młodzieniec ubrany podług najpierwszej mody a nawet przesadnie lornetował go przez szkła w złoto oprawne.
Nabob nie patrząc na niego, chciał wejść.
Młodzieniec trącił go po ramieniu:
— Słówko mylordzie — rzekł.
Nabob zatrzymał się.
— Czy mam zaszczyt mówić z mylordem Berry-Montalt?
— Tak.
— Jestem hrabia Alan Pontales...
Montalt, który dotąd nie raczył zwrócić oczu na niego, zadrżał cokolwiek i zmierzył go wzrokiem.
— Ah!... — rzekł — czegóż pan żądasz odemnie?
— Będę żądał od pana pewnego wytłómaczenia... czy pan znasz margrabinę d’Urgel?
— Nie wiem — odpowiedział Montalt.
— Jakto?... nie wiesz pan? — powtórzył Pontales podnosząc głos.
— Nie... czy to jest wszystko o co mnie pan miałeś zapytać?
Pogardliwa obojętność naboba, rozjątrzyła zapamiętałość Pontalesa, podburzonego przez Lolę.
— Miałem doświadczyć mylordzie — rzekł w wyzywającym tonie — ze niegodnym jest szlachetnie urodzonego człowieka, unikać pod pozorem niewiadomości skutków nikczemnego postępku. Znieważyłeś kobietę... kobietę którą kocham mylordzie... i szczycę się tém że ją kocham!..
Montalt spoglądał na niego obojętnie lecz zarazem przenikliwie: zdawało się że chciał sobie przypomnieć jego rysy.
— Pan jesteś podobny do ojca swego — odezwał się. — Nie wiem czym ubliżył twojéj kochance... lecz ty mi się nie spodobałeś...
— A więc musiemy się z sobą porozumieć...
Montalt odpiął połę surduta i wydobył pugilares.
— Porozumiejmy się zatém panie Ponlales — mówił — bo ja nie robię wyboru pomiędzy memi przeciwnikami, i mało mnie to obchodzi, daję ci słowo, gdy mi przyjdzie chęć potykania się, mieć do czynienia z prawdziwym szlachcicem, lub też z synem szubrawca, pokrytym skórą hrabiowską...
— Panie! — odezwał się Pontales zbladłszy i cofając się o krok.
Nabob otworzył pugilares i naślinił koniec ołówka.
— O godzinie 6-téj już jest widno; o trzy kwadranse na szósty będę jutro w lasku Bulońskim... jaką broń pan sobie obierasz?
— Szpady.
Nabob napisał w pugilaresie:
„O trzy kwadranse na 6-tą pan Pontales.”
Poczém pożegnawszy go ręką, wszedł na wschody.
Jeszcze było bardzo mało osób w sali, w której grywał Montalt. Tam prawie codzień widywał się z kawalerem las Matas i jego towarzyszami.
Spojrzał w około szukając kawalera, lecz nie spostrzegł go nigdzie pomiędzy grupami rozmawiających.
Robert wszakże był blisko. Ukrywał się za uchylonymi drzwiami sąsiedniéj sali i wskazywał właśnie palcem na naboba Wincentemu Penhoel.
Wincenty okazał zadziwienie.
— Czy Pan tylko jesteś pewny?
— Nieomylnie.
Wincenty pochylił głowę i zdawał się zastanawiać, poczém wyprostował się i oczy jego zabłysły z wielkim zadowoleniem amerykanina.
— Tak... tak... — mówił do siebie Wincenty — prawda... dwaj murzyni.
Przypomniał sobie, że ich widział przy nabobie na statku parowym.
— Czy mi pan pożyczysz sześciu luidorów? — zapytał Roberta.
Robert sięgnął pospiesznie do kieszeni.
— Nie wymieniaj pan tylko mego nazwiska... — szepnął do ucha Wincentego, który wchodził do sali.
Montalt wypogodził twarz spostrzegłszy go.
— Ah! nie mylę się... to nasz majtek bretoński.
Podał mu rękę przyjaźnie.
Wincenty trzymał ręce opuszczone. Głowę miał wzniesioną lecz wzrok ku ziemi skierowany.
— Zaciągnąłem dwa długi u ciebie mylordzie... pierwszy jest pieniężny... zwracam go... oto sześć sztuk złota...
— Józefie! — zawołał nabob na służącego, który właśnie przechodził z paczką kart w ręku.
— Wypij za moje zdrowie — rzekł dając mu sześć sztuk złota.
Poczém dodał odwracając się do Wincentego.
— Nie jesteśmy sobie nic winni teraz mój przyjacielu.
— Za pozwoleniem — rzekł Penhoel — mam zamiar bowiem uiścić się jeszcze za przysługę, którąś mi pan wyświadczył...
— Jaką przysługę? — zapytał nabob bez przesady.
— Ocaliłeś mi pan życie...
— Prawda... zapomniałem o tém.
— Ja zaś przypominam to sobie... i zamiast zabicia pana jakbym miał prawo do tego, chcę pana ocalić...
Montalt spojrzał z zadziwieniem na młodzieńca.
Nie można było przypuszczać ażeby żartował, gdyż fizjonomja Wincentego nacechowana była posępny dzikością, jaką się odznaczała wtedy, gdyśmy go widzieli w chwili spełnienia samobójstwa. W rysach jego wychudłéj twarzy, malował się gniew tłumiony; wzrok jego był groźny i zaledwie powściągał wybuchy głosu.
Był to młodzian energiczny i dumny, którego gniew nie objawiał się przez próżne obelgi. Obdarzony był spokojem mocy.
Nabob nie pojmował téj sceny.
— Mój młody przyjacielu, czyś przypadkiem nie dostał pomieszania zmysłów... proszę cię, powiedz mi dla czego chcesz mnie zabić?
— Dla czego? — odpowiedział Wincenty marszcząc brwi — czy przypominasz sobie mylordzie, żem ci niegdyś opowiadał historję o młodéj dziewczynie, która zasnęła niewinną na kanapie darniowéj... i która się przebudziła...
— Przypominam sobie... — przerwał nabob zblednąwszy nagle.
— Człowiek który był przy niéj — odpowiedział Wincenty — miał tylko jeden cel i jedyny nadzieję... wynagrodzić swój błąd przez swoje poświęcenie i miłość...
— Kto ma lat 20... — szepnął nabob sam do siebie — tak mu serce radzi.
— Po dwu miesięczném poszukiwaniu — mówił Wincenty — po dwóch miesiącach nędzy i cierpień... winowajca wynalazł swoją ofiarę... chciał przed nią uklęknąć i poświęcić jej życie... gdy nikczemnik porwał ją... czy wiesz o jego nazwisku mylordzie?
— Jakim sposobem mógłbym wiedziéć? — zapytał Montalt.
Wincenty zmierzył go przenikającym wzrokiem.
— Nie kłam panie.... — rzekł, gdy nabob podniósł głowę na tę zniewagę — pan ją kazałeś porwać... wiem o tém... jestem tego pewny... a teraz tym sposobem chcę mój dług uiścić: mówię panu, zwróć mi moją narzeczoną... zwróć taką jaką przybyła do twego pałacu.... zawierzę ci jeżeli mnie zapewnisz słowem honoru, że jeszcze jest czas po temu...
Nabob nic nie pojmował, albowiem nie wiedział o nocnéj wyprawie Edwarda i Leona S. Remy, przy pomocy jego pojazdu i dwóch murzynów uskutecznionéj.
— Wdzięczny ci jestem panie Wincenty że ufasz mojemu słowu — odpowiedział jedynie zadziwieniem miotany — lecz niepodobna ażebym uczynił zadość twemu życzeniu... bo jakże mam ci zwrócić to, czego ci nie zabrałem.
— Odmawiasz pan? — szepnął Wincenty przez zaciśnięte zęby — strzeż się mylordzie!...
— Odgrażaj mi... znieważaj... — odpowiedział Montalt — możesz nawet zmusić mnie do wzięcia szpady do ręki panie Wincenty... lecz nie jesteś wstanie mnie rozgniewać... mam bowiem nieomylne przekonanie, że mówisz w dobréj wierze, lecz postępujesz na oślep.
Wincenty milczał przez chwilę.
— Mylordzie! ofiarowałem ci życie... nie chciałeś go przyjąć... teraz pokwitowaliśmy się... niech twoja krew spadnie na ciebie samego... Muszę sam sobie wymierzyć sprawiedliwość, ponieważ jestem wygnańcem i nie mogę wezwać opieki praw kraju mojego...
Montalt znów wydobył pugilares.
— Jaką bronią chcesz mnie zabić mój przyjacielu? — zapytał.
— Będziemy się potykać na szpady — odpowiedział Wincenty — i przekonamy się, czy jutro będziesz ze mnie żartował...
— Jutro mam schadzkę o trzy kwadranse na szóstą... o szóstéj będę wolny... czy zechcesz pan przybyć do lasku Bulońskiego, pod bramę Orleańską?
— Dobrze!
Montalt napisał w pugilaresie pod pierwszém wyzwaniem:
„Szósta... pan Wincenty.”
Ten odwróciwszy się wyszedł, gdy pan kawaler las Matas zacierał sobie ręce za drzwiami.
Gra się rozpoczynała, bankier mieszał karty.
Goście zajmowali miejsca przy stole. W tymże czasie odbywała się mała scena w przedsionku klubu.
Nie każdy miał wstęp do salonów, w których potrzeba było być przedstawionym przez którego z członków.
Stefan i Roger zatrzymani byli w przedpokoju przez lokaja, obowiązanego rozpoznawać wchodzących; napróżno nalegali, przepisy były surowe.
Szczęściem że od rana, jakeśmy to widzieli, szlachetna trójka odgrywała około naboba rolę przypadku i dostarczała mu przeciwników.
Gdy Stefan i Roger zmuszeni byli do odwrotu, spotkali przy drzwiach wchodowych tego poczciwego pana, który ich zaczepił na balu u naboba.
Szlachetny baron był mocno ucieszony z ich spotkania i podał im rękę.
— Ah! ah! — odezwał się — przychodzimy się pocieszyć po troskach miłosnych przy czarnéj i czerwonéj...
— Panie — rzekł Roger z żywością — nie chcą nas wpuścić.. czy możesz nam wejście ułatwić?
— Jak to?... — zawołał Bibandier — będę bardzo szczęśliwym uczynić wam tę małą przysługę.
Zbliżył się poważnym krokiem do kontrolera i szepnął mu coś do ucha.
— Chodźcie panowie... moi młodzi przyjaciele...
Otworzyły się podwoje, a Stefan i Roger weszli nie mając czasu podziękować baronowi, który w trzech susach przebył salę, spiesząc do Roberta stojącego jeszcze za drzwiami.
— Wybornie — rzekł Robert — już mu dwóch nasunąłem.
— Jak to?
— Najprzód Pontatesa... następnie tego gbura Wincentego, który nie wiedzieć zkąd się zjawił, jakby naumyślnie ażeby nam dopomógł.
— Cicho! — rzekł Bibandier — otóż bal się rozpoczyna...
Stefan i Roger przybliżyli się do Montalta.
Ostatni był w paroksyzmie złego humoru Pierwsza zaczepka rozweseliła go raczéj jak zasmuciła, otwierając niejako źródło dla odpływu goryczy, którą miał w duszy; lecz wyzwanie Wincentego, przywróciło równowagę i skupiło jego posępne myśli.
Zachował o tém młodzieńcu przyjazne wspomnienia i w zamian za wyrządzoną przysługę, Wincenty wystąpił przeciw niemu z wyzwaniem na pojedynek.
Montalt nie zgłębiał przyczyny tego dziwacznego przewrotu, lecz doznawał smutnego wrażenia i czuł ciężar na sercu.
W tém usposobieniu moralném ujrzał zbliżających się do siebie Stefana i Rogera.
Malarz był bladym i wzrok miał błędny; Roger przeciwnie, miał lica zaognione i wzrok iskrzący.
Montalt zapomniał co mu Seid o nich mówił, i zdziwił się tylko widząc ich w tém miejscu.
— Jakiż przypadek?.. — zaczął.
Stefan przerwał mu: Pragnęlibyśmy pomówić z panem na osobności — rzekł ozięble i poważnie.
Ukłonił się nabobowi, Roger zaś nie ruszył głową.
Montalt spojrzał na nich kolejno, i wtedy przyszło mu na myśl to, co słyszał od Saida.
— Tak... to mi się nie śniło... mówiono mi iż chcecie mnie opuścić...
— To mało mylordzie! — odezwał się Roger.
— Cicho! — rzekł Stefan. — Przyrzekłeś że mi dozwolisz mówić...
Nabob założył ręce, przypatrując się im ciągle.
— Ah! — zawołał — czy i wy macie cóś do mnie?.. czy przypadkiem nie wykradłem wam kochanek moi panowie?
— Mylordzie!... mylordzie! — przerwał Roger, którego krew zawrzała od oburzenia — to nazbyt, przysięgam... aby żartować z nas... zemsta nie potrzebuje bodźca!...
Montalt rozłożył ręce jakby spadł z obłoków.
— W istocie!... — rzekł — to musi być zakład... a więc odgadłem... przychodzicie szukać zaczepki?...
Roger otworzył usta, Stefan zatrzymał go:
— Mylordzie! — odezwał się zwolna i smutnie — kochaliśmy ciebie powodowani wdzięcznością i szacunkiem... ty sam okazywałeś nam przychylność... pozory mylą częstokroć...
— Pozory! — powtórzył Roger wzruszając ramionami — czyśmy nie widzieli?
Stefan nakazał mu znakiem milczenie.
— Jakżebym pragnął ażebym się omylił — mówił — mylordzie! idzie tu nie tylko o ciebie, ale o dwie młode dziewice...
— Dwie... — przerwał Montałt z uśmiechem — to więc czyni cztery kobiety.
Lekki rumieniec wystąpił na policzki malarza.
— Idzie tu o szczęście mojego życia... i o szczęście Rogera... o nas dwóch mylordzie, których uważałeś za braci... za synów! wiadomo ci, że mieliśmy jedyną nadzieję i oddychaliśmy miłością...
— Chcesz mówić o pannie Djanie i pannie Cyprjanie... — pomruknął Montalt — nie znam ich wcale.
— Pan ich nie znasz! — wykrzyknął Roger gwałtownie — na Boga! kłamiesz mylordzie!...
Brwi Montalta lekko się zmarszczyły.
— Jasno jak słońce — szepnął — że moi młodzi bracia... moi ukochani synowie, wyrażając się językiem pana Stefana... postanowili bić się ze mną... nie mogę temu zapobiedz jak uważam.
Stefan spoglądał na niego żałosnym wzrokiem.
Nie mam zamiaru znieważać ciebie mylordzie — przemówił drżącym głosem — i proszę cię racz przebaczyć memu przyjacielowi... on jest bardzo nieszczęśliwy... gdybyś mógł wiedzieć ile cierpiemy od wczoraj...
Montalt okazał niecierpliwość.
Być może, że od téj chwili, zupełna niewiadomość jaką udawał nie była bardzo szczerą. Być może, pomimo imion Berty i Ludwiki, które przybrały córki stryja Jana, domyślał się rzeczywistości. Lecz żywioł sprzęciwieństwa i fantastyczny jego charakter był mocno podniecony; od rana pociski go dosięgały, i nie potrzeba było tyle, ażeby ocucić dumę jego.
Odtąd nie było strony, z któréjby go można podejść. Przemienił się znowu w człowieka surowego i drażliwego; odpowiadając na prośby z serca pochodzące, obojętném szyderstwem, upierał się z upodobaniem zachować rolę, niemiłosiernego.
Roger z trudnością znosił pomiarkowanie młodego malarza, który opóźniał tylko chwilę gniewu nie tak ze względu na Montalta, jak na Djanę, którą musiałby uważać za straconą dla siebie. Wahał się dopóki mógł; usiłował powątpiewać, bo zaufanie jego było tak nieograniczone jak miłość jego.
— Błagam ciebie mylordzie — rzekł — zważ tylko na nasze udręczenia i racz nam odpowiedziéć... powiedz nam żeśmy się omylili... okaż nam dowód najlżejszy...
Montalt ziewnął.
Wściekłość dławiła Rogera.
— Wiemv o tém... — mówił Stefan — w że masz upodobanie czasami ukrywać twoją dobroć pod pozorną rubasznością... lecz dziś widzisz nas przed sobą ze ściśniętemi sercami... nie naigrawaj się z naszych katuszy...
Nabob ziewnął powtórnie.
— Moi panowie — odezwał się idąc za popędem swéj natury, która raz puściwszy wodze na złéj drodze, przesadnie uważała złe i dobre — znałem wiele dziewcząt w moim życiu: brunetek, blondynek, i innych kolorów... starałem się rozrywać o ile możności... i gdybym miał za każdą nową zdobycz być karanym podobném kazaniem, wyrzekłbym się na zawsze miłostek...
— A więc — odezwał się Stefan podniósłszy głowę — odmawiasz nam wszelkiego zadość uczynienia?
— Przeciwnie, przyjmuję wasze wyzwanie.
— Wybieraj więc pan — odezwał się Stefan — jednego z nas... będzie to pojedynek śmiertelny!...
— Mnie musisz wybrać! — zawołał Roger — ponieważ mówię ci że jesteś podłym i nikczemnym... nie chciałem wierzyć ludziom którzy utrzymują że posunąłeś twoją lubieżność do najohydniejszych nadużyć... lecz wczoraj poznałem ciebie Berry-Montalcie... jesteś pozbawionym serca i honoru!... i jeżeli nic odbiorę ci życia... to ty mnie zabijesz!...
Nabob wydobył z kieszeni fatalny pugilares.
— Ani jeden ani drugi... — szepnął napisawszy parę słów — oszczędzę was obu, moi młodzi towarzysze.
Wściekłość tłumiła glos Rogera.
— Któregoż więc pan wybierasz? — zapytał Stefan.
— Obu was, moi przyjaciele... z tobą rozprawię się o kwadrans na siódmą, z panem Rogerem de Launoy o wpół do siódméj... przepraszam że wam wyznaczam godzinę... lecz nie byliście pierwszemi...
Stefan trzymał za rękę Rogera, który się chciał rzucić na naboba.
Ten pożegnał ich mówiąc:
— W lasku Bulońskim... przy bramie Orleańskiéj... do widzenia!
Ta scena odbywała się w jednym końcu sali. Montalt powrócił do stołu gry, zasiadł pomiędzy grającymi i wyłożył przed siebie stós papierów bankowych.
Nigdy jego piękne oblicze nie było obojętniejsze i zimniejsze.
Stefan wyprowadził Rogera z klubu.
Od kwadransa, jak nabob siedziąc przy zielonym stoliku przegrywał podług zwyczaju, zachowując wzniosły stoicyzm, gdy w tém dał się słyszéć szmer w przedpokoju.
Po kilko-chwilowéj wrzawie, drzwi się uchyliły i wszedł człowiek, którego bezwątpienia nie widziano nigdy w Zebraniu cudzoziemców.
Służący długo opierali się wpuścić go, a ten chcąc się nakoniec dostać do sali szanownego zebrania, wymienił nazwisko Berrego-Montalt. Nabob był jednym z najznakomitszych graczy, i jego protekcja ułatwiłaby wstęp nawet żebrakowi.
Powierzchownie nie było różnicy widocznéj pomiędzy żebrakiem i osobą wchodzącą.
Był to starzec wysokiego wzrostu, którego głowa pochylona na piersi, uwieńczona była białemi jak śnieg włosami. Miał odzież wieśniaczą staroświeckiego kroju, wyszarzaną do nici; na nogach zaś miał saboty wyłożone słomą.
Wszyscy odwrócili głowy, słysząc niezwykłe pukanie obuwia po podłodze sali. Montalt tylko nie raczył na to zwrócić uwagi.
Każdy się zapytywał, co znaczy ta maskarada?
Nasi szlachetni łotrowie stojący na czatach za drzwiami sąsiedniego pokoju, gdzie się jeszcze gra nie rozpoczęła, mogli jedynie rozwiązać zagadkę.
Starzec stanął naprzeciw zielonego stołu, wyprostował się i jego podniesiona głowa ukazała twarz szlachetny i czcigodny sześćdziesięcio-letniego starca.
— Kto z panów — odezwał się łagodnym i stałym głosem — jest pan Berry-Montalt?
— Ja nim jestem — odpowiedział nabob nie odwróciwszy się.
— Proszę więc z sobą — rzekł starzec — mam z panom co pomówić.
Montalt nie ruszył się.
— Mój zacny panie — rzekł tylko — zdaje mi się, że wiem o co idzie... czy nie o porwanie dziewczyny?
— Mojéj synowicy — odpowiedział starzec z prostotą.
— Twojéj synowicy... mniejsza o to — odezwał się nabob — przychodzisz wyzwać mnie na pojedynek...
— Prawda... — mówią że pan jesteś tak bogatym, że nie obawiasz się sprawiedliwości praw...
Montalt otworzył pugilares na stole.
— Mylordzie! — odezwał się jeden z grających — czy zechcesz przyjąć wyzwanie tego biedaka?...
— W lasku Bulońskim, przy bramie Orleańskiéj — mówił zwolna nabob, zamiast odpowiedzi.
— Lecz spojrzyj pan na niego — mówili obecni.
— Jakież nazwisko mam napisać? — zapytał Montalt trzymając ołówek.
— Jan de Penhoel — odpowiedział starzec.
Montalt wzdrygnął się i chciał spojrzeć na starca, lecz się pomiarkował.
Nagła bladość pokryła lica jego, ręka drżała mu widocznie gdy pisał w pugilaresie na czwartéj linji:
„Jan de Penhoel... o trzy kwadranse na siódmą.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za drzwiami sąsiedniéj sali, nasi szlachetni łotrowie nie posiadali się z radości.
— Komedja odegrana! — rzekł Robert do swych towarzyszy — stary szczególniéj był przewybornym... odtąd przypuściwszy nawet że nie zginie w pięciu pojedynkach... od piętéj z rana będziemy panami stanowiska... niech mnie djabli porwą, jeżeli byliśmy kiedykolwiek w lepszém położeniu!...


