Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Tytuł orygin. De la Terre à la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ILUSTROWANA BIBLJOTEKA DLA MŁODZIEŻY.
JULJUSZ VERNE.
Z ziemi na księżyc
w 97 godzin 20 minut.
POWIEŚĆ
Tłumaczył St. G.

WARSZAWA.
WYDAWNICTWO „ARGUS".






  Drukarnia Sukcesorów T. Jankowskiego, ul. Wspólna 54. Telefon 266-07.  





ROZDZIAŁ I.
Gyn Klub.

Podczas wojny domowej w Stanach Zjedno­czonych nowy i bardzo wpływowy klub po­wstał w mieście Baltimore. Wiadomem jest, z jaką siłą rozwijał się instynkt wojenny wśród tego narodu mechaników, handlarzy i właścicieli okrętów. Drobni kupcy porzu­cali swe kontuary, wstępowali do wojska, sta­wali się kapitanami, pułkownikami i genera­łami, a choć nie przechodzili żadnych kursów w wyższych szkołach wojskowych, wkrótce zrównywali się w sztuce wojennej ze swymi ko­legami ze starego kontynentu i jak tamci od­nosili liczne zwycięstwa, nie szczędząc kul, miljonów i ludzi.
Ale amerykanie prześcignęli nawet euro­pejczyków w dziedzinie artylerji — nie przez to, by działa ich pochwalić się mogły wyższym stopniem udoskonalenia, lecz przez to, że nabierały one coraz większych, nieznanych dotąd rozmiarów, co zwiększało znakomicie ich nośność. W sztuce stosowania ognia artyleryjskiego nie wiele czego można było jeszcze nauczyć anglików, francuzów czy prusaków, ale ich armaty i kartaczownice robią wrażenie pistoletów kieszonkowych w porównaniu z olbrzymiemi działami artylerji amerykańskiej.
To jednak nie powinno dziwić nikogo. Jankesi — ci pierwsi mechanicy świata — rodzą się inżynierami, jak włosi muzykami, a niemcy — filozofami. Nic więc dziwnego, że wrodzony talent jankesów ujawnił się również i na tem polu. Zaczęli oni budować olbrzymie działa, o wiele mniej pożyteczne od maszyn do szycia, ale za to bardzo imponujące swym ogromem i przeznaczeniem, jako narzędzia zniszczenia i masowego zabójstwa.
To też podczas tej strasznej walki północy z południem Ameryki, artylerja odgrywała najważniejszą rolę; dzienniki z entuzjazmem opisywały nowe wynalazki i nie było chyba ani jednego chudego kupczyka, ani jednego wyrostka, który nie łamałby sobie głowy nad wynalezieniem jeszcze straszniejszego pocisku, jeszcze bardziej nośnego działa. Ale jeśli jeden amerykanin ma jakąś ideę, musi on zaraz podzielić się nią z drugim amerykaninem. Gdy jest ich już trzech, wybierają zaraz prezesa i dwuch sekretarzy. Czwarty z kolei staje się archiwistą i biuro zaczyna działać. Gdy jest ich pięciu, zwołują walne zgromadzenie i klub jest ukonstytuowany. Tak też było w Baltimore. Pierwszy, który wynalazł nowy typ armaty, połączył się z drugim, który odlał pierwszy model; do nich przyłączył się trzeci i tak dalej. Taki był zawiązek „Gyn-Klubu“. W miesiąc po założeniu liczył on już tysiąc ośmset trzydziestu trzech członków czynnych i trzydzieści tysięcy pięćset siedemdziesięciu pięciu korespondentów.
Niezbędnym warunkiem przyjęcia do klubu było wykazanie się jakimkolwiek wynalazkiem w dziedzinie konstrukcji lub udoskonalenia armat, czy innej broni palnej. Ale wyznać trzeba, że wynalazcy piętnastostrzałowych rewolwerów, karabinów maszynowych i szabel-pistoletów nie budzili zbytniego szacunku; bożyszczem klubu była armata, a jego arcykapłanami ci, którzy pracowali nad jej udoskonaleniem.
— Sława ich imion, — powiedział kiedyś jeden z najbardziej uczonych członków klubu, równa się tylko wymiarom ich armat, a sięga tak daleko, jak wyrzucane przez nie pociski.
Genjusz wynalazczy amerykanów dosięgnął szczytów z chwilą, gdy znalazł tak poważny ośrodek, jak nowopowstały „Gyn-Klub“. Działa dosięgły olbrzymich rozmiarów, a pociski przelatywały oznaczone granice i zdarzało się nieraz, iż rozrywały na kawałki niewinnych obywateli. Wszystkie te wynalazki pozostawiały daleko poza sobą nędzne maszynki, używane przez artylerję europejską, o czem zresztą najlepiej świadczą następujące liczby.
— Dawniej, „za dobrych czasów“ kula trzydziesto-sześcio centymetrowa przechodziła rzez trzydzieści sześć koni, ustawionych obok siebie i sześćdziesięciu ośmiu ludzi, na odległość trzystu stóp. Był to jednak okres dzieciństwa sztuki artyleryjskiej. Od tego czasu poczyniła ona znakomite postępy. Armata Rodmana niosła na siedem mil pocisk, ważący pół tonny i z łatwością miażdżyła sto pięćdziesiąt koni i trzystu ludzi. „Gyn-Klub" zastanawiał się nawet poważnie nad urządzeniem uroczystej próby, o ile jednak można było znaleźć odpowiednią ilość koni, o tyle trudniej było o ludzi.
W każdym razie działanie tych armat było rzeczywiście zabójcze i po każdym wystrzale całe kolumny nieprzyjaciół waliły się na ziemię, jak kłosy podcięte kosą. Czem wobec tego były słynne niegdyś armatki, które naprz.: w roku 1587 pod Coutras czyniły niezdolnymi do walki dwudziestu pięciu ludzi, albo te, które w roku 1758 kładły pod Zorndoffem trzydziestu kawalerzystów, albo nawet austryjackie, wynalazku Kesselsdorfa, które w roku 1742 kładły pokotem siedemdziesięciu ludzi? Czem były działa z pod Jeny i Austerlitz, które zdecydowały o wyniku bitew? Podczas.wojny amerykańskiej widziało się już inne cuda. W bitwie pod Gettysburg jeden pocisk kładł siedemdziesięciu trzech związkowców, a przy przejściu przez Potomac jeden pocisk Rodmana przeniósł odrazu do wieczności dwustu piętnastu południowców. Trzeba tu wspomnieć również o wynalazku p. J. T. Mastona, wybitnego członka i dożywotniego sekretarza „Gyn-Klubu“, którego armata zabiła odrazu trzysta trzydzieści siedem osób — coprawda dlatego, że rozprysła się cała po pierwszym wystrzale.
Co można dorzucić do tych wymownych liczb? Nic. To też każdy chyba uzna bez zastrzeżeń następujące wyliczenie, dokonane przez statystyka „Gyn-Klubu“, p. Pitcairn: Jeśli podzielić liczbę ofiar rozszarpanych przez armaty, przez liczbę członków „Gyn-Klubu“, okaże się, iż każdy z nich miał na swym rachunku, czy sumieniu, „średnio“ dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt pięć żyć ludzkich z ułamkiem. Jasnem jest stąd, iż celem klubu było jedynie i wyłącznie wytracanie ludzi w celach filantropijnych i doskonalenie narzędzi śmierci, jako środków cywilizacyjnych.
Trzeba przyznać, iż dzielni ci jankesi nie tylko zajmowali się teorją, ale umieli również służyć swym ideałom w praktyce. Gyn-Klub liczył w gronie swych członków bardzo wielu oficerów różnych stopni, od porucznika do jenerała i różnego wieku, od młodzieńców, którzy zaczynali swą karjerę, do staruszków, którzy zaczynali już drzemać na zdobytych laurach. Wielu członków padło również na polach bitew, a imiona ich spisane były w złotej księdze klubu; ci zaś, co wracali z frontu, nosili na sobie niezatarte dowody swej waleczności. Kule, protezy rąk i nóg, szczęki kauczukowe, czaszki ze srebra nosy z platyny, widziało się tu na każdym kroku, a statystyk klubu p. Pitcairn obliczył również, iż jedna ręka wypadała średnio na czterech członków, a zaledwie dwie nogi na sześciu. Ale dzielni ci artylerzyści nie martwili się tem zbytnio, gdy biuletyn wojenny, podnosząc sprawność artylerji, podawał również ogromne liczby ofiar.
Aż wreszcie pewnego smutnego dnia pokój został zawarty, przycichło granie armat i działa pokryte płótnem, ze zwieszonemi ponuro lufami powróciły do arsenałów, krwawe wspomnienia zaczęły zanikać też powoli, roślinność zakwitała bujniej na głęboko zoranych, przemiękłych krwią polach bitew, szaty żałobne znikały coraz szybciej, rudziejąc i dodzierając się ostatecznie. Gyn-Klub, skazany na bezczynność zaczął w niej gnuśnieć i rozkładać się.
Niektórzy członkowie uparcie rozmiłowani w studjach artyleryjskich oddawali im się nadal, marząc o olbrzymich granatach i niebywałych pociskach, ale pozbawionym możności wypróbowywania i zastosowywania tych wynalazków zaczynały zwolna opadać ręce. Pustoszały też przestronne sale klubu; służba drzemała po kątach, dzienniki żółkły na stołach, a nieliczni bywalcy klubowi, wytrąceni przez fatalny pokój poza obręb bieżącej chwili, drzemiąc w wygodnych fotelach snuli dalej swe platoniczne marzenia o nowych cudach artylerji.
— To okropne — mówił pewnego wieczora dzielny Tom Hunter wyciągając nad ogień kominka swe dwa drewniane szczudła, które zaczęły się już tlić. — Niema co robić i niema czego się spodziewać. Co za życie! Gdzie się podziały te czasy, gdy codzień budziło nas ze snu radosne granie armat?!
— Te czasy już minęły! — odpowiedział Bilsby, podciągając pusty rękaw z prawej ręki, którą stracił na wojnie. — Cóż to była za rozkosz. Wynajdowało się nowy typ kartacza i zaledwie odlany, ciepły jeszcze niosło się na pole bitwy, by go wypróbować na nie­przyjacielu. Wracało się później ze słowem zachęty z ust Shermana lub ze wspomnieniem uścisku ręki Mac-Clellana. Dziś generałowie powrócili do swych kontuarów i zamiast kul i kartaczy wysyłają teraz bele bawełny. Ach, klnę się Ś-tą Barbarą! Przyszłość artylerji jest stracona dla Ameryki.
— Masz rację, Bilsby — zawtórował mu pułkownik Blomsberry,— przeżywamy okrutne rozczarowanie. Po to porzuca się zgryzoty domowe, ćwiczy we władaniu bronią, pędzi z Baltimore na pola walki, po to sięga się po krzyż męczeństwa, czy laur bohaterstwa, by po dwuch, trzech latach stracić wszystkie owoce swych trudów, zamierające w bezczynie i zasnąć w przymusowej bezczynności.
Dzielny pułkownik nie mógł jednak po­przeć swych słów odpowiednim ruchem, gdyż do wykonania go, brakowało mu rąk, złożo­nych na ołtarzu ojczyzny.
— I żadnej wojny w perspektywie! — odezwał się wreszcie słynny J.T. Maston, po­grzebaczem drapiąc się po ciemieniu z kau­czuku. — Ani jednej chmurki na horyzoncie i to akurat w chwili, gdy tyle możnaby zdzia­łać na polu artylerji. Ja, który do was mó­wię, ukończyłem właśnie dziś rano nowy mo­del działa, które zmieniłoby napewno cały system wojowania.
— Naprawdę? — zawołał Tom Hunter, mimowolnie przypomniawszy sobie dawno próby szanownego pana J.T. Mastona.
— Naprawdę — odpowiedział ten ostat­ni. — Ale na co zda się dzisiaj pracować, zwalczać tysiące trudności? To jest marno­wanie czasu. Ludy starego świata jakgdyby dały sobie słowo, że będą wiecznie żyły w zgo­dzie. A tymczasem nasza „Trybuna“ prze­powiada coraz straszniejsze katastrofy z po­wodu skandalicznego przeludnienia.
— A jednak, kochany panie Maston, w Europie raz wraz wybucha jakaś wojna wskutek tarć narodowościowych.
— Więc co?
— Więc możeby tam można było coś zdziałać, gdyby przyjęto nasze usługi...
— Tak pan myśli? — zawołał Bilsby. — Oddawać nasze wynalazki na użytek obcych?
— To przecież lepsze, niż nie zużytkowywać ich wcale.
— Bez wątpienia — rozumował J.T. Maston, — to jest lepsze, ale nawet myśleć o tem nie można.
— A dlaczego? — zapytał pułkownik.
— Gdyż oni tam w Europie mają tak dziwne zapatrywania na kwestję awansów, że żaden amerykanin nie mógłby się im pod­dać. Oni tam nie mogą sobie wystawić, by ktoś mógł zostać generałem, nie przeszedłszy po kolei wszystkich niższych stopni oficer­skich, jakgdyby ktoś nie mógł być dobrym artylerzystą, choć sam nie odlał ani jednej armaty. To poprostu...
— Absurd! — dokończył Tom Hunter. — A w takich warunkach nie pozostaje nam nic innego, jak zakładać plantacje tytoniu i dystylować tran wielorybi.
— Jakto? — zawołał wzruszonym gło­sem J.T. Maston. — Więc nawet tych ostat­nich lat naszego życia nie będziemy mogli poświęcić udoskonalaniu broni palnej? Czy rzeczywiście nie ma się już nadarzyć okazja, by ją wypróbować i niebo już nigdy nie roz­jaśni się błyskiem wystrzału armatniego? Nie­ podobieństwo, by nie nadarzyła się koniecz­ność wypowiedzenia wojny jakiemuś mocar­stwu zamorskiemu. Może francuzi zatopią choć jeden z naszych pancerników, może anglicy powieszą ze trzech czterech naszych ro­daków.
— Nie, panie Maston — odrzekł spokoj­nie pułkownik Blomsberry — nie dożyjemy tego szczęścia. Nie, żaden z tych wypadków nie zdarzy się napewno, a gdyby się nawet zdarzył, nie skorzystamy z niego. Wrażli­wość amerykanów przytępia się coraz bardziej.
— Tak, my coraz bardziej pokorniejemy — przytwierdził Bilsby.
— I dajemy się upokarzać — dorzucił Tom Hunter.
— To wszystko prawda — unosił się dalej Maston. — Istnieje tysiąc powodów do wypowiedzenia wojny, a my jej nie wypo­wiadamy. Drżymy o ręce i nogi naszych ro­daków, którzy nie wiedzą, co z niemi robić. Oto, by nie szukać daleko powodów do wojny. Czyż Ameryka Północna nie należała dawniej do Anglji?
— No tak — odpowiedział Tom Hunter postukując swemi szczudłami.
— A więc! — podjął J.T. Maston. — Dlaczegóżby Anglia nie miała z kolei należeć do amerykanów?
— Byłby to tylko sprawiedliwy rewanż — odpowiedział pułkownik Blomsberry.
— Ale idźcie panowie — wołał J.T. Maston — i zaproponujcie to prezydentowi Stanów Zjednoczonych, a zobaczymy, jak was przyjmie.
— Zapewne przyjąłby nas bardzo źle — zasyczał Bilsby przez cztery zęby, które pozostały mu po wojnie.
— Na honor — zawołał J.T. Maston — przy najbliższych wyborach nie radzę mu liczyć na mój głos.
— Ani na nasze — odpowiedzieli chórem wojownicy inwalidzi.
— Tymczasem — zakończył J.T. Maston — jeżeli nie dadzą mi możności wypróbowania mej armaty na polu bitwy, składam mą dymisję i uciekam w sawanny Arkansasu.
— A my z tobą — odpowiedzieli towarzysze walecznego J.T. Mastona.
Takie nastroje panowały wśród członków klubu, umysły wrzały, niezadowolenie rosło, klub mógł był rozpaść się lada dzień, gdy niespodziewany wypadek zażegnał nagle zbliżającą się katastrofę.
Nazajutrz po opisanej wyżej rozmowie członkowie klubu otrzymali cyrkularz następującej treści:

Baltimore, 3 XI.

Prezes „Gyn Klubu“ ma zaszczyt zawiadomić swych kolegów, iż na posiedzeniu odbyć się mającem 5 b. m. poruszona będzie sprawa, która niechybnie zainteresuje najszerszy ogół. Wobec tego pożądany jest jaknajliczniejszy udział członków.

Z poważaniem
Prezes „Gyn-klubu“
Impey Barbicane.

———


ROZDZIAŁ II.
Projekt prezesa Barbicane’a

Piątego października o godzinie ósmej wieczorem zwarte tłumy zapełniły salony „Gyn-Klubu“. Członkowie, zamieszkali w Bal­timore stawili się w komplecie na wezwanie swego prezesa. Członkowie zamiejscowi przy­bywali specjalnymi pociągami z rozmaitych stron kraju i ogromny „hall“ klubu nie mógł Wreszcie pomieścić wszystkich zebranych, któ­rzy pozajmowali przyległe salony, zapchali prze­jścia i korytarze i tłoczyli się nawet na podwó­rzu. Każdy starał się zdobyć lepsze miejsce, by choć zdaleka słyszeć przemówienie, tłoczo­no się więc, rozpychano i miażdżono z właści­wą amerykanom zaciekłością.
Cudzoziemiec, który za cenę złota chciał­by w ów wieczór zdobyć sobie miejsce w sali, odszedłby napewno z kwitkiem, jeżeli nie z siniakami, gdyż prawo wejścia do klubu mieli jedynie i wyłącznie członkowie klubu.
Ogromny „hall“ klubu przedstawiał nie­samowity wygląd. Był on doskonale przygo­towany do charakteru klubu. Kolumny z ar­mat wspierały się na olbrzymich moździeżach i podtrzymywały sufit z kutego żelaza, jak koronka rzeźbiony w misterne ornamenty. Łuki, karabiny, pistolety, wszelkiego rodzaju broń palna starożytna i nowa zdobiła ściany. Nawet świeczniki, kandelabry i żyrandole ro­bione były z luf pistoletowych i karabino­wych, zręcznie połączonych ze sobą. Modele armat i kartaczownic, grono bomb, czubki kul rozmaitych rozmiarów, porozkładane w szklanych szafkach i porozwieszane dokoła kompletowały dekorację tej dziwnej sali.
Na miejscu honorowem za witryną spo­czywały resztki słynnej armaty, wynalezionej przez J. T. Mastona, połamane i porozsadzano podczas nieszczęsnego wybuchu.
W głębi sali, otoczony czterema sekreta­rzami siedział na wysokiem wzniesieniu pre­zes klubu, a bogato rzeźbiony jego fotel po­siadał również formę moździerza. Na biurku, ogromnej płycie stalowej, wspierającej się na czterech granatach stał ogromny kałamarz w kształcie armaty i widniał dzwonek, który jednak za dotknięciem wydawał dźwięki podobne do wystrzału rewolwerowego. Podczas zbyt gwałtownych dyskusji ten dzwonek nowego typu wystarczał do zagłuszenia krzyków podnieconych artylerzystów.
Przed wzniesieniem masywne ławy, ustawiane w zygzaki jak rowy strzeleckie i szańce przynoszone były dla członków „Gyn-Klubu“. Owego pamiętnego wieczora szańce te były oblepione mrowiem ludzkiem. Towarzysze znali swego prezesa i wiedzieli, że nie byłby ich fatygował bez istotnego powodu pierwszorzędnej wagi.
Impey Barbicane miał lat czterdzieści, był chłodny i pełen powagi, posiadał umysł zrównoważony i charakter nieugięty, a najwybitniejszą jego cechą było to, że do najbardziej szalonych przedsięwzięć umiał on wnosić zawsze idee praktyczne. Słowem był to typowy amerykanin północy, kolonizator, potomek owych okrągłych głów, które dały się we znaki Stuartom i nieubłagany wróg południowca — typowy jankes z jednej bryły wyciosany.
Barbicane zrobił duży majątek na handlu drzewem, a gdy podczas wojny mianowano go dyrektorem artylerji okazał się niezmiernie energicznym, bogatym w pomysły i zręcznym w przeprowadzaniu swych planów, to też przyczynił się on poważnie do udoskonalenia artylerji, a nowym badaniom i próbom umiał nadawać niezrównany roz­mach.
Był to mężczyzna średniego wzrostu i stanowił rzadki wyjątek w tem towarzy­stwie, gdyż posiadał wszystkie członki bez żadnych uszkodzeń. Twarz jego utrzymana była w prostych, wyrazistych linjach, a wi­dziana z profilu wskazywała energję, męstwo i umiejętność panowania nad sobą.
W obecnej chwili siedział on nierucho­mo w swym fotelu milczący, zamknięty w so­bie, z wyrazem strapienia na twarzy.
Zebrani rozprawiali głośno dokoła niego zarzucali się wzajem pytaniami, robili różne przypuszczenia, badawczo spoglądali w twarz swego prezesa, ale nic z niej wyczytać nie mogli.
Wreszcie gdy godzina ósma zaczęła bić na ogromnym zegarze, znajdującym się w sa­li, Barbicane, jakby podrzucony przez niewi­dzialną sprężynę, zerwał się nagle z siedze­nia, wyprostował i rozkazujące spojrzenie rzucił na salę. Uciszyły się rozgwarzone fa­le tłumu. Cisza zaległa, a mówca odezwał się w te słowa:
„Dzielni towarzysze! Zbyt długo już ciążą na nas skutki bezsensownego pokoju, któ­ry odrazu pogrążył nasz klub w bagno bez­czynności. Po kilku zaledwie latach owoc­nej, wytężonej pracy musieliśmy nagle porzu­cić rozpoczęte dzieło i urwać nić zbożnego postępu. Bez najmniejszej obawy gotów jestem twierdzić, iż każdy z nas z ra­dością powitałby jakąkolwiek wojnę, która znów włożyłaby broń w nasze dłonie, gnuśniejące w bezczynności...
— Tak, wojna! — zawołał z zapałem J.T. Maston.
— Słuchajcie. Słuchajcie! — wołano ze wszystkich stron.
— Ale, wojna — ciągnął dalej Barbicane, — wojna jest niemożliwą w obecnych warunkach i wiele zapewne lat upłynie, nim odezwą się znowu nasze armaty. Trzeba więc obejrzeć się za innem polem działania i w innej dziedzinie poszukać przystosowania dla tych zamierzeń.
Zebrani czuli, iż mówca poruszy tem najważniejszą sprawę i podwoili uwagę.
— Szanowni słuchacze! — zaczął znów Barbicane. — Od kilku miesięcy męczyło mnie pytanie, czy nie moglibyśmy, pozosta­jąc wiernymi naszej specjalności, podjąć ja­kieś wielkie zadanie, godne dziewiętnastego wieku i czy postępy artylerji nie ułatwiłyby nam dokonania go. Szukałem więc, pracowałem, robiłem obliczenia i coraz bardziej upewniałem się, że jesteśmy w stanie podjąć pewne zadanie, które w każdym innym kraju wydałoby się niedorzecznością. Dla przedsta­wienia wam tego projektu, pozwoliłem sobie zebrać was tutaj. Projekt ten jest godny was. Głodny sławetnej przeszłości „Gyn-Klubu“ i narobi zapewne wiele hałasu w świecie...
— Wiele hałasu? — wołał jakiś zapalo­ny artylerzysta.
— Wiele hałasu w prawdziwem tego słowa znaczeniu — odpowiedział Barbicane.
— Nie przerywać! — krzyczano dokoła.
— Proszę was też, towarzysze, byście mi jeszcze na chwilę użyczyli waszej uwagi.
Dreszcz przebiegł po zebranych. Barbicane, gwałtownym ruchem poprawiwszy cy­linder na głowie, ciągnął dalej równym, spo­kojnym głosem.
— Kto z was nie ogląda codzień księży­ca. Ale pozwólcie, bym w tej właśnie chwi­li skierował na niego baczniejszą uwagę. Może danem nam będzie stać się Kolumbami tego nieznanego świata. Skupcie się koło mnie, wesprzyjcie mnie z całych sił, a popro­wadzę was na podbicie tej planety, a ziemia jego połączy się z trzydziestoma sześcioma państwami, tworzącemi Stany Zjednoczone.
— Hurra, księżyc! — krzyknęli jednym chórem członkowie Gyn-Klubu.
— Księżyc studjowano już oddawna — mówił znów Barbicane; — jego powierzchnia, jego waga, jego skład, jego ruchy, oddalenie od ziemi i rolę w układzie słonecznym są do­statecznie znane. Rozkreślono już nawet ma­py selenograficzne, które swą dokładnością nie ustępują w niczem, a może przewyższają na­wet karty geograficzne. Fotografje dają nam zdjęcia, przedstawiające naszego satelitę w ca­łej swej niezrównanej piękności. Słowem, wiemy już o księżycu wszystko, czego mogła nas nauczyć matematyka, astronomja, geologja i optyka. Dotąd nikt nie próbował na­wiązać z nim stosunków bezpośrednich.
Czuć było, iż przy tych słowach tłum aż rozgorzał zaciekawieniem i niecierpliwością.
Barbicane mówił dalej;
— Pozwólcie, że w kilku słowach przy­pomnę wam imiona tych kilku zapaleńców, opanowanych tęsknotą do fantastycznych podróży, którzy utrzymywali, iż własnemi oczyma przejrzeli tajniki naszego satelity. W XVII wieku niejaki Dawid Fabricius twier­dził, iż na własne oczy oglądał mieszkańców księżyca. W roku 1699 pewien francuz, nazwi­skiem Jean Baudouin wydał opis podróży do­ koła księżyca, podjętej przez Dominika Gonzalesa, awanturnika hiszpańskiego. W tym samym czasie Cyrano de Bergerac napisał podobne dzieło, które cieszyło się ogromnem powodzeniem we Francji. Następnie inny francuz, Fontenelle wydał na ten temat obszerną pracę pod tytułem „Mnogość światów“, uważaną w swoim czasie za arcydzieło, nauka jednak, krocząc wciąż naprzód przekreśla nieraz nawet i arcydzieła. Około roku 1835 wreszcie sir John Herschel opublikował w New-York-American niewielką pracę, w której opowiada, iż będąc wysłanym dla badań astronomicznych na przylądek Dobrej Nadziei przy pomocy specjalnie udoskonalonego teleskopu badał księżyc na odległość niespełna trzydziestu metrów. Widział więc dokładnie rozpadliny, w których żyły hipopotamy, zielone wzgórza, na których pasły się barany z rogami z kości słoniowej i białe koziołki. Widział również mieszkańców tych krajów o błonkowatych skrzydłach, jak u nietoperza. Broszura ta, pióra amerykanina, nazwiskiem Locke cieszyła się ogromnem powodzeniem; wkrótce jednak spostrzeżono się, że była to zręczna mistyfikacja naukowa i francuzi pierwsi zaczęli ją ośmieszać.
— Ośmieszać amerykanina! — zawołał J. T. Maston. — Ależ to jest oczywisty casus belli...
— Uspokój się, drogi przyjacielu, zanim zaczęli go ośmieszać, przez długi czas całkiem poważnie traktowali oni figiel naszego roda­ka. By zakończyć ten rys historyczny, dorzucę jeszcze, że niejaki Hans Pfaal z Rotter­damu, puściwszy się balonem wypełnionym gazem azotowym po dziewięćdziesięciu dniach podróży wylądował na księżycu. Podróż ta jednak, jak zresztą i wszystkie poprzednie była pomysłem fantastycznym, który zrodził się w genjalnej głowie naszego ziomka, na­szej chluby pisarskiej Edgara-Allana Poe.
— Niech Żyje Edgar Poe! — krzyczeli zebrani, zelektryzowani słowami swego prezesa.
— Aby teraz przejść od pomysłów lite­rackich — mówił dalej Barbicane — do prak­tycznych prób rozwiązania kwestji, która nas interesuje, przypomnę panom, iż pewien geome­tra niemiecki zaproponował, by wysłać do Syberji międzynarodową komisję uczonych, któraby rzucała za pomocą reflektorów na niezmie­rzone płaszczyzny tamtejszych stepów świetlne figury geometryczne. Każdy człowiek in­teligentny, rozumował uczony niemiecki, zna te figury, a mieszkańcy księżyca, o ile wogóle istnieją, musieliby je dostrzec i odpo­wiedzieć podobnymi sygnałami, a wtedy porozumiewanie się z naszym satelitą nie przed­ stawiałoby już poważniejszych trudności, gdyż możnaby skomponować cały alfabet i w ten sposób porozumiewać się z księżycem. Projekt ten nie został urzeczywistniony i do tej chwili nie uczyniono nic dla nawiązania sto­sunków między ziemią i księżycem. Wielkie to zadanie wykonane być może tylko przez genjusz wynalazczy amerykanów, a sposób jest prosty, łatwy, pewny, niezawodny. Chcę go panom przedstawić w paru słowach.
Huraganem okrzyków, grzmotem okla­sków przyjęto słowa prezesa. Nie było wśród zebranych nikogo, kto nie czułby się porwa­nym, uniesionym słowami mówcy.
— Słuchajcie, słuchajcie! — wołano ze wszystkich stron. Gdy wzruszenie ogólne uspokoiło się nieco, Barbicane mówił jeszcze głębszym i bardziej spokojnym tonem.
— Wiecie wszyscy, jak wielkie postępy poczyniła w ostatnich czasach sztuka artyle­ryjska i do jakich świetnych rezultatów mo­gliśmy ją byli doprowadzić, gdyby nie­szczęsny pokój nie przerwał naszej owocnej pracy. Wiecie również, jak potężną jest struktura naszych armat i jaką siłę posiada proch. Wychodząc z tego założenia, posta­wiłem sobie pytanie, czy nie zdołalibyśmy zbudować takiego działa, którego pocisk, drwiąc sobie z przestrzeni, mógłby dolecieć do księżyca?
Na te słowa krótki okrzyk podziwu wy­rwał się z tysiąca piersi; poczem na sekundę zaległa niema cisza i wreszcie zerwał się huragan okrzyków i oklasków, od których za­ trzęsła się olbrzymia sala.
Prezes chciał mówić dalej, ale głos jego ginął wśród wrzawy; dopiero po dziesięciu minutach udało mu się opanować znów salę.
— Pozwólcie mi skończyć — odezwał się chłodno. — Zbadałem sprawę wszechstron­nie i na podstawie dokładnych wyliczeń do­szedłem do przekonania, iż pocisk posiadający szybkość początkową dwunastu jardów na se­kundę[1], skierowany na księżyc, musi go do­sięgnąć w stosunkowo bardzo krótkim czasie. Mam więc zaszczyt zaproponować panom, byście podjęli tę małą próbę.