XX.
Zemsta Penhoela.

Tegoż dnia z rana, po raz pierwszy od dwóch miesięcy, przypadek wykrył obcym oczom okropną nędzę panującą w dymniku, w którym umierali z głodu dawni dziedzice Penhoelu.
Dotąd, tajemnica téj nędzy i śmiertelnego niedostatku, znaną tylko była córkom stryja Jana. Pani Kokarda główna lokatorka trzech wyższych piąter, wstępowała wprawdzie na przykre schody w sukni jedwabnéj i w czepeczku z ognistemi wstążkami, po komorne do téj nory i wiedziała urzędownie o tém konaniu; lecz ta kobiecina nie mieszała się do cudzych interesów. Schodząc z pod strychu gdzie głód dręczył rodzinę, zasiadała do samotnego stołu i zajadała z apetytem właściwym zalotnicom, wyszłym z obiegu.
Pani Kokarda choćby się dowiedziała że jéj nieszczęśliwi lokatorowie poumierali z głodu, nie byłaby dla tego przerwała swego obiadu.
Przypadek zwrócił uwagę miłosiernego sąsiada.
Tego rana bowiem, za jego staraniem przeniesiono do szpitala biednego Gérauda, który powolnie umierał jedynie z wycieńczenia sił i głodu. Gdyż odkąd słabość przykuła go do siennika, stary oberżysta nie chciał przyjmować żadnego posiłku, ażeby nie uszczuplać chleba biednéj rodzinie.
Sąsiad który się wystarał o pomieszczenie Gérauda w szpitalu, zostawił na sienniku talara trzy frankowego.
Był także biednym i nie mógł dać więcéj.
Remigeusz widząc opróżniony siennik, zaczołgał się na ciepłe jeszcze miejsce chorego, tam znalazł talara i ukrył go pospiesznie w kieszeni. Twarz jego wybladła i jakby skamieniała, obarwiła się uśmiechem głupowatości.
Pani siedziała w ém samém miejscu co wczoraj. Złożyła ręce na kolana, opierając się o ścianę. Jej twarz była trupiéj bladości.
Stryj Jan klęczał u jéj nóg, przyglądając się w milczeniu.
Ktoś zapukał. Stryj mniemał, że to był sąsiad.
— Wejdź! — mówił.
Drzwi się otworzyły, wszedł jakiś człowiek i spojrzał z zadziwieniem w około siebie.
— Czy tu mieszka pan Jan de Penhoel? — zapytał.
— Tak — odpowiedział stryj — ja nim jestem.
— Mam list do pana.
Poczém dodał jedném tchem chcąc się jak najspieszniéj oddalić, gdyż widok téj nędzy ściskał mu serce.
— Nie czekam na odpowiedź, bywajcie zdrowi moi państwo!
Wyszedł pospiesznie.
Stryj odebrał list od Roberta, który był następującéj osnowy:
— „Jesteś mężnym, kochasz pan panią Martę i jesteś jedynym zachowawcą honoru domu Penhoelów.”
„Blanka twoja synowicą, jest w ręku człowieka możnego i bogatego... tak możnego i bogatego, że nicbyś nie wskórał, gdybyś się udał do sprawiedliwości ludzkiéj.”
„Byłeś żołnierzem i jesteś szlachcicem.
„Pochwycicielem Blanki, jest anglik Berry-Montalt; zastaniesz go w domu zwanym Zebranie cudzoziemców przy ulicy Honoryusza.
„Chcąc się tam dostać, dość wymienić nazwisko Berrego-Montalt.”
Gdy czytał, Marta spojrzała na niego.
Było to coś tak dziwnego, list wśród téj nędzy.
Stryj Jan pocałował rękę Marty.
— Wyjdę moja córko... miej odwagę... Bóg się nad nami ulituje...
Marta potrzęsła głową i spuściła oczy, nie mając siły zapytać go.
Stryj wziąwszy swój wieśniaczy kapelusz, wyszedł.
Marta pozostała sama z mężem, co się po raz pierwszy zdarzyło, albowiem był zawsze z niemi stryj Jan albo ojciec Géraud.
W ciągu dwóch upłynionych miesięcy nikt nie uczynił wzmianki o dzikiéj scenie, jaka miała miejsce w salonie pałacu Penhoela, w dniu wydalenia.
Remigeusz zdawał się o tém zapominać. Marta nie chciała sobie także przypominać tego.
Co się tyczy stryja Jana, rozciągał on baczną czujność nad postępkami Penhoela, lecz od kilku tygodni zaniechał téj przezorności. Wszystkie uczucia zdawały się otrętwiałemi w Remigeuszu, a nawet gniéw; dostateczném było przyjrzeć mu się z bliska ażeby powziąść przekonanie, że był niezdolnym pomyśleć o zemście.
Stan fizyczny i moralny zarówno uległ zmianie. Był to starzec słaby i odurzały, jego myśl drzemała równie jak sprężyny członków niegdyś tak silnych.
Po całych dniach siedział skulony i nieporuszony w kącie, ocucając się jedynie dla podniesienia butelki do ust, do któréj stryj Jan wpuszczał po kilka kropel wódki.
Gdy się butelka wysączyła, opuszczał głowę na piersi, i od rana do wieczora pogrążony był w śnie ociężałym.
Nie ruszał się i nic nie mówił. Spojrzawszy przypadkowo na żonę, nie widać było w jego wzroku przychylności ani nienawiści.
Stryj Jan zauważywszy to, przestał się obawiać o Martę.
Pewnego razu gdy się świeca paliła w dymniku, ojciec Géraud mówił, że widział przebudziwszy się w nocy, iż Remigeusz stał oparty o ścianę i przypatrywał się swéj żonie pałającym wzrokiem.
Jego sine usta drgały wymawiając słowa groźby, które dochodziły do uszu chorego.
Marta spała na słomie.
Pięście Remigeusza ściskały się konwulsyjnie, i zdawało się, że chce na nią się rzucić.
Lecz stary Géraud miał gorączkę i mógł marzyć.
Nazajutrz Remigeusz siedział w kącie skulony i sen Marty nie był przerwany.
Stryj Jan nie myślał o téj okoliczności i nie powziął żadnéj obawy, zamykając drzwi za sobą, pozostawiwszy Penhoela z żonę.
Remigeusz leżał na sienniku udając śpiącego.
Gdy pukanie sabotów stryja Jana ucichło na schodach, otworzył oczy spoglądając w około. Poczém podniósł się zwolna i usiadł na sienniku.
Wyjąwszy talara z kieszeni, oglądał go i obracał w dłoni, a uśmiech ukazał się na jego ustach. Spojrzał potém na próżną butelkę, i bardziéj jeszcze się uśmiechnął.
Lecz zwróciwszy wzrok na Martę, która była od niego odwróconą, przestał się uśmiechać. Jego zgasłe źrenice zaiskrzyły się nagle, zmarszczki wystąpiły na czoło, i ktokolwiek byłby dostrzegł te oznaki, zadrżałby na myśl o zbrodni.
Zbrodnia byłaby okropną w téj norze nędzy, pomiędzy dwoma istotami osłabionemi i pognębionemi niedolą.
Marta o niczém nie wiedziała. Myślała jak zawsze o teraźniejszéj męczarni i o minioném szczęściu. Trzy imiona były na jéj ustach i w głębi serca: Djana, Cyprjana i Blanka nadewszystko, która żyła, i którą ubóstwiała.
Gdzież była jej córka? Kto miał o niéj staranie? Na czyim łonie ukryje swoje czoło w okropnéj godzinie? Cóż się stanie z jéj dziecięciem? Serce Marty biło gwałtownie, gdyż wspomnienie przeszłości, mieszało się z obecnemi udręczeniami.
Nieszczęście córki, było nieszczęściem matki i zdawało się, że gniew Boży spuścił tę klęskę po dwakroć na dom Penhoelów.
Pewnego wieczora, biedna Marta będąc jeszcze młodą panienkę, uciekła ze swego pokoju. Jéj serce było dziewicze podobnie jak Blanki, lecz głos boleści w niéj się odzywał: „Jesteś matkę.”
Jednocześnie, lubo nie mogła sobie nic przypomnieć, głos tajemniczy przemawiał wgłębi jéj duszy i wymieniał imię ojca dziecięcia... człowieka, którego kochała z przywiązaniem czystém i wyłączném; była to pierwsza, jedyna jéj miłość, którą w niéj wzniecił Ludwik de Penhoel... i który ją opuścił.
W téj chwili przypomniała sobie jak spieszyła z pałacu po ścieżce prowadzącéj do rzeczki. Szła strwożona, zniechęcona, odurzona z cierpień.
Benedykt Haligan przyjął ją do swój chaty. Tam, na słomie, przy świetle łuczywa, Marta wydała na świat bliźnięta... były to dwie piękne dziewczynki.
Biédna Djana, biedna Cyprjana!... nieszczęście było ich udziałem od urodzenia. Marta nie była samą u Benedykta. Jan de Penhoel i żona jego, mieli o niéj staranie, nie opuścili biednéj położnicy.
Żona Jana zabrała z sobą dzieci i przyjęła je za swoje.
Blanka była od nich nieszczęśliwszą, bo łoże na którem się rodziła, zamiast przyjaciół, otaczała może pogarda i zniewaga.
Marta o tém myślała w téj chwili, nie zwracając uwagi na męża, który obecnie zmienił się do niepoznania. Twarz jego ożywiła się, oczy błędne i bystre, były w ciągłym ruchu.
Światło przenikło do jego umysłu i na chwilę głupowatość zamieniła się na szaleństwo.
Spoglądał na talar, wymawiając drżącemi usty niezrozumiałe wyrazy, groził pięścią Marcie i dziko się uśmiechał. Następnie wstał kołysząc się na nogach odwykłych od chodzenia; a ktokolwiek byłby go wtedy widział, przeląkłby się jego kościotrupiéj postaci. Widać było niejako kości wystające z dziur brudnych łachmanów.
Najprzód udał, się do okienka w duchu i przyjrzał się mu z baczną uwagą, wzruszywszy głową na znak zadowolenia.
Poczém poszedł do drzwi, za któremi Djana stawała; w drzwiach tych jak również w przepierzeniu z desek, było mnóstwo szpar i dziur, które Remigeusz zliczył dokładnie.
Teraz stał przed Martą, która mogła uważać każde jego poruszenie, lecz biedna kobieta machinalnie na niego spoglądała, bo jéj myśl gdzieindziej błądziła. Nie pojmowała dla czego Penhoel obliczał szpary i nie usiłowała dochodzić tego.
Remigeusz włożył palec w największą szczelinę i potrząsnął głową.
Zwrócił swój wzrok posępny na Martę, która obecnie na niego nie patrzyła.
— Jestem panem!... — pomruknął.
Wziąwszy pod pachę butelkę wyszedł z izby.
Marta słyszała skrzypnięcie otwierających się drzwi i zapadającą klamkę.
Była samą.
Kilka razy błądziła po Paryżu szukając córki nadaremnie, lecz nadzieja jest nieśmiertelną w sercach matek. Pierwszą jéj myślą było wymknąć się i szukać Blanki od domu do domu.
Powstała aby postąpić do drzwi, lecz Remigeusz zamknął je na klucz.
Marta powróciła smutna na dawne miejsce.
Nie czekała długo na męża. Po kilku bowiem minutach drzwi się otworzyły i wszedł zadyszany w skutku przebycia sześciu piątr schodów i będąc obładowany i osłabiony.
Wydał całe trzy franki. Przyniósł bowiem pełną butelkę gorzałki, spory koszyk węgli, librę papieru i garnek z klejem.
Usiadł na materacu dla wytchnienia i żeby pociągnąć z flaszki. Drażliwość jego powiększała się co chwila.
— Tak... tak... — pomrukiwał z zaiskrzonym wzrokiem — jestem panem...
Wypocząwszy nieco, darł papier w pasy i powlekał go klejem, a potém zalepiał szpary, co trwało dość długo, gdyż było mnóstwo szczelin.
Marla myślała, że Remigeusz zajmował się tą czynnością w celu zabezpieczenia mieszkania od zimna, lecz spojrzawszy na twarz Penhoela zmieniła zdanie i nie wiedząc dla czego, zadrżała. Remigeusz pracował usilnie a pot spływał mu z czoła; zatrzymywał się jedynie dla pociągnięcia z flaszki. W miarę jak pił, dziki zapał ożywiał jego rysy.
Zużył całą librę papieru, lecz szpary były zalepione. Remigeusz dobrze obliczył, a obecnie przypatrywał się z zadowoleniem ukończonéj czynności.
— Ten który poprzednio wmieszał się pomiędzy nas... — pomruknął — wyszedł... jestem panem... — Wydobył z kąta zardzewiały róst pozostawiony zapewne przez dawnych mieszkańców dymnika i ułożył na nim węgle. Poczém skrzesał ogień i rozżarzył płomień.
Marta widziała to wszystko. Przez chwilę jéj wzrok malował trwogę, bo domyślała się rzeczywistości.
Pomyślała o Blance i chciała powstać ażeby się bronić, nie chcąc zostawić córki sierotę. Lecz nim powstała, inna myśl zrodziła się przeciw téj obawie.
— Bóg mi je wszystkie powróci w niebie... — pomyślała — wszystkie trzy!...
Złożywszy ręce oparła się o ścianę.
Wyziewy z węgli zaczynały napełniać izdetkę. Remigeusz klęcząc przy roście dmuchał z całéj siły, i w przestankach śmiał się szyderczo wymawiajęc imię żony, a zwiększą nienawiścią imię brata.
— Byłem bogatym i szczęśliwym — rzekł tłumionym głosem — kochałem... któż mi odjął szczęście... miłość... majątek... ona i on... oh! tą razą nikt nie nadejdzie... jestem panem...
Węgle gorzały płomieniem. Wypił duszkiem resztę gorzałki i padł jak kłoda na siennik.
Marta zmrużyła oczy. Myśli jéj błąkały się w czarującém uśpieniu, poprzedzającém śmierć przez zaduszenie gazem.
— Ciężar przygniatał jéj piersi lecz nie czuła go, przejęta radością z połączenia z córkami.
Djana, Cyprjana i Blanka! biedne dzieci... widziała je teraz uśmiechające się, to znów płaczące na jéj łonie.
Jakże się one kochały wzajemnie i jak ją kochały!...
Za temi obliczami anielskiemi, za przezroczą zasłoną pokrywającą marzenia, Marta dostrzegła inną postać: był to mężczyzna, który się pragnął ukrywać i wstydził się.
Oh! Bóg wszystkim przebacza, w niebie nie zachowuje się wspomnień ziemskich... Tam każda miłość jest czystą, każda namiętność uzacnia się pod okiem Boga. Uśmiech Marty wzywał Ludwika Penhoela. Zasłona zgęszczała się: ciemności ją ograbiały, czuła zbliżającą się śmierć.
Gdy usiłowała zebrać wyrazy do ostatniéj modlitwy, ocuciła się z letargu; powiew świéżego powietrza ogarnął jéj twarz i otworzyła oczy... albo raczéj zdawało się, że je otwiera... i spostrzega nową zmianę swych marzeń, których urzeczywistnienie zdawało jéj, się niepodobieństwem.
Jéj córki zmarłe stały przy niéj: Djana i Cyprjana, już nie w długich białych sukniach jak je marząc widziała, lecz w ubiorze wieśniaczek Bretońskich.
— Biedne dziewice nocy... — pomyślała Marta, i zamknęła oczy.
Świeże powietrze chłodziło jéj twarz i czoło: słyszała szelest lekkich stąpań i podniosła powieki, a wzrok jéj zdawał się jakby mgłą powleczony.
Przez chwilę jednakże mogła spostrzedz Djanę i Cyprjanę które się do niéj uśmiechały, a następnie jakby przesunęły się przez ścianę i znikły...
Węgle, wygasły, otworzone okno przepuszczało powietrze. Marta spuściwszy oczy, spostrzegła cóś błyszczącego na ziemi.
To było złoto...


XXI.
Wybawca.

Djana i Cyprjana powróciły o świcie do pałacu Montalta, dokąd przywiozły Blankę, która ich nie poznała w ubiorze męzkim. Korzystając z pozwolenia które nabob udzielił, przysposobiły dla niéj pokój.
Murzyni wykonywali ich rozkazy, jakby te pochodziły od samego naboba.
Gdy Blankę umieściły w łóżku, Djana i Cyprjana mając jeszcze dopełnić ważnego obowiązku, pomyślały o poddaszu przy ulicy Abbaje.
Przebrały się z odzieży męzkiéj i przywdziały swój ubiór wieśniaczy.
Wyszły znowu z pałacu, lecz tą rażą pieszo odbywały te drogę, którą poprzednio w pojeździe przebyły.
Zaledwie 12 godzin upłynęło jak opuściły swoją ubogą izdebkę pod przewodnictwem pani Kokardy. Ileż to zaszło wypadków od wczorajszego wieczora...
Poszły prosto na poddasze.
Już było widno, a jednakże przez szpary przepierzenia, Djana i Cyprjana nie mogły nic rozróżnić, ponieważ światło późno tam dochodziło; izdebka bowiem miała tylko małe okienko o jednej szybie zakopconéj.
— Oni śpią jeszcze; nie przebudzajmy ich — szepnęła Djana.
Cyprjana dodała:
— Zejdźmy do naszego pokoju... powrócimy później...
Wszedłszy do swego nędznego pomieszkania, gdzie tak często łzy roniły, serca biły w nich gwałtownie.
Dni niedoli minęły, a ci których kochali, będą szczęśliwymi.
Doznawały w zupełności zadowolenia, jakiego się doznaje oglądając miejsce, w którém się cierpień doświadczało.
Wspomnienia dnia wczorajszego wydawały się im bardzo dawnemi; a przyglądając się z upodobaniem przedmiotom będącym w ich pokoju, powątpiewały prawie że były tak dalece nieszczęśliwemi.
— Czy przypominasz sobie siostro — mówiła Cyprjana — obie klęczałyśmy tu wczoraj, gdy pani Kokarda do nas przyszła.
— Wczoraj? — powtórzyła zadumana Djana — byłoż to wczoraj?
— Oh! tak! wczoraj byłam tak głodną... ty zaś nie uskarżałaś się... nigdy nie wyrzekałaś... lecz pewną jestem żeś cierpiała...
— Cierpiałam nad tobą... i nad panią... oh! to mnie rozdzierało serce jedynie, że nie mogłyśmy nieść jéj pomocy.
Cyprjana podskoczyła z radości.
— Pani... nasza najdroższa pani... jakże Bóg jest dobrym, że nas uszczęśliwił... wyratujemy ją z nędzy i powrócimy jej Blankę...
Djana uklękła przed obrazem Boga-Rodzicy.
— Będziemy ją znowu widziéć uśmiechającą się jak dawniej.., oh! Matko Boża! przyjm nasze dzięki... gdyż my ją tak kochamy, jak tylko dzieci własną-matkę kochać mogę... jéj szczęście jest nam droższe jak własne...
Cyprjana uklękła przy siostrze i obie się modliły; poczém powstawszy, położyły się w łóżko bez zamiaru uśnięcia, jak raczéj dla wypoczynku po zbytecznym znużeniu; a leżąc tak i rozmawiając, sen pomimowolnie skleił ich powieki.
Minęło parę godzin, gdy Djana się przebudziła i wyskakując z łóżka wydała okrzyk zdziwienia; słońce południowe przenikało już przez okno.
— Jak to! — mówiła także przebudzona Cyprjana — czyśmy spały?
— A w tém czasie być może, oni głód cierpieli... — dodała Djana. — Chodźmy!...
I pobiegły na schody.
Stanąwszy przed przepierzeniem, napotkały nieprzewidzianą zaporę. Wszystkie bowiem szczeliny były pozatykane, i z téj przyczyny nie mogąc nic widziéć, ani słyszéć żadnego szelestu wewnątrz, Cyprjana przebiła palcem wilgotny papier zakrywający jedną ze szczelin i przyłożyła oko do otworu, z którego zepsute powietrze tak silnie uderzyło na jéj twarz, że musiała się cofnąć.
— Cóż to znaczy?... — rzekła nic nie dostrzegłszy.
Djana spojrzała przez otwór.
Widziała Penhoela rozciągniętego na sienniku z założonemi na krzyż rękami, panią zaś opartą o mur, któréj twarz była trupiéj bladości. Na środku izby spostrzegła tlejące węgle.
Odgadła wszystko.
— Oh! moja siostro! oni chcieli sobie odebrać życie... i dałby Bóg, ażebyśmy nie przyszły za późno...
Dziewice drżące, przy wspólnych usiłowaniach zdołały unieść od spodu jedną z desek słabo umocowanego przepierzenia i tym otworem wcisnęły się do mieszkania, poczém deska własnym ciężarem zakryła otwór.
Marta nie w marzeniu zatém ujrzała Djai Cyprjanę; powietrze które jéj twarz ochładzało, pochodziło z okna, które dziewice natychmiast otworzyły, będąc tu jak zawsze i wszędzie duchami opiekuńczemi Penhoelów.
Jeżeli się oddaliły w celu wezwania pomocy, to bezwątpienia nie na długo.
Marcie odurzonéj wyziewami, zdawało się że znikły, gdyż nie mogła pojęć jak wyjść mogły. Deska bowiem opadła na miejsce i przepierzenie pozornie było nienaruszone.
Lecz bystrzejszy wzrok był zwrócony na tę scenę:
Pan Robert de Blois nie wierząć w nadprzyrodzone zjawiska, wyszedł z klubu cudzoziemców przekonany, że pięć pojedynków przysposobionych przez niego, zagrażały życiu Monlalta; wsiadł do dorożki i pojechał na ulicę ś. Małgorzaty.
Był to przykry krok dla niego, bo lubo od dawna pozbył się przesądów, doznawał jednak pewnego wstrętu zbliżać się do swych ofiar.
Penhoel ocalił mu życie... mieszkał pod jego dachem i żywił się chlebem jego... a za to wszystko, zawdzięczał mu najczarniejszą zdradą...
W wesołych chwilach, pan kawaler las Matas inaczéj to uważał, wraz z swemi towarzyszami naśmiewając się często z wypadku Penhoela. Lecz obecnie, gdy się narażał na widok tego nieszczęśliwego, zniszczonego, poniżonego i moralnie zabitego, pan las Matas doznawał niejako wyrzutów sumienia.
Gdyby przynajmniej co skorzystał z nędzy Penhoela... lecz stało się inaczéj... bo stary łotr Pontales zebrał plon przez niego zasiany.
Zresztą nie wypadało się cofać. Interess nakazywał porozumie się z Penhoelem, ażeby się pomścić nad Pontalesem.
Robert zadrżał z radości pomyślawszy o tém. Cóż u djabła! przecież tu chodziło o własny interess Penhoela, gdyż nie chciał od niego pozyskać darmo podpisu upoważniającego do odkupu dóbr, i był gotów dać mu parę biletów 1,000 frankowych.
Jakaż radość dla Penhoela mieć kilka tysięcy franków w jego położeniu.
Robert idąc po zniszczonych schodach, utwierdzał się w mniemaniu, że odgrywa rolę dobroczyńcy. Jednakże stanąwszy pod strychem, zaczął się znowu wahać. Zajrzał przez otwór od klucza, dla zbadania stanu rzeczy.
Wtedy właśnie ujrzał Djanę i Cyprjanę, które się dostały przez odchyloną deskę, i otwierały pospiesznie okno.
On także domyślił się wszystkiego, lecz najwięcéj go zastanowiła obecność dziewic.
Zdaje się — pomyślił — że niepodobna postępie kroku, ażeby nie zetknąć się z niemi.
Gdyby nie przeklęty wypadek który ich tam sprowadził, Robert byłby pierwszym w odegraniu roli wybawcy.
Pomimo złego humoru i tych przykrych uwag, patrząc przez otwór od klucza, spostrzegł jak złoto potoczyło się na podłogę.
— Oh! w tém znać naboba — pomyślał marszcząc brwi — hultajki są u niego... jeżeli tak... niepodobieństwem jest żyć spokojnie... dobrze się stało żem rozpoczął wojnę... ah! łotrze Bibandierze... gdybyś był dopełnił twego obowiązku...
Przez chwilę powziął zamiar zbiedz ze schodów i uprzedzić o tém Lolę która w pobliskości mieszkała, ażeby śledziła dziewice gdy się oddały, lecz w tém Cyprjana i Djana podniosły deskę i znikły mu z oczu.
Amerykanin zmienił myśl poprzednią.
Był pewnym, że dziewice nic nie mówiły odkąd ich widział przez dziurkę od klucza. Ponieważ ustępowały mu miejsca, była to więc sposobność uprzedzenia ich, a nadewąszystko pospiesznego działania.
Klucz był zewnątrz drzwi, gdyż go tam Penhoel pozostawił. Amerykanin wszedł bez szmeru, zbliżył się śmiało do Remigeusza który dotąd zmysłów nie odzyskał, i zatrzymał się przed panią; następnie brzęknął z lekka złotem leżącém na ziemi.
Marta otworzyła na pół oczy, lecz je zmrużyła natychmiast przejęta trwogą.
— Pani! — odezwał się Robert zwolna — racz mnie wysłuchać na miłość Boga!... przyjdź do siebie... już dawno tu jestem pragnąc ciebie ratować... przez litość! nie odpychaj mnie od siebie, i bądź przekonaną że jestem twoim przyjacielem...
Marta ocknęła się nagle, przejęta myślą niespodzianie powstałą.
— Moja córka!... — rzekła — cóś zrobił z moją córkę?
— Czy p. Jan Penhoel nie otrzymał mego listu? — zapytał Amerykanin.
— Nie wiem — odpowiedziała Marta składając ręce — lecz proszę pana, powiedz mi co się stało z moją córkę?...
— Nie śmiałem podpisać listu — mówił Robert zamiast odpowiedzi — z obawy, że p. Jan nie zechce mi wierzyć... jest to wielkie nieszczęście wzbudzić nieufność w osobach, które szanujemy i kochamy...
— Oh! panie panie!.. — przerwała Marta — dla czegóż mi nie chcesz mówić o mojéj córce?...
— Mówiłem o niéj w moim liście... wysłuchaj mnie pani... nie jest to stosowne miejsce do objaśnień... Dziedzice Penhoel u nie powinni tu dłużéj pozostać... przyszedłem zabrać ich z sobą...
— Zabrać nas?... — powtórzyła Marta odwracając oczy — ty panie?...
Robert przybrał minę przymusowego ukorzenia. Pomimo tego spojrzał na przepierzenie, i czuł iż te odwiedziny źle się rozpoczynały. Nie można było długo rozprawiać, lecz działać z pośpiechem, gdyż przeczucie mówiło mu, że dziewice niebawem powrócę.
— Zasłużyłem na to... — pomruknął spuszczając głowę — wiem dobrze że musisz mnie nienawidziéć... a jednakże jeżeli to jest prawdą, że każdy błąd może być wynagrodzonym, spodziewam się kiedyś przebaczenia twego... i choćbym go nigdy nie pozyskał — dodał udając silniejsze wzruszenie — jeszczebym sobie winszował, że uiściłem się w części z długu wdzięczności, ocalając wam życie.
— A więc to pan?... — odezwała się Marta.
Amerykanin obejrzał się w około, jakby go to zapytanie bardzo zadziwiło.
— Któżby mógł być inny? — zapytał.
— Nie wiem — szepnęła pani, jakby do siebie — zdawało mi się... moja biedna głowa jest tak słabą... jednakże jestem pewną że widziałam złoto...
— Pragnąłem przynieść go wcześniéj — odpowiedział Robert — lecz i ja także byłem w niedostatku... Gdy wygnali państwa z Penhoelu, czy pani sadzisz że tam pozostałem...
Otwarte drzwi i okienko dostarczały powietrza w obfitości, skutkiem czego ciężar gniotący pierś Marty, ustępował i odzyskiwała zwykłą przytomność umysłu. Remigeusz powracał do życia; poruszał się na materacu, i obecnie był pogrążony w śnie wynikłym jedynie z pijaństwa.
Marta spojrzała na Roberta.
— Nie mamy już nic panie — rzekła — i nie wiem jaki mieć możesz interess ażeby nas na nowo oszukiwać...
— Oh! — odezwał się Amerykanin wznosząc oczy do nieba — czyliż mnie Bóg nie ukarał... nie chcę uniewinniać moich błędów... wyznaję że dałem się uwieść podstępnym słówkom Pontalesa... połączyłem się z nim przeciwko twojemu mężowi... byłem surowym dla ciebie pani... lecz przysięgam ci pani, że w tein wszystkiém miałem tylko cel jedyny... mówiłem sobie: majątek który pożyczam od ojca, wrócę go córce, gdy się z nią ożenię... chciałem ciebie przymusić ażebyś mi ją oddała... moja miłość była tak wielką, że wszystko usprawiedliwiała w moich oczach... byłem zaślepiony, widząc tylko Blankę na świecie... i nie dostrzegłem, że Pontales używał mnie jedynie za narzędzie swéj podłéj zdrady.
Zatrzymał się, jakby mu wzruszenie nic dozwalało mówić więcéj. Marta słuchała go niedowierzając wprawdzie, lecz już zwracała uwagę. Długotrwałe nieszczęścia, które ją przygniatały, nadwerężyły nieco siłę jéj rozsądku.
— Nadszedł dzień złowrogi — mówił Robert — porwałem twoją córkę, gdyż młody Pontales chciał ją miéć za swoją nałożnicę... twoją córkę — dodał ciszéj, gdy Marta ukrywała oczy w dłoniach — która już była małżonką moją przed Bogiem... téjże saméj nocy gdy was wydalili, i mnie wygnali również... w Paryżu szukałem was długo... Powiedz mi pani, czyś nie otrzymywała czasem tajemniczych zasiłków?...
Robert powiedział to na traf.
— Jak to?... — zawołała Marta... — a więc chleb który nas utrzymywał przy życiu...
— Bytem zbyt ubogim, ażebym mógł więcjé świadczyć... — odpowiedział chytrze Amerykanin. — Od dzisiaj dopiero los zaczął się do mnie uśmiechać... tego rana otrzymałem znaczną summę i to mnie bardzo uszczęśliwiło, gdyż pomyślałem o tobie pani i o Blance — dodając odwróciwszy oczy — przy pieniądzach jesteśmy silni, i będziemy mogli ją wynaleźć...
— Wynaleźć ją! — wykrzyknęła Marta uniósłszy się z miejsca.
— Wyraziłem to wszystko w moim liście... oh! to okropne nieszczęście...
— Lecz nic mi pan nie mówisz co się stało... — przerwała Marta.
Amerykanin przyklęknął na jedno kolano.
— Przyszedłem do ciebie pani — mówił z złożonemi rękoma — ażeby uzyskać twoje przebaczenie i powiedziéć: wynajdziemy ją razem!...
Marta powstała chwiejąc się na nogach!
W téj chwili, Remigeusz przebudzony poruszał się i usiłował podnieść.
Amerykanin spojrzał na przepierzenie, bo zdawało
mu się że dosłyszał szelest. Teraz sekunda opóźnienia, mogła wszystko zniweczyć. Pochylił się z żywością do Marty:
— Wiem gdzie jest twoja córka... czy chcesz pójśdź ze mną pani?...
Marta postąpiła ku drzwiom.
Niepodobna było porozumiéć się z Penhoelem. Robert wziął go pod rękę i zaciągnął na schody.
Wyszli. Pani szła naprzód.
Robert zamknął drzwi i umieścił w dorożce małżonków.
Gdy Djana i Cyprjana powróciły zadyszane, nie zastały nikogo w opuszczonym dymniku.


XXII.

Wieczorem tego dnia, tak korzystnie użytego przez naszych łotrów, była mała uczta w hotelu czterech części świata.
Dzień się źle zaczął, bo przebudzili się w smutku. Spotkanie z córkami stryja Jana które uważali za umarłe, ich pobyt u naboba, nieroztropne zwierzenie Roberta, nakoniec porwanie Blanki.
Był to ciąg okropnych ciosów, trudnych do odparcia.
Lecz zmieniła się postać rzeczy, albo raczéj chcąc każdemu oddać słuszność, zręczność graczy, przywróciła w grze równowagę.
Trzech łotrów, których widzieliśmy z rana z opuszczony głowy i pomieszanych, wypróżniali obecnie kieliszki, oddając się szumnéj radości.
Lola nawet była szalenie wasołą, a każdy zresztą miał coś zaszczytnego do przytoczenia.
Baron Bibandier przypomniał z pewny dumy, że na balu sprowadził Stefana i Rogera pod okno, przez które ukazał im naboba uśpionego pomiędzy dwoma dziewczętami.
— Potrzeba było widziéć — rzekł — jak się wściekali moi młodzieńcy.
Dodał nadto, że stał na straży przy drzwiach klubu i że ułatwił wstęp Rogerowi i Stefanowi.
— Jeżeli ci ukochani — mówił — nie zabiją jutro naboba, to on nigdy nie zginie.
Lola chełpiła się, że podburzyła Pontalesa, który cały dzień spędził w sali szermierskiéj wprawiając się w potykanie na szpady. Na tém nie ograniczała się jéj dzienna praca.
Stosownie do zalecenia Roberta, udała się do pałacu Montalta, gdzie miała kilko-chwilową rozmowę z jedną ze służących Mirzy.
Ta kobieta imieniem Nawna, była pochodzenia malajskiego i zachowała występne skłonności, właściwe temu plemieniu.
Lola była dotkliwie i świeżo obrażoną przez córki stryja Jana. Obdarzywszy złotem Nawnę, wymogła od niéj przyrzeczenie, iż wieczorem będzie na polach Elizejskich, gdzie otrzyma nowy podarek i gdzie jej powiedzą, jakiéj przysługi od niéj wymagają.
Chodziło bowiem o pozbycie się raz na zawsze Cyprjany i Djany.
Pomimo swej urazy, Lola która nie była okrutną, wahałaby się może podać warunki ugody; przeto jéj nie ufano i pan hrabia Manteira towarzyszył jéj na schadzkę.
Nawna zrozumiała to, co jéj dano poznać dwuznacznie; kobiety malajskie są podług opisów podróżników, najbieglejsze w sposobie zadawania trucizn. Trują za naszyjnik ze szkła, za obrazek malowany, jak ich mężowie zabijają za butelkę wina.
Nawna przyjęła pieniądze i przyrzekła, że nazajutrz z rana, dziewice zasną na wieki. Nie zapytała nawet Błażeja, co go powoduje do odwołania się do jéj zdolności.
Umówiono się o znaki Nawna przyrzekła, że gdy załatwi swoją czynność, zapali dwie świece w ostatnim oknie lewego skrzydła pałacu, wychodzącym na pustą uliczkę. Tam będą oczekiwać tego znaku, i Nawna otrzyma jutro resztę nagrody.
Była to rzecz zupełnie prosta i ułożona w dobréj wierze z obu stron. Pani Nawn, jak zauważył Błażéj, nie była wymokłą kurą podobną do Bibandiera.
Co do upatrywania umówionego znaku, nasi łotrowie nie będą się trudzić na czatach albowiem wszyscy trzéj mieli interes w téj stronie miasta przed świtem jeszcze. Gdyż jak można wnosić, Robert narzucając nabobowi pięć pojedynków, chciał sobie zapewnić inne korzyści i towarzysze jego powzięli zamiar niedospać téj nocy.
Gdy wszyscy oddali sobie nawzajem należne pochwały, Robert przemówił:
— Co do mnie, nie wspomnę nawet o Wincentym i jego ojcu, których narzuciłem pod nogi nabobowi.
— Jednakże stryj Jan był prze wybornym — przerwał Bibandier — w sabotach słomą wypchanych i w parcianym kaftanie... jak sobie pomyślę, że byłem gorzéj od niego odziany...
— Drobnostki — odezwał się amerykanin — nie chwalę się także, iż pierwszy powziąłem myśl zawarcia układów z panią Nawn... trzeba też było cóś pozostawić grubemu Błażejowi, który jest tylko zdolnym do pełnienia obowiązków kamerdynera... Co do jutrzejszéj wyprawy, potrzeba czekać ażeby zawyrokować o skutku... lecz szczycę się tém mój dobry przyjacielu, że wykonałem szlachetny uczynek, który zadowolił moje sumienie....
Oparłszy się o zaplecznik fotelu, przybrał akcent teatralny.
— Była nieszczęśliwa rodzina, przywiedziona do ostatniéj nędzy... wprawdzie i my wszyscy przyczyniliśmy się cokolwiek do tego... to czego dziś dopełniłem, powinno na zawsze zaspokoić wyrzuty nasze... Przybyłem właśnie w chwili, gdy małżonek rozżarzył węgle w nędznéj izdebce; zjawiłem się jak anioł opiekuńczy i przywróciłem oddech ich piersiom przygniecionym Potém wziąwszy ich pod ręce, lubo byli w łachmanach, wsadziłem do doróżki....
— Ah! — odezwał się Bibandier — Ś. Wincenty a Paulo jest niczém w porównaniu z tobą panie Robercie!
— Umieściłem ich w domu zajezdnym niedaleko ztąd... kazałem im przynieść dobry obiad... spoczywają w dogodnych łóżkach... i teraz są tak swobodni, jak ryby w wodzie.
— Jakimże sposobem udało ci się ich wyprowadzić z nory? — zapytał Błażéj!
— Powiedziałem Penhoelowi — rzekł amerykanki — że będę mu dostarczał wódki ile sam zechce... i dam mu ogólny rewanż za wszystkie partje w ékarte, które przegrał do mnie w Bretanii.
— A pani?...
— Mówiłem jéj o córce.
— Biedna kobieta — szepnęła Lola spuściwszy oczy, powodowana mimowolném politowaniem.
— Słusznie mówią — rzekł Robert — że każdy dobry uczynek bywa wynagrodzonym... gdyż teraz mamy w ręku naszym prawego dziedzica Penhoelu... i biada staremu lisowi Pontalesowi!
— Brakuje nam tylko drobnostki — odezwał się Bibandier — 500,000 franków...
— Bah! — rzekł Błażéj — jutro z rana będziemy milionowemi panami.
— A jeżeli nam się nie powiedzie?
— Choćby i tak było — rzekł Robert — możemy zawsze osiągnąć korzyści z Penhoela... gdyż nie powiedziałem wam wszystkiego moje dzieci... lubo uważaliście żem popełnił głupstwo opowiadając nabobowi historję cokolwiek prawdziwy, wszakże nie było to zupełnym nierozsądkiem z mojéj strony... przecież wam wiadomo, że odebrałem list od naboba.
— Tak — odpowiedzieli Błażéj i Bibandier — i czy wiesz czego żąda od ciebie?
— Wiem.
— Czyś się z nim widział?
— Nie... lecz wróciwszy tutaj, zastałem dwa inne listy od naboba. W pierwszym jak wiecie nic nie wspominał... w drugim cokolwiek nadmienił... w trzecim zaś wytłumaczył się jak poczciwy głupiec...
— I cóż przecie?
Amerykanin wykluwał sobie zęby i uśmiechał się.
— To jest zabawna historja — odpowiedział — trudno ją pojęć... nie wiem co pomyśléć; lecz zresztą ten Montalt jest podobnym do wszystkich, którzy powracają z antypodów... ma swoje dziwactwa niepojęte i niedorzeczne.
— Wytłomacz się jaśniéj.
— Otóż zważcie o co rzecz idzie: Zdaje się, że wczoraj byłem bardzo wymownym... mianowicie zaś opisując ustęp o korespondencyi Marty z Ludwikiem Penhoelem... ten list był nam wielce pożytecznym w Bretanii, a teraz Montalt chce go nabyć za wielką cenę.
— Nabyć go — zapytał Błażej — w jakim celu?
— Czyliż mogę o tém wiedziéć... gdy byłem w Londynie, znałem anglika który zapłacił w mojéj obecności 2,000 gwineów za trzy wiersze pisma złodziejki powieszonéj w Tyburn... Montalt jest także anglikiem...
Wymówił te ostatnie wyrazy jakby mimowolnie, gdyż był zajęty inną myślą.
— Ale czy masz to pismo? — zapytał Bibandier.
Amerykanin wydobył z kieszeni pugilares.
— Mam je — odpowiedział — i mogę wierzyć, ze warte jest wiele, gdy dla pozyskania go, ten biedak Penhoel pozwolił mi porwać swoją córkę... Tego wieczora zaszły ważne wypadki... Penhoel odchodząc, zapomniał o liście, który pozostawił w salonie i ja go zachowałem.
— A więc — odezwał się Błażéj — czemuż go nie sprzedaż?
Robert był pomimowolnie zamyślonym.
— Bezwątpienia — odpowiedział — nabob nie szczędzi pieniędzy na zadowolenie swoich dziwactw i pewny jestem, że dostaniemy tyle, ile zażądamy... lecz trzeba czekać... często broń więcéj znaczy jak pieniądze... a jutro jak mówi Błażéj, będziemy może milionowemi panami...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad wieczorem Berry-Montalt powrócił do pałacu. Cały dzień przepędził w klubie cudzoziemskim i ztamtąd pisał dwa ostatnie listy do kawalera las Matas.
Wysiadając z pojazdu, zapytał się czy kawaler nie przyszedł lub czy mu nie odpisał. Nie było żadnego listu i tylko margrabina d’Urgel była z odwiedzinami u Mirzy.
Nabob udał się do swoich pokojów smutny i roztargniony. Usiadł przed biórkiem i umaczał pióro w kałamarzu.
— Jan de Penhoel... — szepnął — porwanie dziewicy... wszystko to jest bardzo dziwném... powinienem był z nim pomówić.
Położywszy pióro, oparł głowę na ręku.
— Wszystko to jest naglącém i niepojętém — mówił. — Czyliż w tém jest palec Boży... albo też może igrzysko przypadku...
nadaremnie się oburzam i mówię: cóż mnie to obchodzi... wszystkie moje rany jątrzą się... jedna myśl mnie zajmuje.
Namyśliwszy się przez chwilę, zaczął szybko pisać, lecz jeszcze prędzéj podarł to co napisał.
— Tym sposobem nic się nie dowiem — rzekł — dałem zbyt widocznie poznać żądanie moje temu człowiekowi... teraz potrzeba proponować mu kupno.
Pisał zatem:
„Jeżeli list o którym mi pan kawaler las Matas wczoraj wspomniał, nadesłany zostanie do pałacu przed północą, będę miał 50,000 franków do jego rozporządzenia.”
Gdy już list składał, pomiarkował się nagle i rozłożył go, zamieszczając 100,000 zamiast 50,000.
Jeszcze trzymał podniesione pióro przez minutę, namyślając się czy ma podwoić summę; nareszcie zadzwonił na Seida i doręczył mu list:
— Odpowiedź ma być na poczekaniu.
Seid skłonił się podług zwyczaju; lecz gdy miał już wychodzić, Montalt zawołał go.
— Czy te dwie panny — rzekł — powróciły do pałacu?
— Tak — odpowiedział Seid.
— Czy dawno?
— Dość dawno.
— Poproś ich tutaj.
Seid oddalił się.
Po chwili, Cyprjana i Djana weszły do pokoju naboba.
Pomimo romantycznéj i awanturniczéj skłonności ich charakteru, pomimo zupełnéj niewiadomości światowéj, dziewice uważały za marzenie dziwaczne widzenie się z nabobem. Przepędziły całe popołudnie w pałacu przy łożu Blanki, która od rana pogrążona była w osłabieniu letargiczném.
Biedna dziewczyna doznała gwałtownych wstrząśnień, a tajemnicze porwanie do reszty ją pognębiło. Od chwili jak ją wprowadzono do pałacu Montalta, nie otworzyła oczu. éj oddech był słaby i można było sądzić że umarła, gdyby nie odzywały się jęki z jéj ust zsiniałych.
Nawna służąca Mirzy, ofiarowała dobrowolnie dla Blanki swoje usługi.
Ta kobieta była bardzo zręczną i pilną przy choréj. Pomoc jéj przyjęły Djana i Cyprjana z najtkliwszą wdzięcznością.
Pilnując Blanki, obie dziewice zajęte były myślami i lubo nie mogły ich sobie udzielić wzajemnie z obawy ażeby nie przebudzić choréj, jednak porozumiewały się dostatecznie.
Zapytywały się, jakim sposobem Penhoel i pani uciec mogli w tym stanie, w jakim się znajdowali; pozostawiły ich bowiem umierających? Dla czego właśnie w téj godzinie opuścili swoje pomieszkanie, i gdzie się udali?
Na to zapytanie nie mogły sobie odpowiedziéć. Cyprjana i Djana upatrywały w tém jakąś tajemnicę, nie usiłując nawet jéj wyjaśnić.
— Jutro — mówiły — powróciemy...
Poczém zwracały myśl do innych przedmiotów. Djana myślała o Stefanie, Cyprjana zaś o Rogerze.
Cóż sobie wczoraj pomyśleli? Kochali ich jeszcze, bo o nich nie zapomnieli. Oh! i oni byli kochani...
Djana pocieszała się, że serce Stefana było dla niéj wyłącznie poświęcone. Cyprjana przebaczała Rogerowi jego szaloną niestałość za szczere łzy, które widziała w oczach jego.
Spojrzenia ich wyrażały wzajemne uczucia duszy: była to niema rozmowa, i nie raz obie się rumieniły uśmiechając, jakby ich serca dziewicze odkryły się w zbyt śmiałych wyrażeniach.
Ten człowiek u którego teraz mieszkały i który im powiedział głosem łagodnym, z uśmiechem: dobroci „jestem ojcem waszym,” ten człowiek, który jedném wejrzeniem jakby przez czary, wywiódł ich z nędzy; ten dobry duch ich dawnych marzeń! był zawsze obecnym ich oczom; a każde jego słowo, wyryte było w głębi ich serc.
Nie znając go, oceniły dokładniéj być może jak ci, którzy z nim żyli od lat kilku.
Od rana nie dał znaku życia o sobie, lecz nie troszczyły się tém jeszcze, ponieważ cały dom był na ich rozkazy.
Czekały; coś im mówiło, że Montalt o nich nie zapomniał. W ich oczekiwaniu nie było zniecierpliwienia, ponieważ tajemne uczucie obawy, łączyło się z ich wdzięcznym przywiązaniem.
Były przygotowane ujrzéć naboba, gdy Seid oznajmił im wolę pana swego. Pozostawiwszy Nawnę przy Blance, oddaliły się trzymając za ręce, i tak też weszły do pokoju Montalta.
Stanęły przy progu, zarumienione i z uśmiechem na ustach.
Montalt siedział przy biórku. Spoglądał na nich przez chwilę z uwielbieniem, jakby się dziwiąc, że mu się wydają tak pięknemi jak poprzednio.
— Przybliżcie się — rzekł nakoniec.
Djana i Cyprjana postąpiły naprzód. Te odwiedziny dalekiemi były od stopnia zażyłości, którą sen Montalta przerwał poprzedzającéj nocy, i piękne lica Cyprjany zapłoniłyby się daleko mocniéj, gdyby jéj kto przypomniał, że ośmieliła się pocałować w czoło tego człowieka.
Montalt był poważnym, prawie surowym.
— Dobry wieczór Berto! — rzekł ujmując ręce sióstr — dobry wieczór Ludwiko...
już dawno jak was nie widziałem... czyście o mnie pomyślały?
— Oh! tak my lordzie — odpowiedziała Cyprjana.
— Dzięki panu, zaniosłyśmy wsparcie tym których kochamy — dodała Djana.
Montalt spoglądał na nie kolejno.
— I nie żal wam było, żeście przedemną skłamały?
— Skłamały?... — powtórzyły dziewice spoglądając przelotnie na siebie.
Nabob uśmiechnął się smutnie.
— Która z was nazywa się Djaną — zapytał — a która Cyprjaną?
Obie siostry zbladły.
— Oh! panie, panie! — zawoła Djana — proszę cię... przebacz nam... rozpacz przynagliła nas do tego, żeśmy tu przyszły... i coś nam szeptało, że narażamy się na potępienie ludzi, odważając się na podobny postępek... skłamałyśmy, to prawda... lecz dla tego, żeśmy myślały o naszym starym ojcu...
— Wszak ty jesteś Djaną — rzekł nabob — i kochasz Stefana...
— Stefana? — powtórzyła dziewica.
Zdawało się jéj, że nadprzyrodzona władza mogła mu nadać jedynie dar czytania w głębi jéj serca.
— A ty Cyprjano — mówił nabob — ty kochasz Rogera de Launoy... niech Bóg obdarzy was szczęściem moje dzieci... miłość naraża nas na cierpienia... i gdy dwa serca oddają się sobie, zawsze jedno kłamie, albo się zawodzi...
— Stefan jest uczciwym człowiekiem — odpowiedziała Djana, podnosząc głowę.
— Być może... — rzekł Montalt.
— I Roger mnie kocha! — dodała Cyprjana.
— Jakże nie kochać ciebie moja córko... kto wie... może się mylę i dałby to Bóg...
Fizjonomja jego zmieniła się, jakby usiłował pozbyć się smutku. Uśmiech okrasił mu lica i ujął ręce dziewic przyciskając je do serca.
— Dla czegóż nie nazywacie mnie ojcem waszym? — rzekł prawie wesoło.
Djana nie odpowiedziała, lecz Cyprjana chwilowo śmielsza, wzruszyła głową przybierając minkę złośliwą:
— Ponieważ nas upominasz i odgadłeś naszą tajemnicę.
— A jeżeli wam przebaczę?
— To i my przebaczemy.
Montalt przybliżył je do siebie i złożył pocałunek na ich zbliżonych czołach.
— Dziękuję wam moje córki! — rzekł.
— Dziękujemy ci ojcze! — odpowiedziały pieszczotliwie.
Montalt przypatrywał się im przez chwilę w milczeniu, a spokojna radość ożywiła jego oblicze.
— To prawda — rzekł — że odgadłem tajemnicę... pomimo iż mój umysł pogrążony bywa w uśpieniu... kocham was tak bardzo moje drogie dzieci, że postąpiłem raz w życiu podobnie jak wszyscy... zapomniałem że byłem umarły i że we mnie nie było ciekawości ani żądzy... Pracowałem... starałem się czytać w spojrzeniu... i udało mi się...
— Czyś się tylko tego dowiedział? — zapytała Cyprjana udając obojętność.
— Tylko tego panno Berto — odpowiedział nabob. — Bądź spokojną... nie wiem jak się twój ojciec nazywa, który jest szlachcicem... Nic nie wiem... tylko to, że was kocham i że jestem szczęśliwy widząc was przy sobie.
— I my także kochamy ciebie! — szepnęła Djana — jak przyjaciela i ojca!
Montalt odwrócił od nich głowę.
— Czyliż wiem dla czego — mówił do siebie — mówią że mam przywidzenia... i mnie się tak zdaje czasami... a jednakże jeśli jest Bóg, to on was mi zesłał, ażebym mógł się stać pożytecznym na świecie... już więcéj grać nie będę... to co mam, będzie waszém moje córki... będziecie bogate...
Poczém uśmiechnął się i mówił daléj:
— Czy przypominacie sobie, że was ścigałem od dawna? — Świat mniema, że się ubiegam za miłostkami... biedny świat! który rospacz uważa za zapał, a zniechęcenie za gorączkę... Zastawiając na was sidła, nie myślałem o sobie... może mi to za złe uważać będziecie... Stefan i Roger których podówczas kochałem, mówili mi o was ciągle i chciałem dostarczyć im lekarstw przeciw miłości...
— Oh! — rzekła Djana z wyrzutem — chciałeś pan ażeby się nam przeniewierzyli...
— Miłość jest tak okropnym nieszczęściem moja córko... widząc was pięknemi jak anioły, powiedziałem sobie: „otóż takich mi potrzeba”... I nie znając was, stawiałem przeciw wam samym własne wasze osoby... chciałem dwie biédne śpiewaczki uczynić współzalotniczkami dwóch szlachcianek bretońskich... a wy przywróciłyście wiarę w duszy mojéj drogie dzieci, gdyż ręka Wszechmocnego widocznie się tu objawiła i broniła was przeciw mnie.
— Ojcze! — odezwała się Cyprjana całując go w rękę — gdy sobie pomyślę, że mogłyśmy znienawidziéć ciebie... — dodała z drżeniem obawy.
Nabob spuścił oczy, a smutek pokrył jego czoło.
— Możeby lepiéj się stało — szepnął — kto wie co jutro się stanie z sercami naszemi... gdy was widzę, zdaje mi się że moja dusza jest uleczoną... gdy was słyszę jak mnie nazywacie ojcem, jestem szczęśliwym i zdaje mi się, że doznawałem cierpień...
lecz to wszystko jest złudzenie... — dodał powstając nagle — wy nie jesteście mojemi córkami... Inny ma prawo do przywiązania, któregobym wyłącznie pragnął.
Siostry spojrzały na niego smutnie, nie mogąc nic odpowiedziéć.
Montalt przechodził się po pokoju, a po kilku minutach usiadł znów na krześle.
— Ojcze — odezwała się Djana ujmując lękliwie rękę jego — czy się na nas gniewasz?
Nabob przycisnął ją do serca z namiętném poruszeniem.
— Dwie! — zawołał — oh! toby było nazbyt, to prawda... nie zasłużyłem na tyle szczęścia... lecz gdyby mnie Bóg obdarzył córką taką, jak ty Djano... albo jak ty Cyprjano... jakże moje życie byłoby piękne i jakby się zmieniło!... bo nie pragnąłbym śmierci...
— Ty, co jesteś tak dobrym; — szepnęła Djana — miałżebyś nie wierzyć w niebo?...
— Bo jeżeli jest niebo... to jest nielitościwe... bo czyż nie lepiéj powątpiewać jak nienawidziéć.
Cyprjana słuchała tych słów bluźnierczych z trwogą właściwą duszy wierzącéj.
— Oh! — odezwała się z politowaniem Djana — musiałeś wiele cierpiéć!...
— Czy cierpiałem?... — przemówił nabob głuchym głosem i z taką goryczą, że obie siostry uczuły dreszcz w głębi duszy — biedne dzieci! obyście nigdy nie doznały podobnych cierpień!
Usiłował się uśmiechnąć i ten przymus wyrył boleśniejsze ślady udręczeń malujących się w rysach jego.
Cyprjana przybliżyła się do niego.
— Lecz zdaje mi się, że nie powinienem był cierpiéć — mówił Mońtalt ze zniechęceniem i szyderczo — nie jeden uważałby mnie za szaleńca, gdyby znał moją historję... i miałby słuszność być może... bo cóż mi się stało? czy mnie zamordowano? ograbiono lub zdradzono? Nie...
Miałem przyjaciela i kochankę... kochałem dziewicę tak namiętnie, że byłbym poświęcił jéj życie tysiąc razy... On... który był moim przyjacielem od chwili jak uczułem bicie serca, kochałem go tak dalece, że poświęciłem dla niego miłość moją... On był słaby, ja zaś czułem się silnym... obaj byliśmy prawie dziećmi... wiedziałem że jest nieszczęśliwym, ponieważ kochał tajemnie moją narzeczoną... Być może iż źle postąpiłem moje dzieci, gdyż są poświęcenia okrutne i niesprawiedliwe...
Dziewica miała prawo do méj miłości, i wiadomo Bogu, że nie powinienem był jéj opuścić... a jednakże opuściłem dom rodzicielski ze łzami w oczach, ja, który się tylko uśmiechać przywykłem...
Unosiłem na wygnanie moją przyjaźń i miłość, mający zapełniać goryczy resztę mego życia...
Na cóż mam się uskarżać?... przyjaciel ożenił się z kobiety, którą mu ustąpiłem... Pewnego dnia wracając z dalekich stron, gdy się zbliżałem drżący do domu rodzicielskiego mówiąc sobie: „potrzeba się uśmiechać na widok ich szczęścia” napotkałem mego przyjaciela... który stanąwszy pomiędzy mną a progiem tegoż domu, odmówił mi nawet podania swéj zimnéj dłoni...
Odjechałem po raz drugi... z zamarłém sercem i duszę!...
Cyprjana i Djana płakały.
— Biedny ojciec! — mówiły całując go w ręce.
— O cóż się mam uskarżać? — powtórzył nabob z goryczą — po cóż przychodziłem do tego człowieka? ustąpiłem mu mego szczęścia... a on sądził może iż mu go wydrzéć pragnę... oh! ja go tak kochałem!...
Młoda kobieta która była jego żoną... tę opuściłem... zdradziłem prawie... jakież więc miałem prawo żądać, ażeby zachowała o mnie wspomnienie?... Czyliż nie ja sam zniweczyłem jej życie?
Czyliż wiedzieli przynajmniéj że zabili moją duszę?... on, wypędzając mnie powodowany zazdrością... ona, zachowując milczenie, gdym się do niéj odezwał głosem żalu i rozpaczy!..
Ulegając popędowi swych wspomnień, oparł obie ręce o blade czoło.
— Oh! jakże ją kochałem! — szepnął drżącym głosem — dwadzieścia lat upłynęło i nigdy innéj nie pokochałem w tym przeciągu czasu... błagałem Boga o zesłanie mi zapomnienia, lecz Bóg nie wysłuchał méj prośby... bo kocham ją jeszcze... kocham... Téj nocy, wpadłem w szaleństwo słuchając opowiadanej historji, w któréj kobieta odgrywa rolę podobny do jéj życia... I teraz, gdy do was mówię, czekam jak nieszczęśliwy obłąkany... ujrzałem bowiem wątłą nadzieję w nocy mój przyszłości... gdybym się był omylił... jeżeli ona cierpiała... ona także... jeżeli cierpiała podobnie jak ja?...
Czekam, ażeby się dowiedziéć czy mam żyć, albo też usnąć na wieki w znużeniu, które mnie pognębia...
Zamilkł — a Djana i Cyprjana silném wzruszeniem pozbawione mowy, słuchały go jeszcze.
Murzyn uchylił drzwi.
— List do mylorda — rzekł.
Krew wzbiła się gwałtownie do twarzy naboba.
— Od kogo? — zapytał.
— Z hotelu czterech części świata! — odpowiedział murzyn.
Montalt zbladł. Ręka jego drżała gdy list odbierał i spoglądał długo nie śmiejąc go odpieczętować.
— W nim jest mój wyrok — szepnę! uśmiechając się smutnie i chowając list.
— Czy nie raczysz dowiedziéć się ojcze? — zapytała Djana.
— Późniéj — odpowiedział nabob — jeżeli stanie się zadość memu życzeniu, będę miał dość czasu cieszyć się przez całe życie... jeżeli mnie zawiedzie ostatnia nadzieja, będę miał dość długą noc do wycierpienia... Pomówmy teraz o was moje córki, gdyż pragnę kogoś uszczęśliwić na tym świecie... uczyniłem, wam wczoraj obietnicę... nie zapomniałem o niéj... i spełnię ją... — Zbliżył się do swego biórka, i wyjął z jednéj szufladki kluczyk od małego mebelku, stojącego przy łóżku.
— Przyjrzyjcie się dobrze co robię — rzekł — może będziecie potrzebowały przypomniéć sobie o tém.
Z mebelka wydobył pudełko sandałowe i wrócił do dziewic.
— Oto mój cały majątek — mówił — nie mam nic w świecie oprócz tego pudełka, w którym są zachowane włosy... przypatruję się im czasami gdy jestem sam, i wtedy uśmiechają się do mnie wspomnienia szczęśliwéj młodości... te włosy strzeżone są przez djamenty... chcąc mnie je wydrzeć, potrzeba zabrać moje djamenty, których strata przywiodłaby mnie do żebractwa... to mi jest przyjemnie pomyśleć... każdy ozdabia bóstwo swoje... nie mam żony, dziecka, ani rodziny... chciałem dać świetne schronienie mojemu drogiemu wspomnieniu... — Podniósł do ust pudełko i najprzód je pocałował, a następnie wyrwał zębami kilka djamentów osadzonych w nakrywie, z których wziąwszy cztery, przyjrzał się im przez chwilę.
— Jest to moja moneta — mówił — znam wartość tych kamieni jakbym był jubilerem... wszak mi mówiłyście, że potrzebujecie 500,000 franków?
Djana i Cyprjana nie mogły przemówić słowa, tak dalece były wzruszone i zdumiało.
— Pozostaje mi jeszcze pięć lub sześć razy tyle — odezwał się nabob, licząc wzrokiem próżne miejsca na pokrywie — i kto wie, czy teraz będę potrzebował tak wielkiego majątku... Każdy z tych czterech kamieni, wart jest przynajmniéj po 50,000 talarów prawie... przyjmijcie je odemnie.
— Czy podobna! — zawołały dziewice.
— Nie dziękujcie mi — rzekł nabob całując ich czoła — jeszcze wam wiele winien jestem... moje serce było martwe od lat 20, a wy potrafiłyście go wskrzesić na dzień jeden... Tak... — dodał zwracając na nich wzrok rozrzewniony — zapomniałem o szczęściu kochania. Bądźcie błogosławione moje córki, bo jestem pewny, że będziecie się za mnie modlić... jeśli mnie więcéj nie ujrzycie...
Obie siostry zadrżały, a spojrzenia ich wyrażały niespokojność.
Montalt przerwał ich zapytanie:
— Nie obawiajcie się niczego — rzekł — Bóg ulitował się nademną, ponieważ was mi zesłał... wszak mnie kochacie, nie prawdaż?
— Oh! dobry ojcze!... — zawołały dziewice usiłując się uśmiechnąć pośród łez — będziemy ciebie zawsze kochały!
Montalt uśmiechał się także, mając zwilżone oczy.
— Drogie dzieci... wierzę wam... i zdaje mi się, że będziemy wszyscy szczęśliwi...
Włożył cztery djamenty do rąk Djany, następnie obrócił się do mebelka i złożył w nim pudełko sandałowe.
Gdy zamykał mebelek, zegar wybił północ.
— Djano... — rzekł poważnie — powierzam ci ten kluczyk... miałem jeszcze wiele do mówienia z wami, lecz potrzebuję być samym... posłuchajcie tylko ostatnich słów moich... będziemy się jutro widziéć około 8 lub 9-téj, a jeżeli nie wrócę do 10-téj, otworzysz ten mebelek i weźmiesz pudełko... djamenty do was będę należéć...
— Oh! ojcze! — przerwały obie dziewice strwożone, tuląc się do niego.
— Pozwólcie mi skończyć... — mówił Montalt smętnym lecz pewnym głosem. — majątek który wam daję, jest wyłączną moją własnością, i nikt nie ma prawa do niego... żądam tylko od was tego, że jeśli nie wrócę, zniszczycie włosy mieszczące się w tém pudelku... przyrzeczcie mi, że je spalicie i, popiel puścicie na wiatr...
Djana i Cyprjana przyrzekły dopełnić tego. Chciały mówić i ulżyć sercu swemu, lecz nabob sam je do drzwi odprowadził.
Rzuciły się w jego objęcia — odepchnął je zwolna.
— Do jutra moje córki! — rzekł.
Pozostał sam.
Przez chwilę przysłuchiwał się pod drzwiami szelestowi stąpań sióstr, oddalających się przez korytarz. Przełożył rękę do ust, jakby im przesyłał ostatnie pożegnanie.
Poczém wyjął pospiesznie odpowiedź Roberta. Przyglądał się listowi przez minutę nie śmiejąc go odpieczętować. Oddech jego był silny lecz nieregularny, a kroplo potu spływały mu z czoła.
Nakoniec otworzył list, który zawierał te wyrazy:
„Kawaler las Matas ma zaszczyt złożyć swoje uszanowanie lordowi Berremu-Montalt i uprasza go, ażeby raczył odłożyć do jutra wieczór interes mu wiadomy.”
Głowa Montalta opuściła się na piersi.
Jutro!... — szepnął.
Poczém dodał rozdzierając list.
— Umrę! nie dowiedziawszy się...