———


ROZDZIAŁ III.
Wrażenie propozycji

Żadne pióro nie jest w stanie opisać wrażenia, wywołanego przemówieniem sza­nownego prezesa. Oklaskom i wiwatom nie było końca. Powstał zgiełk i wrzawa nie do opanowania.
Jeden tylko Barbicane pozostał chłodnym wśród ogólnego entuzjazmu. Chciał on zwrócić się do zebranych jeszcze z kilkoma słowami i starał się uspokoić tłum, a strzelający dzwonek na jogo stole raz wraz rozlegał się ogłuszającym grzmotem. Nie słuchano go. Ale tłum gęstniał coraz bardziej koło stołu prezydjalnego, wreszcie jakieś dłonie porwały prezesa i w triumfie wzniosły go w górę.
Amerykanina trudno jest zadziwić; wyraz „niemożliwe" nie istnieje w jego słowniku. Przeciwnie, w Ameryce wszystko jest możliwe, łatwe, wykonalne, a co się tyczy trudności technicznych, to usuwają się one same, zanim powstaną.
Dla prawdziwych jankesów między projektem Barbicane’a a jego wykonaniem nie istniały nawet pozory trudności. Co się powiedziało, to musi być wykonane.
Pochód triumfalny przy świetle pochodni przeciągnął się do późnej nocy.
Księżyc, jakby przeczuwając, że o niego tu chodzi, świecił jasnym blaskiem. Rozentuzjazmowane wejrzenia upojonego tłumu jankesów biegły ku niemu co chwila i jedni posyłali mu już poufne ukłony, inni dawali mu najczulsze imiona; jedni mierzyli wzrokiem odległość, dzielącą go od ziemi, inni wygrażali mu pięściami. W niespełna cztery godziny pewien optyk z Jone’s-Fall-Street zrobił majątek, sprzedając lunety i lornetki, Wszyscy bowiem chcieli choć trochę bliżej obejrzeć tę nową kolonję, którą uważali już za swoją własność. Choć tymczasem nie chodziło przecież o nic więcej, jak o nawiązanie stosunków i to w sposób dość brutalny zresztą, bo przez przesianie kuli armatniej.
Północ już wybiła, a podniecenie nie mijało. Było ono przytem powszechne: zarówno urzędnik, uczony, kupiec, przemysłowiec, jak i biedny robotnik czuli się do głębi poruszonymi niezwykłą ideą, która nabierała znaczenia wyprawy narodowej.
Dopiero około drugiej w nocy tłumy zadęły przerzedzać się. Prezesowi Barbicane’owi udało się umknąć do domu; ulice pustoszały, pociągi unosiły z miasta przybyłych z czterech stron Stanów Zjednoczonych zamiejscowych członków „Gyn-Klubu“.
Zresztą poruszenie umysłów nie ograniczało się do samego tylko Baltimore. Wielkie miasta Stanów Zjednoczonych jak: New-York, Boston, Waschington, Richmond i inne wiedziały o liście prezesa „Gyn-Klubu“ i z niecierpliwością wyczekiwały wiadomości. To toteż w ów pamiętny wieczór, w miarę tego, jak brzemienne treścią słowa padały z ust prezesa Barbicane’a, po drutach telegraficz­nych biegły one w różne strony Stanów Zje­dnoczonych, z błyskawiczną szybkością roz­nosząc po świecie wielką myśl.
Nazajutrz tysiąc pięćset dzienników po­rannych omawiało już tę sprawę, badając ją z punktu widzenia fizyki, meteorologji i astronomji, podnosząc jednocześnie ekonomicz­ne i polityczne jej znaczenie. Stawiano so­bie pytanie, czy księżyc jest już skończonym światem, czy też podlega jeszcze przeobrażeniom; czy podobny jest, do naszej ziemi z okresu, gdy nie posiadała ona jeszcze ludzi? Choć w danej chwili chodziło jedynie o wy­słanie na księżyc jednego wystrzału, mówiono już o tem, że kiedyś Ameryka zgłębi wszyst­kie tajemnice tego towarzysza ziemi, a umy­sły przezorniejsze zastanawiały się już nad tem, czy podbój księżyca nie zachwieje równowagi europejskiej.
Ani jedno pismo nie wyraziło wątpli­wości, czy hardy ten plan da się urzeczy­wistnić, przeciwnie, wszystkie one podnosiły ogromne znaczenie tej sprawy, przeróżne sto­warzyszenia uczonych, związki literackie i re­ligijne posyłały na ręce prezesa „Gyn-Klubu“ powinszowania, życzenia i propozycje swych usług i pomocy finansowej.
Jednem słowem, nigdy chyba żadna idea nie zdobyła tak szybko i tak licznych stronników, jak projekt prezesa Barbicane’a. O jakichkolwiek powątpiewaniach, żarcikach, czy karykaturach mowy nie było, bo ktoby sobie pozwolił na coś podobnego, nie uszedłby chyba żywym przed powszechnem oburzeniem. W Ameryce są jeszcze rzeczy, z których naśmiewać się nie wolno.
Pan Barbicane stał się odrazu jedną z wybitniejszych osobistości w Stanach Zjednoczonych — czemś w rodzaju Waschingtona w nauce, a następujący fakt wskazuje najlepiej, do jakiego stopnia adoracji zdolni są amerykanie:
W kilka dni po pamiętnem posiedzeniu w „Gyn-Klubie“, dyrektor pewnej trupy angielskiej zapowiedział w teatrze baltimorskim przedstawienie Szekspirowskiego „Wiele hałasu o nic“. Tymczasem publiczność dopatrzyła się w tym fakcie złośliwej aluzji, wpadła do sali, połamała krzesła i zmusiła dyrektora do zmienienia afisza, ten zaś, zorjentowawszy się szybko w sytuacji, wystawił nazajutrz inną komedję Szekspira: „Jak wam się podoba“ i teatr przez kilka tygodni z rzędu był co­ dziennie wypełniony po brzegi.

———


ROZDZIAŁ IV.
Odpowiedź obserwatorjum w Cambridge.

Tymczasem Barbicane, pomimo ciągłych owacji, których był przedmiotem, nie tracił ani chwili czasu. Przedewszystkiem więc zwołał posiedzenie zarządu klubu, który po krótkiej dyskusji postanowił w pierwszym rzę­dzie zająć się stroną astronomiczną przedsię­wzięcia, a następnie dopiero zastanowić się nad środkami mechanicznemi.
Wysłano więc przedewszystkiem szcze­gółową notę do obserwatorjum w Cambridge, gdzie znajduje się najpierwszy uniwersytet w Stanach Zjednoczonych i gdzie obecnie wy­kładają najwybitniejsi uczeni amerykańscy. Tam również znajduje się największa w świecie luneta, która pozwoliła Bondowi zbadać mgławicę Andromedy, a Clarke’owi odkryć satelitę Syrjusza. Instytucja ta zasługiwała więc w zupełności na zaufanie „GynKlubu".
W dwa dni po wysłaniu noty, prezes Bar­bicane otrzymał odpowiedź treści następującej:
Dyrektor obserwatorjum w Cambridge
do prezesa „Gyn Klubu“ w Baltimore
Cambridge, 7 października.
„Po otrzymaniu listu Szanownego Pana do obserwatorjum w Cambridge, zebrałem niezwłocznie Kolegium uczonych, które przesyła Szanownemu Panu następujące wyjaśnienia w poruszanych przez Pana sprawach:
Pytanie pierwsze: Czy pocisk armatni może dosięgnąć księżyca?
— Tak. Pocisk armatni może dosięgnąć księżyca, o ile uda się nadać mu szybkość początkową 12 tysięcy jardów na sekundę. Dokładne obliczenie stwierdza, że szybkość ta jest wystarczająca. W miarę oddalania się od ziemi, zmniejsza się działanie wagi pocisku, a mianowicie przy trzykrotnem większem oddaleniu, waga pocisku zmniejszy się dziesięciokrotnie, aż ostatecznie zostanie sprowadzona do zera w chwili, gdy przyciąganie księżyca zrównoważy przyciąganie ziemi. W tym momencie pocisk nie będzie już posiadał żadnej wagi i z chwilą gdy przebędzie ten punkt, zacznie spadać na księżyc pod działaniem jego siły atrakcyjnej. Teoretycznie możliwość podobnego doświadczenia jest więc bezwzględnie stwierdzona, a rezultat eksperymentu zależny jest całkowicie od siły pocisku.
Pytanie drugie: Jaka jest dokładna odległość ziemi od jego satelity?
— Księżyc nie zatacza dokoła ziemi regularnego koła, lecz elipsę, wobec tego znajduje się on chwilami dalej, chwilami znów bliżej od ziemi. Różnica między największem i najmniejszem oddaleniem jest dość znaczna i nie należy jej lekceważyć, gdyż stanowi ona jedną dziesiątą całej odległości, przy obliczeniach więc trzebaby wziąć za podstawę moment, gdy księżyc znajduje się najbliżej ziemi.
Pytanie trzecie: Jaki czas potrzebny jest do przebycia odległości, dzielącej księżyc od ziemi przez pocisk, posiadający odpowiednią szybkość i wobec tego w jakim czasie ma on być wyrzucony przez działo, by spotkał się w określonym momencie z księżycem?
— Gdyby pocisk zachowywał stale swą szybkość początkową dwunastu tysięcy jardów na sekundę, potrzebowałby zaledwie dziesięciu godzin, by przebyć całą przestrzeń, ponieważ jednak szybkość ta zmniejszać się będzie ciągle, zużyje on trzysta tysięcy sekund, czyli dziewięćdziesiąt trzy godziny i dwadzieścia minut, by dosięgnąć punktu, gdy zacznie nań działać siła atrakcyjna księżyca, poczem w pięćdziesiąt tysięcy sekund, czyli w trzy naście godzin i dwadzieścia minut spadnie na powierzchnię księżyca. Wobec powyższe­go, pocisk musi być wyrzucony na dziewięć­ dziesiąt siedem godzin, trzynaście minut i dwa­dzieścia sekund przed tem, nim księżyc znaj­dować się będzie w punkcie, w którym ma spaść pocisk.
Pytanie czwarte: W jakim momencie księ­życ znajduje się w najodpowiedniejszem poło­żeniu w stosunku do ziemi, by można go było dosiągnąć?
— Wobec tego, co powiedziano wyżej, trzeba wybrać moment, w którym księżyc przechodzić będzie najbliżej ziemi, a jedno­cześnie mijać będzie zenit, co zmniejsza jesz­cze odległość o trzy tysiące dziewięćset mil angielskich. Ale, choć księżyc co miesiąc zbli­ża się do ziemi, nie zawsze znajduje się w tym momencie w zenicie. Podobny zbieg faktów zdarza się dość rzadko. Na szczęście jednak zjawisko to będzie miało miejsce 4-go grudnia przyszłego roku i tego dnia o północy księ­życ mijać będzie zenit a jednocześnie znajdo­wać się będzie najbliżej ziemi.
Pytanie piąte: W jaki punkt nieba mie­rzyć należy?
— Z poprzednich odpowiedzi wynika, że strzał musi być wymierzony prawie pionowo w górę, gdyż w ten sposób pocisk wyzwoli się wcześniej z pod działania siły atrakcyjnej ziemi.
Pytanie szóste: Gdzie znajdować się będzie księżyc w chwili gdy padnie strzał.
— W chwili tej księżyc, który zbliża się codziennie o trzynaście stopni, dziesięć minut i trzydzieści pięć sekund, będzie oddalony od zenitu o ten sam dystans wzięty czterokrotnie, czyli o pięćdziesiąt dwa stopnie, czterdzieści dwie minuty i dwadzieścia sekund, którą tę przestrzeń przebędzie księżyc w ciągu tego czasu, gdy pocisk lecieć będzie ku niemu. Ponieważ liczyć się tu trzeba również ze skutkami obracania się ziemi, więc odchylenie linji strzału od zenitu wynosić powinno w okrągłych liczbach sześćdziesiąt cztery stopnie.
Oto są odpowiedzi, jakie obserwatorjum może dać na pytanie, postawione mu przez członków „Gyn Klubu". Streszczając je krótko, powtarzamy, iż:
1) Działo powinno być ustawione w kraju, znajdującym się między 0 i 28-ym stopniem szerokości północnej lub południowej.
2) Powinno być skierowane pionowo w górę.
3) Pocisk powinien posiadać szybkość początkową dwunastu tysięcy jardów na sekundę,
4) Strzał powinien paść 1 grudnia przyszłego roku o godzinie dziesiątej, 46 minut i 40 sekund.
5) Dosięgnie on księżyca w cztery dni później, czyli dnia 4 grudnia o północy.
Członkowie „Gyn Klubu“ powinni więc niezwłocznie przystąpić do prac przygotowawczych, które muszą być skończone przed 1 grudnia przyszłego roku, jeśli bowiem przepuszczą wspomnianą datę 4 grudnia, zbyt długo zmuszeni będą czekać na sprzyjające warunki astronomiczne, które powtórzą się dopiero za osiemnaście lat i jedenaście dni.
Dyrekcja obserwatorjum w Cambridge wyraża zupełną gotowość do dalszej pomocy w sprawach astronomji teoretycznej i łączy swe życzenia powodzenia w przedsięwzięciu, które okryje sławą całą Amerykę.
J. M. Belfast
Dyrektor obserwatorjum
w Cambridge.

———


ROZDZIAŁ V
Dzieje księżyca.

Obserwator obdarzony doskonałym wzrokiem, gdyby znalazł się był w nieznanem centrum, koło którego krążą światy, widziałby w epoce chaotycznej wszechświata miljardy atomów, zapełniających wszechświat. Z biegiem jednak wieków dokonywały się liczne zmiany: zwolna utrwaliło się działanie siły przyciągającej, której poddać się musiały błądzące w przestrzeni atomy; łączyły się one ze sobą na podstawie pokrewieństw chemicznych, tworzyły komórki, a z nich mgławice, któremi usiany jest przestwór nieba.
Te mgławice wirować zaczęły wkrótce wokoło swych osi, twardniejąc zwolna, a stosownie do niewzruszonych praw mechaniki w miarę tego, jak twardniały one, waga ich, zmniejszała się, przyspieszało się tempo ich warowania i w ten sposób powstać musiała pierwsza gwiazda na firmamencie nieba.
Patrząc uważnie dalej, obserwator spostrzegłby to samo zjawisko w innych punktach nieba. Widziałby, jak inne komórki, wirując i twardniejąc, przetwarzały się w inne gwiazdy. W ten sposób tworzyły się mgławice, których astronomowie naliczyli około pięciu tysięcy, a z których jedna, zwana „Drogą mleczną" składa się z osiemnastu miljonów gwiazd, będących każda dla siebie centrem odrębnego układu słonecznego.
Gdyby nasz obserwator zaczął specjalnie badać jedną z tych osiemnastu miljonów gwiazd, jedną z najskromniejszych, i najmniej błyszczącą, bo należącą do gwiazd czwartego rzędu, a nazwaną przez nas szumnie słońcem, byłby świadkiem wszystkich zjawisk które stopniowo doprowadzały do ukształtowania się wszechświata.
W rzeczywistości bowiem, to słońce, będące jeszcze w stanie lotnym i składające się z drgających komórek, wirowało coraz szybciej koło swej osi, by dokonać dzieła swej koncentracji. Ruch ten, zgodnie z prawami Mechaniki przyśpieszał się ciągle w miarę zmniejszania wagi i w pewnym momencie doprowadziłby do katastrofy, gdyby jednocześnie nie zaczęło działać inne prawo fizyczne, którego mocą komórki, znajdujące się w pasie równika oderwały się od masy i stworzyły koło słońca liczne pierścienie koncentryczne, Podobne do tych, które okalają Saturna. Z kolei pierścienie te rozerwały się na części i stworzyły dokoła masy centralnej mgławice drugiego rzędu, czyli planety.
Gdyby teraz obserwator nasz skierował całą swoją uwagę na te planety, przekonałby się, że zachowują się one tak samo zupełne, jak poprzednio słońce, t.j. wyrzucają ze siebie po pewnym czasie pierścienie kosmiczne. które, rozpadając się, dają początek nowym ciałom niebieskim, zwanym satelitami.
W ten sposób od atomu do komórki, od komórki do lotnej mgły, od mgły do mgławicy, od mgławicy do pierwotnej gwiazdy, od tej gwiazdy do słońca, od słońca do planety, od planety do satelity — mamy cały szereg przeobrażeń, jakie przebyła materja w ciągu nieobliczalnych wieków.
Słońce zdaje się być rzuconem w przestwór, a tymczasem, według najnowszych teorji naukowych, jest ono związane z Drogą mleczną; a choć wydaje się ono tak maleńkiem wśród innych ciał niebieskich, to słońce jest jednak olbrzymie, gdyż jego objętość jest sto czterdzieści tysięcy razy większa od objętości ziemi. Dokoła niego wiruje osiem planet, powstałych w pierwszych czasach stworzenia z niego samego. Są to, poczynając od najbliżej położonych do najdalszych: Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran i Neptun. Prócz tego, między Marsem a Jowiszem krążą inne, mniejsze ciała, będące przypuszczalnie ułamkami jakiegoś ciała rozbitego na tysiące kawałków, choć astronomowie naliczyli ich dotąd zaledwie dziewięćdziesiąt siedem.
Niektóre z planet, krążących dokoła słońca na mocy wielkiego prawa grawitacji, posiadają z kolei swych satelitów. Uran ma ich ośmiu, Saturn tyluż, Jowisz czterech, Neptun przypuszczalnie trzech, ziemia jednego. Ten ostatni, jeden z najmniejszych w świecie słonecznym, zowie się księżycem i o jego to podboju zamarzył zuchwały genjusz amerykanów.
Przez swą względną blizkość od ziemi i szybko następującą po sobie zmienność jego faz, księżyc z początku narówni ze słońcem interesował mieszkańców ziemi; ale patrzenie w słońce męczy wzrok; blask promieni słonecznych oślepia i każe spuszczać oczy. Tymczasem blady księżyc pozwala się łatwiej podziwiać w swoim skromnym wdzięku, blask jego nie oślepia, jest łagodny i miły; to też synowie ziemi specjalną sympatją darzyli księżyc, a mahometanie nawet według jego faz obliczają miesiące. Inne znów narody dawniejsze, czyniły z niego przedmiot specjalnego kultu. Egipcjanie czcili go pod nazwą Irys; Fenicjanie zwali go Astartą.
Jeśli starożytni badacze rozumieli dobrze charakter i że tak powiemy cechy moralne księżyca z punktu widzenia mitologji, to jednak najwięksi uczeni z pośród nich byli zupełnymi ignorantami w dziedzinie selenografji.
Kilku astronomów z epok bardzo oddalonych ustaliło pewne właściwości księżyca, potwierdzone następnie przez nowoczesną naukę. Szczęśliwi mieszkańcy Arkadji utrzymywali wprawdzie, że zamieszkiwali oni ziemię w epoce, gdy księżyc nie istniał jeszcze wcale. Simplicius twierdził, że księżyc stoi nie­ruchomo na firmamencie, przyczepiony do stropu horyzontu; Cleark, uczeń Arystotelesa uważał księżyc za oszlifowane lustro, w którem odbijał się lazur oceanu; inni wreszcie widzieli w nim jedynie zbiorowisko gazów, wydzielanych przez ziemię lub też kulę zło­żoną do połowy z ognia, do połowy z lodu. Ale obok tych absurdów kilku innych filozo­fów, choć nie posiadali oni odpowiednich instrumentów, opierając się na cierpliwych ba­daniach podejrzewało już istnienie większości praw, którym podlega w swem istnieniu księżyc.
Tak np. na 460 lat przed Chrystusem ktoś wyraził zdanie, iż słońce oświetla swym blaskiem zarówno ziemię jak i księżyc. Arystarch z Samosu dał istotne wyjaśnienie faz księżyca. Inni krok za krokiem zbliżali się do pełniejszego poznania właściwości naszego satelity, a wreszcie Hipparch na dwa wieki przed naszą erą odkrył pewne nierówności w biegu księżyca.
Wszystkie te obserwacje potwierdziły się następnie i stały się podstawą dalszych ba­dań. Ptolemeusz w drugim wieku, a arab Abul-Wefa w dziesiątym wieku potwierdzili przypuszczenie Hipparcha, a ostatecznie Kopernik w piętnastym wieku i w sto lat później Tycho Brache dali kompletny system układu świata i wyjaśnili rolę, jaką odgrywa księżyc wśród innych ciał niebieskich.
Wszystkie te badania nie dotyczyły je­dnak fizycznych właściwości księżyca i do­piero Galileusz rzucił na tę kwestję snop światła, objaśnił różne zjawiska świetlne, ob­serwowane na księżycu istnieniem gór, któ­rych wysokość określił na cztery tysiące pięć­set stóp.
To ostatnie pytanie wywołało bardzo wiele sporów uczonych, dotyczących ustale­nia wysokości gór, znajdujących się na księżycu.
Dyskusja ta trwała wieki i brali w niej udział najtężsi astronomowie świata, którzy przy pomocy coraz to doskonalszych apara­tów badali powierzchnię księżyca. Wreszcie pomiary uczynione przez Beera i Moedelera ustaliły, iż wysokość dwudziestu dwuch z po­śród tych gór przewyższa dwa tysiące czte­rysta metrów, a sześciu innych dochodzi na­wet do dwuch tysięcy siedmiuset metrów.
Jednocześnie poznanie księżyca i pod in­nymi względami czyniło szybkie postępy: stwierdzono, iż jest on usiany kraterami i wogóle ma charakter wybitnie wulkaniczny, że brak na nim prawie zupełnie wody. Jasnem jest wobec tego, iż mieszkańcy księżyca, o ile wogóle istnieją, muszą posiadać specjalną organizację i znacznie różnić się od miesz­kańców ziemi.
Wreszcie, dzięki nowym metodom bada­nia i coraz doskonalszym aparatom, przestudjowano każdą niemal piędź powierzchni księżyca i wyliczono, iż jest on trzynaście razy mniejszy od ziemi, a waga jego stano­wi czterdziestą dziewiątą część globu ziem­skiego, ale i na tem jeszcze nie skończyły się mozolne badania nowoczesnych astronomów.
Zauważono mianowicie, że podczas pełni tarcza księżyca wykazuje w rozmaitych punk­tach białe, podłużne linje, które znów pod­czas następnych kwadr wydają się czarnemi. Badając to zjawisko uważnie, uczeni starali się zdać sobie z niego sprawę i spostrzegli, że były to wgłębienia, zawarte między dwoma równoległemi obrzeżami, wychodzące przeważnie z krateru. Długość ich wynosiła od 10-ciu do tysięcy, a szerokość 800 metrów. Mozolne bada­nia nie zdołały ustalić, czy były to łożyska wy­schniętych rzek, to też amerykanie cieszyli się już nadzieją, że im właśnie przypadnie w udzia­le zaszczyt rozwiązania tego pytania. Inte­resowało ich również zadanie wyświetlenia in­nej zagadki, a mianowicie rozpoznanie cha­rakteru i natury grup pagórków, wykrytych przez słynnego astronoma monachijskiego, Gruithuysena, których polno jest na po­wierzchni księżyca, a które robią wrażenie szańców, jakgdyby umyślnie wzniesionych przez inżynierów księżyca.
Te dwa pytania przedewszystkiem i bez wątpienia wiele innych nie dają się rozstrzy­gnąć bez nawiązania bezpośrednich stosun­ków z księżycem.
Co się tyczy siły jego światła, to spra­wa ta jest dostatecznie znana: wiadomo bo­wiem, że siła ta, jest trzysta tysięcy razy słabsza od siły słońca, a działanie ciepłoty księżyca na termometr jest bardzo nieznaczne.
Taki był stan wiadomości o satelicie ziemskim, posiadanych przez członków „Gyn-klubu" i ożywiała ich gorąca wiara, że potrafią je oni znacznie uzupełnić zarówno z punktu widzenia kosmografii, geologji, jak i pod względem politycznym i moralnym.

———


ROZDZIAŁ VI.
Czego nie wolno nie wiedzieć i w co nie wolno
wierzyć w Stanach Zjednoczonych.

Projekt Barbicane’a miał ten skutek, iż wywołał ogromne zainteresowanie wszelkiemi sprawami, mającemi jakikolwiek związek z księżycem. Wszyscy zajmowali się teraz astronomją, Mogłoby się zdawać, że księżyc po raz pierwszy ukazał się na niebie i że nikt go dotąd nie widział.
Stał się on modnym, zaawansował nagle na gwiazdę pierwszorzędną, choć nie stracił przytem nic ze swej skromności.
W dziennikach odżyły na nowo stare anegdoty, w których odgrywał on jakąś rolę. Przypominano zabobony, któremi ignorancja ludzka osnuwała przed wiekami tajemniczo oddziaływania księżyca. Opiewano go na wszystkie tony.
Całą Amerykę opanowała nagle „księżycomanja“.
Przeglądy naukowe zamieszczały ze swej strony sążniste prace, w których omawiano przedsięwzięcie „Gyn-Klubu“, Odpowiedź obserwatorjum w Cambridge stała się również przedmiotem gorących dyskusji, w których nie było jednak miejsca na najmniejsze nawet słowo krytyki.
Słowem najmniej nawet wykształcony jankes musiał teraz posiadać wyczerpująco wiadomości o naszym satelicie, a nawet przekupki wyzbywały się szybko wszelkich zabobonów w tym względzie i, jak grzechu wstydziłyby się teraz jakichkolwiek przesądów, w które dotąd wierzyły święcie. Nic dziwnego zresztą, gdyż uświadomienie naukowe płynęło do nich ze wszystkich stron, wciskało się poprzez oczy i uszy. Niepodobieństwem było pozostawać w tych warunkach osłem... w astronomji.
Wielu ludzi nie zastanawiało się nad tem, w jaki sposób można obliczyć odległość księżyca od ziemi. Obecnie skorzystano z okazji, by pouczyć ich, iż wyliczenie to otrzymało się przez wymierzenie kąta, jaki tworzą dwie proste linje przeprowadzone między dwoma końcami promieni ziemi a księżycem. Tych, którzy wątpili w doskonałość tej metody, przekonywano odrazu, nietylko, że odległość ta wynosi dziewięćdziesiąt cztery tysiące trzysta trzydzieści mil, lecz, że astronomowie nie mogą się omylić nawet o trzydzieści mil.
Nieobeznanych z ruchami księżyca, dzienniki pouczały codziennie, iż satelita nasz obraca się koło swej osi, a oprócz tego dokoła ziemi i że oba te ruchy wykonywa w tym samym czasie, t.j. w dwadzieścia siedem i jedną trzecią doby.
Ruch dokoła osi wywołuje na księżycu zjawisko dnia i nocy, tylko, że ta doba trwa na księżycu dwadzieścia siedm dni, i że każda noc czy dzień, mają sto pięćdziesiąt cztery godziny i dwadzieścia minut.
Na jednej połowie księżyca, zwróconej ku ziemi, przez czternaście prawie dni trwa bez przerwy dzień, gdy tymczasem druga połowa pogrążona jest w mroku, który rozjaśnia jeno blade migotanie gwiazd, a zjawisko to objaśnia się właśnie tem, iż księżyc dokonywa obu swych ruchów w tym samym czasie.
Cassini i Herschell stwierdzili, iż prawu temu podlegają również satelici Jowisza, a prawdopodobnie i wszystkich innych planet.
Niektórzy nie mogli w żaden sposób zrozumieć, w jaki sposób księżyc ukazuje tę samą stronę swej kuli, choć obraca się on jednocześnie koło swej osi. Tych pouczano w sposób poglądowy: „wejdźcie do swej jadalni i obejdźcie dokoła stół, stojący pośrodku pokoju i trzymajcie ciągle wzrok utkwiony w środek tego stołu; gdy wykonacie ten mały spacer, którego kierunek odpowiada zupełnie ruchowi wykonanemu dokoła planet przez satelity, pomyślcie sobie, że jadalnia to niebo, stół, to ziemia, a wy sami — to księżyc i porównanie to najlepiej wyjaśni wam trudną pozornie sprawę.
W ten sposób księżyc je st zawsze zwrócony ku ziemi tą samą stroną, przyczem dodać trzeba, że wskutek pewnego kołysania się z północy na południe i z zachodu na wschód, ukazuje księżyc nieco więcej, niż połowę swego globu, a mianowicie pięćdziesiąt setnych swej powierzchni.
Gdy zwykli śmiertelnicy wiedzieli już o ruchach księżyca niemal tyle, co sam dyrektor obserwatorjum w Cambridge, zaczęto się interesować bardziej skomplikowanemi sprawami, dotyczącemi naszego satelity.
Ale dwadzieścia miesięczników naukowych na wyścigi pouczało publiczność o wszystkich tych sprawach.
Tłumaczyły one, że firmament ze swą nieskończoną ilością gwiazd, może być przyrównany do cyferblatu, po którym miast wskazówek posuwa się księżyc, znacząc mieszkańcom ziemi w każdym momencie najdokładniejszy czas: pełnia bowiem jest wtedy, gdy księżyc, ziemia i słońce znajdują się na jednej linji, przyczem ziemia zajmuje pozycję środkową; nów nastaje wtedy, gdy księżyc znajduje się między ziemią a słońcem, wreszcie podczas drugiej i czwartej kwadry trzy to ciała tworzą kąt prosty, którego wierzchołek zajmuje księżyc.
Co do odległości księżyca od ziemi, list dyrektora obserwatorjum w Cambridge wyjaśniał dostatecznie tę sprawę i każdy rozumiał, iż zależna jest ona od punktu, z którego nań patrzymy.
Strefy ziemi, z których księżyc może być obserwowany w zenicie, t.j., gdy znajduje się nad głową patrzącego, znajdują się między równikiem i dwudziestym ósmym stopniem. Dlatego też obserwatorjum w Cambridge doradzało, by do podjęcia doświadczenia obrano miejscowość, odpowiadającą temu warunkowi, żeby w ten sposób strzał mógł być wyrzucony zupełnie pionowo i łatwiej wyzwolił się z pod działania siły atrakcyjnej ziemi. Był to zasadniczy warunek powodzenia i nie przestawał on zajmować uwagi publicznej.
Linja, po której księżyc krąży dookoła ziemi była również dostatecznie jasno określona przez obserwatorjum w Cambridge i pierwszy lepszy laik wiedział już, że ma ona formę spłaszczonego koła, czyli elipsy, której centrum stanowi nasza ziemia.
Wszystkie te wiadomości, popularyzowane wytrwale, przesiąkały zwolna do wiadomości ogółu, ale obok tych naukowych teorji tu i owdzie czaiły się jeszcze stare przesądy i zarzucone już oddawna poglądy.
Tak naprzykład niektórzy poczciwcy utrzymywali, iż księżyc nie jest niczem innem, jak tylko dawną kometą, która, przebiegając po swej orbicie dookoła słońca, kiedyś, przed dziesiątkami wieków, zbliżyła się do ziemi i znalazła pod działaniem jej siły atrakcyjnej.
Ci domorośli astronomowie powoływali się na to, iż księżyc jest ciałem wygasłem, co przemawiało wyraźnie za ich przypuszczeniem.
Ale, gdy zwracano ich uwagę na to, że komety posiadają powietrze, gdy tym czasem księżyc ma go bardzo mało, lub też nawet niema wcale, domorośli astronomowie nie znajdowali odpowiedzi.
Inni, należący do kategorji tchórzów, wyrażali bardzo poważne obawy co do przyszłości księżyca. Słyszeli oni, że najdawniejsze badania kalifów stwierdziły ciągłe przyspieszanie się tempa obrotów księżyca koło jego osi; wywodzili oni stąd, nie bez racji zresztą, że to przyśpieszanie się tempa koniecznie pociąga za sobą zmniejszanie się odległości między ziemią i księżycem, że więc wcześniej czy później, księżyc spaść musi na ziemię. Ale obawy te pierzchły przed wywodami uczonego, wielkiego matematyka francuskiego, Laplace’a, który stwierdził, iż tempo to przyśpiesza się coraz wolniej i raczej ustali się kiedyś zupełnie, że więc ani najbliższym, ani najdalszym pokoleniom mieszkańców ziemi nie grozi stąd żadne niebezpieczeństwo.
Coraz większą rzadkością stawali się w Ameryce ignoranci, którzy nie podzielali ogólnego zainteresowania się sprawami naukowemi i mieli odwagę przyznawania się do tego. Ci po dawnemu uważali jeszcze tarczę księżyca za oszlifowane zwierciadło, w którem z rozmaitych punktów ziemi przeglądać się mogli jej mieszkańcy, a może nawet w ten sposób komunikować sobie wzajem swe myśli.
Inni twierdzili uparcie, iż na tysiąc zmian księżyca, dziewięćset pięćdziesiąt sprowadza na ludzkość poważne nieszczęścia, jak rewolucje, trzęsienia ziemi; utrzymywali oni przytem za doktorem Mead, iż podczas nowiu księżyca rodzą się sami chłopcy, a podczas ostatniej kwadry, same dziewczęta.
Przesądy te zwalczane były wytrwale i skutecznie, a księżyc, tracąc w ten sposób swych zabobonnych wyznawców wśród ignorantów, nabierał coraz więcej zwolenników wśród inteligentnej publiczności, pałającej żądzą bliższego poznania ziemskiego satelity.
Jankesi prócz tego głośno marzyli o tem, by podbić ten nowy kontynent powietrzny i na najwyższym szczycie jego zatknąć gwiaździsty sztandar Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

———


ROZDZIAŁ VII.
Hymn na cześć pocisku.

W słynnym swym liście, obserwatorjum w Cambridge rozpatrywało projekt Barbicane’a z punktu widzenia astronomji, ale sprawę tę należało jeszcze rozwiązać pod względem mechaniki. Dla amerykanina jednak zabawką jest to, co odstraszyłoby zapewne obywateli każdego innego kraju.
Prezes Barbicane, nie tracąc czasu, powołał z pośród członków „Gyn-Klubu“ komitet wykonawczy, który na trzech posiedzeniach miał rozpatrzyć kwestję armaty, pocisku i prochu.
Komitet ten składał się z czterech uczonych specjalistów od tych spraw: prezesa Barbicane’a z głosem decydującym w razie równości głosów, generała Morgana, majora Elphistona i wreszcie nieodłącznego pana Mastona, któremu powierzono funkcje sekretarza generalnego.
8 października komitet zebrał się w mieszkaniu prezesa Barbicane’a przy ulicy Republikańskiej 3. Ponieważ chodziło o to, by potrzeby żołądka nie przerywały tak ważnych rozpraw, czterej uczeni członkowie „Gyn-Klubu“ zajęli miejsca dokoła stołu, zastawionego smacznemi zakąskami i przyborami do herbaty.
Pan J. T. Maston wziął do ręki pióro i posiedzenie zostało otwarte.
Zabrał głos prezes Barbicane: — Kochani koledzy! Mamy tu rozstrzygnąć jedną z najtrudniejszych spraw z dziedziny artylerji, tej wielkiej nauki, która zajmuje się przedewszystkiem ruchem pocisków to jest ciał, wyrzuconych w przestrzeń przez pewną siłę.
— Och! artylerja, artylerja! — zawołał wzruszonym głosem J.T. Maston.
— Może byłoby bardziej logicznem, byśmy to pierwsze posiedzenie poświęcili omówieniu pocisku...
— Istotnie! — odpowiedział gen. Morgan.
— To jednak, — zaoponował Barbicane, — po dokładnem rozważeniu wszystkich pro i contra, doszedłem do wniosku, iż dyskusję na temat pocisku poprzedzić powinien wybór działa, gdyż jego rozmiar zależny jest od wielkości pocisku.
— Proszę o głos! — zawołał J.T. Maston. Udzielono mu natychmiast głosu, przez wzgląd na jego zaszczytną przeszłość.
— Drodzy przyjaciele! — zaczął natchnionym głosem. — Nasz prezes ma zupełną rację, udzielając pierwszeństwa pociskowi przed armatą. Pocisk, który wyślemy na księżyc — to nasz zwiastun, nasz poseł i proszę was, panowie, byście na tę sprawę spojrzeli z moralnego punktu widzenia.
Nowy ten pogląd mocno zainteresował członków komitetu, z uwagą też słuchali dalszych wywodów mówcy.
— Kochani koledzy! Będę się streszczał: pozostawię na boku pocisk fizyczny, ten pocisk, który zabija i niszczy i zajmę się tylko pociskiem matematycznym, moralnym. Ten pocisk jest dla mnie najpotężniejszym wyrazem potęgi ludzkiej, gdyż reasumuje on ją całą. Człowiek, tworząc pocisk, najbardziej zbliża się do Stwórcy.
— Brawo! — zawołał major Elphiston.
— W istocie, — ciągnął dalej mówca — jeśli Bóg stworzył gwiazdy i planety, człowiek wynalazł kulę armatnią, to najwyższe kryterjum szybkości ziemskiej, to pomniejszone nieco odbicie ciał niebieskich, błądzących w przestrzeni, a w rzeczywistości będących jeno pociskami Stwórcy. Dziełem Boga jest szybkość iskry elektrycznej, szybkość gwiazd, planet i ich satelitów, szybkość dźwięku i wiatru. Ale naszem dziełem jest szybkość kul armatnich, stokroć większa od najszybszych pociągów i najbardziej rączych koni.
J.T. Maston zdawał się być w ekstazie, a głos jego nabierał akcentów lirycznych, gdy śpiewał ten hymn na cześć pocisku.
— Chcecie cyfr — wołał — oto najwymowniejsze z pośród nich. Weźcie chociażby najskromniejszy pocisk dwudziestoczterofuntowy; jeśli leci on osiemset tysięcy razy wolniej od ziemi, wirującej koło słońca, to jednak w pierwszej chwili szybkość jego przewyższa szybkość dźwięku, robi on sześć mil na minutę, trzysta sześćdziesiąt mil na godzinę, osiem tysięcy sześćset czterdzieści mil na dzień, siedem miljonów trzysta trzydzieści mil na rok, potrzebuje więc zaledwie jedenastu dni, by dosięgnąć księżyca, w dwanaście lat dobiegłby do słońca, a w trzysta sześćdziesiąt dotarłby do krańców naszego układu słonecznego — do Neptuna. Oto do czego zdolna jest ta skromna kula, dzieło naszych rąk. A co się stanie, jeżeli dwudziestokrotnie wzmożymy tę szybkość i pocisk nasz będzie robił siedem mil na sekundę?! O, wspaniała kulo! Niezrównany pocisku! Wierzę, że będziesz przyjęty tam, w przestrzeni, z honorami należnymi ambasadorowi ziemi!
Orację tę przyjęto entuzjastycznymi okrzykami, a wzruszony mówca opadł na fotel wśród gorących powinszowań kolegów.
— A teraz, rzekł Barbicane, — gdy skończyliśmy piękną wycieczkę w dziedzinę poezji, przystąpmy do samej sprawy.
— Jesteśmy gotowi! — odrzekli członkowie komitetu, racząc się obficie smacznemi przekąskami.
— Znacie już panowie kwestję, którą musimy rozstrzygnąć, — zaczął znów przewodniczący. — Chodzi nam oto, by nadać pociskowi szybkość dwunastu tysięcy jardów na sekundę. Przypuszczam, że zadanie to uda nam się spełnić. Ale rozpatrzmy się uprzednio w tem, co uczyniono już w tym względzie przed nami. Generał Morgan pouczy nas o tem najlepiej.
— Tem łatwiej, — odparł generał, — że podczas wojny byłem członkiem komisji dla odnośnych badań. Powiem więc panom, że armaty Dahlgreena, które niosły na dwa tysiące pięćset węzłów, nadawały pociskowi pierwotną szybkość pięciuset jardów na sekundę.
— Tak. A Kolumbiada Rodmana? — zapytał prezes.
— Działo to, próbowane na forcie Hamiltona pod New-Yorkiem, wyrzucało pociski ważące pół tonny na odległość sześciu tysięcy mil z szybkością ośmiuset jardów na sekundę, czem nie mógł się pochwalić ani Armstrong, ani Palliser w Anglji.
— Ach, ci anglicy! — żachnął się nienawistnie J.T. Maston.
— A więc, — konkludował Barbicane, — te osiemset jardów na sekundę stanowią najwyższy osiągalny dotąd rekord?
— Tak, — odpowiedział Morgan.
— A ja twierdzę — przerwał J.T. Maston, — że moja armata, gdyby jej nie rozszarpało...
— Tak, ale jednak ją rozszarpało — przerwał mu z życzliwym gestem Barbicane. — Weźmy więc za punkt wyjścia tę szybkość ośmiuset jardów na sekundę. Trzeba ją zwiększyć dwudziestokrotnie. Odkładając więc do innego posiedzenia dyskusję nad sposobem osiągnięcia tej szybkości, zwrócę waszą życzliwą uwagę, drodzy koledzy, na rozmiary, jakie musimy dać pociskowi. Rozumiecie, że nie może tu być mowy o pocisku ważącym zaledwie pół tonny.
— Dlaczego? — zapytał major.
— Gdyż pocisk ten musi być dość duży — odpowiedział J.T. Maston, — by zwrócił na siebie uwagę mieszkańców księżyca, naturalnie, o ile oni istnieją.
— Tak — dorzucił Barbicane, — dla tego, ale i dla innych jeszcze, poważniejszych powodów.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał znów major.
— Chcę powiedzieć, że nie wystarcza wyrzucić pocisk i nie troszczyć się o niego więcej. Musimy śledzić za nim podczas całej jego drogi...
— Hm, hm! — zadziwili się jednocześnie major i jenerał.
— Inaczej, cały nasz eksperyment chybi swego celu — mówił poważnie Barbicane.
— W takim razie — nastawał major, — pocisk nasz musi mieć olbrzymie rozmiary.
— Niekoniecznie. Ale raczcie mnie wysłuchać. Wiecie, jak znakomicie zostały udoskonalone nasze instrumenty optyczne. Niektóre teleskopy powiększają już sześć tysięcy razy i zbliżają księżyc na odległość około czterech tysięcy mil. Otóż na ten dystans, przedmioty, mające sześćdziesiąt stóp długości są najdokładniej widzialne. Jeśli nie starano się doskonalić dalej teleskopu, to jedynie dlatego, że mogłoby się to stać jedynie kosztem zupełnego zamroczenia obrazu, a księżyc, który odbija jeno światło, nie posiada go tyle, by wzmocnić siłę teleskopu poza określone granice;
— Co pan więc myśli zrobić? — pytał jenerał. — Czy zechce pan nadać naszemu pociskowi długość sześćdziesięciu stóp?
— Wcale nie.
— A więc postara się pan uczynić księżyc bardziej promiennym?
— Naturalnie!
— A, to coś nowego! — zawołał J.T. Maston.
— A jednak jest to bardzo łatwe zadanie — odpowiedział niestropiony Barbicane. — Jeśli uda mi się zmniejszyć gęstość powietrza, przez które przebiegają promienie księżyca, czy nie będą one przez to silniejsze?
— To się rozumie.
— A więc, by otrzymać ten rezultat, wystarczy umieścić teleskop na jakiejś wysokiej górze. I my to uczynimy.
— Teraz rozumiem! — zawołał major, — Ale, bo pan ma nadzwyczajny dar uproszczania rzeczy. I jakie powiększenie ma pan zamiar otrzymać?
— Czterdzieści trzy tysiące razy, co przybliży nam księżyc na odległość pięciu mil zaledwie, wobec czego przedmioty będą musiały mieć tylko dziewięć metrów średnicy, by można było je widzieć.
— To doskonałe, — cieszył się J.T. Maston. — Nasz pocisk będzie więc miał dziewięć metrów średnicy. — Najdokładniej.
— Niech mi pan pozwoli zauważyć, — informował się dalej major — że i w taki sposób waga naszego pocisku...
— Oh, panie majorze, — przerwał mu Barbicane, — zanim zastanawiać się będziemy nad wagą pocisku, niech pan sobie przypomni, jakich cudów dokonywali pod tym względem nasi ojcowie. Daleki jestem od twierdzenia, iż artylerja nie poczyniła olbrzymich postępów, nie zapominajmy jednak, że począwszy od wieków średnich, dawała ona już zadziwiające rezultaty, może nawet bardziej zadziwiające, niż w chwili obecnej.
— Naprzykład? — oponował Morgan.
— Niech pan dowodami poprze swe słowa! — wołał urażony J.T. Maston.
— Nic łatwiejszego! — odparł Barbicane. — Posiadam niezbite dowody na poparcie swego twierdzenia. I tak: podczas oblężenia Konstantynopola przez Mahometa II w roku 1543, rzucano pociski kamienne, które ważyły po tysiąc dziewięćset funtów i musiały być pięknie ciosane.
— Tysiąc dziewięćset funtów, to ładna waga — zgodził się major.
— Na Malcie, za czasów kawalerów, armata, znajdująca się na forcie St. Elme, wyrzucała pociski, które ważyły dwa tysiąca pięćset funtów.
— Niemożliwe!
— Wreszcie, — według pewnego historyka francuskiego za Ludwika XI, pewne działo wyrzucało pociski zaledwie pięćsetfuntowe, ale pociski te leciały z Bastylji, w której warjaci więzili mędrców i spadały w Charenton, gdzie mądrzy zamykają warjatów.
— To doskonałe — śmiał się J.T. Maston.
— Co uczyniono od owych czasów? Armaty Armstronga wyrzucają pięćsetfuntowe pociski, Kolumbiada Rodmana zaledwie półtonnowe. Zdaje się wiec, że o ile działo zyskały na nośności, o tyle straciły na wadze ich pociski. Jeśli więc skierujemy nasze wysiłki na tę sprawę, wobec ogólnego postępu wiedzy, będziemy może mogli pokusić się o to, by prześcignąć przynajmniej Mahometa II i kawalerów maltańskich.
— To jasne! — zgodził się major. — Ale jakiego metalu zamierza pan użyć na swój pocisk?
— Rozumie się, że lanego żelaza — odpowiedział Morgan.
— Phi! Lane żelazo, to za pospolity metal, by go wysłać na księżyc! — z lekceważeniem oświadczył J.T. Maston.
— Nie przesadzajmy, drogi przyjacielu, — obstawał przy swojem generał. — Lane żelazo wystarczy.
— To jednak, — zauważył Elphiston, — pocisk odlany z żelaza musiałby mieć olbrzymią wagę.
— Jeśliby był masywny, — zauważył Barbicane, — jeśli jednak będzie wydrążony...
— Jakto? Więc będzie to granat?.
— W którym znajdować się będą depesze i próbki naszej ziemskiej produkcji — dodał J.T. Maston.
— Tak! Musi to być koniecznie granat — zakonkludował Barbicane. — Pocisk masywny, o średnicy dziewięciu stóp, ważyłby z górą dwieście tysięcy funtów, a zgodzicie się panowie, że jest to waga zbyt wielka. Ponieważ jednak należy mu nadać pewną odporność, proponowałbym, by jego wagę określić na pięć tysięcy funtów.
— Jakaż więc będzie grubość jego ścian? — podchwycił major.
— Jeśli zastosujemy przyjęte ogólnie proporcje — zauważył Morgan, — przy średnicy dziewięciu stóp, ściany jego powinny mieć conajmniej 2 stopy.
— To byłoby za wiele — odpowiedział Barbicane. — Zważcie, panowie, że nie chodzi tu o pocisk przeznaczony do rozbijania murów i opancerzeń. Wystarczy pięć, jeśli damy mu ściany, któreby wytrzymały nacisk gazów z prochu. Pytanie należy więc postawić w następujący sposób: Jaką grubość ścian powinien posiadać granat lany z żelaza, by jego waga ogólna nie przekraczała dwudziestu tysięcy funtów? Nasz znakomity kalkulator, kochany Maston, obliczy nam to natychmiast.
— Nic łatwiejszego! — odpowiedział szanowny sekretarz komitetu i to mówiąc, nakreślił na papierze kilka formuł algebraicznych. Z pod pióra jego leciały teraz P i X podniesione do dziesiątej potęgi, wreszcie Maston ogłosił rezultat swych obliczeń.
— Ściany mogą posiadać grubość zaledwie dwóch palców.
— Czy to wystarczy? — niedowierzającym tonem zapytał major.
— Nie, rozumie się, że nie! — odpowiedział prezes.
— Cóż więc poczniemy? — spytał zakłopotany Elphiston.
— Użyjemy innego metalu! — Miedzi — dodał Morgan.
— I to byłoby za ciężkie, ale zaproponuję wam coś lepszego.
— Cóż takiego? — pytał major.
— Aluminium! — odpowiedział Barbicane.
— Aluminium! — krzyknęli jednocześnie trzej koledzy.
— Wiecie już, szanowni koledzy, że pewien chemik francuski, Henry Sainte-Claire Dewille otrzymał już w roku 1854 nowy ten metal w stanie twardym. Posiada on białość srebra, twardość złota, wytrzymałość żelaza i lekkość szkła. Praca w nim jest bardzo łatwa, a w przyrodzie znajdują się olbrzymie jego ilości, gdyż alumin stanowi podstawowy składnik wszystkich skał. Aluminium jest wreszcie trzy razy lżejsze od żelaza i zdaje się być jak umyślnie wynalezionem po to, by służyć nam za materjał do przygotowania naszego pocisku.
— Niech żyje aluminium! — wołał już Maston, hałaśliwy zwykle, gdy opanował go entuzjazm.
Major rozpytywał się znowu:
— Ale czy cena tego metalu nie jest zbyt wysoka?
— Tak, dawniej, w chwili wynalezienia, cena jego była dość wysoka, a funt kosztował od dwustu sześćdziesięciu do dwustu ośmdziesięciu dolarów, potem, cena spadła na dwadzieścia siedem dolarów, a dziś wynosi zaledwie ośmnaście dolarów.
— Ależ ośmnaście dolarów za funt — replikował major, który nie lubił poddawać się bez oporu, — to jeszcze bardzo wygórowana cena!
— Bez wątpienia, kochany majorze, ale to nie może nas przestraszyć.
— Ile więc będzie ważył cały pocisk?
— Oto co wynika z mojego obliczenia! — odrzekł Barbicane. — Pocisk, o średnicy dziewięciu stóp, mający ściany grubości trzydziestu centymetrów, odlany z żelaza, ważyłby sześćdziesiąt siedem tysięcy czterysta czterdzieści funtów. Taki sam pocisk z aluminium ważyć będzie zaledwie dziewiętnaście tysięcy dwieście funtów.
— Doskonale! — zawołał Maston.
— Zgadza się to zupełnie z naszymi projektami.
— Doskonale, doskonale! — opierał się jeszcze major. — Ale przy ośmnastu dolarach za funt, pocisk ten będzie kosztował...
— Sto siedemdziesiąt trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolarów, wiem o tem dobrze, ale nie obawiajcie się niczego, drodzy przyjaciele, pieniędzy nie zabraknie nam na to przedsięwzięcie, już ja wam to gwarantuję.
— Złoty deszcz spadnie na nasze kasy — potwierdził J.T. Maston.
— A więc, co myślicie o aluminium? — zapytał prezes Barbicane.
— Zgadzamy się na nie! — chórem odpowiedzieli trzej członkowie komitetu.
— Co się tyczy formy pocisku — ciągnął dalej Barbicane, — to odgrywa ona stosunkowo nieznaczną rolę, gdyż po przebyciu pasa powietrznego, okalającego ziemię, pocisk znajdować się będzie w pustce. Zaproponowałbym więc formę kuli, która wirować będzie, jak jej się podoba i wogóle zachowa się tak, jak jej będzie najwygodniej.
Na tem zamknięto pierwsze posiedzenie komitetu; sprawa pocisku została definitywnie załatwiona, a J.T. Maston cieszył się bardzo na myśl, że pocisk będzie z aluminium, co musi dać mieszkańcom księżyca niezwykle pochlebne wyobrażenie o mieszkańcach ziemi.

———


ROZDZIAŁ VIII
Dzieje armaty.

Uchwały, powzięte na pierwszem posiedzeniu komitetu, wywarły ogromne wrażenie wśród publiczności. Niektórzy bojaźliwi ludzie uczuwali dreszcz, na myśl o pocisku, ważącym dwadzieścia tysięcy funtów, wyrzuconym w przestrzeń. Zapytywano się, jakaż będzie armata, która podobnemu pociskowi zdoła nadać odpowiednią szybkość. Protokuł z następnego posiedzenia komitetu musiał wyjaśnić wszystkie te sprawy.
Nazajutrz wieczorem, czterej członkowie komitetu zasiadali znów przed górą zakąsek i prawdziwem morzem herbaty.
Dyskusja rozpoczęła się natychmiast i tym razem bez niepotrzebnych wstępów.
— Drodzy koledzy! — rozpoczął Barbicane. — Zajmiemy się obecnie armatą, jej długością, formą, wagą i materjałem, z jakiego należy ją zbudować. Prawdopodobnie zmuszeni będziemy dać jej rozmiary olbrzymie, ale największe nawet trudności potrafił już zwalczyć genjusz naszego przemysłu, Raczcie mnie więc wysłuchać i nie szczędźcie mi zarzutów. Nie obawiam się ich zgoła.
Zebrani przytakująco kiwali głowami.
— Przypomnijmy sobie przedewszystkiem — ciągnął dalej Barbicane, — do jakich wyników doprowadziła nas wczorajsza dyskusja i stoi przed nami obecnie pytanie: w jaki sposób można nadać siłę początkową dwunastu tysięcy jardów na sekundę pociskowi, ważącemu dwadzieścia tysięcy funtów i mającemu dziesięć stóp średnicy?
— Tak, to jest nasze zadanie! — potwierdził Elphiston.
— Idę więc dalej! — mówił Barbicane. — Gdy pocisk zostaje wyrzucony w przestrzeń co się z nim dzieje? Znajduje się pod działaniem niezależnych od siebie sił: oporu powietrza, siły atrakcyjnej ziemi i ruchu, który został mu nadany.
Rozpatrzmy te trzy siły. Opór powietrza nie odgrywa tu poważniejszej roli. Pas powietrza, okalający ziemię, ma zaledwie czterdzieści mil grubości. Przy szybkości dwunastu tysięcy jardów na sekundę, pocisk przebędzie go w przeciągu pięciu sekund, a jest to zbyt krótka chwila, by należało zastanawiać się nad działaniem oporu powietrza. Przejdźmy więc do siły atrakcyjnej ziemi, czyli do ciążenia ku niej naszego pocisku.
Wiemy, iż działanie to zmniejszać się będzie w miarę zwiększania się odległości. Fizyka poucza nas dalej, że ciało, spadające na ziemię, robi na sekundę około pięciu metrów, gdyby jednak to ciało spadało z wysokości dwustu pięćdziesięciu siedmiu tysięcy pięciuset czterdziestu dwóch mil, czyli, inaczej mówiąc, z księżyca, robiłoby ono zaledwie 1⅓ milimetra na sekundę, co równa się prawie bezruchowi. Chodzi więc o to, by przezwyciężyć tę siłę atrakcyjną, a to da się wykonać jedynie przez siłę wystrzału.
— To jest cała trudność! — zgodził się major.
— Ale my ją przezwyciężymy! — wywodził dalej Barbicane. — Gdyż siła wystrzału, jakiej potrzebujemy, zależna jest od długości armaty i od ilości użytego prochu, co znowu warunkuje się wzajemnie. Zajmijmy się więc dziś rozmiarami działa.
— Bardzo słusznie! — zauważył generał.
— Dotychczas największe działa, olbrzymie Kolumbiady, nie przekraczały dwudziestu pięciu stóp długości: naszym udziałem będzie zadziwić świat rozmiarami, jakie będziemy zmuszeni zastosować.
— Naturalnie! — zawołał J.T. Maston — i ja ze swej strony głosowałbym za działem mającem conajmniej pół mili długości!
— Pół mili!?... — zawołali jednocześnie major i generał.
— Tak, pół mili i okazałoby się ono jeszcze o połowę za krótkie. — Ależ, panie Maston, — odpowiedział Morgan — pan przesadza.
— Wcale nie, — upierał się sekretarz, — i nie rozumiem, dlaczego zarzuca mi pan przesadę.
— Gdyż idzie pan za daleko.
— Musi pan wiedzieć, panie generale, — oświadczył J.T. Maston, — że artylerzysta jest jak pocisk i nigdy nie może iść za daleko.
Dyskusja przechodziła w sprzeczkę, ale załagodził ją natychmiast przewodniczący.
— Spokoju, drodzy przyjaciele, rozmawiajmy na chłodno. Naturalnie potrzebujemy działa o ogromnej sile, a długość jego zabezpieczy nas przed siłą gazów, które muszą się wytworzyć, ale byłoby bezcelowem przekraczać granice konieczności.
— Naturalnie! — przyświadczył major.
— Jakie zasady są stosowane w tych wypadkach? Zasadniczo, długość działa powinna być dwadzieścia pięć razy większa od przecznicy pocisku, a waga działa od dwustu trzydziestu pięciu do dwustu pięćdziesięciu razy przewyższać wagę tego pocisku.
— To nie wystarcza! — gwałtownie oponował J.T. Maston.
— Zgadzam się z panem, szanowny przyjacielu; istotnie, stosując tę proporcję, do wyrzucenia pocisku, mającego dziewięć stóp i ważącego trzydzieści tysięcy funtów, wystarczyłoby działo długości dwustu dwudziestu pięciu stóp i ważące wszystkiego siedem miljonów dwieście tysięcy funtów.
— To śmieszne! — zawołał J.T. Maston. — Lepiej wziąć pistolet.
— Ja też tak myślę, — mówił Barbicane — i dlatego proponuję, byśmy czterokrotnie podnieśli te proporcje i długość naszego działa oznaczyli na dziewięćset stóp.
Generał i major stawiali pewne zarzuty tej propozycji, wobec jednak gorącego poparcia ze strony sekretarza „Gyn-Klubu", została ona ostatecznie przyjęta.
— A teraz, — mówił Elphiston, — musimy zastanowić się nad grubością działa.
— Proponowałbym, — zabrał głos Barbicane, — by ściany jego miały sześć stóp grubości.
— Nie zamierza pan chyba umieścić tego olbrzyma na jakiejś podstawie? — zauważył major.
— To jednak byłoby wspaniałe! — wołał J.T. Maston.
— Ale nie wykonalne! — odpowiedział Barbicane. — Nie, jestem zdania, że działo to należy umieścić wewnątrz ziemi, opasać obręczami z kutego żelaza i obmurować kamieniami i wapnem. Tak odlane działo należy dokładnie obrobić wewnątrz, by najmniejsza ilość gazu nie mogła się zatracić, lecz cała siła wybuchowa prochu poszła na wyrzucenie wystrzału.
— Hurra! — wołał J. T. Maston. — Już mamy nasze działo!
— Jeszcze nie! — zaśmiał się Barbicane, ruchem ręki uspokajając swego niecierpliwego przyjaciela.
— Dlaczego? — Gdyż nie przedyskutowaliśmy jeszcze jego formy. Czy to ma być armata, kartaczownica czy mitraljeza?
— Armata. — odpowiedział Morgan.
— Kartaczownica. — oświadczył major.
— Mitraljeza! — wołał J.T. Maston.
Wszczęła się nowa, bardzo ożywiona dyskusja, gdyż każdy z uczestników bronił swego zdania, ale przewodniczący uciszył spierających się.
— Moi przyjaciele! — rzekł. — Pogodzę was natychmiast. Nasza Kolumbiada posiadać musi właściwości wszystkich tych trzech typów. Będzie to armata, gdyż magazyn, mieszczący proch, będzie miał tę samą przecznicę, co i lufa. Będzie to kartaczownica, gdyż wyrzuci ona rodzaj granatu czy kartacza. Wreszcie, będzie to mitraljeza, gdyż umieszczona pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, będzie ona niewzruszenie związana z ziemią i nada pociskowi całą zawartą w niej siłę wybuchową.
— Zgoda! — zawołali wszyscy trzej członkowie komitetu.
— Jeszcze jedno pytanie! — odezwał się Elphiston. — Czy działo nasze będzie gwintowane?
— Nie! — odpowiedział Barbicane. — Chodzi nam o uzyskanie olbrzymiej szybkości początkowej, a panowie wiecie, że pocisk wylatuje o wiele wolniej z dział gwintowanych, niż gładkich.
— To słuszne!
— Teraz działo nasze jest już skończone! — wołał J.T. Maston.
— Nie zupełnie jeszcze — powstrzymał go przewodniczący.
— Dlaczego?
— Bo nie wybraliśmy jeszcze metalu, z jakiego ma być odlana nasza armata.
— Uczynimy to zaraz.
Członkowie komitetu połknęli po tuzinie kanapek, zapili je herbatą i dyskusja potoczyła się dalej.
Szanowni koledzy! — zaczął po przerwie Barbicane. — Działo nasze powinno posiadać dużą wytrzymałość, powinno być trwałe, odporne na gorąco i działanie kwasów.
— Co do tego, niema dwóch zdań! — po^ chwycił major, — a ponieważ potrzebować będziemy ogromnych ilości metalu, więc wybór nie będzie trudny.
— Proponowałbym, — zauważył generał, — byśmy się zgodzili na najlepszy ze znanych dotąd spławów, a mianowicie, na połączenie miedzi z cyną.
— Drodzy przyjaciele! — oświadczył przewodniczący, — przyznaję, że to połączenie wydało dotychczas najlepsze rezultaty, ale kosztowałoby ono zbyt drogo i byłoby na domiar bardzo trudne do wykonania. Myślę więc, że powinniśmy się zgodzić na metal również dobry, ale o wiele tańszy, a mianowicie na lane żelazo. Jakie jest pańskie zdanie w tej kwestji, panie majorze?
— Najzupełniej zgadzam się z panom. — odrzekł major.
— Istotnie — podjął Barbicane. — Lano żelazo jest dziesięć razy tańsze od bronzu, odlewa się łatwiej i szybciej. Zaoszczędzimy więc jednocześnie sporo czasu i pieniędzy. Jest to zresztą znakomity materjał i przypominam sobie, że podczas wojny, przy obleganiu Atlanty, armaty z lanego żelaza dawały po tysiąc strzałów, co dwadzieścia minut jeden i były jeszcze zdatne do użytku.
— To jednak, lane żelazo jest bardzo kruche. — zauważył Morgan.
— Tak, ale również bardzo wytrzymałe. Zresztą nie mamy się czego obawiać, by nasze działo zostało rozsadzone.
— To się może zdarzyć przy najściślejszych obliczeniach. — zauważył sentencjonalnie J.T. Maston.
— Naturalnie. — odparł Barbicane. — A teraz poprosimy naszego sekretarza, by zechciał wyliczyć, ile będzie ważyła armata z lanego żelaza, mająca dziewięćset stóp długości a dziewięć w przecznicy wewnętrznej, przy sześciostopowej grubości ścian.
— W tej chwili. — odpowiedział J.T. Maston.
Jak poprzedniego dnia, wynotował on kilka formuł, obliczył z błyskawiczną szybkością i po upływie minuty oświadczył:
— Armata ważyć będzie sześćdziesiąt osiem tysięcy ton, czyli sześćdziesiąt osiem miljonów czterdzieści tysięcy kilogramów.
— Po dwa centy za funt...
— Dwa miljony, pięćset dziesięć tysięcy siedemset jeden dolar.
J.T. Maston, major i generał rzucili zaniepokojone spojrzenia w stronę Barbicane’a.
Ten jednak ani na chwilę nie stracił spokoju.
— Moi panowie, — odezwał się, — powtórzę wam to, co powiedziałem już wcześniej: miljonów nie zabraknie nam na nasze przedsięwzięcie.
Po tem zapewnieniu prezesa, członkowie komitetu rozeszli się do domu, odkładając do następnego posiedzenia omówienie pozostałych spraw.