XXIII.

Nawn służąca Mirzy, pozostała sama przy łożu Blanki, gdy dwie siostry udały się do naboba.
W pierwszych chwilach po oddaleniu się dziewic, Nawn jak zwykle siedziała skurczona na dywanie, z zwieszoną głową, z opuszczonemi rękami, w postawie zupełnjé obojętności.
Była to wysoka kobieta, mogąca mieć lat 40, i której miedzianego koloru skóra, pokryta była zmarszczkami.
Służący lorda obawiali się jéj. Obwiniano ją, że w Londynie otruła grooma mylorda, który ją opuścił będąc poprzednio jéj kochankiem.
Zdawała się być przywiązaną do Mirzy, Mirza zaś miała wpływ nad umysłem naboba w skutku przywyknienia, i dla tego Nawn nie została odpędzoną, pomimo że dwaj murzyni naboba utrzymywali, iż widzieli że jakiś płyn djabelski wlała do szklanki gorzałki, którą spełnił biedny mulat.
Po kilku minutach Nawn podniosła oczy. Jéj członki były niewzruszone, lecz źrenice czarne jak węgiel drgały nadzwyczajnie prędko, jakby chciała jednym rzutem oka objąć całą przestrzeń pokoju.
Gdy się przekonała że jest samą, rzuciła niespokojném wzrokiem na śpiącą Blankę. Powieki dziewicy były zmrużone i Nawn była zupełnie spokojną z téj strony.
Powstała i poszła do kominka, gdzie stały dwa srebrne imbryki. W jednym grzały się ziółka dla Blanki, w drugim zaś woda na herbatę dla Cyprjany i Djany.
Nawn przyklękła przy kominku i rozżarzyła płomień. W jéj zamyślonéj twarzy malowało się wahanie i litość.
— One są bardzo piękne... — mruczała — bardzo miłe... ich głosy przejmuję serce... ja jestem starą i brzydką...
Podniosła nakrywkę imbryczka, w którym była woda na herbatę.
— A przytém — mówiła marszcząc brwi — przez te piękne dziewczyny, moja pani łzy roni... biedna Mirza... jakże była piękną, dopóki płacz nie zagłębił jéj oczu... dawniéj była kochaną... teraz nią pogardzają....
Tak mówiąc Nawn, przebierała w kieszeni złoto, które zlekka brzękało.
— Tak... tak... — mówiła wyjąwszy z kieszeni garść złota — to co robię, to dla mojéj pani... cóż mnie obchodzi to złoto?...
Jéj wzrok lubieżny był w sprzeczności z temi słowy.
Gdy nasyciła wzrok widokiem luidorów, schowała je do kieszeni i wyjęła z za łona szklarnią flaszeczkę.
W téj chwili, Blanka otworzyła oczy i spojrzała zgasłym wzrokiem w około.
— Śniło mi się... — pomyślała — widziałam moje kuzynki, które nie żyję... uśmiechały się obie przy mojém łóżku...
Jéj znużone powieki zawarły się znowu, gdy usta odmawiały modlitwę za biédne dziewice nocy.
Jéj umysł równie osłabiony jak ciało, nie mógł zgłębić obecnego położenia. Zresztą ciemność która ją otaczała, mogła ją uwodzić, bo nie wiedziała gdzie się znajduje.
Nawn pomrukując odetkała zębami koreczek flaszeczki.
— To prędko zabija... dziewczyny nie będą się męczyły...
Wyciągnęła rękę i wlała w gorącą wodę połowę płynu z flaszeczki.
Nie było słychać najlżejszego szmeru, a jednakże Nawn nie była samą.
Djana i Cyprjana wychodząc nie zamknęły drzwi za sobą, które pozostały uchylone.
Gdyby przenikliwy wzrok Nawny zwrócił się w tę stronę, byłaby spostrzegła głowę czarną jak heban, któréj usta otworzone z zadziwienia, ukazywały dwa rzędy białych zębów.
To zjawisko trwało chwilę. Zanim Nawn umieściła flaszeczkę za łono, głowa czarnego znikła i Seid rzekł do siebie za drzwiami:
— To ta sama woda, która zabiła mulata.
Nawn przybliżyła się do łóżka Blanki.
Przyszła jéj myśl, że jeżeli podejrzenie na nią padnie, wtedy flaszeczka wydać ją może: Udała się więc do pobocznego pokoju i otworzywszy okno, wyrzuciła resztę trucizny.
Bawiła tam zaledwie minutę. Gdy powróciła, Blanka się przebudziła i cała drżała.
Szeptała słabym i ledwo dosłyszanym głosem, że widziała czarnego człowieka, który czołgał się po pokoju zbliżając do kominka.
Nawn nie zrozumiała jéj, albo też nie zwróciła na to uwagi. Nie było nikogo w pokoju i imbryczki stały na miejscu.
W kilka chwil potém, Cyprjana i Djana powróciły smutne i ze łzami w oczach.
— Zostaniemy tutaj — mówiły do Nawny — idź sobie spocząć.
Nawn kręcąc się ciągle około kominka, nie spieszyła się z odejściem.
— Panny dziś nic w ustach nie miały — pomruknęła — czy mam podać herbatę?
— Same sobie usłużemy... odejdź.
Nawn oddaliła się niechętnie.
Gdy wyszła, Cyprjana z płaczem rzuciła się w objęcia Djany także płaczącéj; poczém obie usiadły, nie mogąc przez kilka chwil słowa przemówić jedna do drugiéj.
— Moja siostro! — odezwała się nakoniec Cyprjana — czyż dozwolemy mu umrzéć i nie spróbujemy go ocalić?
Djana wzruszyła głowę.
— Nie przemówiłyśmy do niego słowa — mówiła Cyprjana — nie okazałyśmy znaku, ażeby go powściągnąć od postanowienia... a jednakże on nas tak kocha...
— On nas oddalił — odpowiedziała Djana — — ponieważ obawiał się naszych próśb i błagań.
— I my go usłuchałyśmy bez oporu... potrzeba było odwagi moja siostro... oh! gdybym teraz była przy nim, napróżnoby się dąsał... powiedziałabym mu: że śmierć któréj wzywa, jest zbrodnią... bo on się chce zabić, jestem tego pewną!...
Djana miała suche oczy.
— Jakież serce szlachetne!... — mówiła, — Pan Bóg nie musiał tym przebaczyć, którzy zniweczyli jego wiarę.
— Oh! ta kobieta i ten człowiek.. — zawołała Cyprjana — bodajby byli przeklęci!...
Djana ścisnęła ją za rękę.
— Milcz! — szepnęła — nie wzywaj gniewu Boga na oślep... ci którym złorzeczysz, są być może bardzo nieszczęśliwi...
Cyprjana badawczo na nią spojrzała. Djana wzrok spuściła.
— Tak jest dobrym i wspaniałomyślnym! — mówiła ostatnia po chwili milczenia — myślał nawet o nas w téj chwili, w któréj się o wszystkiém zapomina... masz słuszność moja siostro, że nam zabrakło odwagi... lecz czyi iż można było mówić... on liczył minuty... my miałyśmy tyle do mówienia... i nic mu nie powiedziałyśmy.
— Nawet o tém, cośmy zrobiły — odpowiedziała Cyprjana — chciałam mu mówić o pani.
— I o naszéj Blance, którąby kochał, jestem tego pewną.
— I jeszcze o kim innym! — przerwała Cyprjana — głos jego był smutny i pełen wyrzutu, gdy wymienił imiona Stefana i Rogera... dziesięć razy chciałam go zapytać o nich.
— Gdyby miał kogo obwiniać — odpowiedziała Djana — nie chciałby nam odpowiedziéć.
Blanka poruszyła się we śnie.
— Mój Boże — mówiła Cyprjana — ty go równie kochasz jak ja... jakkolwiek dolegliwą jest rana serca jego, meżebyśmy ją uleczyły przez nasze przywiązanie... osądź sama... gdyby chciał pojechać z nami do Penhoelu... jakże byłby szczęśliwym, uczestnicząc w naszéj radości... i będąc świadkiem swego dzieła... nie odpowiadasz mi siostro?
— Tak, tak... — odpowiedziała z roztargnieniem Djana — zdaje się, że byłby szczęśliwym.
— Czyliż nie jest czas jeszcze spróbować go przebłagać... mniemam, że byłabym wymowną, gdyż moje serce jest przepełnione uczuciami... powiedziałabym mu: że pani jest święty i dobry i że nasza Blanka ma duszę anielską... Jak miłym jest nasz czcigodny ojciec... Opowiedziałabym o naszych przyjemnościach w Bretanii... czego żałujemy... co nam łzy wyciskało, gdyśmy były same wśród Paryża.
Zatrzymała się, ponieważ Blanka ciągle się poruszała. Z wybladłych ust biednego dziecięcia wydobywały się tłumione łkania.
— Ona cierpi — szeptała Cyprjana.
Djana wydawała się roztargnioną w czasie cierpień Blanki, równie jak przy marzeniach przyszłości swéj siostry.
— Czyś się dobrze przyjrzała Berremu Montalt? — zapytała niespodzianie Cyprjany ścisnąwszy silnie jej ramię.
— Dla czegóż mnie o to pytasz?... odpowiedziała zdziwiona.
— Czyś zauważyła... nie wiem czy się mylę... czyś zauważyła podobieństwo?...
— Tak... — przerwała Cyprjana z żywością — to mnie parę razy zastanowiło... lecz nadaremnie zbierałam wspomnienia... usiłuję dotąd przypomniéć sobie czyja to twarz.
— Nie przypominasz sobie być może — przerwała Djana — tego czasu, w którym Remigeusz de Penhoel był szczęśliwym.
— To prawda — rzekła Cyprjana — prawda... gdy sobie przedstawiam uśmiech Montana, zdaje mi się, że widzę uśmiechającego Penhoela.
Djana pogrążyła się w coraz głębsze zadumanie.
— Jest jeszcze coś innego —odezwała się ostatnia powolnym głosem. — Czy przypominasz sobie, że w Bretanii mówiono nam zawsze, iż nasz stryj Ludwik kochał panią...
— A więc domyślasz się... — zaczęła Cyprjana.
— I że pani była mu wzajemną — mówiła Djana, któréj spojrzenie się wyjaśniało — że Ludwik Penhoel opuścił Bretanją, ponieważ brat, jego Remigeusz umierał z miłości dla pani....
— Oh! — odezwała się Cyprjana zbladłszy ze wzruszenia... to prawda moja siostro... biegnijmy... rzućmy mu się do nóg... trzeba go prosić... błagać!...
Pochwyciwszy ramię Djany, ciągnęła ją do drzwi.
Blanka wydała krzyk przejmujący. Dziewice zatrzymały się strwożone, a Blanka podniosła się na łóżku z oznakami konwulsyjnych cierpień.
Djana i Cyprjana zastały ją leżącą w ubraniu u margrabiny d’Urgel, lecz gdy ją przywiozły do pałacu naboba, rozebrały ją i umieściły w łóżku.
Jedno spojrzenie wzajemne i nagłe zapłonienie, wyraziły ich myśl zabopólną.
Blanka była przy nadziei, nie można było o tém powątpiewać.
Obie siostry pragnąc zgłębić dostatecznie tę dziwną tajemnicę, potępiającą widocznie dziecię dotąd niewinne i czyste jak anioł, zadawały sobie tysiączne zapytywania, nie wynurzając się wzajemnie.
Zanim przystąpiły do tego przedmiotu, ich lica były zapłonione, spuszczały oczy i wyrazy konały przy ustach. Przytém Nawn była ciągle w pokoju i nie chciałyby przy niéj rozmawiać.
Na krzyk Blanki, trwoga je ogarnęła.
Gdyby to była godzina rozwiązania?... Były same i nie wiedziały jak postępie przy podobnéj słabości.
Blanka była cięgle cierpiącą.
Nie pomyślały wszakże o wezwaniu pomocy, gdyż w pierwszéj chwili trwogi, nie wyrozumowały swego położenia. Obawa która ich ogarnęła niespodzianie, zaślepiała je niejako i tylko przeczucie do nich przemawiało, radząc im, ażeby ocaliły honor domu Penhoelów.
Jakież było ich postanowienie? niestety! biedne dziewice, były w kłopocie odpowiedziéć na to. Pomyślały o ukryciu dziecka które się miało urodzić, lecz jakim sposobem, nie wiedziały.
Blanka krzyczała; jéj jęki rozdzierały serca Cyprjany i Djany siedzących w drugim końcu pokoju. Cóś ich oddalało od łoża, na którém spełniała się tajemnica przejmująca je trwogą.
Blanka mniemając że jest samą, mówiła łkając:
— Mój Boże! zlituj się nademną... Święta Marjo! ty która wiesz o mojéj niewinności, zeszlij mi pomoc... oh! matko, moja matko! gdybyś wiedziała ile cierpię...
Osłabienie i znużenie następowały przez chwilę po katuszach. Djana i Cyprjana spostrzegły wtedy, że jéj głowa opadała na poduszki, i że wydawała się tak bladą jakby już umarła. Miała oczy zamknięte, jéj długie blond włosy spadały w nieładzie na czoło i lica; a ile razy bóle ją omijały, powątpiewanie ogarniało jéj dziecięce sumienie, w którém się mieściły jedynie niewinne wspomnienia.
— To niepodobna! — szeptała — jestem szaloną... młode dziewczyny jak ja, nie mogą być matkami!... mój Boże! jeżeli mąm umrzéć, odejm mi tę myśl, która mi nie dozwala modlić się...
Djana i Cyprjana słuchały jéj z zadziwieniem, nie mogąc odgadnąć niepojętej rzeczywistości.
Córki stryja Jana przybliżyły się zwolna do łóżka.
Blanka otworzyła na pół oczy, a słodki uśmiech za igrał na jéj ustach.
— Oh! — zawołała ledwo dosłyszanym głosem — dziękuję ci Matko Boża... żeś mi zesłała aniołów na pomoc — poczém zamknęła powieki szepcząc:
— Być może iż umarłam... gdyż moje siostry są w niebie...
Cyprjana i Djana płakały.
Po jedno-chwilowém uciszeniu, Blanka doznała gwałtownego wstrząśnienia i wydała gwałtowny okrzyk. Djana z uśmiechem pośród łez, przyjęła dziecię w swoje objęcia. Nawn która udawała że się oddala, pozostała na straży za drzwiami pilnując chwili, w któréjby mogła wykonać swój zamiar.
Wszystko widziała i słyszała.
Ta kobieta która oczekiwała godziny zbrodni, ulitowała się nad dziecięciem i matką.
Nie zapłacono jéj za to, żeby ich zabiła.
Jednym skokiem przystąpiła do łóżka i zajęła się dzieckiem.
Blanka złożywszy ręce, opuściła głowę na poduszkę. Była szczęśliwą i zdrową.
Obie siostry rzuciły się na szyję Nawny, całując ją serdecznie.
Nawna nie straciła głowy. Chwila była szczególnie sprzyjającą.
— Panny zachorują — rzekła — jeżeli się czém nie posilę — biedna młoda pani potrzebuje waszéj pomocy...
— Daj nam co chcesz dobra kobieto — odezwały się razem Cyprjana i Djana, kołysząc dziecko kolejno Nawn nalała herbatę w filiżanki; podając je siostrom, ręce jéj nie drżały, gdyż dopełniała tylko warunku umowy.
Cyprjana i Djana wypiły wesoło herbatę, poczém zamieniwszy spojrzenie, oddały dziecko Nawnie.
Blanka zdawała się śpięcą, a ich obecność była mniéj potrzebną. Obie, poskoczyły na korytarz, udając się do pokoju Montalta.
Nie zastały go: łóżko było pogniecione lubo nakryte kołdrę. Musiał spoczywać nie rozbierając się.
Nawna pozostawszy samą, złożyła dziecko na łóżku.
— One były bardzo piękne — szeptała, jakby obie siostry już umarły.
Poczém dodała w zruszajac głowę:
— Jeszcze może kwadrans pożyję...
Wyszła z pośpiechem dążąc do ostatniego pokoju będącego na lewém skrzydle gmachu, którego okna wychodziły na pustą uliczkę.
Otworzyła okno; nie było słychać żadnego szmeru na ulicy.
— Czy ich tam nie ma? — pomrukiwała — przyrzekłam wszakże tę rzecz na 5-tą; spóźniłam się o 10 minut...
Zapaliła dwie świece i postawiła je w oknie.
Głos przeciągły dał się słyszéć pośród spokojnéj nocy.
— Oni tam są! — rzekła Nawna.


XXIV.
Pięć pojedynków.

Wybiło trzy kwadranse na szóstą na zegarze u handlarza win przy bramie Orleańskiéj i zaczynało się rozwidniać; wiatr dął suchy i zimny pośród drzew ogołoconych z liści lasku Bulońskiego.
Przed bramę Orleańską zajechał wykwintny pojazd, z którego wysiadł Montalt wraz z Nehemiaszem Jones starannie ogolonym, wyczesanym i ubranym czarno od stóp do głowy.
Nabob był bardzo bladym, stał przed pojazdem z założonemi rękami.
Jones trzymał w ręku dwie szpady.
Jeden murzyn siedział na koźle, drugi w tyle pojazdu.
Montalt wydobył zegarek.
— Dziesięć minut do 6... już pięć minut czekam.
— Francuzi — przemówił Jones poważnie — są lekkomyślni, roztargnieni, zapominający się... podróżni zasługujący na wiarę zauważyli...
— Dość panie Jones — przerwał Montalt — zdaje mi się, że jakiś pojazd nadjeżdża.
Marszałek skłonił się i nadstawił ucha.
— Tak jest mylordzie, to pojazd... czy wasza godność raczy się potykać tutaj, lub w inném miejscu?
— Wynajdź pan miejsce w lasku.
Marszałek oddalił się dla wypełnienia rozkazu.
Pojazd który był zdaleka usłyszany, ukazał się w téj chwili w głębi alei. Była to dorożka, z któréj wysiedli Stefan i Roger. Byli sami.
— Oh! oh! — przemówił Montalt — czy nie chybi pan Pontales.
Ukłonił się obojętnie młodzieńcom.
Roger miał pod pachą dwie szpady.
— Przybywamy sami, ponieważ nie uważaliśmy za stosowne potykać się z panem podług jego rozporządzenia.
— Ah! — odezwał się Montalt.
— Ciągnęliśmy losy — rzekł Stefan.
— I ja przegrałem — dodał Roger.
— Ja się mam bić z panem — mówił Stefan smutnie i bez gniewu. Zdawało się, że spojrzeniem błagał Montalta, ażeby mu udzielił tłumaczenie, którego mu odmawiał poprzednio.
Montalt odwrócił oczy i przypatrywał się Rogerowi, który nie podzielając pomiarkowania swego przyjaciela, był czerwony i zaledwie zdołał powstrzymać wybuchy swego uniesienia.
— A więc ciągnęliśmy losy... moi towarzysze... Pan Roger przybywa tutaj jako prosty świadek... — Stefan stanął przed Rogerem, który go odepchnął. Montalt stał obojętny z założonemi rękami, a w twarzy jego malowała się wzgarda.
— Mylordzie! — rzekł do niego Stefan — przyszedłem tutaj powodowany niejaką nadzieją... moje serce uporczywie pragnie powątpiewać... nie o tobie mylordzie, bo wiem że są natury, dla których dobroczynność jest wybuchem, jak zbrodnia kaprysem... lecz o niéj, którą kochałem z całéj duszy... tak o niéj... którą pozostawiłem tak czystą i z piękném sercem, jest temu dwa miesiące zaledwie... widziałem na własne oczy równie jak mój przyjaciel... i nie chciałem wierzyć oczywistości...
— Mówią że wiara uzdrawia — rzekł Montalt.
Malarz zarumienił się zlekka.
— Jeden z nas ma zginąć — odezwał się Stefan — po cóż żartować... napotkałeś nas obu jak mówią na Bożéj drodze... nazwałeś nas swemi przyjaciółmi... wybadałeś z nas tajemnicę udając przychylność... miałeś fantazję kochać kogoś... podeszłeś nasze serca młode i szczero... Otóż Roger pragnie dziś krwi twojéj, gdy dawniéj byłby dla ciebie poświęcił ostatnią kroplę własnéj... Masz szczególniejsze upodobanie w pewnych igraszkach... bo gdyś się dowiedział o naszych udręczeniach i nadziejach... gdy mogłeś ocenić nasze oczekiwania, wyrzuciłeś złoto dla sprowadzenia z głębi Bretanii dwóch młodych dziewic, i zniweczyłeś nasze szczęście... oh! zaiste, trudnoby było zawierzyć... bo w twoim postępku więcej było głupstwa, jak nikczemności...
— Jeżeli się spodoba waszej godności — odezwał się Jones — — znalazłem stosowne miejsce.
— Chodźmy! — rzekł Montalt idąc naprzód — może nie skończyłeś twego kazania panie Stefanie... lecz interes przedewszystkiém.
Poczém wszyscy trzech zapuścili się w zarośla.
Montalt zadowolony z wyboru miejsca, zdjął surdut.
Stefan również był już gotów.
— Jest to pojedynek na śmierć — rzekł z cicha.
Montalt uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
Szpady się skrzyżowały. Nabob odpierał razy obojętnie.
Roger mówił:
— Gdybym był na miejsca Stefana, jużby było po nim.
Stefan jednakże potykał się podług wszelkich zasad, gdy Montalt ograniczał się tylko na parowaniu.
Po jedno-minutowéj walce, ukazała się plama czerwona na piersiach Stefana.
Rana w tém miejscu zdawała się śmiertelną. Roger poskoczył drżący do swego przyjaciela.
W témże czasie Montalt dał znak Jonesowi, który wydobył obojętnie chustkę fularową i otarł ostrze szpady krwią zbroczone.
Roger wyrwał szpadę z rąk Stefana.
— Jesteś ranionym.... — rzekł.
— Ćwierć linii... — pomruknął Montalt — ptaszek byłby zabity...
Stefan w pierwszéj chwili sądził, że jest śmiertelnie raniony, rzeczywiście zaś jak mówił nabob, był tylko draśnięty w piersi.
Duma jego była obrażoną, gniew dotąd tłumiony zarumienił jego lica.
Chciał odebrać szpadę Rogerowi który go odepchnął:
— Pozostaw mnie! — zawołał Roger — przekonam się, czy ten człowiek będzie zemnę żartował.
— To słusznie — rzekł Montalt — mój kochany malarzu... teraz koléj na mego sekretarza...
— Broń się pan!... broń! — krzyczał Roger, któremu ręka drżała z oburzenia.
— Panie Launoy — mówił Montalt — pojmuję niecierpliwość twoją... lecz ja muszę się oszczędzać... bardzo mi przykro, że odgrywacie krotochwilę przed dramą...
— Panie! — przerwał Roger — zasłaniaj się, albo nie odpowiem za siebie.
Stefan pokonany, stał ze zwieszony głową.
— Bądź spokojny — rzekł Montalt — krotochwila nie będzie trwała cięgle... i krew ukaże się daléj jak na końcu ostrza mej szpady... przybyłem tutaj w zamiarze pomszczenia się najprzód na was za to, żeście znieważyli rękę dobroczyńcy... każdy postępuje według upodobania... zemszczę się udzielając wam ostatnią jałmużnę, bo daruję wam życie, moje dzieci... gdyście nie byli zadowoleni z mego domu i chleba...
Roger postąpił krok naprzód.
Montalt zamiast się cofnąć, zakręcił szpadą w kółko i wytrącił szpadę z ręki Rogera:
— Cierpliwości — mówił daléj, gdy Roger zawstydzony podnosił szpadę — słuchałem przecież kazania pana Stefana, i twoich obelg wczoraj, mój młody przyjacielu... oczekuję tu na parę osób... jesteśmy teraz sami nic nas nie nagli...
Roger stanął naprzeciw niemu.
— Zaiste — zawołał nabob — dziwne jest przeznaczenie niektórych ludzi... Co do mnie, ile razy świadczyłem dobrze, zawsze byłem przez los ukaranym... z pięciu ludzi, na których tu czekam...
— Pięciu? — powtórzyli młodzieńcy.
Montalt mówił ciągle:
— Jeden tylko nie jest mi obowiązanym do wdzięczności i przyjaźni... z czterech zaś pozostałych, was Stefanie i Rogerze uważałem za moich synów; trzeci jest biedny młodzian, któremu ocaliłem życie... czwarty...
Przyłożył rękę do czoła i nie skończył.
— Trzech pierwszych — mówił poważnie — którzy mnie byli winni wdzięczność i przywiązanie, będę tak ukarani: — naznaczę trzy piersi ostrzem méj szpady, będę to trzy cechy méj litości... trzy piętna wzgardy!...
— Broń się pan! — krzyczał Roger nie mogąc się powściągnąć.
Montalt nie ruszył się.
— Ten, który mi nie jest obowiązanym do niczego — mówił daléj — spotka we mnie przeciwnika i polegnie w pojedynku... co do czwartego... niech go Bóg ma w swéj opiece... pomszczę się na nim okropnie...
Przy ostatnich wyrazach, głos jego był cichy i smętny.
Otrzęsnąwszy długie włosy spadające na kołnierz koszuli, nadstawił szpadę.
Roger skrzyżował żelazo wydając radosny okrzyk.
Stefan stał nieporuszony jakby skamieniał. Nie obawiał on się o życie Rogera, i pojedynek ten był dla niego niepojętą komedją, pod którą ukrywała się tajemnica trudna do odgadnienia.
Obraz Djany był mu ciągle przytomnym.
Czasami czuł tak niepowściągniętą siłę sympatyi która go pociągała do Montalta, że pomimo groźnego początku téj sceny i pomimo że serce naboba było otchłanią, w któréj się mieściła cnota obok występku, powątpiewanie obok wiary, upatrywał szczęśliwe rozwiązanie dramatu.
W chwili gdy ostrza szpad po raz drugi zetknęły się z sobą, usłyszano turkot powozu.
Roger pospieszył z nacieraniem, jakby się obawiał, ażeby mu nie porwano zdobyczy.
Z Rogerem równie jak ze Stefanem, nabob bawił się niejako. Rzecby można, że to był szermierz, który odpiera razy niewprawnego ucznia.
— Cóż to znaczy? — zapytał młody Pontales, który w téj chwili ukazał się ze świadkami.
Jednocześnie nadszedł Wincenty z innéj strony.
Stefan, Roger, Wincenty i Pontales spoglądali na siebie z równém zadziwieniem. Lecz nie była to chwila stosowna do tłómaczeń.
Nabob zadał raz. Mała czerwona plamka podobna do téj, jaka się ukazała na koszuli Stefana, naznaczyła pierś Rogera.
Nabob podniósł szpadę, któréj koniec ostrza obtarł starannie Jones.
— To nic!... — zawołał Roger.
Nabob wydobył zegarek.
— Moi panowie — rzekł — dla każdego z was przeznaczyłem po kwadransie... minęło już pół godziny.
Nowo przybyli otaczali pojedynkujących się.
— Broń się! — zawołał Roger nacierając żwawo na naboba.
Szpada Montalta mignęła w powietrzu zakreślając kółko, i Roger powtórnie rozbrojony, opuścił ręce jak dziecko.
— Teraz koléj na pana — odezwał się nabob do Pontalesa.
Pontales spojrzał na świadków.
— Podobny pojedynek jest przeciwny wszelkim zasadom... — szepnął — i nie wiem...
Gdy mówił, Wincenty podniósł szpadę.
— Ja zaś w to nie wchodzę... — odezwał się opryskliwie — ten człowiek naznaczł mi schadzkę... oto broń! i to jest dostateczne dla mnie.
— Wybornie — zawołał Montalt — ten jest prawdziwym szlachcicem bretońskim, ze lwią grzywą i sercem wilczém.
— On umie władać szpadą — odpowiedział Wincenty — jeżeli nie masz zimnéj krwi i dostatecznéj wprawy, nie występuj przeciw niemu.
Zamiast odpowiedzi, nabob po raz trzeci zaczął parować umiejętnie, lecz musiał odpierać z większém wysileniem, gdyż Wincenty był groźnym przeciwnikiem.
Walka trwała kilka minut, poczém fatalny znak ukazał się na piersiach młodzieńca w tém samem miejscu, co u Rogera i Stefana.
Jones wydobył chustkę fularową jak poprzednio dla otarcia szpady, i Wincenty ze spuszczoną głowę stanął przy Stefanie i Rogerze.
— Teraz koléj na pana — powtórzył nabob do Pontalesa.
Pontales przybliżył się ze swemi świadkami.
Gdy zdejmował odzież, Montalt spoglądał na niego smutnie.
— Jesteś młodym — rzekł nakoniec — i być może że masz serce... jeszcze czas ustąpić panie Pontales... bo jeżeli staniesz naprzeciw mnie, to cię uprzedzam, że moja szpada nie zatrzyma się przy twoich piersiach... miałem być może powody oszczędzania tych trzech młodzieńców... i być może, że względem pana zachowałbym się przeciwnie...
W mowie jego nie było szyderstwa, ani przesady.
— Pan jesteś zręcznym... — odpowiedział Pontales — lecz nie możesz być pewnym zwycięztwa.
Przy pierwszych parowaniach lubo okazało się, że Pontales był biegłym w robieniu szpadą, jednak wszelkie jego natarcia były bezskuteczne przeciw obnażonéj piersi naboba.
Montalt teraz był innym człowiekiem. Obojętność znikła, a z oczu jego tryskały posępne iskry — zmarszczki występowały pomiędzy brwiami.
Odparłszy raz wymierzony, zatknął szpadę w ziemi.
— Posłuchaj mnie — szepnął tak cicho ażeby go tylko Pontales mógł słyszeć — powiedziałem ci wczoraj: że jesteś podobny do twego ojca... i chcę zapomnieć... boś mnie nic złego nie uczynił...
— Ah! — zawoła Pontales w uniesieniu — już się nie śmiejesz mylordzie... jeżeli jesteś strudzony, możesz odpocząć...
— A więc chcesz koniecznie — rzekł Montalt z zaiskrzonym wzrokiem. Widzę tylko w tobie syna ojca twego... i pomszczę się...
Szpady skrzyżowały się znowu: Pontales upadł otrzymawszy ranę w tém samém miejscu, co i jego poprzednicy.
Lecz tą razą chustka fularowa obtarła ostrze zbroczone krwią na cztery cale.
Nabob założył ręce na piersi i zwiesił głowę. Świadkowie Pontalesa, unieśli go na ręku.
Stefan, Roger i Wincenty oddalali się z miejsca pojedynku, gdy w tém spostrzegli zbliżającego się starca.
Młodzieńcy wykrzyknęli z zadziwienia.
— Mój ojciec! — zawołał Wincenty.
— Pan Jan! — dodali Stefan i Roger.
Montalt zadrżał, lecz twarz jego nie objawiła żadnego wzruszenia.
Spojrzał tylko na młodzieńców kolejno, mówiąc do siebie:
— Syn jego... i oni go znają... któż jest Cyprjana i Djana?...
Stary Jan Penhoel stawił się na godzinę pomimo że przybył pieszo z ulicy Ś-téj Małgorzaty, gdzie noc samotnie przepędził na poddaszu opuszczonym. przez Remigiusza i panny. Jego czoło było spocone. Ubrany był w kaftan parciany, na którym błyszczał krzyż św. Ludwika.
— Jeżeli się spóźniłem — rzekł — wybacz mi pan, gdyż przychodzę z daleka i moje nogi nie mają siły młodzieńczéj...
Zbliżywszy się teraz, poznał trzech młodzieńców, których nie dojrzał poprzednio z powodu osłabionego wzroku.
Rozmawiali oni po cichu jakby się naradzali.
Stryj Jan przybliżył się do nich i podał każdemu rękę.
— Dzień dobry Wincenty! — rzekł — wytłumaczysz mi potém, dla czegoś opuścił służbę królewską... teraz zaś witam ciebie, i bodajbyś był szczęśliwszym od nas... dzień dobry Rogerze!.. dzień dobry Stefanie!.. Mówiłem sobie przez całą drogę: nie znajdę w całym Paryżu świadka pojedynku... omyliłem się mylordzie... mam trzech teraz... pożyczysz mi tylko szpady...
To mówił głosem słodkim i dobrotliwym, lecz w rysach jego nie malowała się uległość, jaką poprzednio widzieliśmy. Miał podniesionéj głowę: jego dwa oczy iskrzyły się i spojrzenie jego było dumne. Młodzieńcy spoglądali na niego ze smutkiem i politowaniem.
Montalt przypatrywał mu się także w milczeniu lecz ukradkiem; odwracał oczy i udawał że nic nie widzi, a w twarzy jego widać było zimną i surowy wzgardę.
Stryj Jan stanął naprzeciw niego.
— Podaj szpadę temu panu! — odezwał się Montalt do marszałka.
Stryj Jan nachylił się po nią.
— Oh! oh! — zawołał zdziwiony — cóż to ja widzę... krew... czy nie jestem pierwszy?
Młodzieńcy którzy dotąd stali w milczeniu, poruszyli się razem — Wincenty stanął pomiędzy ojcem i nabobem.
— Mylordzie — przemówił z cicha — podobna walka jest niewłaściwą pod każdym względem...
— Jesteś piątym panie — szepnął Stefan — najprzód ja, potém Roger... daléj twój syn... nakoniec pan Alan Pontales, którego świadkowie wynieśli umierającego wszyscy zostaliśmy pokonani... tutaj na tém miejscu...
Niebieskie oczy Jana zaiskrzyły się.
— On więc jest bardzo, biegłym... — rzekł naginając szpadę.
— To szatan — odpowiedział Roger — zimna krew i zręczność, nic nie znaczy przeciw niemu; zdaje się że go jakiś urok otacza.
— Dobrze o tém wiedziéć — zawołał Jan, którego twarz się ożywiła — usuńcie się moje dzieci... Bóg jest sprawiedliwy... moja sprawa jest dobrą i mam dłoń mężną... usuńcie się!
Młodzieńcy nie ruszyli z miejsca.
— Niewiem czy wasza sprawa była podobną do mojéj — odrzekł starzec oddalając ich przemocą — za kwadrans pomówiemy o tém...
Wincenty przemawiał po cichu z żywością do naboba.
Montalt odwracał głowę i milczał.
— Ustąp Wincenty! — rzekł stary Penhoel — nie mówię ci żebyś uciekł, ponieważ jesteś żołnierzem i synem żołnierza, lecz nie trzeba być słabym... występuję tutaj w sprawie honoru Penhoelów!
Wincenty wahał się jeszcze; starzec nakazał mu surowym poruszeniem ażeby się cofnął, skutkiem czego usunął się o kilka kroków.
— Mój ojcze! błagam ciebie — szepnął.
— Milcz! — przerwał Jan — widzisz że mylord czeka.
Montalt spoglądał na zegarek.
— Straciliśmy pięć minut — rzekł.
— Odzyskamy je — odezwał się Jan zrzucając saboty.
Zdjął kaftan i został tylko w zgrzebnéj koszuli.
Stefan mówił do Rogera:
— Czy przypominasz sobie?... mylord mówił, że się zemści najokropniéj nad piątym, a którym właśnie jest Jan Penhoel.
Roger pochylił głowę i nic nie odpowiedział.
Oba pragnęli równie jak Wincenty przeszkodzić téj walce, lecz w téj chwili, w obliczu Penhoela malowało się tak silne i uroczyste postanowienie, że byli zmuszeni uledz woli jego.
Starzec stanął na tém samém miejscu co jego poprzednicy. Przyjrzał się bacznie rękojeści szpady i ostrzu. Poczém wyprostowawszy się, salutował podług dawnego zwyczaju.
Czterech młodych i dzielnych młodzieńców potykało się na tém miejscu; lecz tą razą zdawało się, że Montalt w starym Janie będzie miał godnego siebie przeciwnika.
Starzec tupnął nogą dwa razy i rozpoczął żwawe natarcie.
Nie było czasu manewrować, Montalt teraz miał się na baczności i umiejętnie odpierał ciosy. Znać było, że się wysilał i po trzy kroć zmuszonym był cofnąć się.
Stefan, Roger i Wincenty, przypatrywali się z zajęciem, zaledwie dysząc.
Nehemiasz Jones sztywny jak kolek, przedstawiał uosobienie angielskiéj obojętności.
Pojedynek trwał od pięciu minut bez przerwy, minuty zaś są długie dla tych, którzy przypatrują się potykającym na szpady. Stryj Jan wprawdzie był nacierającym, lecz po jego zaognionych policzkach spływały krople potu, oddech jego był ciężki i pospieszny. Nabob przeciwnie zachował obojętną i spokojną fizjonomję; dotąd nie wydawał się znużonym, parował z dokładnością, nie nacierając.
Stryj Jan wyczerpawszy wszystkie podstępy sztuki szermierskiéj, przełożył szpadę w lewą rękę i rzucił się natarczywie.
Montalt w oka mgnieniu odparł cios; ostrze szpady było na linię odległości od piersi jogo; poczém cofnął się o krok.
— Panie Janie Penhoelu! — rzekł obojętnie — to jest strona serca... odpocznij sobie...
Starzec silnie robiąc piersią, zatrzymał się.
— Mniemałem, że jest tylko jeden człowiek na świecie — szepnął — któryby był zdolny odeprzeć cios podobny.
Montalt pomimo swéj surowości którą usiłował zachować w obliczu, uśmiechnął się prawie; a ci którzyby mogli przyjrzéć mu się z bliska, dostrzegliby od początku walki, pod jego maskę surowości ukryte wzruszenie, które jeżeli było rzeczywistym, oddalał go z całą energją swéj silnéj woli. Myśl zemsty w nim wrzała — i w niéj trwał uporczywie. Ta niespodziana zemsta miała być okropną.
Młodzieńcy spoglądali na niego błagającym wzrokiem, lecz zdawał się ich nie widziéć.
Jan Penhoel zatknął swą szpadę w ziemi.
Oczy miał zwrócone na naboba, wąchanie malowało się w twarzy jego.
— Nie wiem czy tracę głowę — szepnął — Wincenty!... bo masz lepsze oczy odemnie... lecz ty byłeś dzieckiem, gdy on nas opuścił... mój Boże, mój Boże! czy mi się marzy... — mówił drżącym głosem i postąpił krok naprzód.
Nabob udawał, że tego nie słyszy.
— Pozwól mi przypatrzéć się sobie... — mówił starzec, którego wzruszenie cięgle wzrastało — wczoraj siedziałeś do mnie plecami gdy przyszedłem wyzwać ciebie... i mój wzrok jest zbyt słabym, ażebym mógł rozpoznać rysy twarzy w odległości dwóch szpad wyprostowanych...
Był tuż przy Montalcie, który spuszczał oczy marszczac brwi.
— Oh! — rzekł starzec z rozrzewnieniem — jest temu lat dwadzieścia i być może że się mylę... Spojrzyj pan na mnie... czy mnie nie poznajesz?...
— Nie — odpowiedział Montalt.
Stryj Jan zakrył twarz rękami.
— Nie... a więc się mylę... bo Ludwik Penhoel nie wyrzekłby się brata ojca swego...
Montalt zachował obojętność, ręka jego ścisnęła rękojeść szpady.
— Musiałeś pan wypocząć?...
Stryj Jan ze schyloną głowę powrócił na swoje stanowisko.
Młodzieńcy, którzy nie słyszeli ostatnich słów jego, nie pojmowali nic z téj sceny.
Powzięli tylko przez chwilę nadzieję, która obecnie znikała.
Jan Penhoel zanim wziął znów szpadę do ręki, wyjął chustkę z grubego płótna, dla otarcia oczu zalanych łzami.
— Proszę ciebie jeszcze o chwilę — rzekł — bo potrzeba mieć czyste oczy, chcąc się bronić tobie... starcy są jak dzieci... płaczą... Oh! Bóg powinienby mi oszczędzić téj zwodniczéj nadziei... on był moim synem... nie wiem czy tak kocham mego Wincentego, jak jego kochałem...
Brwi nabobs zmarszczyły się wydatniéj, a rumieniec żywy zastąpił bladość jego policzków.
— Dalej — odezwał się zmienionym głosem.
Stryj Jan wziął szpadę.
— On także — mówił — kochał mnie... szlachetne dziecię... drogie serce... niech Bóg ma go w swojej opiece!...
Stanął w postawie, lecz szpada jego nie skrzyżowała się ze szpadą przeciwnika.
Młodzieńcy wydali razem okrzyk podziwienia.
Najokropniejszy walkę jaką stoczył od rana Berry-Montalt, była przeciw samemu sobie, serce odniosło zwycięztwo.
Stał przed stryjem Janem z otwartemi rękami, a łzy spływały mu z oczu.
— Mój stary przyjacielu!... — poszepnął — mój dobry ojcze!...
Jan Penhoel rzucił się w jego objęcia. Montalt całował jego białe włosy.