———


ROZDZIAŁ IX.
Sprawa prochu.

Pozostała do rozpatrzenia sprawa prochu. Publiczność z niepokojem oczekiwała załatwienia tej sprawy. Wobec rozmiarów pocisku i długości armaty, jaka ilość prochu będzie potrzebna do spowodowania wystrzału?
Straszna ta materja wybuchowa, opanowana przez genjusz człowieka, będzie musiała być tu zastosowana w nieznanych dotąd, proporcjach.
Powszechnie jest wiadomem, iż proch został wynaleziony w czternastym wieku, przez mnicha Schwartza, który życiem przypłacił swoje odkrycie. Obecnie jednak zostało stwierdzone, że historję tę zaliczyć należy do szeregu legend średniowiecza. Prochu nie wynalazł nikt, gdyż wywodzi on swój ród w prostej linji od ogni sztucznych, składających się, jak i proch, z siarki i saletry.
Ale, jeśli uczeni nawet z uporem powtarzają zmyśloną historję wynalezienia prochu, mało kto zdaje sobie sprawę z jego potęgi fizycznej. Otóż nad sprawą tą należy się głębiej zastanowić, by ocenić znaczenie pytania, jakie musiał rozstrzygnąć komitet „Gyn-Klubu“.
Litr prochu waży około dziewięciuset gramów, wydaje on przy wybuchu czterysta litrów gazu, który, wytwarzając się i znajdując pod działaniem temperatury dochodzącej do dwuch tysięcy czterystu stopni, wypełnia przestrzeń czterech tysięcy litrów. Waga prochu odnosi się do wagi powstających z niego gazów, jak jeden do czterech tysięcy. Z tego można wnosić, jak strasznem jest ciśnienie tych gazów, stłoczonych w przestrzeni cztery tysiące razy za małej dla ich objętości.
Wszystkie te dane posiadali członkowie komitetu, gdy następnego dnia zebrali się na trzecie posiedzenie. Barbicane udzielił głosu majorowi, który podczas wojny był dyrektorem prochowni.
— Drodzy towarzysze! — zaczął ten znakomity chemik. — Muszę wam przedewszystkiem podać kilka niezbitych liczb, które posłużą nam za podstawę. Pocisk dwudziestocztero funtowy, o którym w tak poetyczny sposób mówił nam przedwczoraj szanowny pan Maston, wyrzuca armata przy pomocy zaledwie szesnastu funtów prochu.
— Czy pan jest pewny tych liczb? — zapytał Barbicane.
— Najzupełniej! — odpowiedział major. — Armata Armstronga zużywa zaledwie siedemdziesiąt pięć funtów prochu i wyrzuca pocisk, ważący ośmset funtów, a kolumbiadę Rodmana nabija się stoma sześćdziesięcioma funtami, choć pocisk jej waży pół tonny. Dane te nie mogą podlegać żadnej wątpliwości, gdyż sam je zamieszczałem w sprawozdaniach dowództwa artylerji.
— Doskonale — rzekł generał.
— Z liczb tych — dowodził dalej major, — wyciągnąć można wniosek, że ilość prochu nie zwiększa się z wagą pocisku. Jeżeli bowiem na pocisk dwudziestoczterofuntowy potrzeba było szesnaście funtów prochu, innemi słowy: jeśli w zwyczajnych działach używa się ilość prochu równającą się dwu trzecim pocisku, to stosunek ten nie jest bynajmniej stałym ani niezmiennym. Zastanówcie się panowie, że przy pocisku, ważącym pół tonny, ilość zużytego prochu sprowadzała się zaledwie do stu sześćdziesięciu funtów.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Barbicane.
— Gdyby rozszerzyć tę teorję — zawołał J.T. Maston, — doszlibyśmy do tego, że po zbudowaniu odpowiednio wielkiego pocisku, możnaby się obejść bez prochu.
— Nasz przyjaciel Maston jest figlarzem w najpoważniejszych nawet rzeczach — odpowiedział major. — Za chwilę zaproponuję panom taką ilość prochu, że zadowoli ona jego miłość własną, jako zapalonego artylerzysty. Muszę jednak zaznaczyć jeszcze, iż podczas wojny i przy największych rozmiarach działa, ilość prochu zredukowana została do jednej dziesiątej wagi pocisku.
— Tak jest, rzeczywiście — oświadczył Morgan. — Ale zanim określimy ilość prochu, nie od rzeczy będzie zastanowić się nad jego rodzajem.
— Powinniśmy użyć grubego prochu — odpowiedział major, — gdyż wybucha on szybciej, niż drobny.
— Bez wątpienia — zaoponował generał, — ale daje on bardzo dużo osadu, a przez to zanieczyszcza działo.
— Stanowi to rzeczywiście bardzo poważną prawdę, jeśli armata ma służyć czas dłuższy, ale nie chodzi o to. My nie mamy potrzeby obawiać się eksplozji, ale ważnem jest dla nas, by proch zapalał się momentalnie i aby jego działanie mechaniczne było możliwie najwyższe.
— Możnaby wreszcie — zaproponował J.T. Maston — zrobić kilka otworów i jednocześnie w kilku punktach podpalić proch.
— To jest również możliwe — odpowiedział Elphiston, — ale wprowadzałoby nowe komplikacje. Obstaję więc przy grubym prochu, który najlepiej odpowiada naszym wymaganiom.
— Niech i tak będzie — zgodził się generał.
— Rodman używał do swej kolumbiady — ciągnął dalej major — prochu grubości kasztanów, a tak twardego i połyskliwego, że nie pozostawiał żadnego śladu na dziale. Proch ten zapalał się momentalnie i nie niszczył luf.
— Zdaje mi się — zakonkludował J.T. Maston, — że nie mamy potrzeby wahać się dłużej i zgodzimy się na ten rodzaj prochu.
Barbicane nie brał dotąd udziału w dyskusji. Pozwalał wypowiadać się innym, a sam słuchał tylko. Widać było, iż posiadał własny pogląd na te sprawy, nie zdradzał się z nim jednak i rozpytywał się tylko:
— Jaką więc ilość proponujecie panowie ostatecznie?
Członkowie komitetu pytająco spojrzeli po sobie.
Dwieście tysięcy funtów — odrzekł wreszcie Morgan.
— Pięćset tysięcy — poprawił major.
— Ośmset tysięcy — wołał J.T. Maston.
Tym razem Elphiston nie śmiał już posądzać swego kolegi o przesadę. Wszak chodziło tu o wystrzelenie na księżyc pocisku ważącego dwadzieścia tysięcy funtów i o nadanie mu szybkości początkowej dwunastu tysięcy jardów na sekundę.
Gdy członkowie komitetu wypowiedzieli swe sprzeczne ze sobą zdania, nastała chwila męczącej ciszy.
Przerwał ją prezes Barbicane.
— Dzielni moi towarzysze! — zaczął spokojnym tonem. — Wychodzę z założenia, iż wytrzymałość naszego działa w warunkach, które już omówiliśmy, jest prawie nieograniczona. Zrobię więc zapewne niespodziankę naszemu kochanemu Mastonowi, jeśli oświadczę, że był on zbyt skromnym w swych obliczeniach i zaproponuję, byśmy poprostu podwoili zaproponowaną przez niego ilość.
J. T, Maston aż podskoczył na swym fotelu.
— Miljon sześćset tysięcy funtów? — zawołał.
— Najdokładniej.
— Ależ w takim razie trzebaby powrócić do mojego typu armaty o półmilowej długości.
— Naturalnie — dorzucił major.
— Miljon sześćset tysięcy funtów prochu zajmie przestrzeni około dwudziestu dwuch tysięcy stóp sześciennych — obliczał szybko sekretarz „Gyn-Klubu“, — tymczasem cała nasza arm ata mieć będzie pięćdziesiąt cztery tysiące stóp sześciennych objętości, będzie więc prawie do połowy wypełniona i lufa okaże się za krótką, by napór gazów na pocisk mógł być dostatecznie silny.
Uwaga była słuszną. Trzeba to było przyznać. Spojrzenia obecnych zwróciły się ku Barbicane’owi.
— Ja jednak obstaję przy tej ilości prochu — spokojnie oświadczył prezes. — Pomyślcie tylko: miljon sześćset tysięcy funtów prochu wytworzy sześć miljardów litrów gazu. Sześć miljardów! Słyszycie, panowie?
— Ale jak to wykonać? — pytał generał.
— Bardzo łatwo: trzeba zredukować tę olbrzymią ilość prochu, ale utrzymać całą jej mechaniczną potęgę.
— No tak, ale w jaki sposób?
— Zaraz to panom wytłomaczę — odpowiedział z prostotą Barbicane.
Słuchacze pożerali go oczami i nastawiali uszu.
— Jest to rzecz zgoła łatwa. W bardzo prosty sposób można sprowadzić tę olbrzymią masę prochu do ilości cztery razy mniejszej. Znacie panowie wszyscy celulozę?...
— Ach, teraz pana rozumiem, kochany panie Barbicane — zawołał major.
— Celulozę otrzymuje się w stanie doskonałej czystości z rozmaitych roślin, ale przeważnie z bawełny. Otóż ta bawełna w połączeniu z kwasem azotowym daje substancję prawie nierozpuszczalną, łatwopalną i gwałtownie wybuchową. Wynalazł ją w roku 1832 chemik francuski, Braconnot i nazwał xyloidiną. W roku 1838 inny uczony francuski, Pelouse, ustalił różne jej właściwości, a wreszcie w roku 1846 Schonbein, profesor chemji w uniwersytecie Bazylejskim zaproponował xyloidinę jako doskonały materjał strzelniczy i wybuchowy, zastępujący doskonale proch i nawet przewyższający go pod wieloma względami.
— To pyroxylina! — zawołał Elphiston.
— Bawełna strzelnicza. — dodał Morgan.
— I ani jeden amerykanin nie przyłożył ręki do tego wspaniałego wynalazku, — zauważył z westchnieniem J.T. Maston, urażony w swej dumie narodowej.
— Niestety żaden, — odpowiedział major.
— Mogę jednak pocieszyć pana Mastona, — dodał przewodniczący — że wynalazek pewnego naszego rodaka łączy się ściśle ze sprawą celulozy, gdyż kolodjum, które tak szerokie znalazła zastosowanie zwłaszcza w fotografji, jest wynalazkiem Maynard’a, podówczas studenta medycyny w Bostonie, który rozpuścił watę strzelniczą w roztworze eteru i alkoholu i otrzymał w ten sposób kolodjum.
— Niech żyje Maynard i wata strzelnicza! — wołał już ucieszony sekretarz „Gyn-Klubu“.
— Wracam do pyroxyliny, — mówił tym czasem Barbicane. — Znacie panowie wszyscy jej właściwości, które czynią ją bardzo cenną dla nas. Wytwarza ją się bardzo łatwo z bawełny zanurzonej przez piętnaście minut w dymiącym kwasie azotowym, którą następnie myje się wodą i suszy, oto wszystko.
— Rzeczywiście, nic łatwiejszego, — przygnał Morgan.
— Prócz tego pyroxylina nie przyjmuje wilgoci, co dla nas posiada pierwszorzędną wagę, gdyż ładowanie armaty trwać będzie kilka dni. Wreszcie pyroxylina wybucha przy siedemdziesięciu stopniach zamiast dwustu czterdziestu, tak, iż podpalić ją można na warstwie prochu i wybuchnie ona, zanim proch zdąży się zająć.
— Bardzo słusznie — przytwierdził major.
— Tylko że jest ona wiele droższa.
— Co to znaczy? — żachnął się Maston.
— A przedewszystkiem — ciągnął dalej Barbicane — pyroxylina nadaje pociskom cztery razy większą szybkość, niż zwyczajny proch; a jeśli dodamy do pyroxyliny dwie dziesiąte potasu siła jej powiększa się jeszcze znaczniej.
— Czy to będzie konieczne? — zapytał major.
— Nie przypuszczam — odrzekł Barbicane. — W każdym razie zamiast miljona sześciuset tysięcy funtów prochu będziemy potrzebowali czterysta tysięcy pyroxyliny, a całą tę ilość będziemy mogli pomieścić w dwudziestusiedmiu stopach sześciennych, i w ten sposób pocisk będzie się znajdował na przestrzeni siedmiuset stóp lufy armatniej pod działaniem sześciu miljardów litrów gazu, zanim skieruje swój bieg ku księżycowi.
Na tem zamknięto trzecie posiedzenie komitetu. Barbicane i trzej jego nieustraszeni koledzy, dla których nie istniały żadne niemożliwości, rozstrzygnęli tak ważne sprawy, jak wybór prochu, pocisku i armaty.
Plan został ułożony, należało go tylko wykonać.
— Ale była to tylko bagatelka — jak się wyraził J.T. Maston.

———


ROZDZIAŁ X.
Jeden nieprzyjaciel na dwadzieścia pięć
miljonów przyjaciół.

Publiczność amerykańska interesowała się najdrobniejszym szczegółom przedsięwzięcia „Gyn-Klubu“. Pisma zamieszczały sążniste sprawozdania z posiedzeń komitetu. Prace przygotowawcze, ustalanie wymiarów i ilości, trudności mechaniczne — wszystko zajmowało dziś w najwyższym stopniu rozentuzjazmowanych jankesów. Przeszło rok miał upłynąć od rozpoczęcia robót do ich wykonania, ale nie brakowało faktów i wypadków, które wywoływały emocję i podniecały zaciekawienie tą sprawą najszerszych warstw społeczeństwa. Wybór miejsca, skąd miał być dany wystrzał, ustawianie kolumbiady, ładowanie jej i związane z tem trudności — oto były fakty, którymi zajmowano się obecnie. Pocisk, wyrzucony z działa, zniknie w parę dziesiątych sekundy z przed oczu widzów, a co się z nim stanie, jak będzie się on zachowywał w przestworzu, w jaki sposób dosięgnie księżyca — to wszystko będzie mogła widzieć na swe własne oczy zaledwie garstka uprzywilejowanych. Właściwie więc prace przygotowawcze bardziej interesowały ogół.
Tymczasem pewien niespodziewany fakt skierował uwagę publiczną na czysto naukową stronę przedsięwzięcia.
Wiemy już, jak olbrzymie rzesze adoratorów i stronników zdołał pozyskać dla siebie projekt prezesa Barbicane. Pomimo swej doniosłości jednak, pomimo swej nadzwyczajności nie zyskał on dla siebie jednomyślności. Jeden jedyny wprawdzie człowiek w całych Stanach Zjednoczonych podniósł protest przeciw przedsięwzięciu „Gyn-Klubu“, ale atakował go z całą zaciekłością, przy każdej sposobności, a leży to już w naturze ludzkiej, że Barbicane bardziej był czułym na napaści tego jednego człowieka, niż na poklaski tylu miljonów innych ludzi.
Zdawał on sobie dokładnie sprawę z motywów tej antypatji, wiedział, skąd ona pochodzi, gdyż datowała się z przed wielu lat i zrodziła się z głęboko zadraśniętej miłości własnej.
Prezes „Gyn-Klubu“ nie widział ani razu na własne oczy swego zawziętego przeciwnika i był to rzeczywiście szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż spotkanie tych dwuch ludzi byłoby niechybnie pociągnęło za sobą bardzo przykre następstwa.
Przeciwnikiem tym był pewien uczony, jak i Barbicane, człowiek dumny, odważny i zawzięty w swych przekonaniach, słowem czystej krwi jankes. Nazywał się kapitan Nicholl i mieszkał w Filadelfji.
Wszyscy zapewne pamiętają jeszcze ciekawą walkę, jaka podczas wojny domowej wywiązała się między pociskiem a opancerzeniem okrętów wojennych. Pocisk postanowił przebić najmocniejsze opancerzenie, pancerz zawziął się, że na to nie pozwoli.
Walka ta zmieniła radykalnie marynarkę Stanów Zjednoczonych, którą przystosowywano do najnowszych odkryć wiedzy artyleryjskiej. Okręty uzbrojone w olbrzymie działa szły w ogień pod osłoną swych masywnych opancerzeń.
Takie okręty wojenne, jak: Merrimac, Monitor, Ram-Tenesse wyrzucały olbrzymie pociski, uzbroiwszy się przedtem w pancerze chroniące przed takimi samymi pociskami, słowem chciały one zadawać innym razy, przed którymi same starały się ochronić siebie, a jest to właśnie ta niemoralna zasada, na której opiera się cała sztuka wojowania.
Otóż Barbicane wsławił się jako twórca nowych typów pocisku, Nicholl pracował stale nad doskonaleniem coraz to nowych opancerzeń. Pierwszy po całych dniach i nocach odlewał pociski w Baltimore, drugi po całych dniach i nocach kuł płyty pancerne w Filadelfji.
Za każdym razem, gdy Barbicane wynajdował nowy rodzaj pocisku, Nicholl przeciwstawiał mu świeżą płytę. Prezes „Gyn-Klubu“ trawił swe życie na robieniu dział, Nicholl na zabezpieczaniu przeciw nim. Stąd powstała rywalizacja, a za nią i nienawiść osobista. Barbicanowi śnił się często Nicholl w postaci ogromnego pancerza, którego w żaden sposób nie mógł przebić; Nicholl znów wystawiał sobie Barbicane’a jako niebezpieczny pocisk, który przedziurawiał go na wylot.
Pomimo to, że dwaj ci uczeni szli po zupełnie rozbieżnych drogach, wbrew aksjomatom geometrji, byliby się wreszcie może spotkali, ale doprawdy tylko w pojedynku. Na szczęście jednak dla obu tych obywateli tak zasłużonych dla swego kraju dzieliła ich przestrzeń sześćdziesięciu mil, a w dodatku przyjaciele ich czynili wszystko, by nie dopuścić do tego spotkania.
Trudno było stwierdzić, który z niech tryumfował nad przeciwnikiem, gdyż rezultaty ich prac pokrywały się niemal całkowicie. Zdawało się, że pancerz ustępuje ostatecznie przed siłą pocisku. Był to jednak temat długich i kończących się na niczem sporów wśród kół kompetentnych.
Podczas ostatnich prób cylindryczno-koniczne pociski ześlizgiwały się jak szpilki po opancerzeniach Nicholla. W pamiętny ten dzień kowal z Filadelfji czuł się zwycięzcą i z pogardą odwrócił się od swego rywala, ale gdy ten porzucił pocisk koniczny i powrócił do ciężkich sześćset funtowych granatów, kapitan poniósł dotkliwą porażkę; granaty te miażdżyły, łamały i rozbijały na kawałki płyty pancerne kute z najlepszego nawet metalu.
Zwycięstwo zdawało się przechylać na stronę Barbicane’a, ale właśnie w dzień, w którym skończyła się wojna, Nicholl wynalazł nowy rodzaj opancerzenia z kutej stali. Było to arcydzieło w swoim rodzaju; drwiło ono sobie ze wszystkich pocisków świata. Kapitan ustawił swe płyty na poligonie waszyngtońskim i zaproponował prezesowi „Gyn-Klubu“, by spróbował je przebić.
Wobec tego, że wojna była już skończona Barbicane nie przyjął wyzwania. Rozgniewany Nicholl oświadczył wtedy, że zgadza się na doświadczenia z pociskami wszelkiego rodzaju: z kulami czy granatami, masywnemi czy pustemi w środku, okrągłemi czy konicznemi. Barbicane odrzucił jednak i to wyzwanie, nie chcąc prawdopodobnie skompromitować swych poprzednich sukcesów.
Nicholl, doprowadzony do ostateczności przez upór Barbicane’a, chciał go skusić do podjęcia próby przez poczynienie mu nowych ustępstw. Zaproponował, że pozwoli strzelać do swej płyty z odległości dwustu jardów. Barbicane odmówił. Nicholl zgodził się na sto jardów. Ani nawet na siedemdziesiąt pięć.
— A więc na pięćdziesiąt! — ogłaszał kapitan w dziennikach, — nawet na dwadzieścia pięć i ja sam stanę z tyłu za swoją płytą.
Barbicane odpowiedział wtedy, że gdyby kapitan stanął nie za płytą, ale nawet przed nią, on, Barbicane, i tak nie będzie strzelał.
I po tej odpowiedzi kapitan nie dał za wygrane, ale przeszedł do osobistych napaści. Zarzucał Barbicane’owi, że człowiek, który uchyla się przed wyrzuceniem jednego wystrzału armatniego, zdradza się ze swem tchórzostwem, że wogóle artylerzyści, którzy przyzwyczaili się teraz strzelać z odległości dziesięciu mil, wyzbyli się zupełnie odwagi osobistej i zastąpili ją formułami matematycznemi. Dodawał wreszcie, że wykazuje się więcej chyba brawury, gdy stojąc za płytą pancerną, oczekuje się wystrzału, niż gdy się w nią mierzy z armaty.
Na wszystkie te zaczepki Barbicane nie odpowiedział wcale. Może nie doszły one nawet do jego uszów, gdyż pochłonięty był wtedy całkowicie przez obliczanie swego wielkiego planu.
Gdy złożył on wreszcie swą słynną propozycję na zgromadzeniu „Gyn-Klubu“, kapitan Nicholl dostał ataku furji. Gwałtowna zazdrość pałała w nim szarpana poczuciem swej bezsilności. Czy można wynaleźć coś, co mogłoby się porównać z kolumbiadą, mającą dziewięćset stóp długości? Jaki pancerz mógłby się oprzeć pociskowi, ważącemu trzydzieści tysięcy funtów?
Nicholl czuł się zrazu unicestwionym, złamanym, następnie uspokoił się nieco i postanowił udaremnić całe przedsięwzięcie siłą swych argumentów.
Zaatakował więc gwałtownie projekt „Gyn-Klubu“, napisał masę listów otwartych, które ogłosił w dziennikach, a w których starał się naukowo obalić dzieło Barbicane’a. Tak rozpocząwszy walkę, nie przebierał w środkach i zarzuty jego me zawsze były rzeczowe.
Zaatakował więc przedewszystkiem obliczenia Barbicane’a i za pomocą A — B dowodził fałszywości jego założenia, twierdząc, że prezes „Gyn-Klubu“ nie posiada elementarnych wiadomości z dziedziny balistyki Między innymi Nicholl w żaden sposób ma mógł zrozumieć w jaki sposób można nadać pociskowi szybkość dwunastu tysięcy jardów na sekundę, a gdyby nawet udało się to zrobić, pocisk tej wagi me zdoła nigdy przekroczyć granic atmosfery ziemskiej Nie zrobi nawet ośmiu mil. Więcej nawet Gdyby można było otrzymać tę szybkość i gdyby ona była rzeczywiście wystarczającą, to sam pocisk nie wytrzyma ciśnienia gazów, powstałych z wybuchu miljona sześciuset tysięcy funtów prochu, a gdyby nawet wytrzymał je, to pod wpływem podobnej temperatury musi się roztopić wylatując z działa i wrzącym ogniem spadnie na czaszki nierozsądnych widzów.
Barbicane nie zwracał żadnej uwagi na te napaści i pracował dalej nad swem dziełem.
Nicholl zaczął go atakować z innej strony. Nie nalegając już więcej na to, że próba ta jest zgoła niepotrzebną, wskazywał, iż będzie ona mocno niebezpieczną dla obywateli, którzy odważyliby się wziąć w niej udział, dla miast, znajdujących się w pobliżu miejsca, gdzie ma być podjęty ten karkołomny eksperyment.
Przestrzegał dalej że jeśli pocisk nie dosięgnie swego celu, co jest wykluczone, będzie musiał spaść z powrotem na ziemię, a tak olbrzymia masa, spadając w dodatku z tak poważnej wysokości, co podniesie jeszcze bardziej jej siłę, uszkodzić może całą jakąś połać ziemi. Wobec tego interwencja rządu jest zgoła konieczną, gdyż nie uszczuplając w niczem swobód wolnego obywatela, państwo nie powinno pozwolić na to, by bezpieczeństwo ogółu zostało zagrożone dla kaprysu jednego obywatela.
Widzimy więc, do jakiej przesady doprowadziło kapitana jego zaślepienie. Był on sam jedynym wyznawcą swych poglądów. Nikt nie brał w rachubę jego złośliwych przepowiedni i przestróg. Pozwolono mu wykrzyczeć się dowoli. Był on obrońcą zgóry przegranej sprawy. Słyszano go, ale nie słuchano i cała ta kampanja nie zmniejszyła nawet o jeden głos zgodnego chóru wyznawców i wielbicieli Barbicane’a, który zresztą nie raczył nawet odpowiadać na argumenty swego przeciwnika.
Zniechęcony bezowocną walką Nicholl, widząc, że nawet za cenę ryzyka własnego życia nie potrafi zmusić do rozprawy swego przeciwnika, postanowił zaryzykować jeszcze poważną sumą pieniędzy. Ogłosił więc w dzienniku „Enquirer“ cały szereg zakładów co do następujących spraw i z następującemi stawkami.
Proponował więc zakład:
1-o Że „Gyn-Klub“ nie znajdzie odpowiednich środków materjalnych — o 1,000 dolarów.
2-o Że projekt odlania działa, mającego dziewięćset stóp długości jest niewykonalny i nie będzie wykonany — o 2,000 dolarów.
3-o Że niemożliwem będzie nabicie armaty i że pyroxylina zapali się sama pod naporem prochu — o 3,000 dolarów.
4-o Że kolumbiada rozleci się podczas strzału — o 4,000 dolarów.
5-o Że pocisk nie uleci nawet sześciu mil i spadnie na ziemię w kilka sekund po wystrzeleniu — o 5,000 dolarów.
Jak widzimy, kapitan ryzykował dość znaczną sumą, by dowieść słuszności swych zarzutów. Wynosiła ona okrągłe piętnaście tysięcy dolarów.
Pomimo wysokiego zakładu nazajutrz po zamieszczeniu tego wyzwania kapitan Nicholl otrzymał lakoniczną odpowiedź:

Baltimore. 18 października.
Trzymam,
Barbicane.