XXV.
Mały zameczek.

Tego rana nabob opuścił pałac przed świtem.
W chwili gdy pojazd odjeżdżał, człowiek będący na czatach przed bramę, pobiegł wzdłuż muru ogrodu i stanął w uliczce z tyłu pałacu.
Jeszcze było ciemno.
— Czy jesteście? — zapytał.
Dwóch ludzi wyszło z wydrążonego muru.
Byli to kawaler las Matas i hrabia Manteira w ubiorach stosownych do wypraw nocnych.
— I cóż? — zapytali.
— Odjechał — odpowiedział baron Bibander — odjechał z marszałkiem i z dwoma murzynami.
Dwie świece które Nawn postawiła w oknie, paliły się tylko przez chwilę.
— A znak? — zapytał Bibandier.
— Wszystko dobrze idzie — odpowiedział Robert — ponieważ zaś mylord wziął z sobą dwóch murzynów, potrzeba nam tylko otwierać drzwi... no jakże czy jesteście gotowi?
— Jestem — odpowiedział Bibandier bez obawy.
— Co do mnie — odezwał się Błażéj — ta wyprawa bardzo mi trafia do smaku... lecz ułóżmy się... najprzód czy wyprawiemy się do Penhoelu?
— Zawsze! — odpowiedział Robert — Remigeusz pił wódkę przez cały dzień i kocha mnie jak źrenicę w oku... wykupiemy dobra jego... wypędziemy Pontalesa i będziemy pierwszemi obywatelami w okolicy.
— I tę razą p. Robert nie zażartuje nas? — odezwał się Błażéj.
— Ani nam się pomyśli o sporach; panowie miljonowi żyją w najzupełniejszéj jedności...
No, któż pierwszy przez mur skoczy?
— Ja! — odezwał się Błażéj — to mi przypomina dobre czasy, i czuję się zupełnie swobodnym...
Naprzód!... kto mnie kocha ten pójdzie za mną.
Błażéj przesadził pierwszy przez mur bardzo zręcznie, gdyż nie pozbył się swych dawnych zalet; Amerykanin zaś i Bibandier skoczyli oba na miękką ziemię kwater ogrodowych.
W tém miejscu był ogródek odkryty.
Robert zadął w piszczałkę, na co odpowiedziano z okna w którém się świeciło. Poczém z tegoż okna spuścił się sznur z hakiem, do którego Robert przyczepił jedwabny drabinkę. Sznur znowu ściągnięto do góry i po chwili wszyscy trzech leźli do okna, przez które dostali się we wnętrz pałacu naboba.
— Panienka zległa — odezwała się Nawna.
— Bah! — rzekł Robert — w takim razie nie będzie można ją uprowadzić.
— Jest bardzo osłabioną.
— Będę ojcem chrzestnym malca, Amerykaninie — odezwał się Bibandier — to utwierdzi związki szacunku i przywiązania, jakie nas jednoczą.
— Ah! — odezwał się Robert do Nawny — czyś spełniła dane ci zlecenie?
Nawn potrzęsła głową.
— Miałam w flaszeczce — odpowiedziała — mieszaninę z czterech najlepszych trucizn... i można było za jéj pomocą wyprawić na tamten świat tuzin zdrowych chłopców... biedne dziewczyny... wypiły połowę.
Bibandier chciał się rozśmiać, lecz niemógł.
— A potém? — zapytali Robert i Blażéj.
— To trwa pięć minut odpowiedziała Nawn — czasem kwadrans... poczém wszystko się kończy...
— I jesteś pewną?
— Teraz ręczę że już nie żyją... — przemówiła Nawn spuściwszy oczy.
Robert już nie raz słyszał te słowa: „już nie żyją” i zwiedziono go, przeto obecnie powątpiewał.
— Czy możesz ich nam pokazać? — zapytał.
— Chodźcie ze mną — odpowiedziała Nawn bez wachania.
Robert postąpił krok naprzód, Śpioch zaś Ribandier nie ruszyli się z miejsca.
— Zaprowadzę was do drzwi samych — rzekła Nawn — wejdziecie sami, bo ja za nie w świecie nie chciałabym widzieć ich twarze.
Zwolna się rozwidniało. Na kurytarzu gdzie był pokój dziewic, usłyszeli słaby głos wołający:
— Djano!... Cyprjano!...
Dreszcz przebiegł po członkach Roberta.
— Słuchajcie... one nie odpowiedzą — odezwała się Nawn.
Nasi towarzysze nadstawili ucha, rzeczywiście nikt Blance nie odpowiedział.
— Nie odezwą się więcéj — powtórzyła Nawn — młoda panienka która ich woła, nie może ich widziéć w ciemności... lecz ja wiem że leżą na kobiercu... obok siebie... z zsiniałemi ustami i zbladło jak trupy...oh! one się bardzo kochały... były piękne jak aniołki... nie wiem czybym się odważyła powtórnie je otruć.
— Djano! Cyprjano! — odezwała się znowu Blanka.
— One nie odpowiedzą.... — poszepnęła Nawn.
Błażéj i Robert lubo byli łotrami bez serc, uczuli dreszcz w żyłach, a pot zimny spływał z czoła Bibandiera.
On bowiem widział dziewice leżące obok siebie w czółnie.
Wyrazy Nawny wywołały dla niego widma.
— Oh! tak! — mówił mimowolnie — one były bardzo piękne... i ci którzy ich zabili, nie będą mieli nigdy snu spokojnego.
— Djano! Cyprjano! — zawołała po raz trzeci Blanka.
Żadnjé odpowiedzi.
— I cóż? — odezwała się Nawna do Roberta — korytarz jest krótki, drzwi otwarte... czy nie chcesz ich widziéć?...
Robert odwrócił się pospiesznie.
— Będziesz wynagrodzoną... — teraz zaprowadź nas do pokoju Montalta.
Nawna uczyniła zadość jego żądaniu.
Pokój naboba jak wiadomo był na drugim końcu pałacu.
Łotrzy i ich przewodniczka przebyli ostrożnie długie korytarze. Drzwi pokoju sypialnego były na klucz zamknięte. Błażéj, który miał pod płaszczem obcęgi i wytrychy, zabrał się do otworzenia zamku. To czas zajęło z przyczyny dobroci zamku, czy też że Błażéj zapomniał swój dawnéj zręczności.
Gdy nakoniec dostali się do sypialni naboba, już było widno na kurytarzu; w pokoju jednakże było ciemno, bo okiennice były zamknięte.
Gdy Robert obejrzał się z niespokojnością, Nawn odezwała się:
— Nikt was tu nie zejdzie... służący naśladują przykład pana... czuwają w nocy, sypiają w dzień... najpilniejsi wstają zaledwie o 10-téj.
Wyciągnęła rękę:
— Dopełniłam wszystkiego co przyrzekłam — zapłaćcie mi, bo muszę wyjść z pałacu.
Robert dał jéj woreczek pełen złota. Nawna oddaliła się zwolna ze spuszczony głowy.
Zamknęli drzwi i zapalili lampę.
Robert przetrząsał najprzód szuflady biórka, szukając kluczyka od mebelka. w którym miało być pudełko z djamentami.
Zamiast klucza, znalazł tu i owdzie kilka biletów bankowych, które sobie przywłaszczył.
Na biórku leżał list zaczęty, który zwrócił jego uwagę.
— Do kata — rzekł przebiegając pierwsze wyrazy — mogę przeczytać śmiało, bo ten list jest do mnie... czy wiecie, że ten biedny lord dostał pomieszania zmysłów... trzy listy... dwa w nocy... toby uczyniło czterdzieści na tydzień... i wszystko to, ażeby mnie błagać na klęczkach o kawałek papieru zabazgranego przez kobietę.
— Czy nie znajdziesz dziś klucza? — zapytał Błażéj.
Amerykanin uderzył ręką po kieszeni surduta.
— To nie zginie, lecz co mnie cieszy, że mam w moim pugilaresie kredyt na 150,000 franków albo i więcéj... bo w każdym liście jest 2,000 luidorów więcéj.
W t naémgle okazał trwogę.
— To jest tak dziwném... że zląkłbym się prawie, gdyby my lord nie miał do czynienia dzisiaj z przemagającą siłą.
— Czyżbyś się zląkł przecie? — zapytał Błażéj.
— Lecz można stawić 10 przeciw jednemu, że nie będzie nas więcéj niepokoił... Do dzieła Śpiochu!... ponieważ nie ma klucza, weź się do wytrychów.
Bibandier nie wtrącał się do rozmowy; lecz jeżeli jego język próżnował, to ręce nie były bezczynnemi. Szlachetny baron przetrząsał meble i ładował kieszenie, w które gdyby krzesła mogły się zmieścić, nie byłby ich pominął.
Mały mebelek o którym Lola nadmieniła, był na pół ukryty pod pawilonem łóżka.
Był to rodzaj szkatułki na czterech nóżkach zakrzywionych, pokryty ozdobami snycerskiemi; w środku miał wypukłość, w któ réj widziéć się dawał maleńki zameczek, pozornie bardzo łatwy do otworzenia.
Przytém gdyby się nie udało otworzyć go zręcznością, można było użyć przemocy, bo podobne mebelki bywają bardzo misternéj roboty i za silném uderzeniem rozstąpię się deszczułki.
Łotry śmieli się z głupstwa naboba, który swój skarb ukrywał w téj pięknéj szafeczce, zamiast w skrzyni żelaznéj.
Śpioch ukląkł na kobiercu i za jął się robotą ślusarską.
Poprzednio w epoce, w któréj zasłużył na swój przydomek, trudno było zliczyć ilość zamków zręcznie przez niego odbitych; nie będąc obdarzonym jak jego współ-towarzysz zdolnościami umysłowemi sztuki złodziejskiéj, miał jednakże zręczną rękę i można było przytoczyć odznaczające w tym względzie czyny jego.
Czyż sława jego miałaby się rozbić przeciw cacku dziecinnemu?
Biedny Błażéj pracował jak murzyn, pocił się i psuł sobie nadaremnie narzędzia.
Rzecby można, że zameczek był zaczarowanym.
Czas upływał. Robert i Bibandier niecierpliwili się.
— Dałbyś temu pokój — odezwał się amerykanin odpychając Błażeja, który ocierał czoło nic nie mówiąc — jesteś widzę do niczego...
Wziął do ręki stalowy wytrych i zagłębił go w dziurce zamku.
Nie udało się. Stal się nagięła, lecz zamek nie otworzył się.
Robert wstał. Bibandier chciał spróbować swych zdolności, lecz także nadaremnie.
— Djabeł w nim być musi — pomruknął.
Nasi towarzysze stali z zwieszonemi głowami, spoglądając miłosiernie na mebelek.
Nie zniechęcili się jednakże, pomimo że czas upływał.
— To piekielna przeszkoda — rzekł amerykanin — rozbić się u portu... założyłbym się o głowę, że djamenty są w tém kufereczku.
— To rzecz jasna — dodał ze smutkiem Bibandier.
— Taki dobry zamek, musi także służyć do zabezpieczenia jakiejś drogiéj rzeczy.
Błażéj odwrócił głowę przypadkowo i spojrzał na okno.
— Spojrzycie! — odezwał się z trwogą.
Bibandier i Robert patrzeli w kierunku jego wyciągniętéj ręki.
Pomimo światła lampy, widać było przez szczeliny okiennic zamkniętych, jasność zwiastującą blask słońca:
— Potrzeba kończyć! — odezwał się Robert.
Cofnąwszy się do końca pokoju i rozpędziwszy z całéj siły, rzucił się na mebelek. Uderzenie napiętkiem wydało odgłos słaby... Kufereczek jednak nie doznał szwanku.
— Musi być żelazo pod drzewem — szepnął.
Spojrzeli po sobie trwożliwie, a po kilku chwilach milczenia, Robert się odezwał:
— Potrzeba ryzykować wszystko dla wszystkiego... domownicy mogą się przebudzić, jeżeli już nie powstawali... mamy zaledwie kilka minut... nie traćmy ich na próżnych rozprawach... przypomniałem sobie, żem widział siekierę w pokoju do którego nas Nawna najprzód zaprowadziła... za pomocą téj siekiery rozbijamy mebelek.
— Pójdę po nią — odezwał się Bibandier.
— Pójdźmy oba — przemówił Błażéj.
Oba pomyśleli, że łatwiéj im będzie uciekać gdy wyjdę z tego pokoju.
Wyszli razem.
Nawna mówiła prawdę. Pomimo spóźnionéj godziny, nie było słychać żadnego szmeru w pałacu. Robert pozostawszy sam, wziął do ręki lampę i przybliżył ją do mebelka dla przyjrzenia się zameczkowi, koło którego były ozdoby pozłacane, wyobrażające lekkie arabeski. Pomiędzy niemi Robert dostrzegł maleńki srebrny guziczek.
Serce biło mu tak radośnie, jakby już posiadał djamenty. I natychmiast powziął wyborną myśl przywłaszczyć sobie samemu skarb znaleziony.
Znów włożył najlepszy wytryszek w otwór zameczka i jednocześnie gdy nim kręcił, popychał palcem guziczek.
Drzwiczki mebelka otworzyły się same.
Robert wydał okrzyk szalonéj radości na widok djamentów jaśniejących od światła lampy.
Pochwyciwszy pudełko, sunął do drzwi.
Lecz przed progiem zatrzymał się, jakby został rażony piorunem, pudełko wypadło mu z rąk drżących.
Przed nim stały dwa widma: Djana i Cyprjana; obie miały w w ręku pistolety naboba, mierząc niemi do piersi Roberta.
Amerykanin otarł zimny pot z czoła.
— Jeszcze! jeszcze! — pomrukiwał.
Dziewice nie mogły go zrozumieć, gdyż nie domyślały się nawet o niebezpieczeństwie grożącém im od Nawny.
Gdy ta bowiem wlawszy truciznę do imbryczka, oddaliła się pospiesznie do pobocznego pokoju chcąc wyrzucić flaszeczkę przez okno, Seid wszedł po cichu do pokoju Blanki, wylał w popiół płyn zatruty i napełnił imbryk czystą wodą.
Tak więc Nawna zamiast trucizny, podała dziewicom doskonałą herbatę.
Czuwały one w swoim pokoju, oczekując powrotu naboba; wychodziły czasem na kurytarz przysłuchując się najlżejszemu szelestowi. Pragnęły bowiem zatrzymać Montalta i błagać, ażebéy nie odbierał sobie życia.
Usłyszały szelest pochodzący z uderzenia nogą Roberta o mebelek, i w mgnieniu oka stanęły w progu drzwi pokoju Montalta, w chwili, gdy Błażj i Bibandier oddalali się po siekierę drugiemi drzwiami.
Robert był do nich plecami odwrócony.
Gdy go spostrzegły, zajęty był otwieraniem drzwiczek mebelka. Zdziwiły się w początku widząc obcego. Nie ulegało wątpliwości, że to musiał być złodziéj.
Dzięki szelestowi który Robert robił pracując przy zameczku, mogły bez zwrócenia jego uwagi, zdjąć parę pistoletów wiszących przy biórku, i wrócić do drzwi wchodowych.
Gdy się Robert do nich zbliżał, Djana odezwała się:
— Jesteś naszym jeńcem panie de Blois.... nadaremniebyś chciał uciec... bo strzelimy...
Amerykanin spojrzał na pistolety.
— Nie spodziewałeś się nas tu zastać — mówiła Djana — dziewice nocy podróżują po powietrzu... wczoraj dręczyłyśmy panię margrabinę d’Urgel... téj nocy spałyśmy na cmentarzu w Glenak, a tego poranku sunęłyśmy po promyku księżyca, ażeby ci przyłożyć pistolety do głowy...
— Moja siostro — odezwała się Cyprjana szyderczo — jestem pewną, że gdybyśmy wypuściły pana de Blois, dałby nam słowo że się poprawi i będzie pokutował.... lecz umarli są zawzięci... i będziemy ciebie pilnować, dopóki mylord nie powróci.
Amerykanin przestraszył się prawdziwie.
— Słuchajcie mnie panie... wiem że możecie mnie zgubić... lecz wiem także że macie litościwe serca...
— Litościwe serca!.. woda jest głęboką przy białéj niewiaście...
— Kamienie były ciężkie...
Oko Roberta wyjaśniło się nagle gdy to mówiły.
— A więc — dodał błagającym głosem — nie zmiłujecie się nademną?...
Spojrzenie jego było tak osobliwe że Djana i Cyprjana odwróciły się, chcąc przekonać się o przyczynie téj zmiany.
Robert parsknął śmiechem.
Djana była w ręku Bibandiera, Cyprjanę zaś pochwycił Błażéj.
— Jesteście teraz w łapce, moje panienki — odezwał się Amerykanin — dziś postąpiemy tylko tak z wami, jakeście sobie postąpiły z Lolę, bo jeszcze nie jesteśmy za bramą lego przeklętego pałacu...
Jeszcze amerykanin nie skończył, gdy twarz jego zmieniła się po raz trzeci.
Zjawienie dziewic i towarzyszy szybko po sobie nastąpiło. Trzecia zaś zmiana jeszcze prędzjé zaszła.
W chwili gdy Robert skręcał chustkę dla zawiązania ust Djanie, otworzyły się drzwi, przez które się wemknęli Błażéj i Bibandier, i światło dzienne zajaśniało w pokoju:
Berry-Montalt stał w progu, trzymając w ręku szpady...


XXVI.
Szczęście.

Wzruszenie niespodziane i niepowściągnięte które opanowało Montalta, albo raczéj Ludwika Penhoela, i które wytraciło mu szpadę z ręki, trwało tylko przez chwilę.
Zwyciężony został gwałtownym popędem serca, którego ludzka wola niezdolna jest pohamować. Znikły zamiary gniewu i zemsty. Przez minutę Ludwik miał łzy w oczach a serce zbliżone do piersi stryja Jana, uderzało gwałtowniéj.
Stefan i Roger podzielali wzruszenie, Wincenty zaś stał na boku posępny.
Jones otarłszy starannie szpady, kładł je zwolna do pochew.
Lecz po chwili, Ludwik przemienił się w naboba; oburzał się już przeciw tak zwanéj słabości, przestał płakać, wydarł się z objęć starca, a twarz jego odzyskała zwykłą obojętność.
— Ludwiku! — przemówił Jan nie dostrzegłszy tej zmiany — jak mogłeś tak długo być od nas oddalonym?
— Ponieważ nie było dla mnie miejsca w domu ojca mego, — odpowiedział z goryczą — szukałem przeto szczęścia po świecie.
Stryj Jan spojrzał wtedy na zmarszczone brwi jego i szyderski uśmiech.
— Jak to możesz mówić?... — szepnął.
— Mogliście się obejść bezemnie przez lat 20 — przerwał — i ja też ze swéj strony nie myślałem o was.
Jan zwiesił głowę.
— Skończmy — rzekł Montalt — twoje córki są u mnie... możesz je zabrać z sobą.
— Moje córki? — odezwał się zdumiony Jan — te które nazywałem mojemi córkami, umarły...
— One żyję! — przemówili Stefan i Roger.
— Czy podobna? — wyjąkał starzec.
— Są to dwie dziewice piękne i dobre — mówił Montalt — pragnęłbym ażeby nie miały dusz niewdzięcznych Penhoelów...
Jan płakał z radości.
— Ah! gdybyś wiedział... Ludwiku!... gdybyś wiedział..
Montalt przerwał mu:
— Nie chcę o niczém wiedziéć... rozrzewnienie i nienawiść utrudzają zarówno tych, którzy nabyli rozsądku... nic nie lubię i nie powiem abym kogo miał nienawidzićé... powracam do pałacu — rzekł do Stefana i Rogera — jeżeli chcecie, możecie się ze mną udać.
Pomimo że żadne tłumaczenie nie miało miejsca, młodzieńcy pozbywszy się swych podejrzeń, zbliżyli się o krok do naboba.
— A ja? — rzeki Wincenty, stojący w tyle.
— A Blanka!.. masz słuszność mój synu — odezwał się stryj Jan.
— Blanka Penhoel?.. nie znam jéj.
Wincenty zbliżył się do niego.
— Czy jesteś pewnym tego? — rzekł ze ściśniętemi zębami — kto chce zaprzeczać, powinien się mieć na baczności... wiem żeś kazał uwieść wczorajszej nocy Blankę Penhoel.
— Panie Wincenty — odpowiedział nabob — jestem strudzony i nie mam chęci bić się więcéj... Możesz na mnie spoglądać zuchwałym wzrokiem... śmiało... przyniewalasz mnie tém prawie, ażebym ciebie przyznał za mojego synowca... ah, ah! młodzieńcze... ileż to razy potrzeba ci ocalić życie, dla pozyskania twej wdzięczności?... śmiało... będziesz godnym nazwiska Penhoelów!
I poszedł do swego pojazdu.
Stefan i Roger szli za nim.
— Siadajcie — rzekł do nich.
Stryj Jan wsiadł z Wincentym do dorożki, i ruszyli wszyscy do Paryża.
Montalt i jego towarzysze zachowywali milczenie. Stefan i Roger pragnęli wprawdzie błagać Montalta o przebaczenie, gdyż ich serca przepełnione były radością i nadzieję; lecz nie śmieli, widząc go surowym i posępnym.
— Biedny stryj... — mówił Montalt do siebie — on zawsze ma jednakie serce... oh! nie na nim to powinienem się był zemścić... ale mój brat... Marta!... nie śmiał nawet o nich wspomniéć... jestem szalony... wczoraj byłbym oddał cały majątek za ten list, w którym spodziewałem się wyczytać słówko politowania lub żalu... słowo miłości... szalony... nikczemny szaleniec... czyliż nie wiem od lat 20, że serce kobiety jest próżnią?...
— Mylordzie — odezwał się Stefan z obawą — moje serce nie mogło znienawidziéć ciebie... gdy bawiłem w Penhoelu, słyszałem twoje imię w ustach wszystkich... nim ciebie poznałem, jużem cię kochał.
— Dajmy pokój Penhoelom — rzekł sucho nabob.
Roger spuścił głowę w milczeniu.
— Pan jesteś słusznie — na mnie zagniewany — odezwał się malarz.
— Bynajmniéj — odpowiedział nabob — tylko to co widzę, nudzi mnie i oburza.
Ziewnął i mówił do siebie:
— Biedni ludzie... nikczemne podstępy... zdaje mi się że wrócę do Jndyi...
Stefan miał cóś mówić, lecz nabob ukazał znak znużenia i wtulił się do kąta pojazdu.
Powóz naboba stanął pierwszy przed pałacem. Za nim przybyła dorożka.
Okiennice były zamknięte w pokoju naboba, który był oświetlony lampą. W chwili gdy Montalt drzwi otwierał, wzrok jego przywykły do jasności dziennéj, nie mógł rozróżnić przedmiotów. Widział tylko dwie dziewczyny szamoczące się w ręku trzech mężczyzn, którzy osłupieli spostrzegłszy go niespodzianie.
Cyprjana i Djana powstały wydając okrzyk radości i rzuciły się do szyi jego.
Jeden z trzech mężczyzn korzystając z tego podjął z podłogi pudełko, wyśliznął się jak węgórz pomiędzy nabobem a drzwiami i zniknął na zakręcie korytarza.
Stefan i Roger nie wiedzieli co się wewnątrz działo, i nie pomyśleli ażeby go zatrzymać.
— Ojcze! drogi ojcze! — mówiły dziewice — Bóg zesłał ciebie... oh! płakałyśmy wiele téj nocy, bo nie spodziewałyśmy się oglądać ciebie.
Roger ścisnął Stefana za rękę.
— Nazywają go ojcem... czy wiedzą czegośmy się dopuścili?.. czy nam przebaczą?...
Montalt pocałował w czoło dziewice.
— Cóż to znaczy? — zapytał bez widocznego wzruszenia.
— Ci ludzie — odezwała się Djana — którzy nas chcieli zabić niegdyś, przyszli dzisiaj okraść ciebie ojcze!
Montalt spojrzał na nich.
— Zdaje mi się, że było ich trzech...
Djana i Cyprjana poskoczyły otworzyć okiennice. W pokoju był tylko Bibandier i Blażéj.
— On uciekł! — odezwała się Djana.
— I zabrał djamenty! — dodała Cyprjana.
— Pan baron Bibandier — szepnął Montalt — i hrabia Manteira... przyszliście moi panowie zrabować mój pałac... któż był trzeci?...
Zanim odpowiedź nastąpiła, powstał szmer na korytarzu, poczém dosłyszano głos stryja Jana zmieniony skutkiem gniewu:
— Poznaję ciebie, pomimo twego przebrania... jakem poznał twoją rękę w tém nikczemnym liście, w skutku którego pochwyciłem szpadę na mego synowca... jesteś więc złym duchem naszéj rodziny!...
W téj chwili zbliżał się do drzwi, trzymając za kołnierz pana kawalera las Matas.
Silném pchnięciem rzucił nim na środek pokoju mówiąc:
— Tą razą zgnieciemy ciebie jaszczurko!
Robert zsiniał drżąc cały. Ile razy podniósł oczy, widział się otoczonym przez swoje ofiary.
Cyprjana i Djana były w objęciach Jana, lecz ich wzrok był zwrócony na naboba, gdyż ich nadzieje urzeczywistniły się.
Ostatnie słowa Jana potwierdziły ich domysły, bo ich dobry duch nazywał się Ludwik Penhoel. Udawały że nie spostrzegają Stefana i Rogera, którzy szukali ich spojrzeń.
— Ludwiku! — rzekł stryj Jan — z przyczyny tego człowieka, Pontales zagarnął dom ojca twego.
— Ojcze — odezwała się Djana — my go także naszym ojcem nazywamy — dodała zwracając mowę do stryja Jana, na którym to słowo sprawiło wrażenie — nasz ojciec wie o wszystkiém co zaszło... słyszałyśmy same, jak ten człowiek opowiadał mu swoje niegodne podstępy.
Błażjé i Bibandier pragnęli z duszy uciec, lecz murzyni stali we drzwiach.
— To, o czém mylord nie może wiedziéć — odezwał się Stefan — że ten człowiek któregośmy nie poznali, jest jedyny przyczyny naszego szalonego zapędu... on to wzbudził w nas podejrzenia... on to wprowadził nas do domu gry, gdzieśmy pana wyzwali...
— On to powiódł mnie za rękę do ciebie stryju! — dodał Wincenty.
— On dał pieniądze Nawnie — odezwał się Seid — ażeby otruła panny...
— On jest przyczyny wszystkich nieszczęść — dodał stryj Jan — mój synowcze... potrzeba ażeby ten człowiek odniósł zasłużony karę.
Nabob nie przemówił dotąd słowa. Miał głowę zwieszony na piersi i zdawało się że nic nie słyszał.
W téj chwili zbliżył się do amerykanina, wszyscy ustąpili mu z drogi.
Każdy zapytywał siebie, jak sobie postąpi, gdyż był królem w pałacu, gdzie każdy jego rozkaz był ślepo wykonywany.
Wiadomo było, że jego fantazja była jedyną regułą, i że prawo ogólne było niedostateczne przeciw jego woli.
Położył rękę na ramieniu Roberta, który się nachylił jakby był przygnieciony ciężarem, i rzekł do niego głosem słodkim, pieszczotliwym prawie:
— Panie kawalerze las Matas! to co mówią ci ludzie, mało mnie obchodzi... jesteś w moim domu... pod moją opieką... i nie stanie się ci nic złego.
W pokoju powstał szmer zadziwienia.
Robert nie mogąc wierzyć uszom swoim, podał z nieśmiałością Montaltowi pudełko sandałowe mówiąc:
— Mylordzie!.. poddaję się twéj szlachetności...
Montalt przyjął pudełko, poczém szepnął do ucha Roberta:
— Panie kawalerze... jeżeli zechcesz, gotów jestem uwierzyć żeś przyszedł do mnie z odpowiedzią na moje listy.
Amerykanin ośmielił się już bez bojaźni spojrzéć na Montalta.
Montalt miał wzrok spuszczony.
— Czy przyniosłeś list z sobą? — zapytał.
— Mylordzie — odpowiedział Robert mniemając, że odzyskał wyższość nad nabobem — nie jestem w stanie nic ci odmówić, lecz list...
— Jeżeli go zostawiłeś w domu, każ go tu przynieść.
— Bo Mylordzie...
Montalt zmarszczył brwi.
— Czy go masz lub nie? — szepnął głosem uprzejmym.
A gdy Robert się wahał, nacisnął mu ramię tak silnie, że się ten cofnął i zbladł.
— Jestem pewny, że go masz przy sobie; proszę mi go dać panie kawalerze... i to natychmiast... albo umrzesz pod kijami...
— Mylordzie.. — wyjąkał strwożony Robert.
Bibandier i Błażéj drżeli jak listki.
— Seid! — zawołał spokojnie Montalt.
Murzyn wszedł do pokoju.
Robert odpiął spiesznie surdut i wyjął pugilares z kieszeni.
— Jeżeli dam list panu — odezwał się Robert — czy mnie wypuścisz wolno z pałacu?
— I nas także... — wybełkotali Błażéj i Bibandier.
Montalt spoglądał z chciwością na pugilares, ręka jego drżała, oddech zatrzymywał się w piersiach. Kiwnął głową w potwierdzający sposób, jakby nie był w stanie przemówić słowa.
Robert wydobył list do połowy.
Montalt pochwycił go westchnąwszy.
— Odejdźcie!...
Łotrzy niezatrzymywani przez nikogo, poskoczyli do drzwi i zniknęli jakby za pomocą czarów.
Nabob stał na środku pokoju trzymając list w ręku i niemogąc go czytać, gdyż zdawał się być pokrytym pomroką.
Wszyscy mieli na niego zwrócone oczy, milczenie uroczyste panowało w sali.
Po kilku minutach łzy zrosiły policzki Montalta. Zachwiał się na nogach, poczém ukląkł na oba kolana.
— Tak ona mnie kochała... oh! mój Boże... jakiémże sercem mnie obdarzyłeś!... odgadłem... wiedziałem prawie... i siliłem się na to, ażeby nie wierzyć... upodobałem sobie nienawidziéć i złorzeczyć...
Jan Penhoel i obie siostry zbliżyły się do Montalta, który powstawszy, przycisnął starca do łona.
— Mój ojcze! — mówił — kochałem nazbyt... myśl o niewdzięczności waszéj, przywodziła mnie do szaleństwa...
— Niewdzięczności... — powtórzył stryj Jan — ani razu od lat 20 nie pominęliśmy ciebie w naszych modłach.
Montalt powtórnie przycisnął go do serca i podał ręce dziewicom, które je ucałowały.
— Wierzę — mówił. — Jestem tak szczęśliwym, jakem sobie nie wyobrażał ażeby nim być można na ziemi... Marto... oh! Marto!...
Stefan i Roger rozrzewnieni, nie pojmowali szczegółów tej sceny. Wincenty stał posępny, zajęty jedynie myślą o Blance, o któréj dotąd nikt nie wspomniał i która zdawała się być dla niego straconą.
W tém Montalt oswobodził się z objęć stryja i córek jego, a żywy rumieniec jego twarzy, zastąpiony został śmiertelną bladością.
— Oh! — wyjąknął drżący — myślałem o tém przez cały dzień i noc... Bóg mnie ukarze za tę myśl okropną... Ten pojedynek...
— Mój synu! — przerwał Jan — mniemałeś żem winny... i chciałeś mnie zabić...
— Chciałem się pomścić — odpowiedział Montalt — pomścić okropnie... biedny stary przyjacielu... bo chciałem nadstawić pierś moją naprzeciw twój szpady,... i powiedziéć ci moje imię wydając ostatnie tchnienie...
Stryj Jan przejęty zgrozą, zakrył twarz rękami; zdawało się, że krew zlodowaciała w żyłach jego.
Wincenty korzystając z chwilowego milczenia, zbliżył się na środek pokoju.
— Czy nikt nie wspomni tutaj o Blance Penhoel? — zapytał.
Cyprjana i Djana, z klóremi Wincenty przywitał się obojętnie wchodząc, wzięły go za ręce i uprowadziły do drzwi. Montalt śledził je smętnym wzrokiem.
— Mój ojcze! — szepnął — Bóg sprawiedliwy uwieńczył tak pięknie twoje życie szlachetne i uczciwe... w imieniu córek twoich błagam przebaczenia twego.
Stryj Jan zbliżył się do niego jakby chciał go pocałować, gdy témczasem szepnę! mu cóś do ucha.
Montalt zgnębiony radością cofnął się i przyłożył ręce do piersi, a upojenie szczęścia malowało się w obliczu jego.
— Ja... ja!... — zawołał przerywanym głosem — Djana! Cyprjana!... dzieci serca mego... dwa anioły pocieszające mnie w udręczeniach!... do kata — dodał z szczerym śmiechem obróciwszy się do Stefana i Rogera — moi młodzi towarzysze zbliżcie się do mnie... mieliście słuszność zazdrościć mi, bo jestem pewny, że je lepiej kocham jak wy... daj mi rękę Stefanie... jesteś szlachetnym młodzianem... a ty Rogerze, lubo jesteś nieznośnym trzpiotem...
Młodzieńcy nie dali sobie powtórzyć tego.
— Stefanie! — rzekł Montalt z niejakim smutkiem przebijającym się wśród jego radości — będziesz mężem mojéj pięknej Djany!.. ty Rogerze, otrzymasz rękę powabnej Cyprjany!... lecz pamiętajcie, ażeby były z wami szczęśliwe... albo jeszcze raz bilibyśmy się z sobą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszyscy będący poprzednio w pokoju naboba, zgromadzili się obecnie u Blanki.
Stryj Jan spoglądając ukradkiem na kolebkę, w któréj spoczywało dziecię, pogrążony był w smutném zamyśleniu. Blanka odzyskała słaby rumieniec; uśmiechała się jakby ją uzdrowił widok ukochanych osób.
Nabob zaledwie mógł się wstrzymać od śmiechu, zwracając wzrok na Wincentego.
— Mój synowcze — rzekł do niego — przekonywasz się, że nie mogłem udzielić ci zaspakajających objaśnień... gdyż te dwie panny — dodał zwracając się do Cyprjany i Djany — rozporządziły w pałacu podług swego upodobania i nie zasięgły méj rady... nie wiedziałem że nasza Blanka jest w moim domu.
— Mój stryju! — odezwał się zapłoniony Wincenty — racz mi przebaczyć...
— Moje dziecko... ponieważ mamy wzajemnie wiele do przebaczenia, i pragnąc raz załatwić wszystko, należy nam ogłosić powszechną amnestję.
Zbliżył się do stryja Jana.
— Zamiast marszczyć brwi, powinieneś się uśmiechać — rzekł z cicha — bo jeżeli tracisz dwie córki, masz za to wnuczkę...
— Lecz honor Penhoelów...szepnął starzec.
— Honor Penhoelów — odpowiedział wesoło Montalt — obchodzi Penhoelów... kto wiele podróżował, słyszał też wiele historyi... dowiedziałem się mianowicie o bardzo pięknéj na pokładzie statku angielskiego... czy chcesz ażebym jéj opowiedział panie Wincenty?
Wincenty zapłoniwszy się, ukląkł przed łóżkiem Blanki i pocałował jéj rękę.
— Teraz, kiedy jest równie ubogą jak ja — rzekł z wzruszeniem — mogę wyznać że ją kocham i przyrzec przed Bogiem, że będę jéj mężem!
— Nie, bynajmniéj — zawołał nabob — ona jest bogatą... i ty także... te panny mają w kieszeni kapitał na wykupienie z zastawu dóbr Penhoela, i wszystko co mam, należy do was moje dzieci.
— Potrzeba trzech dni — odezwała się Djana — na odbycie podróży do Bretanii... gdyż za trzy dni upływa termin odkupu.
— A więc mamy, dość czasu... każ zaprzęgać Wincenty... potrzeba najprzód wynaleźć mego brata i Martę... muszę więc w tym celu zobaczyć się z trzema łotrami... chodźcie ze mną.
Stefan i Roger do których stosowały się ostatnie wyrazy, pocałowawszy piękne rączki dziewic, nie bardzo się temu opierających, wyszli z nabobem, spiesząc do hotelu czterech części świata.
Gdy Montalt zapytał o kawalera las Matas, odpowiedziano mu, że ten wyjechał ze swemi towarzyszami przed pół godziną za granicę.