———


ROZDZIAŁ XI.
Floryda i Texas.

Jedna z najważniejszych spraw została dotąd nie rozstrzygnięta, nie wybrano miejscowości gdzie miałby być wykonany eksperyment Obserwatorjum w Cambridge zalecało, by strzał był dany pionowo w przestwór, czyli w zenit: otóż księżyc przechodzi przez zenit jedynie w krajach położonych między 0 i 28 stopniem szerokości Należało zatem ściśle określić na ziemi punkt, w którym ma być odlana kolumbiada.
20 października odbyło się walne zgromadzenie członków „Gyn-Klubu", na które Barbicane przyniósł wspaniałą kartę Stanów Zjednoczonych Z. Belltroppa. Zanim jednak zdołał ją rozwinąć przed oczyma zebranych, znany ze swej porywczości J.T. Maston poprosił o głos i odezwał się w te słowa:
— Sprawa, którą mamy rozstrzygnąć na dzisiejszem posiedzeniu ma bardzo doniosłe znaczenie narodowe i daje nam szerokie pole do wykazania swego patrjotyzmu. Członkowie „Gyn-Klubu“ spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, do czego zmierza mówca.
— Obcym nam jest zgoła wszelki szowinizm, wszelka przesada, zdaje mi się jednak, że mamy prawo żądać, by wspaniała nasza kolumbiada zaryła się w łono ziemi, należącej do Stanów Zjednoczonych. W naszych jednak warunkach...
— Kochany Mastonie!... — przerwał mu Barbicane.
— Pozwólcie mi rozwinąć mą myśl. Ze względów astronomicznych zmuszeni jesteśmy obrać punkt położony w pobliżu równika, by zapewnić powodzenie naszemu przedsięwzięciu.
— Jeśli pan pozwoli... — przerwał mu znów prezes.
— Żądam wolnej wymiany zdań — wołał J.T. Maston — i obstaję przy tem, by ziemia, z której uniesie się nasz sławetny pocisk znajdowała się na terytorjum Stanów.
— Stanowczo! — odezwało się kilka głosów. — A więc, ponieważ granice naszego kraju nie są dość szerokie, ponieważ z południa zagradza nam drogę ocean, musimy więc szukać tego dwudziestego ósmego stopnia w kraju sąsiednim, poza Stanami Zjednoczonymi. A jest to chyba wystarczający casus belli więc żądam, byśmy wypowiedzieli wojnę Meksykowi.
— Co?! Co?! Ależ nigdy! — wołano ze wszystkich stron.
— Nigdy! — unosił się coraz bardziej J.T. Maston. — Jest to wyraz, którego się nie spodziewałem słyszeć w tem zgromadzeniu.
— Słuchajcie dalej...
— Nigdy! Nigdy! — krzyczał J.T. Maston, — Wcześniej czy później wojna ta wybuchnąć musi, a ja żądam, by wybuchnęła właśnie dzisiaj.
— Maston, Maston! — mitygował go Barbicane, uderzając w dzwonek, z którego raz poraz padały strzały. — Odbieram panu głos!
Maston chciał oponować jeszcze, ale kilku kolegów odciągnęło go na bok.
— Przyznaję — zabrał głos Barbicane, — że próba nasza nie może i nie powinna być podjęta jak tylko na ziemi Stanów Zjednoczonych, gdyby jednak mój niecierpliwy przyjaciel pozwolił mi zabrać głos, albo sam rzucił okiem na tę kartę, przekonałby się, iż nie mamy potrzeby wydawać wojny naszym sąsiadom, gdyż niektóre granice Stanów Zjednoczonych posiadają dwudziesty ósmy stopień szerokości. Spojrzyjcie, panowie! Mamy do naszej dyspozycji całą południową część Teksasu i Florydy.
Spór został zażegnany, choć J.T. Maston nie bez żalu dał się przekonać.
Uchwalono następnie, że kolumbiada zostanie odlana w Teksasie lub Florydzie, ale uchwała ta miała tę złą stronę, że stwarzała rywalizację między miastami tych dwuch stanów.
Dwudziesty ósmy stopień, przez półwysep Florydy, dzieli go na dwie prawie równo części, przesuwa się następnie przez zatokę meksykańską, zatacza szeroki krąg poprzez Alabamę, Missisipi i Louizianę dosięgnąwszy Teksasa, przecina go pod kątem i biegnie dalej przez Meksyk i Kalifornię ku Oceanowi Spokojnemu. Tylko więc te dwa skrawki Teksasa i Florydy odpowiadały warunkom podanym przez obserwatorjum w Cambridge.
Floryda w południowej swej części nie posiada większych miast; jest ona usiana fortami, skierowanymi przeciw koczującym indjanom. Jedynie tylko Tampa-Town mogłaby być brana w rachubę ze względu na położenie i ubiegać się o zaszczyt, by na nią padł wybór.
Przeciwnie Teksas posiada bardzo wiele miast i są one przeważnie większe od Tampa-Town. Corpus Christi i wszystkie miasta położone wzdłuż Rio Brawo. Laredo, Comalites, San Ignatio, Roma, Rio Grande-City, Edinburg, Santa Rita, El Panda i Brownsville tworzyły całą sieć większych i mniejszych miast, które chociażby przez swą liczebność zasługiwały na pierwszeństwo przed Florydą.
To też zaledwie rozniosła się wieść o uchwale „Gyn-Klubu“, delegaci Teksasa i Florydy zjawili się w Baltimore i od tej chwili zarówno prezes Barbicane jak i bardziej wpływowi członkowie komitetu w dzień i w nocy opędzić się nie mogli przed ich natarczywością.
Jak niegdyś siedem miast Grecji spierało się o to, które z nich było kolebką Homera, tak obecnie dwa całe państewka groziły sobie wzajem wojną domową z powodu jednej armaty.
Delegaci obu stanów przechodzili się po mieście uzbrojeni już od stóp do głowy i lada chwila obawiać się było można spotkania powaśnionych, które pociągnęłoby za sobą przykre następstwa. Na szczęście jednak przytomność umysłu i zręczność potrafiły zażegnać to niebezpieczeństwo.
W spór ten wmieszała się również i prasa i gdy „New-York Herald“ i „Tribune“ popierały Teksas, „Times“ i „American Review“ wypowiedziały się za delegatami Florydy.
Teksas powoływał się dumnie na swe dwadzieścia sześć powiatów, na co znów Floryda odpowiadała, że jej dwanaście powiatów znaczy więcej, gdyż zajmuje ona przestrzeń sześć razy mniejszą.
Teksas chlubił się swemi trzystu trzydziestoma tysiącami ludności, Floryda pogardliwie wzruszała ramionami, oświadczając, że choć posiada zaledwie pięćdziesiąt tysięcy ludności, jest jednak gęściej zaludnioną, gdyż jest mniejszą. Prócz tego, zarzucała ona Teksasowi, iż ma on niezdrowy, malaryczny klimat, który rok rocznie zabija parę tysięcy ludzi. I pod tym względem miała ona rację.
Ze swej strony Teksas tłomaczył, iż pod względem epidemji Floryda nie jest też rajem i że jest conajmniej śmiesznem, jeśli nazywa się inne kraje niezdrowemi, gdy u siebie kultywuje się w stanie chronicznym straszną chorobę, zwaną „vomito negro“ — czarne wymioty.
I pod tym względem Teksas miał rację.
Prócz tego oświadczali delegaci Teksasu w „New-York Herald“, który był ich organem, że pewne względy należą się krajowi, w którym rośnie najpiękniejsza w całej Ameryce bawełna, krajowi, który daje najlepsze dęby na budowę okrętów, który posiada największe kopalnie rudy żelaznej o największej wydajności czystego żelaza.
Na to odpowiadał „American Reviev“, że, choć gleba Florydy nie jest tak bogata, to jednak posiada ona najlepsze warunki do odlewania armaty, gdyż składa się ona przeważnie z piasku i lekkiej gliny.
Delegaci Teksasu robili uwagi, że zanim odleje się cośkolwiek, trzeba odpowiedni materjał przewieźć, a komunikacja na Florydzie jest bardzo utrudniona. Tymczasem Teksas posiada morze i zatokę Galveston, mającą czternaście mil obwodu i mogącą pomieścić flotę całego świata.
— Dobrze — odpowiadały dzienniki przychylne Florydzie, — ofiarowujecie nam do dyspozycji piękną zatokę Galveston, zapominacie jednak, że znajduje się ona już pod dwudziestym dziewiątym stopniem szerokości. Ależ Floryda posiada również piękną zatokę, Espiritu Santo, której wylot znajduje się akurat pod dwudziestym ósmym stopniem i przez którą okręty dochodzą prosto do Tampa-Town.
— Ładna zatoka! — przedrwiwali delegaci Teksasa. — Do połowy zamulona i zatkana piachem!
— Wy sami jesteście zamuleni! — bronili się Florydyjczycy. — Nie darmo mówią o was, że jesteście krajem dzikusów.
— Po waszych łąkach skaczą dotąd małpoludy.
— Wy macie za to rozbójników i korsarzy!
Walka toczyła się już przez kilka dni, gdy Floryda postanowiła ją przenieść na inny grunt i oto pewnego poranka „Times“ oświadczył, że ponieważ przedsięwzięcie jest „czysto amerykańskiem“, nie może ono być wykonane nigdzie jak tylko na gruncie „czysto amerykańskim“.
Na te słowa delegatom Teksasa krew uderzyła do głowy: Jakto? My nie jesteśmy amerykanami tak jak i wy?! Czy Teksas i Floryda nie przyłączyły się jednocześnie do Związku w roku 1845?!
— Bezwątpienia — odpowiedział „Times“, — ale my jesteśmy amerykanami już od roku 1820.
— Tak, tak, — złośliwie przytakiwała „Tribune“. — Przez dwieście lat byliście Hiszpanami i anglikami, aż wreszcie sprzedano was Stanom Zjednoczonym za pięć miljonów dolarów.
— I cóż to szkodzi? — bronili się delegaci Teksasu. — Czy mamy się rumienić z tego powodu? Czy nie kupiono w 1803 r. Louiziany od Napoleona za cenę szesnastu miljonów dolarów?
— To bezwstydne! — dodawali wysłańcy Teksasu. — Taki nędzny kłak ziemi, jak Floryda, śmie porównywać się z Teksasem, który zamiast się sprzedawać ogłosił się niepodległym, 2 marca 1836 r. wygnał Meksykańczyków, po zwycięstwie odniesionem przez Samuela Houston nad wojskami Santa Anna pod San Jacinto stał się republiką federatywną i wreszcie sam z własnej, nieprzymuszonej woli przyłączył się do Stanów Zjednoczonych?
— Bo bał się meksykańczyków — tłomaczyli wysłańcy Florydy.
Bać się! Od chwili, gdy padło to słowo, rzeczywiście zbyt ostre, sytuacja stała się groźną. Obawiano się, że dojdzie do bijatyki między dwiema partjami na ulicach Baltimore. Delegaci obu krajów byli policyjnie strzeżeni.
Prezes Barbicane nie wiedział, jak wybrnąć z trudnego położenia. Poczta przynosiła mu codziennie nowe noty, listy, dokumenty a nawet pogróżki. Ku której stronie przychylić się? Ze względu na właściwości gleby, udogodnienia komunikacyjne w przesyłce transportów szanse obu krajów były równe. Inne względy nie mogły tu odgrywać żadnej roli.
Ale wahanie trwało już zbyt długo, podniecenie umysłów wrastało. Należało z tem skończyć coprędzej. Barbicane zwołał swych kolegów, a propozycja, jaką im przedstawił, była rzeczywiście rozumna, jak to każdy przyzna.
— Widząc, co się dzieje obecnie — rzekł, — między Teksasem a Florydą, można przypuścić, że jeśli wreszcie wyróżnimy pewien kraj, będzie ta sama rywalizacja między poszczególnemi miastami tego kraju. Zamiast krajów będziemy mieli miasta, które rywalizować zaczną ze sobą. Otóż Teksas posiada dwanaście miast, które odpowiadają naszym warunkom i zaczną się sprzeczać między sobą, co doprowadzi do nowych komplikacji i przykrości. Floryda posiada tylko jedno miasto, które można brać w rachubę. Proponuję więc Florydę i miasto Tampa-Town.
Gdy decyzja ta została ogłoszona, wysłańcy Teksasu nie posiadali się z oburzenia i zarzucali pogróżkami i obelgami wybitniejszych członków „Gyn-Klubu“.
W sprawę tę wmieszać się musiały władze miasta Baltimore i wybrały one najprostszy środek na uspokojenie podnieconych gości: kazały przygotować, specjalny pociąg, wpakowały do niego wysłańców Teksasu i opuścili oni Baltimore z szybkością trzydziestu mil na godzinę.
Ale choć wobec pośpiechu, w jakim opuszczali miasto nie mieli oni czasu pożegnać się ze swymi szczęśliwszymi rywalami, na odjezdnem rzucili im sarkastyczną przepowiednię, iż wąski skrawek ziemi, zawisły między dwoma trzonami, jaki tworzy Floryda, nie wytrzyma wstrząśnienia wywołanego przez wystrzał i cała wyleci w powietrze.
— Niech wyleci — odpowiedzieli wysłańcy Florydy z lakonizmem godnym starożytnych bohaterów.

———


ROZDZIAŁ XII.
Urbi et orbi.

Po załatwieniu spraw astronomicznych, mechanicznych i topograficznych przyszła kolej na kwestję pieniężną. Chodziło o zdobycie ogromnych sum, potrzebnych na wykonanie projektu. Żaden człowiek prywatny, żadne państwo nie byłoby w stanie pokryć tak olbrzymich kosztów.
Choć przedsięwzięcie miało być „czysto amerykańskiem“ prezes Barbicane postanowił zrobić sprawę ogólnoludzką i pociągnąć wszystkie narody do ofiarności na ten cel. Wszak każdy naród miał nietylko prawo, ale i obowiązek wziąć udział w sprawie, dotyczącej ziemskiego satelity. Subskrybcja, ogłoszona na ten cel musi obejmować cały świat, musi być ogłoszona urbi et orbi.
Subskrybcja ta powinna była przejść wszelkie oczekiwania, choć chodziło tu przecież o datki, a nie o pożyczki, choć miała charakter bezinteresowny w ścisłem tego słowa znaczeniu i nie dawała żadnych zysków materjalnych.
Ale sława projektu Barbicane’a rozniosła się już nietylko po Stanach Zjednoczonych; przeniosła się ona ponad granicami państw, przerzuciła się przez Ocean Spokojny i Atlantycki, objęła jednocześnie Azję, Europę, Afrykę i Australję.
Obserwatorja Stanów Zjednoczonych nawiązały natychmiast stały kontakt z obserwatorjami innych państw; niektóre z nich jak: paryskie, petersburskie, berlińskie, stockholmskie, warszawskie, hamburskie, budapeszteńskie, lizbońskie i pekińskie rozesłały niezwłocznie swe życzenia dla „Gyn-Klubu“; inne zajęły stanowisko wyczekujące.
Jedno tylko obserwatorjum w Greenwich, w porozumieniu z dwudziestoma dwoma innemi obserwatorjami Wielkiej Brytanji wypowiedziało się kategorycznie przeciwko wykonalności projektu Barbicane’a i przyłączyło się do zdania kapitana Nicholl’a. I kiedy inne towarzystwa uczonych obiecywały przysłać swych delegatów do Tampa-Town, posiedzenie uczonych z Greenwich przeszło nad projektem Barbicane’a do porządku.
Naturalnie był to jednak wynik nieuleczalnej zazdrości anglików i nic innego.
Naogół jednak propozycja Barbicane’a znalazła szeroki oddźwięk w świecie naukowym, a stamtąd przesiąknęła zwolna w masy, które żywo zainteresowały się ciekawem przedsięwzięciem. Było to zresztą bardzo pożądane, gdyż właśnie te masy powołane być musiały do pokrycia ogromnych kosztów imprezy.
8 października prezes Barbicane wydał entuzjastyczny manifest, w którym zwracał się do wszystkich ludzi dobrej woli na kuli ziemskiej z prośbą o poparcie projektu „Gyn Klubu“.
Manifest, ten przetłomaczony na wszystkie języki wywarł ogromne wrażenie.
Subskrybcja została otwarta we wszystkich większych miastach Stanów Zjednoczonych, a główne jej biuro mieściło się w Baltimore przy Baltimor Street 9.
W innych krajach przyjmowały wpłaty następujące banki:
W Wiedniu S M Rothschild,
W Petersburgu Stieglitz et C-ie,
W Paryżu Credit mobileur,
W Stockholmie Tottie i Arfuredson,
W Londynie N. M. Rothschild i syn,
W Turynie Ardouin et C-ie,
W Berlinie Mendelsohn,
W Genewie Lombard, Odier et C-ie,
W Konstantynopolu Bank Otomański,
W Brukselli S. Lambert,
W Madrycie Daniel Weisweller,
W Amsterdamie Credit Neerlandais,
W Rzymie Torlonia et C-ie,
W Lizbonie Lecesne,
W Kopenhadze Bank prywatny,
W Buenos Ayres Bank Maua,
W Rio de Janeiro ten sam bank,
W Walparaiso Thomas LaChambre et C-ie,
W Meksyku Marten Daran et C-ie,
W Limie Thomas La Cbambre et C-ie.
W trzy dni po ogłoszeniu manifestu prezesa Barbicane’a cztery miljony dolarów wpłynęły do rozmaitych banków w Stanach Zjednoczonych.
Z taką sumą można już było zacząć prace przygotowawcze.
Ale w kilka dni potem depesze przyniosły wiadomość, że i zagraniczne subskrybcje cieszą się ogromnem powodzeniem. Niektóre kraje zadziwiały swą hojnością; inne były powściągliwsze. Zależnie od temperamentu.
Zresztą liczby są zawsze wymowniejsze od słów, niżej podajemy więc urzędowy wykaz sum, które z rozmaitych krajów wpłynęły na rachunek „Gyn-Klubu“.
Rosja w płaciła ogółem z całego swego obszaru sumę trzystu sześćdziesięciu ośmiu tysięcy, stu trzydziestu trzech rubli, ale dziwić to nie może nikogo, kto zna naukowe zamiłowanie rosjan i ogromne postępy, jakie robią oni w dziedzinie astronomji dzięki po ważnej liczbie posiadanych obserwatorjów, z których jedno kosztowało dwa miljony rubli.
Francja kpiła sobie z początku z uroszczeń Ameryki. Księżyc stał się przedmiotem niezliczonych kalamburów i ze dwudziestu wodewilów, w których ignorancja naukowa walczyła o lepsze z brakiem dobrego smaku. Ale tak, jak dawniej, Francuzi płacili zawsze, gdy się wyśpiewali, tak też obecnie zapłacili naśmiawszy się do syta. Wpłacili oni ogółem miljon dwieście pięćdziesiąt trzy tysiące, dziewięćset trzydzieści franków, a za tę sumę mogli się trochę pośmiać i poweselić.
Austrja okazała się dość wspaniałomyślną pomimo swych kłopotów finansowych i złożyła dwieście sześćdziesiąt tysięcy guldenów.
Szwecja i Norwegja wpłaciły łącznie pięćdziesiąt dwa tysiące talarów, ale suma ta, choć i tak dość znaczna, byłaby wzrosła jeszcze bardziej, gdyby otwarto osobno subskrybcje w Chrystjanji i w Sztokholmie, z tej bowiem czy z innej przyczyny norwegczycy nie lubią przesyłać swych pieniędzy do Szwecji.
Prusy zaakceptowały swe uznanie dla sprawy przez przysłanie dwustu pięćdziesięciu tysięcy talarów. Rozmaite obserwatorja tamtejsze przyczyniły się w dużej mierze do zebrania tak pokaźnej sumy, by w ten skuteczny sposób poprzeć przedsięwzięcie prezesa Barbicane’a.
Turcja, osobiście zainteresowana w sprawie księżyca, gdyż według niego normuje swój kalendarz, liczy lata i określa czas wielkiego postu Ramadan, nadesłała miljon, trzysta siedemdziesiąt dwa tysiące sześćset czterdzieści dwa piastry, a z zapału, z jakim suma ta została złożona, można było wnosić, iż rząd Wielkiej Porty musiał był wywrzeć w tym kierunku pewien nacisk na towarzystwa naukowe i publiczność.
Belgja wyróżniła się z pośród państw drugorzędnych swym darem pięciuset trzynastu tysięcy franków, co wynosiło przeciętnie prawie po dwanaście centimów na każdego obywatela tego maleńkiego państewka.
Holandja wraz z kolonjami zadeklarowała sto dziesięć tysięcy guldenów, zażądała jednak pięciu procent skonta jako bonifikacji za wpłacenie gotówki.
Danja pomimo to, iż terytorjalnie jest tak mała, przysłała jednak dziesięć tysięcy dukatów, co dowodzi o zamiłowaniu duńczyków do wypraw naukowych.
Niemcy zobowiązały się do zapłacenia siedemdziesięciu dwuch tysięcy franków francuskich, ale już w owym czasie i same niewiele liczyły się ze swemi zobowiązaniami i inni nie bardzo liczyli na wykonanie zobowiązań z ich strony.
Włochy, których finanse znajdowały się w opłakanych warunkach, potrafiły jednak wycisnąć z kieszeni swych obywateli dwieście tysięcy lirów, a byłyby niechybnie przysłały więcej, gdyby już wówczas posiadały Wenecję.
Państwo Kościelne wyasygnowało na wyprawę Barbicane’a trzydzieści tysięcy, a Portugalja sto tysięcy franków.
Meksyk złożył zaledwie tysiąc, siedemset dwadzieścia franków, ale był to naprawdę grosz wdowi, gdyż państwo to przechodziło rzeczywiście ciężki kryzys.
Ze skromnym datkiem dwustu pięćdziesięciu siedmiu franków wystąpiła również Szwajcarja. Trzeba jednak powiedzieć otwarcie, iż nie mogła się ona dopatrzeć strony praktycznej w przedsięwzięciu amerykańskiem, była zdania, że wysłanie pocisku na księżyc nie przyczyni się jeszcze do nawiązania stosunków handlowych z satelitą ziemskim i wobec tego nie uważała za stosowne lokować kapitały w tak chimerycznem przedsiębiorstwie. Zważywszy to wszystko, Szwajcarja miała może rację.
Hiszpanja zdołała zebrać zaledwie pięćdziesiąt franków i usprawiedliwiała się tem, że budowała właśnie kolej żelazną, w rzeczywistości jednak nauka wogóle nie jest dobrze widziana w tym kraju, bardzo jeszcze zacofanym; prócz tego niektórzy hiszpanie nawet z pośród wykształconych nie zdawali sobie sprawy z rozmiarów pocisku i obawiali się, że spadając na księżyc, może go wytrącić z jego orbity i ewentualnie strącić na ziemię, co mogłoby wywołać różne katastrofy. Wobec tego uważali oni, że sam rozsądek nakazuje pewną rezerwę w stosunku do całego projektu.
Pozostawała Anglja. Pamiętamy wszyscy, z jaką pogardliwą niechęcią przyjęła ona projekt Barbicane’a. Anglja na całe dwadzieścia pięć miljonów swych mieszkańców ma jedną tylko duszę i we wszystkich swych wystąpieniach, zwłaszcza na zewnątrz jest zawsze prawie jednomyślną. To też i obecnie dała ona do zrozumienia, że mieszanie się do spraw księżyca przeczy zasadzie „samostanowienia o sobie“ i nie przysłała ani szylinga.
„Gyn Klub“ spokojnie przyjął to oświadczenie, zadowolił się wzruszeniem ramion i powrócił do swych spraw.
Wreszcie Ameryka Południowa t.j. Peru, Czili, Brazylja, prowincje De la Plata i Kolumbia złożyły razem trzysta tysięcy dolarów tak iż ogólny rachunek wpływów przedstawiał się w następujący sposób:

Wpłaty Stanów Zjedn. 4.000.000 Dol.
Wpłaty cudzoziemskie 1.446.675 ,,
Ogółem 5.446.675 Dol.
„Gyn Klub“ miał więc do swego rozporządzenia imponującą sumę zgórą pięciu miljonów dolarów, ale była zaledwie tylko wystarczająca na pokrycie olbrzymich kosztów odlewu, robót mularskich, transportu robotników i zainstalowanie się w kraju prawie zupełnie niezamieszkałym, budowy pieców i budynków, urządzenia warsztatów prochu i przygotowanie pocisku.

Niektóre armaty podczas wojny domowej kosztowały po tysiąc dolarów; kolumbiada Barbicane’a, ten olbrzym artyleryjski, musiał kosztować pięć tysięcy razy więcej.
20 marca podpisana została umowa z fabryką Goldspring pod New-Yorkiem, która podczas wojny dostarczała najlepsze armaty.
Mocą tej umowy fabryka Goldspring zobowiązała się dostarczyć do Tampa Town w Południowej Florydzie cały materjał potrzebny do odlania kolumbiady.
Odlew miał być gotów najpóźniej do 15 października przyszłego roku, a w razie opóźnienia fabryka zobowiązała się płacić po 116 dolarów kary za każdy dzień, aż do chwili, gdy księżyc znajdzie się znów w tych samych warunkach astronomicznych, to jest w ciągu osiemnastu lat i jedenastu dni.
Fabryka brała na siebie również obowiązek angażowania i opłacania robotników, jak również do wykonywania wszelkich związanych z odlewem urządzeń.
Umowa ta spisana w dwóch jednobrzmiących egzemplarzach podpisana i przyjęta została przez p. I. Barbicane’a, prezesa „Gyn-Klubu“ i J. Murphisona, dyrektora fabryki Goldspring.

———


ROZDZIAŁ XIII.
Wzgórze kamieni.

Po dokonaniu wyboru miejsca, gdzie miał być urzeczywistniony projekt Barbicane’a, amerykanie wśród których niema już zupełnie analfabetów zaczęli studjować geografję Florydy. Nigdy jeszcze chyba księgarze nie sprzedali tyle specjalnych dzieł o tym kraju, jak obecnie. Wkrótce trzeba było robić nowe nakłady. Rzucano się na nie i rozkopywano niezwłocznie.
Barbicane nie miał obecnie czasu na czytanie; wolał własnemi oczyma obejrzeć ten kraj miejsca, gdzie stanąć miała kolumbiada.
Przedtem jednak, by nie tracić ani chwili czasu przekazał obserwatorjum w Cambridge pieniądze potrzebne na skonstruowanie odpowiedniego teleskopu i jednocześnie pertraktował z fabryką Breadwill et C-ie d’Albany w sprawie pocisku z aluminjum.
Następnie w towarzystwie J.T. Mastona, majora Elphistona i dyrektora fabryki Goldspring wyjechał z Baltimore.
Nazajutrz czterej towarzysze podróży przybyli do Nowego Orleanu, gdzie wsiedli natychmiast na okręt wojenny „Tampico“, który rząd Stanów oddał do ich dyspozycji i wkrótce brzegi Louiziany znikły im z oczu.
Podróż morzem nie trwała długo; na trzeci dzień „Tampico“, przebywszy około czterechset osiemdziesięciu mil morskich zbliżył się do brzegów Florydy.
Oczom Barbicane’a odkrył się widok ziemi niskiej, płaskiej i na pierwsze wrażenie jałowej.
„Tampico“ pruł szybko fale morza bogatego w ostrygi i homary i skręcił wkrótce w zatokę Espiritu Santo, a oczom podróżujących przedstawił się fort Brooke i miasto Tampa położone malowniczo nad niewielkim naturalnym portem utworzonym przez ujście rzeki Hillisboro.
22 października „Tampico“ zarzucił kotwicę o godzinie 7 wieczorem i czterej pasażerowie wysiedli natychmiast na ląd.
Barbicane czuł gwałtowne bicie serca, gdy po raz pierwszy wciągnął w płuca powietrze Florydy, a chodząc zdawał się stopami próbować solidności tej ziemi, której powierzyć miał swe dzieło, J.T. Maston — zawsze niecierpliwy, końcem swego szczudła rozgrzebywał już ziemię.
— Panowie — rzekł Barbicane — nie mamy ani chwili do stracenia i od jutra dosiadamy koni, by bliżej zapoznać się z miejscowością.
Na spotkanie Barbicane’a wyległa cała trzytysiączna ludność miasta Tampa-Town, oddając mu honory należne prezesowi „Gyn-Klubu“ i manifestując swe zadowolenie z powodu przyznania Florydzie pierwszeństwa nad Teksasem. Tłum wznosił głośne okrzyki, bił oklaski, ale Barbicane chcąc uniknąć tych owacji, zamknął się w numerze Hotelu Franklin i oświadczył, że nie przyjmuje nikogo.
Zawód znakomitości jest rzeczą trudną i męczącą.
Nazajutrz, 23 października niewielkie koniki hiszpańskiej rasy, ale mocne i rącze rżały od wczesnego ranka pod oknami hotelu. Ale zamiast czterech było ich z pięćdziesiąt i tyluż jeźdźców. Barbicane, wyszedłszy wraz ze swymi towarzyszami zdziwił się tą kawalkadą. Zauważył przytem, że każdy jeździec ma zawieszony przez ramię, karabin i pistolety za pasem.
Powód tego uzbrojenia niebawem wyjaśnił Barbicane’owi pewien młody Florydyjczyk.
— Panie, — rzekł — w okolicy trafiają się Seminolesi.
— Co za Seminolesi?
— Dzicy, którzy koczują w stepach, zdawało nam się przeto wskazanem, by służyć panom eskortą.
— Phi! — żachnął się J.T. Maston.
— Zawsze to bezpieczniej — dodał młody Florydyjczyk.
— Dziękuję panom za tę pamięć o nas — rzekł Barbicane — i ruszajmy w drogę.
Mały oddziałek drgnął, porwał się z miejsca i za chwilę zniknął w tumanie kurzu.
Była godzina piąta rano, ale słońce rozgrzało się już na dobre i termometr wskazywał 84°, ale chłodny, ożywczy wiatr od morza łagodził upał.
Barbicane skierował się na południe od Tampa Town i wzdłuż wybrzeża morskiego pochód zdążał ku ujściu rzeki Alifia do zatoki Hillisboro, znajdującemu się o dwadzieścia mil od Tampa Town.
Brzegiem rzeki jeźdźcy posuwali się dalej w kierunku wschodnim Lazur zatoki zsunął się wkrótce za pasmo niewielkich pagórków i podróżni mieli przed sobą już tylko szerokie pola Florydy.
Kraj ten dzieli się na dwie części: pierwsza z nich, bardziej ku północy wysunięta, jest gęściej zaludniona, a głównemi jej miastami są Tallahasse i Pensacola, w której się znajduje jeden z największych arsenałów w Stanach Zjednoczonych. Druga część zawarta między Oceanem i Zatoką Meksykańską jest właściwie półwyspem, skrawkiem ziemi rzuconem wśród fal morza i niezliczoną ilość drobnych wysepek, wśród których uwijają się liczne okręty, kursujące po kanale Bahamy.
Powierzchnia tego państwa wynosi piętnaście miljonów, trzysta sześćdziesiąt pięć tysięcy, czterysta czterdzieści hektarów i na tej przestrzeni, znajdującej się pod 28 stopniem szerokości należało znaleźć miejsce odpowiednie do wykonania przedsięwzięcia.
Barbicane, przebiegając wzdłuż i wszerz tę miejscowość, badał ją dokładnie.
Floryda odkryta w roku 1512 przez Juan Ponce de Leon w samą Wielką Niedzielę, nazwana została pierwotnie: Kwitnąca Wielkanoc. Nie zasługiwała jednak na tę piękną nazwę, gdyż brzegi jej były skaliste i spalone przez słońce i dopiero o kilka mil od brzegu morza krajobraz zmieniał się i usprawiedliwiał poniekąd nadaną jej pierwotnie nazwę; ziemię przecinały liczne potoki, ruczaje, drobne rzeczki i małe jeziorka i pejzaż przypominał Holandję lub Gujanę. Dalej nieco zaczynały się pagórki, a za nimi pola uprawne, na których bujnie rosły wszystkie gatunki roślinności zarówno południowej jak i północnej.
Te niezmierzone pola, którym słońce tropikalne i wilgoć zawarta w gliniastej ziemi nadawały wyjątkową urodzajność i na których dojrzewały lasy ananasów, tytoniu, ryżu, bawełny i trzciny cukrowej dawały rzeczywiście wspaniały obraz bogactwa i bujnej żywotności.
Barbicane zdawał się być niezmiernie zadowolonym z falistości gruntu, a interpelowany w tym względzie przez J.T. Mastona objaśniał:
— Drogi mój przyjacielu. Dla nas jest to niezmiernie ważnem, byśmy mogli odlać naszą kolumbiadę na pewnej wysokości.
— By być bliżej księżyca?
— Nie — odpowiedział Barbicane z uśmiechem. — Co znaczy kilka łokci mniej lub więcej! Nie, nie o to chodzi, ale na pewnej wyniosłości gruntu praca nasza postępować będzie naprzód o wiele łatwiej, gdyż nie będziemy musieli liczyć się z wodą. podskórną, a to jest bardzo ważne, gdyż musimy kopać na dziewięćset stóp w głąb ziemi.
— Ma pan rację — przyznał inżynier Murchison. — Musimy bardzo skrzętnie omijać potoki podziemne, a jeśli napotkamy źródło, będziemy musieli wypompować je za pomocą naszych maszyn lub też odwrócić kierunek ich spadu. Zresztą nie będziemy tu kopali studni artezyjskiej, gdzie pracuje się właściwie po omacku, zapuszczając sondę i inne narzędzia wiertnicze. Nie, my pracować będziemy pod otwartem niebem z kilofem i łopatą w dłoni, a miną do pomocy i robota nasza musi prędko posuwać się naprzód.
— To jednak — zauważył Barbicane, — jeśli przez wyniosłość terenu zdołamy uniknąć walki z wodą podskórną, unikniemy poważnych trudności i praca nasza pójdzie tem szybciej Musimy więc wybrać punkt, położony o kilkaset łokci ponad poziomem morza.
— Zupełnie słusznie — odpowiedział inżynier — i o ile się nie mylę, za chwilę znajdziemy się w takim punkcie.
— Chciałbym już widzieć pierwsze uderzenie kilofa — rzekł prezes.
— A ja ostatnie! — zawołał J.T. Maston.
— Wszystko to przyjdzie — odpowiedział inżynier, — a wierzcie mi, panowie, że sto dolarów kary za każdą dobę do chwili, gdy księżyc znajdzie się znowu w odpowiednich do podjęcia eksperymentu warunkach, to jest w ciągu osiemnastu lat i jedenastu dni, to nie drobnostka! Wiecie panowie, ile to uczyni? Sześćset pięćdziesiąt osiem tysięcy sto dolarów!
— Ani na jedną chwilę nie przypuszczam, że fabryka Goldspring będzie musiała płacić tę karę.
— To też niepotrzebnie obliczamy ją już dzisiaj! — śmiał się J.T. Maston.
Do godziny dziesiątej rano mały oddziałek przebył około dwunastu mil. Po polach uprawnych zaczęły się teraz lasy, w których rosły najrozmaitsze tropikalne drzewa figowe, cytrynowe, bananowe, pomarańczowe, których kwiaty i owoce składały się w najcudniejsze bukiety o prześlicznych kolorach i zapachach. Pod wonnym cieniem tych wspaniałych drzew śpiewały i fruwały całe stada ptactwa różnokolorowego.
J.T. Maston i major nie mogli powstrzymać swego zachwytu i co chwila dawali mu wyraz w coraz głośniejszych okrzykach.
— Prezes Barbicane, mało czuły na podobne rzeczy, przynaglał ich do pośpiechu. Ta urodzajna kraina nie podobała mu się właśnie przez swą urodzajność. Czuł wszędzie pod kopytami koni wodę i pędził coraz dalej i coraz prędzej.
Trzeba było przejechać w bród kilka rzek, w których spotkać się było można z potwornymi, dochodzącymi nieraz do osiemnastu stóp długości krokodylami. J.T. Maston groził im swem szczudłem, ale robiło to wrażenie jedynie na pelikany i inne drobne ptactwa tych wilgotnych miejscowości, Ptaki zrywały się z hałasem, podfruwały, siadały opodal i głupkowato przyglądały się jeźdźcom.
Ale z kolei znikać zaczynali i ci mieszkańcy błot i miejscowości wilgotnych. Cieńsze już drzewa tworzyły rzadsze lasy, zarysowywały się w niewielkich grupkach na tle nieskończonych płaszczyzn, po których przebiegały spłoszone jelenie.
— Nareszcie! — zawołał Barbicane, unosząc się na strzemionach i rozglądając po okolicy. — Oto nareszcie strefa sosny.
— I dzikusów — dorzucił major.
Rzeczywiście kilka sylwet seminolesów ukazało się na horyzoncie. Zatrzymywali się, biegali na swych rączych konikach jeden do drugiego, podawali sobie widocznie jakąś wiadomość, wyrzucali w górę swe lance i strzelali w powietrze. Zresztą po tem zadokumentowaniu wrogiego stosunku do przybyszów znikali w dali.
Nasz oddziałek zatrzymał się pośrodku skalistej płaszczyzny, obejmującej przestrzeń kilkudziesięciu hektarów, zalanej palącymi promieniam i słońca.
— Zatrzymajmy się tutaj, — zawołał Barbicane, osadził konia i zwrócił się do najbliżej stojącego Florydyjczyka z zapytaniem:
— Czy ta miejscowość ma jakąś nazwę?
— Nazywa się Stones-Hill, czyli Wzgórze Kamieni, — odpowiedział zapytany.
Barbicane, nie mówiąc ani słowa, zsiadł z konia, wyjął rozmaite instrumenty i zaczął uważnie badać ziemię. Jeźdźcy otoczyli go kołem i w głębokiem milczeniu przyglądali się jego pracy.
Zbliżało się południe. Barbicane dokonał szybko kilku obliczeń i zakomunikował swym towarzyszom:
— Miejscowość ta znajduje się na wysokości trzystu metrów nad poziomem morza, pod 27°7’ stopniem szerokości i 5°7’ długości na wschód. Według mego zdania posiada ona wszystkie, najwygodniejsze dla nas warunki: jest sucha i skalista. To też proponowałbym zbudować tu nasze magazyny, warsztaty i odlewnie, a z tego właśnie miejsca, gdzie obecnie stoję powinna nasza kolumbiada wyrzucić pocisk na księżyc.

———


ROZDZIAŁ XIV.
Łopata i kilof.

Tego samego wieczora Barbicane i jego towarzysze powrócili do Tampa-Town, a inżynier Murchison odjechał niezwłocznie na pokładzie Tampico do Nowego Orleanu. Musiał on zaangażować całą armję robotników i przywieźć pewną część potrzebnych materjałów, zaś członkowie „Gyn-Klubu“ zostali, by przy pomocy miejscowych robotników rozpocząć pierwsze prace.
Inżynier Murchison zaangażował i przywiózł ze sobą około tysiąca pięciuset robotników.
Za czasów niewolnictwa byłoby to niemożliwem do wykonania. Od czasu jednak, gdy Ameryka, ten kraj wolności, posiadała tylko wolnych obywateli, przybiegali oni tysiącami wszędzie, gdzie tylko mogli znaleźć pracę i kawałek chleba.
Pieniędzy miał „Gyn-Klub“ pod dostatkiem, mógł więc dawać wysokie zadatki i gwarantował duże gratyfikacje, jeśli praca będzie skończona na czas, a na wypłacenie ciążył zdeponowany w Banku Baltimorskim odpowiedni kapitał, proporcjonalnie podzielony i warunkowo zapisany już na imię i nazwisko każdego zaangażowanego do Florydy robotnika. Murchison mógł więc przebierać, mógł był stawiać wysokie wymagania co do uzdolnienia i wyszkolenia robotników. Wybrał więc rzeczywiście najlepszych mechaników, hutników, ślusarzy, mularzy, białych i czarnych, bez różnicy koloru. Wielu z nich zabrało ze sobą rodziny. Była to więc kompletna wędrówka narodów.
31 października, o godzinie dziesiątej rano gromada ta wylądowała w Tampa-Town.
Można sobie wyobrazić, jak ożywiło się to mało miasteczko, gdy pewnego dnia potroiła się prawie liczba jego ludności.
Tampa Town zaczęła robić wspaniałe interesy z powodu projektu Barbicane’a, gdyż oprócz napływu robotników, których sprowadzano do wykonania robót, zaczęły tu zjeżdżać się całe masy ciekawych.
Przez kilka pierwszych dni zajęto się przedewszystkiem wyładowywaniem narzędzi przywiezionych przez flotyllę parowców, maszyn, prowiantów, jak również pewnych ilości domów, które ustawiono natychmiast z przygotowanych kompletów i podmurowanych części.
Jednocześnie Barbicane zaczął budować kolejkę podjazdową, która miała połączyć Tampa-Town ze Wzgórzem Kamieni.
Wiadomem jest, w jaki sposób buduje się koleje w Ameryce: pełne zakrętów, pną się one prawie stromo pod górę, lecą na łeb na szyję w dół, przesadzają przeszkody, buduje się je szybko, kosztują niewiele, ale za to pociągi wykolejają się i lecą w górę z całą swobodą.
Kolejka z Tampa-Town do Wzgórza Kamieni była bagatelką i zbudowanie jej nie kosztowało ani wielo czasu, ani poważnych sum.
Barbicane był duszą tego światku, który wyrósł z jego woli i począł się z jego ducha i ożywił go, zagrzewał własnym zapałem i przekonaniem. Był on wszędzie, jak gdyby posiadał dai wszechobecności, a za nim biegł zawsze jak cień, jak mucha brzęcząca bez przerwy J.T. Maston.
Zmysł praktyczny Barbicane’a wysilał się codziennie na setki drobnych wynalazków; nie istniały dla niego przeszkody, trudności, kłopoty; był on hutnikiem, mularzem, mechanikiem; miał gotowe odpowiedzi na wszelkie pytania z najrozmaitszych dziedzin, gotowe rozwiązania dla najtrudniejszych kwestji. Jednocześnie korespondował stale z „Gyn-Klubem“ i z fabryką Goldspring, a „Tampico“ stał dzień i noc w zatoce Hillisboro z ogniami zapalonymi i z maszynami pod parą, oczekując jego rozkazów.
1 listopada Barbicane z grupą robotników udał się do Tampa-Town na Wzgórze Kamieni i nazajutrz już stanął tam cały szereg domków, zda się, wyrosłych z pod ziemi. Otoczono je sztachetami, rozdano między pracownikami, a z ruchu, z ożywienia, jakie zapanowało w tem naprędce ustawionem miasteczku możnaby jego wziąć za przedmieście jakiegoś dużego centrum fabrycznego.
Panowała tu surowa dyscyplina, a przeszła niemal na komendę.
Głębokie wiercenie starannie wykonano dla przesondowania terenu dały pomyślne wyniki i prace ziemne można było rozpocząć już 4 listopada.
W ten dzień Barbicane zebrał majstrów ze wszystkich warsztatów i odezwał się do nich w te słowa: — Wiecie wszyscy, kochani moi przyjaciele, po co zebrałem was tutaj na tej zapadłej miejscowości Florydy. Chodzi nam o odlanie armaty olbrzymich rozmiarów; ma ona mieć dziewięć stóp przecznicy; ściany jej mają mieć sześć stóp grubości, a po obmurowaniu się stóp dwadzieścia pięć. Jest to więc raczej pewien rodzaj studni o szerokości sześćdziesięciu stóp, które przedewszystkiem trudno wykonać. Praca ta musi być wykonana w ciągu ośmiu miesięcy. Macie więc dwa miljony pięćset czterdzieści trzy tysiące, czterysta stóp sześciennych ziemi do wybrania w dwieście czterdzieści pięć dni, czyli w okrągłych liczbach dziesięć tysięcy stóp sześciennych codziennie. To co nie przedstawiałoby żadnej trudności przy tysiącu robotników będzie o wiele trudniejszem dla was, których jest tu o wiele mniej. Pomimo to jednak praca ta musi być wykonana i będzie wykonana; liczę tyleż na wasz zapał, co na wasze zdolności.
O godzinie ósmej rano rozległo się pierwsze uderzenie kilofa i od tej chwili ani na jedną chwilę nie miała być przerwana ta praca. Co sześć godzin nowa zmiana robotników stawała do pracy.
Zadanie, jakie pozostawiono robotnikowi do wykonania, było olbrzymie, nie przekraczało jednak sił ludzkich. Przeciwnie nawet. Ileż i o wiele trudniejszych zadań, przy których walczyć trzeba było z siłą żywiołów, zostało jednak wykonanych rękami ludzkiemi! By ograniczyć się tylko do podobnych przedsięwzięć, wystarczy zacytować Studnię Ojca Józefa wykopaną pod Kairem na rozkaz sułtana Saladyna i to w czasach, gdy nie było jeszcze maszyn, które stokrotnie nieraz wzmagają wydajność pracy. Studnia ta dosięgała poziomu Nilu na głębokości trzystu stóp. Albo inna studnia pod Koblencją, wykopana na rozkaz Jana, margrabiego Badeńskiego, która miała sześćset stóp głębokości. O cóż chodziło obecnie? Należało potroić tylko tę głębokość i rozszerzyć otwór tej studni, ale to już ułatwiało tylko pracę.
To też na Wzgórzu Kamieni nie było robotnika, któryby wątpił w pomyślny rezultat przedsięwzięcia.
Pewna decyzja, powzięta przez inżyniera Murchisona w porozumieniu z prezesem Barbicane’m miała jeszcze przyspieszyć wykonanie dzieła.
Jeden z artykułów umowy zawartej przez „Gyn Klub“ z fabryką Goldspring głosił, iż kolumbiada miała być wzmocniona za pomocą obręczy z kutego żelaza, nakładanych na gorąco. Wobec tego jednak, że zabezpieczenie to uznano za mało skuteczne, za obopólną zgodą postanowiono skreślić ten punkt umowy.
Przez usunięcie tego warunku osiągnięto znaczną odległość czasu, gdyż w ten sposób zastosować było można nowy system, przyjęty obecnie przy kopaniu studzien, a polegający na tem, że murowanie rozpoczyna się jednocześnie z kopaniem; ziemia nie obsypuje się wtedy i nie trzeba jej podpierać, gdyż mur powstrzymuje ją mocno i obsuwa się sam siłą swego ciężaru.
Ale system ten miał być zastosowany dopiero wtedy, gdy przez kopanie dosięgnie się do mocnego gruntu.
4 listopada pięćdziesięciu robotników wykopało na szczycie Wzgórza Kamieni okrągły otwór szerokości sześćdziesięciu stóp.
Łopata napotkała najpierw warstwę czarnoziemia, którą usunięto z łatwością. Po niej nastąpiła warstwa miałkiego piasku, grubości dwuch stóp, a wreszcie białej gliny, którą wydobyto również bez trudności.
Głębiej nieco napotkało się twardszą już żyłę skalistą utworzoną ze skamieniałości muszli i odtąd praca posuwać się zaczęła nieco wolniej.
Otwór miał już wówczas sześć stóp głębokości, postanowiono też rozpocząć obmurowywanie go.
Przedtem jednak wstawiono we wnętrze otworu rodzaju koła z twardego, dębowego drzewa, a krąg posiadał dokładny wymiar zewnętrznego obwodu kolumbiady. Na tem kole wsparły się pierwsze cegły muru i wraz z niem obsuwać się miały w głąb. Gdy murarze obmurowali ten krąg, znaleźli się jak gdyby w studni mającej dwadzieścia jedną stopę szerokości.
Gdy praca ta została skończona, robotnicy zabrali się znów do łopaty i kilofu i kopali dalej najpierw kołem samem, podpierając je solidnymi progami i dopiero gdy następnie posuwano się mniej więcej o dwie stopy w głąb, usuwano ostrożnie podpory, koło obsuwało się zwolna wraz z murem podciągano coraz wyżej coraz nowemi warstwami cegły i cementu.
Ten rodzaj pracy wymagał ze strony robotników niezwykłej zręczności i wytężonej uwagi w każdym momencie; niejednego z nich wyciągnięto już z pod koła ze strasznemi, śmiertelnemi nieraz ranami, ale zapał robotników nie ostygał ani na chwilę i pracowali oni dzień i noc bez przerwy w dzień pod palącemi promieniami słońca, przy tropikalnym upale, który za kilka miesięcy mógł dochodzić do dziewięćdziesięciu dziewięciu stopni, w nocy przy bladem świetle elektrycznem uderzenia kilofów o skały, wybuchy min, warkotanie maszyn, obłoki dymu, unoszące się ku niebu, tworzyły dokoła Wzgórza Kamieni tajemniczy krąg postrachu, który trzymał w oddali od tego siedliska pracy zarówno stada bawołów, jak i plemiona Seminolesów, którzy nie śmieli się doń zbliżać.
Praca posuwała się normalnie naprzód: ogromne dźwigi pomagały do wyrzucania wydobytej ziemi. Nie napotykano poważniejszych przeszkód, a zwykłe, przewidziane zgóry trudności pokonywano z łatwością.
Po upływie pierwszego miesiąca studnia dosięgła już, jak to było określone zgóry, głębokości stu dwudziestu stóp. W ciągu grudnia głębokość tę podwojono, a w ciągu stycznia potrojono. W lutym natrafiono na źródło podziemne, które należało osuszyć, za pomocą olbrzymich pomp i aparatów o zgęszczonem powietrzu; następnie wyłożono je betonem i zatkano w ten sposób jak dziurę w dnie okrętu.
Wkrótce potem zdarzył się inny wypadek, który znów na pewien czas powstrzymał pracę: koło dębowe, na którem wspierało się obmurowanie, zarwało się częściowo i wskutek tego mur zarysował się i zapadł nawet miejscami.
Można sobie wyobrazić nacisk tej olbrzymiej obręczy murowania, która nagle zaczęła się zapadać i pękać. Wypadek ten kilku robotników przypłaciło życiem.
Trzy tygodnie zeszły na naprawie obmurowania i doprowadzeniu koła dębowego do pierwotnego stanu poprzedniej wytrzymałości. Dzięki jednak zręczności inżyniera i sprawności stosowanych maszyn, zachwiana w swych posadach budowa odzyskała znów swój solidny wygląd i prace mogły być prowadzone dalej.
Żaden nowy wypadek nie przerwał już następnie pracy i 10 czerwca na dwadzieścia dni przed upływem terminu wyznaczonego przez Barbicane’a, studnia kompletnie wyłożona murem betonowym dosięgła dziewięciuset stóp głębokości.
Prezes Barbicane i członkowie Gyn-Klubu serdecznie winszowali inżynierowi Murchison tak szybkiego wykonania dzieła, zaiste godnego cyklopów.
Przez całe te osiem miesięcy Barbicane nie wyjeżdżał ze Wzgórza Kamieni, by osobiście czuwać nad biegiem prac; nie ustawał w ciągłej trosce o zdrowie wygody swych pracowników, udało mu się uniknąć wybuchów rozmaitych epidemji, tak częstych w większych zbiorowiskach ludzkich i tem groźniejszych w tej miejscowości, wystawionej na wpływy klimatu tropikalnego.
Wprawdzie kilku pracowników przypłaciło życiem wykonanie tego niebezpiecznego dzieła, ale przykrych tych wypadków nie można nigdy uniknąć, a zresztą dla amerykanów są one detalem, którym nikt się nie przejmuje zbytnio. Amerykanie bardziej troszczą się o ludzkość, niż o poszczególne jednostki.
Zresztą sam Barbicane był przeciwnego zdania i manifestował je przy każdej sposobności, To też dzięki gorliwej jego opiece, dzięki osobistej interwencji w trudnych wypadkach, a wreszcie dzięki jego wynalazczości i przezorności przeciętna liczba nieszczęśliwych wypadków nie przekroczyła normy ustalonej w innych krajach, a między innemi Francji, gdzie jedna katastrofa wypada na każde dwieście tysięcy franków wydanych na jakąś pracę.

———


ROZDZIAŁ XV.
Uroczystość odlewania.

Podczas tych ośmiu dni, które zajęło wiercenie studni poczynione zostały wszystkie przygotowania do odlewu kolumbiady. Cudzoziemiec, przybyły na Wzgórze Kamieni byłby bardzo zdziwiony widokiem, który odkryłby się przed jogo oczyma. W promieniu sześciuset jardów od studni wznosiło się tu teraz sto dwadzieścia wielkich pieców, służących do odlewania żelaza, a zaledwie odległość kilku metrów dzieliła jeden z nich od drugiego.
Wszystkie one zbudowane były według tego samego planu, a długie ich kwadratowe kominy dziwne sprawiały wrażenie. J.T. Maston zachwycał się tą architekturą, gdyż przypominała mu ona Waszyngton i jego pomniki. Dodać trzeba, że nie istniało dlań nic piękniejszego nawet w Grecji, gdzie zresztą, jak mówił, nigdy nie był.
Stosownie do uchwały powziętej na trzecicm posiedzeniu komitetu do odlewu kolumbiady miało być użyte szare lane żelazo. Metal ten jest rzeczywiście niezwykle trwały, a przytem bardzo łatwy do dalszej przeróbki, nadaje się też najlepiej do dużych odlewów, jak armaty, cylindry do maszyn parowych prasy hydrauliczne it. d.
Ale metal po pierwszem przetopieniu nie jest jeszcze dość czysty, zawiera dużą przymieszkę ziemi, należy go więc przetopić powtórnie, przeczyścić lepiej i przerafinować.
To też ruda, przeznaczona na odlew kolumbiady przetapiana była uprzednio pod wysokiem ciśnieniem w wielkich piecach zakładów Goldspring i w tym stanie wysyłano przygotowany już materjał na Wzgórze Kamieni.
Ale żelaza tego potrzeba było sto trzydzieści sześć miljonów funtów. Była to ilość, którą zbyt trudno byłoby transportować koleją. Cena przewozu dwukrotnie przewyższyłaby wartość materjału. Wynajęto więc w New-Yorku okręty i naładowano je żelazem. Okrętów tych było ogółem sześćdziesiąt ośm, a pojemność każdego z nich wynosiła tysiąc tonn.
Cała ta flota opuściła 3 maja port w New-Yorku, wypłynęła na ocean, wzdłuż wybrzeży amerykańskich posuwała się w kierunku kanału Bahama, okrążyła Florydę i 10 maja przez kanał Espiritu Santo zawinęła bez uszkodzeń do portu Tampa Town.
Ładunek okrętów przeniesiono na wozy kolejki podmiejskiej i w połowie miesiąca cała ta olbrzymia masa żelaza znajdowała się już na miejscu swego przeznaczenia.
Zrozumiałem jest teraz, że dla przetopienia takiej ilości metalu potrzeba było conajmniej tych stu dwudziestu wielkich pieców, jakie przygotował inżynier Murchison.
Każdy z tych pieców mógł pomieścić około stu czterdziestu tysięcy funtów metalu, a wzór do nich służyły piece, w których odlewano słynne armaty Rodmana. Każdy piec posiadał po dwa paleniska z przodu i z tyłu, by ogrzewanie było wszędzie jednakowe, a były one zbudowane z cegły ogniotrwałej i składały się jedynie z rusztu, na którem palił się węgiel kamienny i z łożyska, na którem topił się metal. Łożysko to, ustawione pochyło, pozwalało metalowi spływać do basenów. Stamtąd dwustronnie rynnami spływał on do studni. Nazajutrz po skończeniu robót murarskich i wiertniczych Barbicane przystąpił do konstruowania formy wewnętrznej; chodziło o wzniesienie w centrum studni cylindra mającego 900 stóp długości i 9 szerokości, który wypełniałby dokładnie wnętrze lufy działa.
Cylinder ten składał się z mieszaniny gliny i piasku ze słomą i sianem. Przestrzeń powstała między cylindrem i obmurowaniem miała być zapełniona roztopionym metalem, z którego utworzą się ściany armaty o 6 stopach szerokości. Ażeby utrzymać równowagę cylindra, był on podparty sztabami żelaznemi i miejscami umocowany również żelaznemi belkami. Podczas odlewu poprzeczne te belki spoiłyby się z misą metalu, co nie przedstawiało żadnych trudności.
Pracę tę ukończono 8 lipca i na dzień następny naznaczono rozpoczęcie odlewu.
— Będzie to wielka uroczystość — rzekł J.T. Maston do swego przyjaciela Barbicane’a.
— Bezwątpienia — odpowiedział Barbicane, ale nie dla publiczności.
— Jakto, nie otworzy pan wrót dla każdego, kto zechce podziwiać nasze dzieło?
Spodziewam się, mój Mastonie. Odlew kolumbjady, to sprawa delikatna, że nie powiem niebezpieczna, i wolę, by się ona odbyła przy zamkniętych drzwiach. Przy wyrzucaniu pocisku może być uroczystość, jeśli kto chce, ale nie wcześniej.
Prezes miał rację. Przy odlewie powstać mogły nieprzewidziane niebezpieczeństwa, a napływ publiczności utrudniałby tylko walkę z niemi. Lepiej było zachować swobodę ruchów. Nikt też nie został dopuszczony do warsztatów, za wyjątkiem delegacji członków Gyn-Klubu, która przybyła umyślnie na ten dzień do Tampa-Town. Przybył więc i Bilsby, i Tom Hunter, i pułkownik Blomsberry, i major Elphiston, jenerał Morgan i wszyscy i ci, dla których dzień odlewu kolumbjady był prawdziwą uroczystością. J.T. Maston ofiarował im się za przewodnika i nie ukrył przed nimi żadnego szczegółu. Zaprowadził ich wszędzie: do magazynów, do warsztatów i do maszyn, zmusił ich by zwiedzili po kolei wszystkie 120 pieców. Przyznać trzeba, że przy setnym byli oni już dość dobrze zmęczeni.
Odlew miał się odbyć punktualnie o godzinie 12-ej, w przeddzień każdy piec został naładowany 140 tysiącami funtów metalu w sztabach ułożonych w kozły, by ciepłe powietrze mogło wszędzie przenikać swobodnie. Od wczesnego ranka 120 kominów wybuchało potokami ognia i dymu, a ziemia zdała się drżyć od podziemnych grzmotów.
By roztopić 68 ton metalu, trzeba było spalić takąż ilość węgla z którego unosiły się gęste obłoki czarnego dymu. Upał stał się nie do zniesienia w pobliżu tych pieców, których sapanie podobne było do grzmotu piorunu. Zastosowano wprawdzie potężne wentylatory, pomimo to jednak atmosfera stawała się coraz cięższą.
Operacja musiała być wykonana szybko, by się udać. Na sygnał dany wystrzałem z armaty musiały być otworzone wszystkie piece jednocześnie i wypróżnione jaknajszybciej.
Po wydaniu tych dyspozycji, majstrowie i robotnicy oczekiwali z bijącem sercem oznaczonej chwili, pełni niepokoju i niecierpliwości. Każdy był na swem miejscu i przy swej pracy.
Barbicane i jego towarzysze, stojąc na wzniesieniu, czekali również na sygnał. Przed nimi stała gotowa do strzału armata, na znak, który miał jej wydać inżynier.
Kilka minut przed południem, pierwsze strumienie metalu wypłynęły z pieców, zbiorniki napełniały się zwolna, ale nie otwierano ich jeszcze, by przez ten czas roztopiony metal mógł się dostatecznie przeczyścić. Wybiło południe i jednocześnie rozległ się wystrzał armatni, który błyskawicą rozpruł obłoki.
Otworzyło się jednocześnie 1200 otworów, z których 1200 strumieniami popłynęło czerwone, roztopione żelazo. Gdy podbiegły one do kraju studni, z hukiem zaczęły spadać w dół na głębokość 900 stóp. Był to moment wspaniały i wzruszający. Ziemia drżała, gdy strumienie płynnego żelaza, wyrzucając kłęby czarnego dymu, spływały po wilgotnym murze, wyciskały z niego wilgoć i kłębami pary wyrzucały ją na zewnątrz.
Sztuczne te obłoki wzbijały się w górę, tworząc coś w rodzaju wulkanu, z unoszącymi się nad nim kłębami dymu. Jakiś dzikus, błądzący dokoła Wzgórza Kamieni mógłby przypuścić, ze w środku Florydy powstał nowy wulkan. A przecież nie był to ani wybuch krateru, ani trąba powietrzna, ani burza, ani żadna z tych strasznych katastrof, które zdolna jest wywołać natura. Nie, to człowiek stworzył te opary rdzawe, te płomienie gigantyczne, te grzmoty podziemne, podobne do trzęsienia ziemi, te pomruki i poszumy wichrów i jego to ręka wlewała w odmęt wykopany przez nią samą całą Niagarę płynnego metalu.