KONIEC CZĘŚCI CZWARTÉJ.
Część piąta.
PENHOEL.

I.
Oberża.

Pojedynek przy bramie Orleańskéj odbył się we środę, zobaczemy zaś co się działo w następny sobotę.
Główna oberża w Redon pod uwieńczonym baranem, któréj właścicielem nie był już niestety poczciwy Géraud, napełniona była gośćmi.
Zastawiono dwa stoły do wieczerzy: przy jednym siedzieli wieśniacy i handlarze okoliczni, przy drugim zaś zajmowali miejsca osoby wyższego rzędu.
Towarzystwo znakomitości miejscowych wieczerzali dość skromnie, stół bowiem zastawiony był półmiskami ryb, kartofli z białym sosem i jajek na twardo. Przed każdym gościem stała butelka wina do połowy tylko napełniona, bo wstydziliby się pić jak wieśniacy smaczny jabłecznik, i woleli krzywić się na gęste, mętne i kwaśne wino.
Przy tém stole znaleźlibyśmy dawnych naszych znajomych, bywających w Penhoelu; były tam bowiem trzy gracje Babouin de Rouseaux, kawaler zastępca wójta gminy, pani zastępczyni, pani Klara Lebinihik i jéj wielbiciele trzej wice-hrabiowie, a nawet poczciwy Chauvette nauczyciel z Glenaku.
Była 8 z wieczora, nie brakowało nikogo oprócz młodego Numy, braciszka trzech gracyj, którego krzesło stało próżne przy stole.
— Jak czas szybko upływa — odezwała się Englantynka najstarsza z trzech gracyj, przyjmując podany sobie ogon leszcza z rąk pana Kerbichel — zaledwie pół-trzecia miesiąca upłynęło, jakeśmy siedzieli przy tym stole z Penhoelami.
— Tak, to prawda — powtórzył chór.
— Biedna pani — poszepnął pan Chauvelte — biedny stryj Jan.... jak oni byli dobrzy i jak ich kochali...
— Pomimo tego — odezwała się cierpko słodkim głosikiem panna Kawatynka — teraźniejszy właściciel Penhoelu pan margrabia Pontales jest godniejszym od swego poprzednika.
Towarzystwo znów przywtórzyło.
— Nie chciałbym źle mówić o dawnym wójcie — dodał zastępca Kerbichel — lecz widoczném było, że ten biedny Penhoel miał skłonność do mocnych napojów.
— A przytém — odezwała się Aryjka, któréj miłe roztargnienie nie obiecywało tak głębokich spostrzeżeń — grał nałogowo i poziewał przy muzyce.
— Ja zaś mówię — rzekła poważnie pani Kerbichel — że kiedy człowiek traci majątek to musi być ladaco... margrabia Pontales ma dziś 80,000 dochodu... to jest chlubę dla naszéj okolicy... zresztą, albo to tylko ci ludzie umieli przyjmować u siebie?
— Ah! w istocie — szeptała wdowa Lebinihic — przyznać należy że bywały piękne uczty w Penhoelu...
Wice-hrabiowie powtórzyli:
— Piękne uczty bywały w Penhoelu.
Gracje podzielały zdanie pani Kerbichel, Eglantyna zaś dodała:
— A przytém jakież to plotki krążyły o tych ludziach?... a ja nie cierpię plotek... najprzód co do Loli, która nie dość że bałamuciła Penhoela, to jeszcze zawracała głowę młodemu Pontalesowi... przystojnemu młodzieńcowi... potém pana de Blois, który jedném okiem spoglądał na matkę, a drugim na córkę... co się tyczé panny Blanki...
— Moja siostro — przerwała Kawatynka spuszczając oczy — potrzeba być wyrozumiałą... bywały wypadki, że młode panny dostawały wodnéj puchliny i wydawały się...
Zatrzymała się potrząsając główką.
— Ja to pierwsza dostrzegłam — odezwała się pani Klara Lebinihic — że rozpuszczano jéj suknie... a to zemdlenie na balu... wiedziałam co się święci...
Wice-hrabiowie spojrzeli na nią z uwielbieniem.
— A te dwie córeczki stryja Jana?... wtrąciła Eglantyna — stryjaszka w sabotach... gdyby się godziło mówić o umarłych...
— Strzeż się panna — przerwał jeden z wice-hrabiów — wiarogodni ludzie utrzymuję, że powracają nocami w okolice pałacu... i jakkolwiek pokój pani może być dobrze zamknięty, dziewice nocy łatwo się do niego dostać mogą.
— A wtedy — odezwała się wdowa Lebinihic ze śmiechem — biada twojéj szyi moja droga panno!
Wice-hrabiowie zaśmieli się chórem, Eglantyna zaś zbladła.
— Niech mnie Bóg zachowa — poszepnęła — wiem co chrześcijanka winna zmarłym duszom... i żarcik pani jest wcale nie w swojém miejscu...
— Zgoda moje panie! — odezwała się pani Kerbichel — nie zapominajmy, że jesteśmy w publiczném miejscu... Wracając do Penhoelów, zdaje się że młody Wincenty zginął pod gilotyną.
— Jak to? — zawołał Chauvette podskakując na krześle.
— Źle mu też z oczu patrzyło — odezwała się Kawatynka — nie wielka téż szkoda... ale otóż mój brat...
Tarde venientibus ossa — przemówił zastępca — to znaczy: że pozostaję kości dla tych, którzy nie pilnuję godziny wieczerzy panie de l’Etang.
Numa Babouin miał postać poważną, z któréj można było poznać że przynosi ważną nowinę. Usiadł w milczeniu na swojém miejscu.
— Pan Numa dowiedział się czegoś! — wykrzyknęła pani Lebinihic, której małe oczki iskrzyły się z ciekawości.
— Czy nam przynosisz wiadomość o powodzi? — zapytał Kerbichel.
— Powódź zaczęła się dziś wieczór — odpowiedział Numa — to się wydarza corocznie... lecz mogę zajść wypadki, o jakich dawno nie słyszano...
Wszyscy nadstawili uszu i skierowali spojrzenia na Numę, który przybrał uroczystą i tajemniczą postać.
— Cóż tedy się wydarzyło? — zapytały trzy siostry.
Babouin spojrzał z godnością na pana Kerbichel.
— Nie każdy ubiega się za wieczerzą, panie kawalerze — rzekł — przyjemniéj jest podług mnie widziéć co się dzieje... co się zaś dzieje — dodał wstrząsając głową — jest bardzo dziwmém, moje panie i panowie.,, nadzwyczajnie dziwném!...
— Nabawiasz nas trwogą mój bracie — zawołała zniecierpliwiona Eglantyna.
Numa podparł się łokciami:
— Wiadomo państwu, że dobra Penhoela sprzedane zostały z prawem odkupu? — zaczął.
— Któżby o tém nie wiedział — rzekł Kerbichel.
— Dziś jest termin ostateczny, panie zastępco...
— Komuż pan o tém mówisz?... nikt nie zjawi się z 500,000 frankami dla wykupienia ich.
— Otóż panie adjunkcie, nie należałoby tak stanowczo twierdzić...
— Jak to?
— Sam osadzisz... Przed chwilę wszedłem do izby, gdzie niższa klassa biesiaduje... spodziewałem się, że tam będę rozmawiać o Penhoelach... lecz nie przypuszczałem tego, czego się dowiedziałem... Pan który wiesz wszystko panie Kerbichel, założyłbym się o sto przeciw jednemu, że nie zgadniesz...
— Pan kawaler zrzeka się zakładu — odezwali się chórem.
— Założę się z panem, stawiając tysiąc za jedno.
— Zlituj się pan....
— A więc panie i panowie... ponieważ się wyrzekacie zakładu... bo nigdybyście nie odgadli... powiem wam... że państwo Penhoelowie są w téj oberży!...
— Czy podobna! — odezwali się wszyscy.
— Nie wiem czy podobna, lecz tak jest.
— Zresztą, być może, iż się wystarali o pieniądze — rzekł Kerbichel — nikt nigdy nie sądził, ażeby Penhoel był nieporządnym i nieuczciwym człowiekiem...
— Zapewne, zapewne.
— Lecz to jest najosobliwszém — mówił daléj Numa — a najprzód czy przypominacie sobie tego awanturnika, który przybrał nazwisko Roberta de Blois?
— Tego łotra...
— Mówiliśmy właśnie o nim przed chwilę.
— A więc... zdaje się, że on dostarczył pieniędzy Penhoelom.
— On!...
— To jest rzeczywistym... przywiózł w swoim pojeździe panię i pana... oprócz tego ma z sobą swego dawnego służącego Błażeja i biedaka którego znacie, bo był grabarzem w Glenaku.
— Bibandiera?...
— Tak jest... mówię że maję z sobą milion gotówki.
— Milion! — wykrzyknę! zastępca — jak to źle sądzić porywczo o ludziach... Ktoś tu nazwał pana de Blois awanturnikiem...
— Przynajmniej nie ja — odezwała się Eglantyna.
— Ani ja...
— Ani ja...
— Ani nikt.
— Czyby nie można złożyć uszanowania drogiemu Penhoelowi? — odezwał się p. Kerbichel.
— On zachowuje ścisłe inkognito.
— Pojmuję to... ale zacny p. de Blois?
— On już pojechał do pałacu Penhoela, wraz ze swemi towarzyszami.
Przez chwilę panowało milczenie, pocém najstarsza z gracyj ujęła brata za rękę:
— Otóż to co nazywam szczęśliwym zdarzeniem — rzekła — bezwątpienia nie mam nic przeciw margrabiemu Pontales... lecz pragnęłam z duszy, ażeby Penhoelowie powrócili do dóbr swoich.
— I my także!
Poczém każdy wtrącił słówko:
— Tak zacni obywatele.
— Wspaniali, dobroczynni.
— Najstarsza rodzina w naszych stronach.
— Zacni, szanowni ludzie.
Uważano za złe panu Chauvette, który nie objawiał uczuć swoich.
W tém powstał szmer na ulicy, i wszyscy poskoczyli do okien, gdyż ciekawość była obudzony do najwyższego stopnia.
Był to po prostu człowiek, który wsiadał na konia przy bramie oberży, i który po chwili puścił się galopem.
— Założyłabym się o 5 franków — odezwała się pani Lebinihic — że to jest Penhoel i że jest pijany.
— Kto pijany? pan de Penhoel?
Lecz w tém hałas zewnątrz powstały przerwał dalsze rozprawy, bo dwa pojazdy pocztowemi końmi zaprzężone, zatrzymały się przed bramą oberży.
Szanowne zgromadzenie wytrzeszczało oczy i nadstawiało uszu.
Numa wymknął się dla powzięcia wiadomości.
Jakiś człowiek nieznajomy wysiadł z pojazdu i wezwał gospodarza. Powiedział mu coś cichym głosem, poczém wrócił do powozu, z którego wysiadł starzec.
— Niech umrę, jeżeli to nie jest Jan Penhoel!... — odezwała się Eglantyna.
Nieznajomy rozmawiał z oberżystą.
Starzec który wysiadł poprzednio, ukazał się znowu i przy pomocy służącego oberży, unosili do powozu kobietę, która się wydawała bardzo osłabioną.
— To pani!...
— Co to znaczy? — szeptali.
Słaba kobieta była umieszczony w pojeździć, do którego wsiadł starzec.
Nieznajomy pytał oberżysty:
— Jak dawno odjechał?
— Przed pól godziny.
— Kaź mi pan osiodłać konia natychmiast.
— Nie mogę zadość uczynić żadaniu pana... bo te osoby o których mówiliśmy, wynajęli konie ze wszystkich domów zajezdnych.
— A więc niech wyprzęgą z mego pojazdu...
Ten rozkaz natychmiast spełniono.
Dosiadłszy konia, zbliżył się do pojazdu i rzekł:
— Jedzcie do mostu Hussay, ja będę przed wami w pałacu.
Poczém puścił się galopem. Pojazdy za nim ruszyły.
Szanowne towarzystwo dręczone było gorączką.
Numa, który stał na ulicy i był świadkiem wszystkiego co się tam działo, powrócił do sali jadalnéj.
— Potrzeba było widziéć, ażeby uwierzyć! — odezwał się ledwo dysząc.
— Cóż takiego?
Trzy gracje szczyciły się, że był ich bratem.
— Cóż takiego?... — powtórzył — widziałem żyjących, chorych, i umarłych...
— Umarłych?...
— A przynajmniéj duchy... przecież mam dobre oczy i poznałem wszystkich, oprócz dwóch czarnych djabłów...
Numa Babouin był przedmiotem podziwu; nikt nie śmiał go zapytać, dopóki nie raczył wytchnąć.
— Słuchajcie panowie i panie!... w pierwszym pojeździe był Wincenty i dawny właściciel tej oberży, Géraud...
— I stryj w sabotach?...
— Czy to był on?...
— Jeżeli mi będziecie przerywać, to nic nie powiem... w tym pojeździe umieścili panią... w drugim, widziałem dwie córki stryja Jana z ich kochankami...
— To nazbyt panie Babouin — odezwał się Kerbichel — przecież dwie córki stryja Jana umarły, i akt ich zejścia spisany został przezemnie.
— Alboż to nowina, że się władza pomylić może... mówiąc bez urazy pana... słowem, w tém samem pojeździe siedziała Blanka z małym dzieckiem.
— Otóż to! — odezwały się kobiety.
— Biedna Blanka.
— Biedna Blanka — pomruknął Numa — będzie może najbogatszy panny w okolicy...
Wszyscy spojrzeli po sobie a pan Kechichel odezwał się:
— Oprócz pana Chauvette, wszyscy się cieszy z powrotu Penhoelów... wnoszę toast za ich zdrowie!...
Robert, Blażjé i Bibandier przybyli do Redon o 3ciéj po południu wraz z Penhoelem i żony jego.
Remigeusz pił przez cały drogę.
Marta pojmowała, że jest niewolnicy w ręku nieprzyjaciół. Straciła zupełnie odwagę, a w ciągu podróży pogrążona była w śnie chorobliwym. Mało ją obchodziło co nastąpi. Spodziewała się, że Bóg złączy ją zukochanemi córkami: Cyprjaną i Djaną, i żałowała tylko Blanki na tym świecie.
W oberży położyła się na tém samem łóżku, na którém przed trzema laty spoczywała Lola.
Robert, Błażéj i Bibandier, oraz Penhoel, zasiedli do stołu. Remigeusz pił do upadłego. Około czwartéj, Robert, Błażéj i Bibandier, wsiedli na konie mówiąc do Remigeusza:
— Teraz spodziewamy się, że nam wierzysz... do ósméj pozostaniesz... lecz o saméj ósméj, powinieneś już być na drodze do Penhoelu.
Remigeusz pozostał z żoną, która spała. Nie pomyślał o zemście, gdyż miał w kieszeni złoto i wino przed sobą.
O ósméj wyjechał na zamówionym koniu, gdyż Robert wynajął wszystkie w mieście, powodowany obawą, że go może ścigać Berry-Montalt.
Ostatni stracił cały dzień na szukaniu w Paryżu Marty i brata. Robert wyprzedził go o 12 godzin, lecz to opóźnienie wynagrodziło się w podróży tak dalece, że przybywszy do Redon, Montalt stanął o pięć tylko godzin późniéj od uciekających.
Właściciel oberży udzielił mu wszelkich wiadomości potrzebnych o pięciu podróżnych, którzy się zatrzymali pod uwieńczonym taranem. Stryj Jan udał się do Marty. Widząc ją słabą, nic nie wspomniał o córkach i umieścił ją w pojeździe, w którym był Géraud i Wincenty.
O milę od Redon, Remigeusz usłyszał za sobą galopującego konia.
Noc była ciemna i wilgotna. Penhoel odwrócił się i spostrzegł pędzącego jeźdźca otulonego w płaszczu.
— Kto ty jesteś! — odezwał się Remigeusz podchmielonym głosem.
Jeździec nic nie odpowiedział.
— Ja jestem Penhoel — rzekł Remigeusz — jadę wykupić moje dobra... i wypędzić Pontalesa, syna karczmarza... jak psa!...
Jeździec milczał.
Pomimo że był pijany, Remigeusz truchlał od strachu; jadąc stępa obok milczącego jeźdźca, spoglądał na niego ukradkiem.
Poczém puścił się galopem. Nieznajomy podobnież.
— Kto ty jesteś!.. kto jesteś! — bełkotał Penhoel.
Nieznajomy milczał.
Remigeusz drżał.
Po godzinie jazdy, w ciągu któréj przedstawiały się rozmaite widma w jego zamąconéj wyobraźni, koń jego zatrzymał się nagle.
Szumiące bałwany potoku zalewały drogę. Z lewéj strony rozciągały się bagna Glenackie, pośród których wznosiły się wyziewy białéj niewiasty, z prawéj zaś podwójny pagórek przepuszczał napływ wody.
Z przodu widziéć się dawały budynki dworskie, w których wszystkie okna były ciemne.
U podnóża pagórka, migotało światełko z chaty Benedykta.
— Podawaj prom! — zawołał Remigeusz.
Nikt się nie poruszył w chacie.
Nieznajomy stuliwszy ręce w trąbkę, zawołał dźwięcznym głosem:
— Podawaj prom!...
Światełko zgasło w chacie.
Remigeusz zadrżał i uczuł dreszcz w żyłach.


II.
Konający.

Robert, Błażéj i Bibandier wyjechawszy z Redon, udali się drogą do Gacilly, lecz zamiast dążyć wprost do Penhoelu, zatrzymali się w pobliskości miasteczka Ben i zsiadłszy z koni stanęli w zaroślach.
W drodze milczeli, pogrążeni będąc w zadumaniu.
— Teraz — odezwał się Robert, zarzucając cugle na gałęź dębu — poświęciwszy wszystko dla wszystkiego... pewny jestem pomyślnego skutku.
— Od niejakiego czasu, nie wiedzie się nam — westchnął Bibandier.
— Milcz! — odezwał się Błaźéj — gdyby nie ty, dziewki byłyby dawno zginęły... i mielibyśmy djamenty naboba.
— Nie możesz mi wyrzucać Śpiochu.... twoja trucizna nie udała ci się równie jak mnie topiel... te dziewczęta są zabezpieczone czarami...
— Bydlę — pomruknęł Błażéj.
— Dość tego! — odezwał się Robert — nie czas po temu, ażeby się spierać... jeżeli weźmiemy się szczerze do rzeczy... to tego wieczora los się odmienić może... co zaś szczególniéj mi się podoba, że nie długo wszystko się rozstrzygnie.
— Ale jak się nie uda? — rzekł Błażéj.
— Polećmy się djabłu... jeżeli nas zawiedzie, nie mamy co robić we Francyi... każdy z nas pójdzie w swoją drogę — mówił Robert. — Przykro wprawdzie pomyśléć... że lata upływają i nie wiele się postąpiło... przecież każdy człowiek, raz w życiu ma sposobność zrobienia losu... idzie tylko o to, ażeby umieć korzystać... być może iż dziś i nasza gwiazda zajaśnieje.
— Do kata! — rzekł Błażéj — zrobiłeś się poetę.
— Przed śmiercią — pomruknął Bibandier.
Amerykanin skrzywił się, poczém wskazał palcem na ostatni dom miasteczka.
— Jeżeli pan Protazy Hiven żyje jeszcze, to go wkrótce ujrzymy, gdyż ma zwyczaj palić fajkę na świeżém powietrzu co wieczór.
— Cóż u licha chcesz od niego? — zapytał Błażéj.
Robert wzruszył ramionami.
— Czy myślisz że pan margrabia Pontales przeszedłby do nas na schadzkę?
— To prawda... Makreofal może nam być użytecznym.
Po chwili otworzyły się drzwi domu prawnika i pan Protazy Hiven wyszedł.
— Naprzód! — zawołał Robert.
Biedny prawnik chciał krzyknąć, poznawszy twarze dobrze mu pamiętne, lecz Bibandier zatkał mu usta.
— Jeżeli piśniesz, to cię uduszę...
Hiven drżał cały szczękając zębami.
— Moi panowie! — wyjąkał — drodzy przyjaciele... bardzo jestem szczęśliwy, że was oglądam...
— Dość, dość... wiemy że nas kochasz — odezwał się Bibandier — lecz bez próżnych słów... chodź z nami.
— Pójdę z wami na koniec świata... lecz...
— Chodź! — rzekł Robert.
Hiven zamilkł. Dosiedli koni, prawnik zajął miejsce za Bibandierem.
— Jedźmy! — odezwał się Robert jadąc z tyłu, ażeby mógł rozmawiać z prawnikiem.
— Jeżeli panowie udają się do pałacu — odezwał się bojaźliwie prawnik — życzyłbym skierować się do mostu Hussay, bo powódź przybiera od wczoraj...
— Czy umarł Benedykt Haligan? — zapytał Amerykanin.
— Tak jakby już umarł... od pół roku już kona...
— A Pontales?
— Oh! ten jest zdrów dzięki Bogu...zawsze przebiegły... zawsze chytry... oh! nie uwierzysz pan jak bytem na niego oburzony, gdy was wypędził z Penhoelu... chciałem mu rozwalić głowę kijem.
— W istocie?... — zapytał ironicznie Robert.
— Szanowny panie Robert... kochany panie Błażeju... i ty zacny panie Bibandierze... nie uwierzycie jak jestem do was przywiązany... i wierzcie mi, że dałbym się dla was porąbać na kawałki.
— Spodziewałem się to usłyszéć — odezwał się Bibandier parskając śmiechem — i my podobnież jesteśmy twojemi przyjaciółmi, tęskniliśmy bez ciebie i dla tego przybyliśmy o sto mil, ażeby ciebie odwiedzić.
— Czy wolno mi zapytać... — rzekł prawnik.
— W swoim czasie i miejscu — przerwał Robert — dowiesz się o wszystkiém... Główną rzeczą jest teraz wiedziéć, czy pan chcesz trzymać z nami, lub przeciw nam?
— Jak możecie pomyśléć, ażebym przeciw wam wystąpił...
— Mówiąc szczerze — rzekł Robert — chcemy skończyć z Pontalesem.
— Spodziewam się, że przez prawne środki...
— Bardzo prawne.
— A więc szanowny panie de Blois... drogi panie Błażeju... i zacny panie Bibandierze... jestem na wasze usługi.
Jechali prawie ą samą drogą, którą przebywały Cyprjana i Djana w nocy ś. Ludwika wracając z domu Hivena. Przebyli most Hussayes, poczém spuścili się do portu kruczego.
Dojeżdżając do pałacu, Robert zatrzymał swego wierzchowca.
— Panie Hiven, bądź pewny hojnéj nagrody, jeżeli uskutecznisz wszystko, czego od ciebie wymagać będziemy.
— Wierzaj mi pan, że interess mnę nie powoduje...
— Posłuchaj... udasz się naprzód do pałacu...
— Chętnie... lecz w jakim celu? — Pójdziesz po pana Pontalesa, z którym życzę się widziéć.
Prawnik potrząsł głową.
— Toby się na nic nie przydało... Pontales przyznać muszę, jest biegłym człowiekiem... On dotąd mieszka jeszcze w zamku, gdyż uważa, że jeszcze termin odkupu nie upłynął i dla tego pałac stoi pustkami.
— A więc nie ma tam nikogo?
Makreofal wskazał na ciemne okna.
— Mieszka tam tylko stary służący, który zarazem jest przewoźnikiem... Poutales odgrywa komedję... powtarza każdemu, że spodziewa się iż Penhoel wykupi dobra i dla tego brama pałacowa jest otwartą.
Robert, nie słuchał go i namyślał się.
— Lecz jeżeli pan sobie życzysz... wsiądę na konia i pojadę do zamku.
— Muszę się tutaj z nim widziéć.
— Przyprowadzę go z sobą.
Amerykanin spojrzał z pod oka na prawnika.
— Śpiochu — rzekł — — zapewne jeszcze nie śpią na folwarku... idź po małego Franusia... a jeżeli będą się ciebie dopytywać, powiedz że idzie o interess Penhoelów.
Błażéj puścił się ścieżką wiodącą do folwarku.
— Szanowny panie Hiven, pokładamy w tobie zupełne zaufanie, lecz potrzeba godziny czasu tam i nazad do zamku... i ileż to myśli może przesunąć się w głowie... pozostań przeto z nami... Franuś zaniesie list, który napiszesz do margrabiego.
— List — powtórzył Hiven — czyż podobna pisać tutaj?
Robert pokazał na światełko błyszczące pośród kasztanów.
— Chata Benedykta posłuży nam za kancelarję.
— Zdaje się że nie potrzebujemy świadka naszéj czynności.
Byli o 50 kroków od chaty. Bibandier sunął pomiędzy krzakami i niebawem wrócił.
— Biedny stary nie będzie nam przeszkadzał — zawołał z daleka.
— Czy umarł?
— Wejdźcie... jesteśmy panami chaty.
Weszli do chaty oświetlonej łuczywem tlejącém przy tapczanie.
Benedykt leżał na wznak z żałożonemi na krzyż rękami, z otwartemi i wrytemi oczami.
Robert wziął drzazgę.
— Rozpal ogień Bibandierze... pan Hiven jak uważam ma febrę.
Prawnik drżący jak listek, usiadł jak najdalej od tapczana.
Bibandier cisnął kilka drewek na komin, a gdy płomień wzniósł się jasny i świetny, Amerykanin przybliżył stołek z widoczném zadowoleniem.
— Wieczory zaczynają być chłodne... czy masz pan co potrzeba do pisania panie Hiven?.. bo ja mam tylko papier stemplowy.
Hiven spojrzał na niego z zadziwieniem.
— To pana zastanawia?.. Pontales spłatał nam figla... lecz dziś mam nadzieję, że się mu wywzajemniemy... usiądź pan dogodnie tak, żebyś mógł pisać na kolanach.
Hiven wydobył kałamarz, pióro i papier.
— Chciałem odwiedzić osobiście margrabiego — rzekł Robert — lecz zastanowiwszy się lepiéj, postanowiłem zgłosić się do niego listownie... pisz więc pan.
— Jestem gotów.
— Pisz pan... no... ale cóż mu oznajmiemy?...
— Trzeba wyszukać cóś dowcipnego — odezwał się Bibandier — ho gdyby to był człowiek w naszym wieku, możnaby mu naznaczyć schadzkę miłosnę.
— Milcz! — przerwał Robert — piszże pan... cóż u djabła, nie jesteś przecię dzieckiem... napisz cóś takiego, ażeby go ściągnąć...
Prawnik poskrobał się w ucho.
— O téj godzinie... i w dniu upływu terminu... a przytém margrabia powie: „dla czego Hiven sam nie przyszedł?”
— Potrzeba więc cóś wymyślić...
— Szukam — rzekł Bibandier.
— Milcz!... Panie Hiven, przekonany jestem, że obdarzony jesteś rzadkiemi zdolnościami.
— Pan jesteś zbyt łaskaw... lecz Pontales jest tak niedowierzający... poczekaj — rzekł uderzając się w czoło — zdaje mi się że mam sposób...
— Jaki?...
— Jest jedno nazwisko, które poruszyłoby Pontalesa, gdyby nawet był konającym... to jest: nazwisko starszego Penhoela.
— W istocie?
— Od dwóch lub trzech miesięcy, rozchodzę się wieści o powrocie Ludwika... otóż napiszę mu, że idzie o ważne sprawy, do których wpływa Ludwik Penhoel.
— Napisz panie Hiven, i być może nie zminiesz się z prawdę...
— Jak to? albobyś pan co wiedział? — zapytał przestajęc pisać.
Błażéj powrócił z Franusiem.
— Skończ pan... za godzinę dowiesz się wszystkiego.
Prawnik złożył list i wręczył go chłopcu który się puścił pędem.
Robert po odejściu chłopca był cięgle milczącym, a pan Hiven nadaremnie usiłował zawiązać z nim rozmowę.
Noc była ciemna i chłodna, wiatr dął w zaroślach, szum wód przybierających ciągle słyszéć się dawał.
Wśród panującego obecnie grobowego milczenia w chacie, pan Hiven zerwał się raptownie z siedzenia, gdyż zdało mu się, że dosłyszał westchnienie pochodzące z łóżka, na którem leżał zmarły Benedykt. Towarzysze Hivena naśmiawszy się z jego trwogi, zmusili go aby usiadł w poprzedniém miejscu.
Po upływie godziny, usłyszano tętent konia. Nasi towarzysze ukryli się za drzwiami, prawnik zaś sam pozostał przy kominku.
Po chwili wszedł Pontales. Nie widać było na jego twarzy miodowego uśmiechu i zdawał się być w złym humorze.
— Czego żądasz? — zapytał w progu — i co znaczy ta schadzka?...
Prawnik kłaniał się nizko, i być może z trudnością zdobyłby się na odpowiedź, gdyby mu towarzysze nie oszczędzili tego kłopotu.
Pontales zamilkł, ponieważ drzwi nagle zatrzasnęły się za nim. Odwrócił się drżący, i dostrzegł z kim ma do czynienia.
— Zasadzka... — szepnął. Poczém dodał:
— Mój syn pisał, że wczoraj byli w Paryżu...
— Otóż to zupełnie mylne rozumowanie, jak na człowieka podobnego panu — odezwał się Robert ze śmiechem — ale podajmy sobie ręce przedewszystkiém...
Robert, Błażéj i Bibandier wyciągnęli ręce, Pontales zaś odpowiedział machinalnie na tę szyderczą uprzejmość.
— Zapewne panowie — wyjąkał — zmusiliście Hivena, ażeby mi naznaczył tę schadzkę?
— Gdybyś nam był pozostawił pałac Penhoela, drogi margrabio — rzekł Robert — nie bylibyśmy zmuszeni przyjmować pana w téj chacie... ah! pan postąpiłeś z nami po mistrzowsku... żandarmy... wyciągi z bióra policyi... wszystko to udało się wybornie... lecz chciéj pan usiąść... mamy bowiem z sobą wiele do mówienia.
Pontales usiadł na ławeczce.
— Wspomniałeś pan o swoim synie... był to hoży młodzieniec... żył szumnie w stolicy... Odebrałeś pan od niego list wczoraj... lecz ja mogę udzielić mu o nim świeższych wiadomości...
— Czyś go pan widział?
— Mój Boże! nie wiem jak to panu powiedziéć... jednakże jest to smutny wypadek...
Margrabia był ojcem, zaczynał się niepokoić.
— Wiadomo panu — rzekł Amerykanin — że kto jest młody... odważny... drażliwy... może mieć pojedynek...
— Pojedynek!
— Tak, pojedynkował się ze starszym Penhoelem...
Margrabia powstał, jakby był poruszony iskry galwaniczny; prawnik naśladował go.
— Ze starszym Penhoelem!... tym który się ztdą oddalił przed 20 laty?... czy rzeczywiście mówisz o Ludwiku Penhoel?...
Na to imię, przytłumione westchnienie dało się słyszéć od strony tapczana.
Makreofal zachwiał się na nogach, mówiąc tłumionym z przestrachu głosem.
— Umarły przebudził się!...
Bibandier i Błażéj zbledli, Robert zaś wzruszył ramionami.
— Gdy żyjący zechcą — przemówił zwolna — umarły powtórnie zaśnie...
Wszyscy spoglądali z trwoga na tapczan.
Stary Benedykt jakby chcąc zaprzeczyć téj pogróżce, poruszył się i podniósł na tapczanie.
— Dziś!... — odezwał się grobowym głosem. — Wiele dni i nocy czekałem téj chwili... Ręka Boga ciąży nademną... nie doczekam powrotu Penhoela...
Wszyscy milczeli, a nawet Robert nie śmiał ust otworyć.
— Liczyłem godziny — mówił starzec — wiedziałem iż choroba nie zabije mnie... mówiłem... obcy przybył w czasie powodzi i podczas ciemnéj nocy i podczas powodzi i ciemnéj nocy miał powrócić... Penhoela!.. ten który zabije twoje ciało i duszę, wydrze mi śmiertelne życie...
Wymawiał wyrazy z trudnością, oddech jego był ciężki.
— Któż pozostawił otwartą bramę pałacu... widzę powracających tych, którzy nie powinni z niego wychodzić... te, które uważano za umarłe... uśmiechają się żyjące... Nie szukaj twych córek Penhoela pomiędzy dziewicami nocy!.. A on!.. jakże mu serce bije... jego szlachetne serce... Łzy oschły w oczach świętéj niewiasty... jest nowonarodzony w kolebce ozdobionéj kwiatami...
Uśmiech okrasił jego wychudłe lica; wymówił jeszcze słowa niezrozumiałe, poczém opuścił głowę na poduszkę.
Nastąpiło długie milczenie w chacie: poczém Robert przysunął ławkę do krzesła Pontalesa.
— Jest cóś prawdy w tém, co mówił ten stary warjat — szepnął. — Dzieło które zbudowałeś mozolnie w skutku kłamstw i zdradliwych podstępów, jest z gruntu nadwerężone... Przychodzę margrabio z przełożeniem ratunku, lub zguby twojéj... od ciebie zależy wybór...


III.
Ludwik de Penhoel.

Walka toczyła się między Pontalesem i Robertem. Błażéj i Bibandier milczeli. Hiven z przerażeniem spoglądał na tapczan.
— Gdyby tylko chodziło o wykupienie dóbr — mówił Robert — nie byłbym trudził pana margrabiego... lecz zagraża ci coś innego... czy wiesz, że Ludwik Penhoel jest niebezpiecznym przeciwnikiem!
— Czyś go widział?
— Jak pana widzę.
— Czy jest możny?...
— Bardzo możny.... dorodny.... silny.... w dniu, w którym twój syn poległ z jego ręki, Ludwik odbył cztery pojedynki.
Mój biedny syn... lecz on nie umarł... i w jego wieku można się z rany wyleczyć... żałuję mocno, że zaszły pomiędzy nami nie porozumienia — dodał przybierając dobroduszną postać — wierzajcie mi, że po pierwszém zadziwieniu, rad jestem że was oglądam.
Robert podał mu rękę.
— Otóż to, co się nazywa mówić — rzeki — tém bardziéj, że nie powątpiewam o jego szczerości.
— Ponieważ tak jest... a więc najprzód ci powiem, żeśmy przywieźli z Paryża Remigeusza i żonę jego.
— Ah! więc to pan ich z sobą przywozisz?
— Oczywiście... potrzeba mi było broni przeciw pańskiéj przebiegłości... Jakkolwiek bądź Penhoel posiada potrzebne fundusze na wykupienie dóbr... otóż nie ukrywam tego przed tobą: że gdy Penhoel powróci do pałacu, to pan będziesz wkrótce zmuszony do ustąpienia z zamku...
— Z powodu?
Robert wydobył zegarek.
— Już 10-ta — szepnął — za pół godziny będzie tu Remigeusz... przebacz mi, iż nie wchodzę w bliższe szczegóły, gdyż czas nagli zaledwie będziemy mogli spisać stosowne warunki.
Pontales nic nie odpowiedział, lecz rzucił okiem na obecnych.
— Bezwątpienia — rzekł Robert, pojmując znaczenie tych spojrzeń trwożliwych — jest nas trzech przeciw jednemu... gdyż pan Hiven zachowa ścisłą neutralność w razie wypowiedzenia wojny... moglibyśmy użyć przemocy... lecz nie lękaj się panie margrabio... nie dopuścimy się tego... interes nasz wymaga, ażebyśmy zawarli przymierze... lecz tą rażą przymierze trwałe, niezależne od twego upodobania.
Obrócił się do prawnika, który przed kominem grzał nogi.
— Przygotuj pan pióra i atrament... oto dwa arkusze stemplowego papieru... bądź łaskaw wygotować umowę pomiędzy panem Pontalesem z jednéj, a nami trzema z drugiéj strony, mocą któréj, nastąpi rozdział dóbr Penhoela na cztery równe części.
— To jest, że mam dostać tylko czwartą część — mówił Pontąles zdziwiony.
— Tak... każdy z nas otrzyma toż samo — odpowiedział Robert.
— Jeżeli tak, to przekładam raczej ażeby dobra wykupione zostały.
— Pozwól pan — rzekł Robert — zdaje mi się, że nie masz zupełnie wolnego wyboru... bo jeżeli nie będziemy na stronie pana... to wystąpiemy przeciw niemu... nieprawdaż moje zuchy?
Błażéj i Bibandier poruszyli się na ławce.
— Jeżeli wystąpiemy przeciw panu, wprowadzimy na scenę niektóre okoliczności, które go nabawić mogą kłopotu... pisz pan prędzej panie Hiven...
— Na co... — rzekł z cicha Pontąles — nie podpiszę nigdy...
— Podpiszesz kochany przyjacielu... wyobraź sobie, że djabeł wmieszał się w naszą sprawę... córki stryja Jana żyją...
Pontąles zadrżał.
— Stary Benedykt przecież to powiedział.
Na honor mówię, że żyję, i wiedzy o twéj życzliwości ku sobie... lecz co jest najciekawszém, że Ludwik Penhoel dowiedział się przez nie o swéj rodzinie... on je kocha do szaleństwa... i jeżeli przeprawi się przez rzekę Oust, dowiesz się o nim bardzo prędko...
— Oto jeden akt — rzekł Makroefal.
Robert spojrzał na pismo.
— Dobrze... przepisz pan.
Hiven zabrał się do pracy.
— Lecz powiedz mi pan przecie — zapytał Pontales — z jakiego względu podpisanie téj umowy przezemnie, mogłoby mnie zabezpieczyć?
— Za kwadrans — odpowiedział amerykanin — Remigeusz stanie przy przewozie... mamy broń z sobą i sztylet dla ciebie...
— Dla mnie?
— Tak... gdyż tą raza każdy z nas musi mieć czynny udział. Jest nas pięciu, bo i pan Hiven raczy nam dopomódz.
— Jestem człowiekiem spokojnym...
— Nic to nie znaczy... będziemy mieli kilku przeciwników być może.
— Ludwika Penhoel? — wyjąkał Pontales.
— Ludwika Penhoel — powtórzył Robert.
Powiedział to bez myśli. Według niego bowiem, nabob powinien być jeszcze w Paryżu, albo przynajmniéj w drodze. Lecz potrzeba było zastraszyć Pontalesa, który wahał się jeszcze.
— Panie margrabio! — rzekł Robert — potrzeba się zdecydować... Jeżeli nie podpiszesz... przewieziemy tutaj obu Penhoelów... Powinieneś zrozumieć twoje położenie... masz do czynienia z trzema ludźmi, którzy nie mają nic do stracenia i którzy być może, maję do ciebie urazę... lecz ci ludzie przekładają osobisty interes nad myśl zemsty... korzystaj więc z ich rozsądku, gdyż jeżeli pominiesz sposobność dziś wieczór, jutro ci ludzie wystąpią jako świadkowie w oskarżeniu o kradzież i morderstwo, jakie Penhoelowie zamyślają przeciw tobie wystosować.
Pontales przycisnął rękami łyse swe czoło.
Donośny głos dał się słyszéć zewnątrz.
— Podawaj prom! — ho... ho!...
Stary przewoźnik poruszył się powtórnie pod swoją kołdrą, jakby ten krzyk ożywił go.
— To on... — szeptał dyszący — poznaję go... mój Boże!.. udziel mi godzinę życia... ażeby sługa mógł powitać pana swego... nim stawi się przed tobą...
Pontales pochwycił papier i podpisał.
Wszyscy powstali. Robert zgasił drzazgę.
Konający przemówił znowu:
— Podpisał... lecz Bóg czuwa... mordercy... zbójcy... biada wam!...
Bibandier Pontales i prawnik wyszli z chaty.
— Od trzech miesięcy stary kona — pomruknął Błażéj — i jego zeznanie byłoby okropném w razie wypadku.
— Wyjdź — rzekł Robert.
Błażéj wyszedł.
Amerykanin zbliżył się po macku do łoża umierającego. Szarpnąwszy silnie, wyciągnął poduszkę z pod głowy Benedykta, który wydał słaby okrzyk. Głowa jego była zwieszoną, oddech zatrzymał się w gardle.
— Przepowiedziałem to... — wyjąkał opierając się śmierci — przepowiedziałem... Moje ciało — do niego należy... Niech Bóg i N. Panna ulitują się nad moją duszą...
Ucichło w chacie. Robert oblany zimnym potem, połączył się z czterema towarzyszami. Weszli wszyscy do promu. Pontales i Makroefal mieli noże w ręku.
Pontales drżący, pierwszy wskoczył do promu....
— Mają czas do północy... do północy ktokolwiek zechce się przeprawić przez rzekę, powinien umrzéć.
Jego umysł był gwałtownie wstrzęśniony. Gorączka pozbawiła go przebiegłej przezorności, która była zasadę jego długiego życia.
Robert śmiał się w duchu, widząc go na czele wywijającego nożem.
Bibandier pochwycił za wiosło. Pan Hiven stał w tyle doświadczając udręczeń nieznośnych, widząc się zmuszonym występie do walki.
Dopłynęli do środka rzeki. Nie mogli nic dostrzedz na przeciwległym brzegu, tak dalece było ciemno.
— Połóżcie się na dnie statku — rzekł Robert — Bibandier tylko powinien być widzialnym.
Własnym przykładem poparł tę radę, i nad promem górowała tylko kudłata głowa byłego ułana.
Po chwili przestał robić wiosłem.
— On jest sam — szepnął.
— Przybij do brzegu — rzekł Robert.
— Mówią, że pomiędzy Penhoelami i Pontalesami nienawiść panuje przeszło od stulecia... masz więc pierwszeństwo... uderz pierwszy....
— Zgoda! — odpowiedział Pontales posępnie.
Prom przybił do lądu, i prawie zaraz Remigeusz Penhoel skoczył ciężko na pomost.
Nie można było rozróżnić rysów jego twarzy, lecz wszystko w nim okazywało nadzwyczajne wzruszenie.
— Prędzéj, prędzéj — mówił — zniknął na czarnym koniu... lecz może powróci.... prędzéj, prędzéj!...
Wszyscy powstali, lecz Remigeusz nie widział nikogo, mając wzrok zatopiony na brzeg przeciwny.
Pontales był miotany szaleństwem. Robert musiał go wstrzymywać.
— Zaraz, zaraz... — szeptał amerykanin.
Pontales szarpał się pieniąc z wściekłości.
Statek płynął samopas przez kilka sekund.
Teraz byli przed wysepkę, na któréj rosły wierzby, do których się przyczepili Robert i Błażéj téj nocy, gdy przybyli do Penhoelu.
— Obróć! — zawołał amerjkanin — bo trącimy o ląd...
W chwili gdy Bibandier posłuszny temu zleceniu, oparł wiosło o brzeg, niewidoma ręka pochwyciła za żelazo i przyciągnęła silnie prom.
Były ułan krzyknął z przestrachu i puścił wiosło. Statek oparł się na wysepce, i obecnie u steru stał człowiek wysokiego wzrostu, który tam się zjawił jakby w skutku czarów.
— Ludwik Penhoel... — szepnął Robert puściwszy rękę Pontalpsa.
— Kłamiesz! — odezwał się Remigeusz — jeden jest, tylko Penhoel... drugi był nikczemnym zdrajcą... — Głos zamarł w gardle jego, ponieważ stary Pontales ugodził go nożem w plecy.
Remigeusz upadł ciężko w poprzek statku.
Pontales poskoczył wywijając nożem i krzycząc:
— Teraz drugiego!
Nieznajomy, którym był rzeczywiście Ludwik Penhoel, nie widział tego, że jego brat ugodzony został nożem. Odrzuciwszy w tył swój płaszcz złamał na kolanie wiosło.
Prom płynął ku środkowi bagnisk.
Pontales upadł uderzony maczugę.
Poczém nastąpiła krótka walka pomiędzy nabobem i trzema mordercami; gdyż Bibandier poczciwy chłopiec, uważając że się zanosi na tragedję, wyśliznął się na wysepkę pomiędzy wierzby i wędrował drogą do Redon.
Sztylety nie wiele szkodzić mogły maczudze naboba, która za każdém opadnięciem zadawała mordercom śmiertelne razy.
Poczém nastąpiło milczenie na statku.
Ludwik cisnął maczugę i pomimo ciemności spostrzegł leżącego brata.
— Remigeuszu! — rzekł — już nie mamy nieprzyjaciół...
Remigeusz nie ruszył się.
Nabob ok raczył trupów chcąc się zbliżyć do niego.
W chwili gdy się nachylił chcąc go ująć za rękę, ten poruszył się konwulsyjnie i zesunął do wody.
Nabob pośliznąwszy się o strugę krwi, krzyknął przeraźliwie i rzucił się w wodę ubrany.
Statek z czterema trupami płynął w kierunku prądu białéj niewiasty.
Ludwik nurkował w głębinie ponurych wód bagnisk. Po trzy kroć wypływał i po trzy kroć dawał się słyszeć jego głos donośny wzywający brata. Zanurzył się po raz ostatni, poczém dopłynął do brzegu.
W téj chwili prom znikał w kłębach mgły, tworzącéj fantastyczną odzież białéj niewiasty. Obrócił się parę razy w młynkowym wirze... zatrzeszczał... trupy się podniosły... i otchłań pochłonęła ich na wieki.
Pojazdy któreśmy widzieli przed oberżą w Redon, przebyły most Hussay i stanęły przed pałacem Penhoela. Brama i drzwi pałacu były otwarte. Pontales chciał przez to okazać, że oczekuje bez obawy na swoich przeciwników.
Wewnątrz pałacu nie zaszły żadne zmiany. Przez te trzy miesiące Pontales mieszkając w zamku jak poprzednio, nie użytkowa! z posiadłości, którą uważał za zastaw.
W salonie pałacu zebrani byli podróżni z dwóch pojazdów.
Martę złożono na sofie i wszyscy ją otaczali. Była bladą, jéj piękne oblicze nacechowane było piętnem długotrwałych katuszy; miała oczy zamknięte, oddech utrudzony i zdawało się że ją życie popuszcza.
Stryj Jan trzymał jéj jednę rękę śledząc bicia pulsu, Djana i Cyprjana ogrzewały drugą pocałunkami. Blanka klęczała u jéj nóg na kobiercu. W około stali: Stefan, Roger, Wincenty i Géraud.
Dosłyszano na bagnach trzy okrzyki donośne i przeciągłe.
Marta poruszyła się i otworzyła powieki, lecz wkrótce znów je zawarła.
Była w tém stanie drętwienia od wyjazdu z Redon. Nadmiar cierpień przygniatał jéj biedne macierzyńskie serce. W czasie drogi, stryj Jan usiłował ją przysposobić, lecz była prawie ciągle bezprzytomną i nie wiedziała o niczém co się stało od dni kilku.
W salonie wszyscy byli przejęci jedną myślę, nie śmiejąc jéj wynurzyć; każdy mówił do siebie:
— Czyż umrze, nie doczekawszy szczęścia?...
Lica Marty zdawały się bledsze, oddech był coraz słabszy.
— Motko! — przemówiła Blanka ze łzami — czy nie chcesz się przebudzić!...
Cyprjana i Djana wznosiły oczy do nieba, modląc się z całéj duszy.
W tém obie powstały, miłość natchnęła je jedną myślą: wysunęły na środek dwie harfy stojące w kącie salonu i po kilku lekkich akordach, czystym i miłym swym głosem zanuciły piosnkę bretońską, którą dawniéj Marta lubiła z przyjemnością słuchać.
Obecni téj scenie, spoglądali na chorą, zatrzymując oddech.
Po pierwszej zwrotce, Marta nie poruszyła się wcale. Ręce Djany i Cyprjany drżały dotykając stron harfy, a głosom ich towaszyły łzy.
W czasie drugiéj zwrotki, słabe westchnienie wydobyło się z piersi Marty. Następnie otworzyła oczy i uśmiech zaczął błądzić na jéj ustach.
Cyprjana i Djana opuściły harfy i uklękły przed nią.
W téj chwili otworzyły się drzwi salonu i Ludwik Penhoel ukazał się w progu.
Jego piękna twarz była poważną i smutną, czarne włosy zmoczone wodą i potem spadały na odzież w nieładzie.
Marta zwróciła wzrok najprzód na Blankę, potém na Cyprjanę i Djanę; uśmiech jéj wyrażał błogie rozrzewnienie. Podniosła oczy i ujrzała samych przyjaciół.
Nikt nie śmiał się ruszyć ani przemówić słowa.
Gdy jéj spojrzenie padło na Ludwika Penhoela, stojącego w progu niewzruszenie, zadrżała i różana barwa wystąpiła na jéj lica.
— Oh! — szepnęła — wy, których tak kochałam... Djano!... Cyprjano!... Blanko!... moje drogie córki...
Ludwiku!... mój biedny Ludwiku!... jesteście więc razem i szczęśliwi!...
Powątpiewanie i niespokojność okazały się w jéj twarzy.
— Szczęśliwi! — powtórzyła — takimi was widzę w snach moich.
Jéj oczy znów się zamknęły, głowa opadła na poduszkę sofy, gdy ręce składała z ukorzeniem:
— Mój Boże! — dodała głosem tak słabym, że zaledwie mogła być dosłyszany — jeżeli to jest snem jeszcze... spraw Panie... ażebym się więcéj nie przebudziła!...

KONIEC




  1. Są to wyziewy bagien Glenaku pod niebezpiecznym wirem Tremeulé. Zabobonni wieśniacy w tej gęstej mgle upatrują podobieństwo do olbrzymiej kobiety. Jest o niéj legenda, i przypisują jej śmierć nieszczęśliwych, pochłoniętych w otchłani Tremeulé.
  2. Miejsc.
  3. Mieszkańcy wiejscy okolic Morbibanu, rozumieją pod nazwą dziewic nocy pewne kwiaty, gwiazdy i dziewice zmarłe. Ten romans, utwór miejscowego trubadura, jest tłomaczeniem niedokładném z języka bretońskiego. Przytaczamy je wszakże gdyż nieznajduje się w zbiorze poezyj bretońskich, wydanych przez p. Villeniarqué, (przypis z oryginału).
  4. Szuani nazywali niebieskiemi żołnierzy rzeczy pospolitej francuzkiej.
    (przypis tłómacza)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.