———


ROZDZIAŁ XVI.
Kolumbiada.

Czy odlew udał się? Na to pytanie można było odpowiedzieć tylko przypuszczeniami. Wszystko zdawało się mówić za tem, że operacja udała się, gdyż forma pochłonęła całą przeznaczoną ilość metalu. W każdym razie nic stanowczego narazie nie można było powiedzieć.
Gdy major Rodman odlewał swą 600 funtową armatę chłodzenie odlewu trwało okrągłe 15 dni. Ile czasu potrzebować będzie na to monstrualna kolumbiada otoczona kłębami pary i znajdująca się w masywnem obmurowaniu? Trudno było obliczyć.
Niecierpliwość członków „Gyn-Klubu“ wystawiona była przez ten czas na ciężką próbę. Ale na to nie było rady. J.T. Maston o mało co nie upiekł się przez swą ciekawość, gdyż za wszelką cenę chciał się zbliżyć jaknajbardziej do armaty, która ciągle jeszcze robiła wrażenie rozpalonego pieca. 15 dni po odlewie olbrzymi słup dymu unosił się nad nią a ziemia paliła w promieniu 200 kroków. Dni przechodziły jedne za drugiemi, upływały już tygodnie, a olbrzymi cylinder buchał ciągle jeszcze żarem.
Nie można było ciągle jeszcze zbliżyć się do niego. Członków „Gyn-Klubu“ pożerała niecierpliwość i niepokój.
— Oto mamy dziś 10 sierpnia — rzekł pewnego ranka J.T. Maston. — Zaledwie 4 tygodnie dzielą nas od ostatecznej daty, a pozostaje nam jeszcze opróżnienie kolumnady z piasku i naładowanie jej prochem, a pozatem tyle innych jeszcze rzeczy. Stanowczo nie zdążymy. Przecież zbliżyć się nawet nie można do armaty. Czy ona się kiedy ochłodzi? To nieszczęście.
Próbowano uspokoić niecierpliwego sekretarza, ale on powtarzał uparcie swoje. Barbicane nie mówił nic, ale milczeniem pokrywał głuche rozdrażnienie. Stanąć wobec przeszkody, którą tylko czas może usunąć, a ten czas był najzaciętszym wrogiem i na jego łaskę i niełaskę były zdane losy całego przedsięwzięcia
. Tymczasem codzienne obserwacje wykazywały pewne zmiany na lepsze. Około 15 sierpnia opary zaczęły maleć i rzednąć, w kilka dni po tem ziemia wydawała już tylko lekką mgłę jakby ostatnie tchnienia tego potwora zamkniętego w kamiennej trumnie. Zwolna chłodnąć zaczęła przyległa ziemia, niecierpliwi starali się już podejść bliżej. Wreszcie 22 sierpnia Barbicane, jego towarzysze i inżynier mogli już siedzieć spokojnie na wystającym ponad ziemię wylocie działa, choć przyznać trzeba, że mieli wrażenie, jak gdyby siedzieli na piecu.
— Nareszcie! — zawołał prezes „Gyn-Klubu“, odetchnąwszy z widoczną ulgą.
Praca została podjęta jeszcze tego samego dnia. Przystąpiono do usuwania wewnętrznej formy, w celu oczyszczenia lufy działa. Topór, kilof i łopata pracowały bez przerwy, gliniasta ziemia i piasek utworzyły pod wpływem gorąca masę, niezwykłej twardości; przy pomocy maszyn usunięto jednak tę masę gorącą, jeszcze tam gdzie stykała się bezpośrednio z metalem. Wydobytą ziemię usuwano szybko na wózkach poruszanych przez małą lokomotywę, a praca ta szła tak szybko, zapał był tak ogólny, przynaglania i zachęty Barbicane’a poparte dolarowymi argumentami, były tak wymowne, że już 3-go września znikły wszelkie ślady wewnętrznej formy.
Natychmiast wzięto się do wygładzania wnętrza armaty. Ustawiono potężne maszyny, których olbrzymie dłuta ścinały wszystkie nierówności odlewu. W kilka tygodni wewnętrzne ściany olbrzymiej rury nabrały ściśle cylindrycznej formy i zostały odpolerowane do połysku. Wreszcie 22 września, akurat w rok po ogłoszeniu słynnej propozycji Prezesa Barbicane’a olbrzymie działo dokładnie matematyczną ścisłością ustawione pionowo gotowe było do strzału. Oczekiwano tylko na księżyc, ten jednak nie mógł się spóźnić na oznaczonę chwilę.
Radość J.T. Mastona nie miała granic; pewnego dnia omal nie wpadł on do wnętrza armaty, tak się zapatrzył w jej głębię. Blomsberry zdołał go powstrzymać jedną ręką, która mu pozostała, inaczej bowiem nieszczęśliwy sekretarz „Gyn-Klubu“ jak nowy Herostrat byłby znalazł śmierć w głębi kolumbiady. Armata więc była już skończona, nie było żadnej wątpliwości co do doskonałego jej wykonania. 6-go października kapitan Nicholl wypłacił prezesowi Barbicane’owi dwie pierwsze wygrane zakładu, czyli 3, 000 dolarów, które Barbicane zapisał na rachunek dochodów klubu.
Można było przypuszczać, iż gniew kapitana Nicholl’a dochodził teraz do ostatnich granic i stawał się już prawie chorobą. Pozostawały wprawdzie jeszcze trzy zakłady do rozegrania o trzy, cztery i pięć tysięcy dolarów i gdyby kapitan wygrał choć dwa ostatnie, byłby zrobił wcale niezły interes. Ale chodziło mu właściwie nie tyle o pieniądze, co o sukces odniesiony przez rywala, który potrafił odlać armatę o takiej sile, że, przyznać to musiał, nie oparłyby jej się żadne opancerzenia i to było dla niego ciosem.
Począwszy od 23 września Wzgórze Kamieni zostało naościerz otwarte dla publiczności, która, jak się tego można było spodziewać, napływać zaczęła gromadnie.
Ze wszystkich zakątków Stanów Zjednoczonych niezliczone tłumy zjeżdżać się teraz zaczęły do Florydy. Miasto Tampa-Town wzrosło znacznie podczas tego roku i posiadało teraz już sto pięćdziesiąt tysięcy ludności. Siecią ulic połączywszy się najpierw z portem Brooke, wyciągnęło się ono następnie na wąskim klinie ziemi, dzielącym dwa zagłębienia zatoki Espiritu Santo. Nowe dzielnice, nowe place, cały las nowych gmachów i domów wyrósł nagle na pustem dotąd wybrzeżu, po którem hulało jeno słońce. Powstawały całe towarzystwa, które finansowały budowę kościołów, szkół i domów prywatnych i w niespełna rok miasto zmieniło się nie do poznania.
Jankes jest z urodzenia kupcem i wszędzie, gdzie rzuci go los, w strefach lodowych, czy w strefach tropikalnych, szuka on przedewszystkiem interesu. To też wielu przybyszów, którzy przyjechali do Florydy jedynie po to, by przyjrzeć się pracom „Gun-Klubu“, zainstalowawszy się w Tampa, zwolna wciągało się w rozmaite przedsiębiorstwa handlowe. Okręty, na których zwożono materjał i robotników ożywiły znacznie ruch w porcie. Niebawem inne okręty o rozmaitym tonnażu, naładowano żywnością i przeróżnymi towarami zawijać zaczęły do cichego niegdyś portu. Rozmaite firmy zaczęły otwierać tu swe oddziały i składy i życie miasta zabiło przyśpieszonem tętnem.
Jednocześnie Tampa otrzymało połączenie kolejowe z południowymi stanami Unji. Najpierw połączono Mobile z Pensacola, ogromnym arsenałem morskim Południa. Następnie z tego ważnego punktu przeprowadzono nową linję do Tallahassee, gdzie wychodziła już krótka, bo zaledwie dwudziestodwumilowa linja, łącząca Tallahassee z Saint Marks, leżącem nad brzegiem morza. Ten to punkt kolejowy połączono z Tampa-Town, ożywiając, lub wyrywając z uśpienia cały pas ziemi w środkowej Florydzie.
To też dzięki wszystkim tym cudom przemysłu, powołanym został do życia pewnego pięknego dnia przez genjalny pomysł jednostki. Tampa przybrała ostatecznie wygląd wielkiego miasta; przezwano ją teraz „Miastem księżycowem“ i zaćmiło ono zupełnie dawną stolicę Florydy.
Zrozumiałą staje się też walka konkurencyjna, jaka w swoim czasie wybuchła między Teksasem a Florydą i oburzenie delegatów Teksasu, gdy wybór Gyn-Klubu padł na ich rywalkę. Rozumieli oni już wówczas, ile zyska kraj, na którego ziemi ucieleśni się projekt Barbicane’a i ile korzyści przyniesie mu ten jeden wystrzał. Teksas stracił sposobność, by stać się ośrodkiem handlowym, posiadać ważne węzły kolejowe i podwoić odrazu liczbę swej ludności.
Wszystkie te korzyści przypadły teraz w udziale nędznemu półwyspowi Florydyjskiemu, rzuconemu jak kruchy pomost między fale zatoki i odmęty oceanu Atlantyckiego.
To też mieszkańcy Teksasu tak samo nienawidzili teraz Barbicane’a, jak niegdyś generała Santa Anna, który rozbił ich armję.
Nowi mieszkańcy Tampa-Town, choć opanowani przez szał przemysłowy i handlowy, zaangażowani w setkach nowych przedsiębiorstw, nie przestawali jednak interesować się tem, co się działo na Wzgórzu Kamieni. Najdrobniejszy szczegół, każde niemal uderzenie kilofa było tematem codziennych rozmów, Każdy mieszkaniec uważał za swój obowiązek choć raz na dzień odwiedzić Wzgórze, to też na drodze, prowadzącej do niego rojno było zawsze; szły nią niekończące się nigdy procesje.
Można już było przewidzieć, że w dzień wystrzału napływ widzów dosięgnie miljonów, bo teraz już zjeżdżali się oni gromadnie ze wszystkich zakątków świata i zdawać się mogło, że wreszcie cała Europa wyemigruje do Ameryki.
Trzeba jednak przyznać, iż do tej chwili ciekawość ludzka otrzymała bardzo skromny karm. Wielu liczyło na chwilę odlewu, tymczasem nie widzieli nic, prócz kłębów dymu. Było to zbyt mało dla ludzi, którzy przybywali z krańców, ale Barbicane nie chciał wpuścić nikogo za ogrodzenie fabryczne — Powstawały stąd niezadowolenia, protesty, gniewano się na prezesa, posądzano go o absolutyzm, jego sposób postępowania nazywano nieamerykańskim.
Dokoła ogrodzenia powstawały formalne bunty, ale Barbicane, jak to wiemy, był niewzruszony w swych postanowieniach.
Gdy jednak kolumbiada była już zupełnie skończona, zakaz wstępu nie mógł być nadał utrzymany; byłoby to niesłusznem, więcej nawet, niebezpiecznem wystawiać ludzką ciekawość na dalsze próby. Barbicane kazał więc otworzyć drzwi dla wszystkich, a wiedziony zmysłem praktycznym, postanowił obłożyć podatkiem ciekawość ludzką.
Obejrzenie olbrzymiej kolumbiady było już wielką atrakcją, ale dostać się na jej dno było dla amerykanów rozkoszą, która nie miała równej na świecie. To też nie było przybysza, który odmówiłby sobie przyjemności zwiedzenia wnętrza tej metalowej przepaści. Wygodne windy, poruszano parą, pozwalały zwiedzającym opuścić się na samo dno armaty.
Pierwszego dnia, gdy windę oddano dla użytku publiczności, panował koło niej ścisk nie do opisania. Kobiety, dzieci i starcy, wszyscy uważali za swój święty obowiązek, by do głębi przejrzeć tajemnicę olbrzymiej armaty.
Cena biletu wstępu wynosiła 5 dol. od osoby, a pomimo to w ciągu dwuch miesięcy które poprzedzały wystrzał, napływ zwiedzających był tak wielki, iż bilety przyniosły Gyn-Klubowi okrągłe pół miljona dolarów.
Naturalnie pierwszymi, którzy zwiedzili wnętrze kolumbiady, byli członkowie Gyn-Klubu, którym to wyróżnienie słusznie się należało.
Uroczystość ta odbyła się 25 września. Do windy wsiedli: prezes Barbicane, J.T. Maston, major Elphiston, jenerał Morgan, Płk. Blomsberry, inż. Murchison i inni wybitniejsi członkowie sławetnego klubu. Ogółem 12 osób. Było jeszcze dobrze ciepło w głębi tej ogromnej żelaznej rury. Duszono się niemal. Ale co za radość, ile zachwytu! stół nakryty na 12 osób był ustawiony na dnie kolumbiady, której wnętrze oświetlono pomocą elektryczności. Wyśmienite i liczne dania, które zdało się, spadały z nieba, zjawiały się kolejno na stole biesiadnym, najlepsze wina Francji lały się potokiem podczas tej uczty, wydanej tak głęboko pod ziemią.
Wychylono moc toastów: na cześć kuli ziemskiej i jej satelity, Gyn-Klubu i Stanów Zjednoczonych, pito za pomyślność przedsięwzięcia i nawiązania stałych stosunków z księżycem. Wszystkie te okrzyki i wiwaty płynęły na falach akustycznych ku górze i z siłą gromu wybiegały z jej wylotu, a nieprzebrany tłum ludzi, zebrany dokoła Wzgórza Kamieni, łączył swe okrzyki i drgnienia serca z entuzjazmem biesiadników, ucztujących na dnie olbrzymiej kolumbiady.
J.T. Maston nie posiadał się z radości. Trudno było ustalić, czy krzyczał on więcej, niż gestykulował i czy pił więcej niż jadł. W każdym razie nie oddałby tego momentu za koronę cesarską i gdyby w tej chwili nabito armatę, pozwoliłby się raczej wystrzelić w przestwór nieba, niż wynieść na powierzchnię ziemi.

———


ROZDZIAŁ XVII.
Telegram.

Prace podjęte przez Gyn-Klub były już właściwie skończone, do chwili jednak, w której olbrzymi pocisk miał się udać w podróż powietrzną ku księżycowi, pozostawało jeszcze 2 miesiące. Niecierpliwość ogólna była wystawiona na ciężką i trudną próbę. Dotychczas najmniejsze zdarzenie podawane było codziennie przez dzienniki, które pożerano z całą pasją; obecnie trzeba się było obawiać, że ta dywidenda w postaci codziennych emocji wypłacana rzeszom bezinteresownych akcjonarjuszów Gyn-Klubu, zmniejszy się znacznie i drżano już na myśl o tem. Ale obawy te były płonne. Bo oto zdarzył wypadek najmniej przewidywany przez kogokolwiek, nieprawdopodobny zgoła i fantastyczny w swej osnowie.
Wypadek ten podniecił na nowo powszechne zainteresowanie sprawą i do głębi poruszył wszystkie umysły. 30 października o godz. 3 minut 47 p.p. przez Valencję w Irlandji i Nową Ziemię nadszedł pod adresem Prezesa Barbicane’a niezwykły telegram.
Prezes Barbicane rozerwał kopertę, przeczytał depeszę i choć, jak mało kto, umiał on panować nad sobą, wargi jego zbladły, oczy zamgliły mu się po przeczytaniu dwudziestu słów telegramu.
Oto dokładny tekst depeszy, która do tej chwili znajduje się w archiwum Gyn-Klubu:

Francja — Paryż. 4. rano
Prezes Barbicane, Tampa-Town. Floryda
Stany Zjednoczone.
Zmienić kulistą formę pocisku na cylindryczną. Pojadę w nim. Przybędę okrętem Atlanta.
Michał Ardan

———
ROZDZIAŁ XVIII.
Podróżny z Atlanty.

Gdyby ta piorunująca wiadomość przybyła nie po drutach telegraficznych, ale zwyczajnie pocztą, gdyby nie przeszła przez ręce urzędników francuskich, irlandzkich, amerykańskich, Barbicane nie zawahałby się ani chwili. Byłby zniszczył list, choćby dlatego, by nie kompromitować swego dzieła. Wszak depesza ta mogła być mistyfikacją, zwykłym żartem, zwłaszcza, że pochodziła ona od jakiegoś francuza. Czy jest to możliwe, by znalazł się człowiek, w którego umyśle zrodziłaby się myśl podobnej podróży. A jeśli znalazł się taki człowiek, to musi być warjat. którego należałoby raczej zamknąć w celi szpitalnej, niż w kuli armatniej.
Ale treść depeszy była już znana, gdyż biura telegraficzne nie odznaczają się zbytnią dyskrecją i o propozycji Michała Ardana mówiono już głośno w Stanach Zjednoczonych. Nie było więc racji ukrywać ją. Barbicane zebrał więc swych kolegów obecnych w Tampa-Town i nie zdradzając się z własnemi przypuszczeniami, nie wchodząc w ocenę propozycji, odczytał chłodno lakoniczny tekst depeszy.
— Niemożliwe! Nieprawdopodobne! Pusty żart! Kpiny. Śmieszne! Nonsens! — lała się gama wykrzykników, służących do wyrażenia powątpiewania, niedowierzania, obawy przed mistyfikacją, była pierwszą odpowiedzią na dziwną propozycję nieznajomego. Śmiano się, wzruszano ramionami, dziwiono i oburzano, potem znów wybuchano śmiechem.
Jednemu tylko J.T. Mastonowi propozycja przypadła widocznie do gustu.
— To jest pomysł! — wołał.
— Tak, — odpowiedział major, — ale jeśli nawet komuś wolno jest mieć podobny pomysł, to chyba pod warunkiem, by nie myślał nigdy o ich urzeczywistnieniu.
— A to dlaczego? — upierał się sekretarz „Gyn-Klubu”, gotowy już do wszczęcia dyskusji. Ale nikt nie chciał się w nią wdawać.
Nazwisko Michała Ardana powtarzano sobie już tymczasem w całym Tampa-Town. Przybysze i miejscowi spoglądali na siebie pytająco, uśmiechali się i pokpiwali sobie: jakiś Europejczyk! A może jest to tylko jakaś zjawa, duch nieczysty, a pokutujący. Jeden tylko J.T. Maston mógł wierzyć w jego istnienie!
Gdy Barbicane zaproponował, by zbudować działo, które wyrzuciłoby pocisk na księżyc, każdy rozumiał, że był to pomysł realny i wykonalny, poprostu trudny eksperyment artyleryjski. Ale, by jakiś rozsądny człowiek kazał się wsadzić do pocisku i chciał odbyć w nim fantastyczną podróż na księżyc — to wydawało się wszystkim żartem, mistyfikacją. Ot, zwykły humbug, który Europejczycy przenieśli do swych słowników, by następnie raczyć Amerykanów najpiękniejszymi ucieleśnieniami tego zapożyczonego od nich wyrażenia.
Kpiny i śmiechy trwały bez przerwy do wieczora i zdawało się, że całe Stany Zjednoczone dostały napadu śmiechu, co było tem dziwniejszem, że Ameryka jest krajem, w którym najdziwaczniejsze pomysły znajdują zawsze zwolenników i stronników.
Pomysł Michała Ardana, jak każda zresztą nowa myśl, tylko w pierwszej chwili wywołał wesołość i drwiny. Potrochu zaczęto się z nim oswajać. Przypominano sobie, ile idei, ośmieszanych zrazu, stawało się następnie rzeczywistością. Pytano, dlaczego podobna próba nie miałaby być kiedyś podjętą!? Tak, ale w każdym razie człowiek, któryby się decydował na coś podobnego, musiałby być warjatem i lepiejby zrobił, gdyby wcale nie występował ze swym projektem, który go tylko ośmiesza, bo nie można go przecież brać na serjo.
Ale przedewszystkiem: czy człowiek ten istnieje? To jest pytanie. Nazwisko Michała Ardana nie było nieznanem w Ameryce. Należało ono do pewnego Europejczyka, znanego ze swych odważnych podróży. Następnie telegram, w krótkich, stanowczych słowach mieszczący cały tak dziwaczny plan, a wreszcie podanie okrętu, na którym człowiek ten jedzie już zapewne do Ameryki i oznaczenie daty przyjazdu, to wszystko nadawało całej sprawie cechy prawdopodobieństwa. Trzeba było czekać.
Tymczasem jednak jednostki zaczęły się wiązać w grupy, grupy te, jak atomy obdarzone siłą atrakcyjną, wiązały się ze sobą i mocą wspólnego zainteresowania przyciągały nowe jednostki i wreszcie stworzył się z nich tłum zwarty i zagrzewający się coraz bardziej własnym zapałem, który udał się do mieszkania prezesa Barbicane’a.
Prezes, od chwili otrzymania depeszy, nie wypowiedział się ani za projektem Michała Ardana, ani przeciw niemu. Nie podtrzymywał zdania J.T. Mastona, ale też nie zaoponował. Postanowił milczeć i czekać, jaki obrót weźmie sprawa. Gdy jednak spostrzegł pod swemi oknami całą niemal ludność Tampa-Town, zrozumiał powód tej manifestacji i nie umiał ukryć swego niezadowolenia.
Wkrótce potem okrzyki i głośne szemrania zmusiły go do ukazania się tłumowi. Oswoił się już z tem, że sława wkłada pewne obowiązki, często nawet bardzo przykre i rad nie rad, poddawał się losowi.
Wyszedł więc. Zaległa cisza, a pewien obywatel zabrał natychmiast głos i postawił prezesowi następujące pytanie:
— Czy osoba, podpisana w depeszy imieniem i nazwiskiem Michała Ardana, znajduje się rzeczywiście w drodze do Ameryki czy też nie?
— Panowie, — odrzekł Barbicane, — wiem o tem tyleż, co i wy.
— To trzeba wiedzieć! — ozwały się liczne zniecierpliwione głosy.
— Czas wyjaśni tę zagadkę.— odpowiedział chłodno prezes.
— To jednak do tego czasu nie można trzymać całego kraju w niepewności, — ciągnął dalej przygodny mówca. — A czy kazał pan zmienić formę pocisku?
— Jeszcze nie, moi panowie, ale przyznaję wam słuszność. Telegraf, który sprawił nam tyle emocji, powinien rozjaśnić tę zagadkę.
— Chodźmy do urzędu telegraficznego! — wołał tłum. Prezes Barbicane wyszedł na ulicę i na czole tłumu skierował się ku urzędowi telegraficznemu.
W kilka chwil potem wysłany został do urzędu morskiego w Liverpool telegram z prośbą o odpowiedź na następujące pytanie:
„Kiedy odpłynął okręt Atlanta? Czy na jego pokładzie znajduje się pewien Francuz, nazwiskiem Michał Ardan?“
Po upływie dwóch godzin prezes Barbicane otrzymał dokładną odpowiedź, która nie dawała już pola do żadnych wątpliwości:
Okręt Atlanta opuścił port w Liverpool 2 października w kierunku Tampa-Town, wioząc na swym pokładzie francuza, zapisanego w księdze podróżnych pod nazwiskiem Michała Ardana.
Po otrzymaniu tego potwierdzenia faktów podanych w pierwszej depeszy, oczy prezesa zabłysły iskrami zadowolenia, zacisnął pięści i słyszano, jak usta szeptały:
— A więc to prawda! Więc to możliwe! Francuz istnieje i za dwa tygodnie będzie już tutaj. Ależ to musi być warjat, obłąkany! Nigdy nie pozwolę na to...
Pomimo to, tego samego dnia wieczorem, prezes Barbicane napisał do firmy Breadvill et C-ie list z poleceniem, by wstrzymano do dalszych dyspozycji odlewanie pocisku.
Któż opisze teraz emocję, jaka opanowała całą Amerykę? Przeszła ona dziesięciokrotnie wrażenie wywołane przez opublikowanie projektu Barbicane’a. Pisma Stanów Zjednoczonych pełne były komentarzy i entuzjazmu dla bohatera, który przybywał na ziemię amerykańską; liczono już godziny, minuty, sekundy; zarzucono pracę; handel zamarł, okręty gotowe do odjazdu, stały w porcie, oczekując przybycia Atlanty; zatoka Espiritu Santo pełna była okrętów, statków, żaglowców, jachtów, które tysiącami całemi przywoziły podróżnych. Ludność Tampa-Town potroiła się w ciągu piętnastu dni i nie było gdzie pomieścić tylu gości, obozowali więc oni na polu, w prowizorycznych barakach i szałasach.
20 października, o godzinie dziewiątej rano wieże wartownicze kanału Bahama sygnalizowały duże kłęby dymu na horyzoncie.
W dwie godziny później, ogromny parowiec zamienił z niemi sygnały porozumiewawcze.
Do Tampa-Town wysłano natychmiast depeszę z zawiadomieniem o zbliżaniu się Atlanty. O godzinie czwartej statek angielski zawinął do zatoki Espiritu-Santo. O godzinie 5-ej minął zatokę Hillisboro. O 6-tej wpłynął do portu Tampa. Kotwica nie zdążyła jeszcze dosięgnąć dna, gdy Atlantę otoczyło ze wszystkich stron 500 łodzi i parowiec został wzięty szturmem. Prezes Barbicane wszedł pierwszy na pokład i głosem, w którym czuć było hamowane wzruszenie, zawołał:
— Michał Ardan!
— Obecny! — odpowiedział głos z tłumu.
Barbicane, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, z wejrzeniem, z którego strzelało sto pytań, ale niemy, przyglądał się bacznie pasażerowi Atlanty.
Był to człowiek lat około 42, ale przygarbiony już nieco, jak te karjatydy, które na swych ramionach niosą balkony. Duża jego głowa, hardo odrzucona wtył, porośnięta była płowym włosem, który, jak grzywa lwia, połyskiwał od słońca. Twarz krótka, szeroka w policzkach, o krótkim, nastroszonym wąsie, i małe okrągłe oczy, kompletowały tę brzydką naogół twarz. Ale zato nos miał rysunek szlachetny, usta składały się w wyjątkowo miły wyraz, wysokie czoło, inteligentne i poorane jak pole, które nie leży odłogiem, zdradzało w tym człowieku bujną i niespokojną myśl.
Głowa wspierała się na torsie wspaniale zbudowanym i osadzonym na długich nogach, a muskularne ramiona mówiły, że nie z lanego, ale z kutego były żelaza.
Zwolennicy Lavatera czy Gratioleta bez trudu wyczytaliby z czaszki tego człowieka, i fizjognomji niewątpliwe cechy odwagi w niebezpieczeństwie i energję — w przełamywaniu przeszkód, jak również zamiłowanie do rzeczy niezwykłych i nadludzkich. Przeciwnie rysom tym brakowało garbów chciwości, żądzy posiadania i zdobywczości. By skompletować zewnętrzny wygląd pasażera Atlanty, musimy dodać, iż nosił on ubranie szerokie, wygodne i koszulę z otwartym kołnierzem, lekko związaną czarnym, rozwiewającym się krawatem.
Na pokładzie parowca, wśród otaczającego go tłumu, Ardan ani chwili nie stał spokojnie, chodził z miejsca na miejsce, gestykulował, zacierał ręce, rozpychał ludzi. Słowem był to oryginał, których Bóg tworzy czasem w chwilach fantazji i rozbija formę po wykonaniu jednego odlewu.
Istotnie, osobistość Michała Ardana była ogromnie ciekawym przedmiotem studjów dla analityka: człowiek ten żył w ciągłem podnieceniu, na siatkówce jego oka wszystko wyolbrzymiało się, nabierało fantastycznych kształtów; stąd powstawało w nim kojarzenie się olbrzymich pomysłów i przesadne powiększanie wszystkiego, prócz trudności i ludzi.
Była to natura artystyczna, człowiek o szerokiej, wrodzonej inteligencji, którego mowa nie wyróżniała się może błyskotliwością wyrażeń i zwrotów, ale podobna była raczej do ognia tyraljerskiego. W dyskusji troszczył się on mało o logikę, o systematyczne gromadzenie argumentów, ale rzucał je jedne po drugich prosto w pierś przeciwnika z nadzwyczajną szybkością, oszałamiał się potokiem, przeplatał osobistemi wycieczkami, zębami i pazurami bronił swego zdania.
Chętnie nazywał siebie „genjalnym ignorantem“ i gardził uczonymi, którzy: „umieli obmyślać posunięcia figur na szachownicy, ale nigdy jeszcze nie wygrali żadnej partji“.
Był to wogóle cygan z krainy gór i cudów, natura awanturnicza, choć nie awanturnik, Faeton, kierujący rydwanem słońca, Ikar o przyprawianych skrzydłach. Zresztą nie oszczędzał on nigdy siebie i głową naprzód rzucał się w szalone przedsięwzięcia, palił swe okręty z obojętnością Agatoklesa i przygotowany zawsze na przypłacenie życiem swych karkołomnych czynów, jak kot spadał zawsze na nogi.
Dewizą jego było francuskie hasło: „Quand même“ — mimo wszystko, czy wbrew wszystkiemu, a poszukiwanie niemożliwości stanowiło stały bodziec do życia.
Ale ta awanturniczość Ardana pozbawiona była zupełnie cech zaborczości. „Kto nie ryzykuje, ten nic nie ma“, powtarzał on często; ryzykował sam ciągle i ostatecznie nic nie posiadał. Zresztą, jak mało kto potrafił on trwonić pieniądze; kieszeń jego była prawdziwą beczką Danaid, beczką bez dna. Bezinteresowny i uczynny aż do rozrzutności, miał on złote serce nawet w stosunku do swych nieprzyjaciół i nie umiałby podpisać wyroku śmierci nawet na najzawziętszego swego wroga, gotów był sam zaprzedać się w niewolę, byle z niej wykupić pierwszego lepszego negra.
We Francji, w Europie znali wszyscy tę osobistość rozgłośną a krzykliwą. Dawał on zresztą ciągle temat do mówienia o sobie, a fama chrypła często w służbie u niego. Żył on ciągle jakby w kryształowym pałacu, a świat cały był powiernikiem najskrytszych jego tajemnic. Rozumie się, że posiadał on również przepyszną kolekcję wrogów, których zresztą nie zranił nigdy, nie obraził i nie uraził nawet, choć musiał ich kiedyś potrącić w przejściu, torując sobie drogę poprzez ludzki tłum.
Przeważnie jednak lubiono go i traktowano, jak rozpieszczone dziecko. Wszyscy zajmowali się jego szalonymi pomysłami, które dawały im emocję i przyglądali się im bez podziwu może, ale z zainteresowaniem. Wiedziano o nim, że jest tak nierozsądnie odważnym, ale ktoś z jego przyjaciół chciał go powstrzymać, przepowiadając mu katastrofę, Ardan z przemiłym uśmiechem machał ręką i odpowiadał najpiękniejszym chyba ze wszystkich przysłów arabskich: las pali się przez swe drzewa!
Takim był podróżny z Atlanty: ruchliwy, niespokojny, podniecony własnym zapałem, zaabsorbowany wewnętrznie czemś i jak w tej chwili nie myślał o tem, czego miał dokonać w Ameryce, lecz coraz to innymi, dalszymi już może projektami.
Jeśli czasem zdarzają się wśród typów ludzkich uderzające kontrasty, to jeden z najdziwniejszych tworzyli w tej chwili: francuz Michał Ardan i yankes Impey Barbicane, choć każdy z nich był na swój sposób odważnym, pomysłowym i przedsiębiorczym.
Kontemplację, w jaką wpadł prezes Gyn-Klubu przy pierwszem spotkaniu ze swym rywalem, który zepchnął go na drugi plan, przerwały okrzyki i wiwaty tłumu.
Były one tak gwałtowne, a entuzjazm przybrał formy tak wybuchowe, że Michał Ardan uścisnąwszy conajmniej z 1000 rąk, które wyciągały się ku niemu, zmuszony był schronić się do swej kajuty. Barbicane podążył za nim, nie mówiąc ani słowa.
— Pan jest Barbicane? — zapytał Michał Ardan, gdy znaleźli się sami, takim tonem, jak gdyby znali się od lat dziecinnych.
— Tak jest — odpowiedział prezes Gyn-Klubu.
— A więc witam pana, panie Barbicane, jak się pan miewa? Bardzo dobrze, no to chwała Bogu, bardzo się cieszę.
— Czy pan jest rzeczywiście zdecydowany puścić się w podróż? — zapytał Barbicane bez wszelkich wstępów.
— Najzupełniej.
— I nic pana nie powstrzyma?
— Nic. Czy kazał pan już zmienić formę pocisku stosownie do mojej depeszy?
— Czekałem na pańskie przybycie, ale — nastawał dalej Barbicane, — czy pan zastanowił się?...
— Zastanawiać się!! Czy ja miałem czas do stracenia? Nadarzała się okazja do zrobienia wycieczki na księżyc, korzystam z niej, no to wszystko. Zdaje mi się, że tu niema nad czem się zastanawiać.
Barbicane pożerał oczyma człowieka, który mówił o swym projekcie z taką swobodą, z taką beztroskliwością, jakby tu chodziło o małą wycieczkę w góry.
— Czy więc ma pan choć jakiś plan tej podróży?
— Doskonały, mój kochany Barbicane, nie pozwól pan, że zrobię mu małą uwagę. Wolałbym moją tę historję opowiedzieć raz jeden tak, żeby wszyscy ją słyszeli, i żeby raz z tem skończyć. Uniknę w ten sposób powtarzania się. Zwołaj więc pan wszystkich kolegów, przyjaciół, całe miasto, całą Florydę, jeśli pan chce nawet, całą Amerykę, a ja gotów jestem rozwinąć mój plan i odpowiedzieć na wszystkie zarzuty. Bądź pan spokojny, ja im odpowiem. Zgadza się pan na to?
Po tych słowach prezes opuścił kabinę i podał do wiadomości tłumu propozycję Michała Ardana. Słowa jego były przyjęte okrzykami radości i zadowolenia. To było najprostsze załatwienie sprawy.
Każdy będzie mógł widzieć i słyszeć bohaterskiego europejczyka. Niektórzy jednak z pośród bardziej up artych nie chcieli opuścić Pokładu Atlanty i spędzili na nim noc. Między innymi pozostał również J.T. Maston, który co chwila i na wszystkie tony wykrzykiwał: — To genjusz, to bohater, a my jesteśmy babami w porównaniu z tym europejczykiem!
Prezes Barbicane, wezwawszy tłum do rozejścia się, powrócił do kabiny Ardana i pozostał w niej aż do chwili, kiedy zegar okrętu wydzwonił kwadrans na dwunastą.
Dwaj współzawodnicy o popularność uścisnęli sobie serdecznie ręce na pożegnanie, a Michał Ardan był już na ty a ty z prezesem Barbicane’m.

———


ROZDZIAŁ XIX
Wiec.

Nazajutrz słońce wschodziło zbyt wolno ku ogólnej niecierpliwości. Posądzano je o lenistwo i to w chwili, gdy przyświecać miało takiej uroczystości. Barbicane, obawiając się zbyt niedyskretnych pytań, chciał zredukować audytorjum do małej liczby przyjaciół i kolegów. Ale łatwiej było chyba powstrzymać napór Niagary. Zarzucono więc poprzedni plan i zapowiedziano wiec publiczny. Nowa sala giełdy Tampa-Town, pomimo swych olbrzymich rozmiarów okazała się niewystarczającą, gdyż zebranie zapowiadało się jak olbrzymi wiec. Wybrano więc obszerną równinę za miastem i w ciągu kilku godzin osłoniono ją przed natarczywością promieni słonecznych. Na okrętach, stojących w porcie znajdowała się ogromna ilość masztów i żagli, z których skonstruowano na prędce olbrzymi szałas. Na wysokich masztach rozpięto gigantyczny baldachim z płótna, który osłonił spaloną równinę przed żarem słońca. 300,000 osób znalazło pod nim schronienie i przez 3 godziny dusząc się z gorąca, oczekiwały francuza. Z tego tłumu widzów zaledwo jedna trzecia część mogła coś widzieć i słyszeć, druga widziała mało i nie słyszała nic, trzecia zaś nie widziała i nie słyszała literalnie nic. I ta właśnie najgłośniej oklaskiwała mówcę. O godz. 3-ej Michał Ardan zjawił się na mównicy w towarzystwie najznakomitszych członków Gyn-Klubu. Pod prawe ramię prowadził go prezes Barbicane, pod lewe zaś J.T. Maston, bardziej promieniejący, niż słońce południa i prawie tak samo buchający żarem, jak ono. Ardan ujrzał przed sobą morze czarnych kapeluszy zbitych i stłoczonych w jedną masę, ale nie zdawał się być wcale zakłopotanym; czuł się, jak u siebie w domu, był wesoły, uprzejmy, uśmiechnięty. Na okrzyki, któremi go przyjęto, odpowiedział zgrabnym ukłonem, potom ręką nakazując ciszę, zabrał głos i odezwał się w te słowa zupełnie poprawną angielszczyzną:
— Panowie! Pomimo upału pozwoliłem sobie zebrać was tutaj w sprawie projektu, który widocznie was zainteresował. Nie jestem mówcą, am uczonym i nie spodziewałem się, że będę mówił publicznie, ale przyjacieł mój, Barbicane, powiedział mi, że sprawi wam to przyjemność i nie chciałem jej wam odmówić. Słuchajcie mnie więc waszemi sześciuset tysiącami uszów i raczcie wybaczyć wymowę i możliwe błędy cudzoziemca.
Ten bezpretensjonalny wstęp podobał się ogromnie zebranym, którzy rzęsistemi oklaskami wyrazili swe zadowolenie.
— Panowie, nie zabraniam wam wyrażać ani oznak waszego zadowolenia, ani też niezadowolenia — to się rozumie. Teraz więc zaczynam, i przedewszystkiem nie zapominajcie, że macie tu do czynienia z ignorantem, który ignoruje nawet wszelkie trudności Otóż temu ignorantowi wydało się, iż jest to rzecz prosta, naturalna i łatwa, kazać się wystrzelić w pocisku armatnim i w ten sposób dostać się na księżyc. Podróż ta odbędzie się wcześniej, czy później, co zaś do wyboru środka komunikacyjnego, to zależeć on będzie od stanu rozwoju techniki. Człowiek zaczął podróżować na czworakach, potom pewnego pięknego dnia na dwuch nogach, potem w wózku, potem w karecie, potem w dyliżansie, potem w wagonie kolejowym. Moi panowie! pocisk — to kareta przyszłości, a planety nie są niczem innem, jak pociskami, ręką Stwórcy rzuconymi w przestwór. Ale powróćmy do naszego wozu-pocisku. Niektórzy z was panowie, przypuszczają, że szybkość, jaka zostanie mu nadana, jest nadmierna. Nic podobnego, wszystkie planety biegną o wiele prędzej i sama ziemia w jej ruchu dokoła słońca kręci się wraz z nami trzy razy prędzej. Oto kilka przykładów: Proszę was tylko, byście mi pozwolili używać w mych przykładach mili francuskiej, gdyż miary amerykańskie są mi mniej znane i boję się pomyłek przy pospiesznych przeliczaniach.
Nikt nie oponował i mówca ciągnął dalej:
— Moi panowie, oto szybkości rozmaitych planet. Zmuszony jestem wyznać, że pomimo mej ignorancji, znam dość dokładnie tych parę szczegółów z dziedziny astronomji; zresztą za chwilę będziecie wiedzieli tyleż, co i ja. Dowiedzcie się więc, że Neptun robi pięć tysięcy mil na godzinę; Uran siedem tysięcy; Saturn osiem tysięcy osiemset pięćdziesiąt osiem; Jowisz jedenaście tysięcy sześćset siedemdziesiąt pięć; Wenus trzydzieści dwa tysiące dziewięćdziesiąt; Merkury pięćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie; niektóre komety miljon czterysta tysięcy mil. Czem jest wobec tego szybkość naszego pocisku? Ależ to zabawka! Podróż w nim będzie spacerem, przejażdżką, gdy szybkość początkowa pocisku wynosić będzie zaledwie dziewięć tysięcy dziewięćset mil i w dodatku zmniejszać się ciągle będzie.. Pytam was się teraz, czy jest tu miejsce na ekstazy? Wszak szybkość tę zwiększą kiedyś inni ludzie sto razy przy zastosowaniu najprawdopodobniej gazu lub elektryczności.
Nikt nie zdawał się wątpić w słuszność wywodów Ardan’a, który mówił dalej:
— Kochani słuchacze, gdybyśmy mieli wierzyć pewnym umysłom zacofanym — bo tak musimy je nazwać, ludzkość musiałaby żyć w ciasnym kręgu swych dzisiejszych pojęć i była skazana na to, że wiecznie wegetować będzie na tym globie i nie wznieść się nigdy w przestwór — między planety! Byłoby to śmieszne! Udamy się na księżyc, wzniesiemy się na planety, ulatać będziemy w gwiazdy tak, jak obecnie jeździmy z Liverpoolu do New-Yorku, — łatwo, szybko, wygodnie, a ocean atmosferyczny przebywać będziemy wkrótce równie łatwo, jak oceany ziemi! Odległość jest pojęciem względnem i kiedyś zostanie sprowadzona do zera.
Zebrani, choć pełni zachwytu dla bohaterskiego francuza, nie umieli jednak pogodzić się z tą zbyt śmiałą teorją. Ardan wyczuł to odrazu.
— Słowa moje nie zdają się wam trafiać do przekonania, drodzy moi goście, zaczął znów z uprzejmym uśmiechem. Porozumujmy więc trochę. Wiecie ile czasu potrzebowałby pociąg pospieszmy, by dostać się na księżyc? Trzysta dni. Nie więcej. Odległość wynosi wszystkiego osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta dziesięć mil. Mniej nawet, niż dziewięć razy podróż naokoło świata, a mało jest marynarzy lub śmielszych podróżnych. którzy nie przebyliby w ciągu swego życia więcej nawet przestrzeni, Zresztą cała ta moja podróż na księżyc będzie też trwała zaledwo dziewięćdziesiąt siedem godzin. Ach, bo wam się zdaje, że księżyc jest bardzo oddalonym od ziemi i że ktoś musi się trzy razy przeżegnać, zanim się puści w tę drogę. Ale cobyście powiedzieli, gdyby chodziło o udanie się na Neptuna, który jest odległy od słońca o miljard sto czterdzieści siedem milionów mil? Mało ludzi mogłoby wykonać tę podróż, gdyby kilometr drogi kosztował choćby pięć sous. Barona Rothschilda, wraz z jego miljardem, nie byłoby stać na opłacenie biletu i z braku stu czterdziestu siedmiu miljonów franków, pozostałby on w drodze.
Ten sposób argumentowania o wiele lepiej przypadł do gustu słuchaczom. Michał Ardan, znakomicie obeznany z tematem, z niezwykłą zręcznością operował bogatym materjałem; czuł przytem, że słuchano go chciwie, mówił więc z coraz większą pewnością siebie.
— Ale, drodzy przyjaciele, ta odległość Neptuna od słońca nie jest niczem jeszcze, gdy porówna się ją z odległością rozmaitych gwiazd. Istotnie, by podać te odległości, trzeba udać się w świat olbrzymich liczb, z których najmniejsze składają się z dziewięciu cyfr, gdzie miljon jest jednostką. Wybaczcie mi, że tak długo zajmuję się tą sprawą, ale posiada ona pierwszorzędne znaczenie. Posłuchajcie i osądźcie. Alfa Centaura odległa jest o osiem tysięcy miljardów mil, Wega o pięćdziesiąt tysięcy miljardów, Arkturus o pięćdziesiąt dwa tysiące miljardów, Gwiazda Północna o sto siedemnaście tysięcy miljardów, inne gwiazdy o tysiące i miljony miljardów mil. Czy wobec tego można twierdzić, że te dystansy istnieją?! Błąd! Fałsz! Złudzenie! Wiecie, co ja myślę o całym tym wszechświecie, który zaczyna się od słońca i kończy na Neptunie? Chcecie poznać mą teorję? Jest ona bardzo prosta. Dla mnie cały wszechświat podsłoneczny jest jednem stałem, twardem ciałem; planety, które go wypełniają, tłoczą się i dotykają wzajem, a przestrzeń, jaka je dzieli, oddzielają tylko komórki najtwardszych składników, jak srebro lub żelazo, złoto lub platyna. Mam więc prawo twierdzić, i powtarzam to z głęboką wiarą, którą i was chciałbym natchnąć, że „odległość jest pustym wyrazem, że nie istnieje ona!“
— Brawo! Słuszne! Hurra! — wykrzyknęli jednym zgodnym chórem zebrani, podnieceni gestem i akcentem mówcy, śmiałością jego wywodów.
— Nie! — wołał głośniej od innych J.T. Maston, odległość nie istnieje!
I uniesiony zapałem, gestykulując zawzięcie o mało nie spadł z estrady; z trudem jednak utrzymał równowagę i uniknął upadku, który byłby go przekonał w brutalny sposób, ze odległość nie jest tylko pustym wyrazem.
Mówca tym czasem dowodził dalej:
— Drodzy przyjaciele, zdaje się, że wyczerpaliśmy tę sprawę. Jeśli nie przekonałem was wszystkich, to jedynie dlatego, że byłem zbyt nieśmiałym w dowodzeniach, zbyt chwiejnym w wyborze argumentów, że moje teoretyczne wykształcenie jest niewystarczającem. Powtarzam wam jednak, że odległość ziemi od jej satelity jest nieznaczną i nie zasługuje na poważne zajmowanie się nią. Nie przypuszczam też, bym się posuwał zbyt daleko w krainę nieprawdopodobieństw, jeśli twierdzę, iż między ziemią i księżycem kursować zaczną niebawem pociągi-pociski, w których wygodnie odbywać się będzie podróż z ziemi na księżyc. W pociągach tych nie będzie się odczuwało wstrząśnięć, ani kołysań; wykolejenia będą wykluczone i podróż odbywać się będzie bez znużenia, w prostej linji, „lotem ptaka“. Przed upływem lat dwudziestu połowa ludności ziemi zwiedzi już księżyc.
— Hurra! Hurra! Niech żyje Michał Ardan! — wołali słuchacze, nawet z pośród najmniej przekonanych.
— Niech żyje Barbicane! odpowiedział skromnie Ardan, Ten akt wdzięczności wobec inicjatora przedsięwzięcia uczynił bardzo miłe wrażenie i zebrani podchwycili z zapałem okrzyk.
— Teraz, drodzy przyjaciele, — mówił dalej Michał Ardan, — gdyby ktoś chciał postawić mi jakieś pytanie, proszę się nie krępować, że wprawicie mnie w kłopot, ja zaś będę wam dawał odpowiedzi, na jakie będzie mnie stać.
Do tej chwili prezes Gyn-Klubu był zupełnie zadowolony z przebiegu zebrania. Dyskusja toczyła się dokoła teorji, o której Michał Ardan, unoszony przez swą imaginację i bujny temperament, umiał mówić w sposób przekonywający. Należało więc uprzedzić, by dyskusja nie dotknęła spraw praktycznych, w których Michał Ardan był widocznie mniej kompetentnym.
Barbicane wstał więc i postawił swemu nowemu przyjacielowi pytanie, czy uważa on, iż księżyc i inne planety są zaludnione?
— Stawiasz mi, drogi prezesie, bardzo trudne pytanie, — z uśmiechem odpowiedział mówca. — O ile się nie mylę, wiele bardzo światłych umysłów wypowiedziało się w tej sprawie twierdząco. Z punktu widzenia filozofji i przyrody skłaniałbym się ku temu samemu twierdzeniu. Powiedziałbym, że na świecie nie istnieje nic bezużytecznego. Odpowiadając więc na twe pytanie innem pytaniem, drogi Barbicane, twierdziłbym, że jeśli światy istnieją, są one zaludnione, albo były, albo będą. Bardzo słusznie odpowiedziały pierwsze rzędy słuchaczów, których zdanie miało moc prawa dla pozostałych.
— Trudno byłoby odpowiedzieć na me pytanie z większą logiką i słusznością — oświadczył prezes Gyn-Klubu. — Sprawa sprowadza się więc do pytania, czy światy posiadają warunki niezbędne do życia. I ja ze swej strony, wierzę w to.
— A ja jestem tego pewny — odpowiedział Michał Ardan
— To jednak, — zauważył ktoś z obecnych — istnieją argumenty, przeczące temu. Należałoby przypuścić w każdym razie, iż warunki te muszą być odmienne od naszych. Tak naprzykład, że mówić będę tylko o planetach: na jednych ludzie podobni do nas, zostaliby momentalnie spaleni, na innych zaś zamrożeni, stosownie do oddalenia ich od słońca.
— Żałuję niezmiernie — odpowiedział Michał Ardan, że nie mam zaszczytu znać osobiście mego oponenta, gdyż postarałbym się mu odpowiedzieć. Uwaga jego nie pozbawiona jest słuszności, choć przypuszczam, że możnaby było z nią walczyć z powodzeniem, jak ze wszystkiemi innemi teorjami, które zaprzeczają temu, iż światy są zaludnione. Gdy byłbym fizykiem, odrzekłbym, ze jeśli na planetach bardziej zbliżonych do słońca jest więcej kalorji ciepła i przeciwnie, na planetach bardziej oddalonych od słońca jest mniej, to proste to zjawisko wystarczy, by zrównoważyć ciepłotę i przystosować temperaturę do organizmów podobnych do naszych. Gdy byłbym przyrodnikiem, powiedziałbym mu za wieloma znakomitymi uczonymi, że nasza przyroda w świecie zwierzęcym daje nam przykłady, iż życie rozwijać się może w bardzo różnorodnych warunkach, że ryby żyją i oddychają w środowisku śmiertelnym dla innych zwierząt; że amfibje wiodą dwojaką egzystencję, dość trudną do objaśnienia; że niektórzy mieszkańcy mórz przebywają w najgłębszych warstwach wód i bynajmniej nie ulegają zmiażdżeniu, choć znajdują się pod ciśnieniem 50 czy 60 atmosfer; że niektóre zwierzątka wodne nieczułe na temperaturę, spotyka się jednocześnie w źródłach, bijących wrzącą wodą, jak i w lodach oceanu północnego, że wreszcie przyznać trzeba naturze ogromną różnorodność środków działania, często niezrozumiałą, a jednak rzeczywistą i która wreszcie czyni ją wszechpotężną. Gdybym był chemikiem, powiedziałbym mu, że aerolity, te ciała powstałe bezsprzecznie poza światem ziemskim, wykazują przy analizie niezaprzeczalne ślady węgla i że ta substancja powstawać może tylko z tworów organicznych, a według doświadczeń Reichenbacha musiała być kiedyś sama organizmem zwierzęcym. Wreszcie, gdy byłbym teologiem, odpowiedziałbym mu za Św. Pawłem, że odkupienie obejmować miało nie tylko ziemię, ale i wszystkie światy podsłoneczne. Ale, że nie jestem ani teologiem, ani chemikiem, ani przyrodnikiem, ani fizykiem, w kompletnej mej nieświadomości praw, które rządzą światem, odpowiedzieć mu mogę tylko: nie wiem, czy światy są zaludnione, a że nie wiem, więc jadę zobaczyć.
Czy przeciwnik teorji Michała Ardana miał zamiar przedstawić mu inne argumenty, trudno jest stwierdzić, gdyż rozgłośne okrzyki tłumu zagłuszyły wszystko. Gdy znów nastała cisza, mówca w poczuciu swego tryumfu, uważał za stosowne dorzucić jeszcze następująco zdanie:
— Rozumiecie, kochani yankesi, że tak wielkie pytanie nie może tu być rozstrzygnięte z całą stanowczością. Nie przybyłem tutaj, by dawać wykłady publiczne i bronić jakichś tez naukowych. Istnieje jeszcze cała grupa innych argumentów, potwierdzających przypuszczenie, że wszystkie światy są zaludnione. Pozostawiam ją na stronie. Pozwólcie mi jednak podkreślić jeszcze jeden punkt: ludziom, którzy utrzymują, iż planety nie są zaludnione, trzeba odpowiedzieć: macie może rację, jeśli jest udowodnionem, że ziemia jest najlepszym ze światów, ale tak nie jest, choć utrzymywał to Voltaire. Ziemia posiada jednego tylko satelitę, gdy Jowisz, Uran Saturn i Neptun mają ich po kilka, a więc jest pod tym względem upośledzona. Ale co czyni jeszcze mniej miły pobyt na niej, to pochylenie jej osi na orbicie. Stąd pochodzi nierówność dni i nocy, stąd przykra zmienność sezonów. Na nieszczęsnym naszym globie jest albo za gorąco, albo za zimno. Marznie się w zimie i piecze w lecie. Jest to planeta katarów, kaszlów i zapaleń płuc. Gdy tymczasem na powierzchni Jowisza, którego oś jest bardzo nieznacznie pochylona, mieszkańcy mogą się stale delektować tą samą temperaturą. Jest tam strefa wiosny, strefa lata, strefa jesieni i strefa wiecznej zimy. Każdy z mieszkańców Jowisza może sobie wybrać klimat, który mu się najlepiej podoba i na całe życie ustrzec się przed zmianami temperatury. Zgodzicie się zapewno ze mną, że stanowi to wyższość Jowisza nad naszą planetą, nie mówiąc już o tem, że tam każdy rok ma lat 12. Jasnem jest stąd dla mnie, że w tak cudownych warunkach, mieszkańcy tego szczęśliwego świata muszą być istotami wyższemi, że ich uczeni są bardziej uczeni że ich artyści są większymi artystami, że źli są mniej złymi, a dobrzy są lepszymi. I co brak naszemu globowi, by dojść do tej doskonałości? Drobnostki! Osi nieco mniej pochylonej do orbity!
— A więc — zawołał jakiś gwałtowny głos — zjednoczmy nasze wysiłki, wynajdźmy maszyny i wyprostujmy oś naszej ziemi!
Burza oklasków pokryła tę niespodzianą propozycję, której autorem nie mógł być nikt inny, jak J.T. Maston. Prawdopodobnie znakomity sekretarz Klubu dał się unieść swym instynktom inżyniera i w chwili natchnienia począł tę śmiałą myśl. Ale trzeba to powiedzieć, gdyż jest to prawdą, niezliczone okrzyki ozwały się na jej poparcie i niewątpliwie, gdyby amerykanie znaleźli ten punkt oparcia, którego szukał niegdyś Archimedes, zbudowaliby z pewnością ogromny dźwig i za pomocą niego unieśliby glob i wyprostowali oś ziemską. Ale tego punktu oparcia brakowało i tym dzielnym mechanikom. W każdym razie tak wybitnie praktyczny pomysł spotkał się z ogromnem uznaniem; musiano na kwadrans przerwać obrady, a długo, bardzo długo jeszcze potem rozprawiano w Stanach Zjednoczonych Ameryki o tej śmiałej propozycji, tak energicznie sformułowanej przez dożywotniego sekretarza Gyn-Klubu.

———
ROZDZIAŁ XX.
Atak i obrona.

Na tem, wszystkim się zdawało, zebranie powinno się było zakończyć. Była to końcowa pointe’a i trudno byłoby znaleźć lepszą. Tymczasem, gdy na sali zapanował znów spokój, usłyszano nagle czyjś ostry i surowy głos.
— A teraz, gdy mówca dał nam już dość dowodów swej bujnej fantazji, może zechce on przejść do rzeczowego przedstawienia sprawy i zamiast teorji wskaże nam praktyczne sposoby wykonania swego projektu.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się teraz ku człowiekowi, który wygłosił te słowa.
Był to mężczyzna chudy, suchy, o energicznych ruchach, z brodą, przystrzyżoną po amerykańsku. Korzystając z zamieszania, jakie raz wraz powstawało na sali podczas przerw w dyskusji, posuwał się on ciągle naprzód, aż wreszcie zajął miejsce w pierwszym rzędzie. Tu, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, oczami dumnie rozwartemu, obserwował przez cały czas bohatera wiecu.
Wygłosiwszy swe pytanie, usiadł znowu i nie zdawał się zwracać uwagi ani na tysiące spojrzeń, które rzucano w jego stronę, ani na niechętne szemrania, jakiemi przyjęto jego słowa.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, nieznajomy powtórzył swe pytanie tym samym surowym tonem i dodał:
— Jesteśmy tutaj, by mówić o księżycu, a nie o ziemi.
— Ma pan rację, — odpowiedział Michał Ardan — dyskusja odsunęła się od właściwego tematu, ale możemy do niego powrócić.
— Panie, — podjął nieznajomy, — pan twierdzi, że nasz satelita jest zaludniony. Ale jeśli rzeczywiście istnieją t. zw. selenici, muszą to być stworzenia, które nie oddychają zupełnie, gdyż — przestrzegam pana w jego własnym interesie — na powierzchni księżyca niema ani jednego grama powietrza.
Na te słowa Ardan odrzucił swą płową czuprynę, gdyż czuł, że dopiero zawiąże się właściwa walka, gdyż człowiek ten nie ustąpi ani na cal z obranego przez siebie terenu. Spojrzał na niego bacznie i odpowiedział:
— Ach! na księżycu niema powietrza? I któż to utrzymuje, jeśli wolno zapytać?
— Uczeni.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
— Panie, — rzekł Ardan, — żart na stronę, wyznaję, że mam głęboki szacunek dla uczonych, którzy coś umieją i szczerą pogardę dla uczonych, którzy nie umieją nic.
— Czy zna pan wielu, którzy należą do tej drugiej kategorji?
— O tak. We Francji znam jednego, który utrzymuje, że z punktu widzenia matematyki ptak nie może latać, inny zaś twierdzi, iż teoretycznie ryba nie jest przystosowana do tego, by mogła żyć w wodzie.
— Nie chodzi o podobnych uczonych, lecz na poparcie moich słów, muszę się powołać na nazwiska, którym i pan nie odmówi kredytu.
— Wprawia mnie pan w kłopot, mój szanowny panie. Ale proszę nie zapominać, że ma pan przed sobą nieuka, który zawsze chętnie nadstawia ucho, by się czegoś nauczyć.
— Dlaczego więc pan porusza zagadnięcia naukowe, choć ich pan nie studjował? — zapytał brutalnie nieznajomy.
— Dlaczego? — odpowiedział Ardan.
— Dlatego, że najodważniejszym jest ten, kto nie podejrzewa niebezpieczeństwa. Ja nie umiem nic, to prawda, ale właśnie moja słabość stanowi moją siłę.
— Pańska słabość doprowadza pana do szaleństw, — rozdrażnionym tonem zawołał nieznajomy. — Tem lepiej, — odrzekł francuz — jeśli moje szaleństwo zaprowadzi mnie aż na księżyc.
— Barbicane i jego towarzysze pożerali oczami tego intruza, który śmiał tak otwarcie występować przeciw ich przedsięwzięciu. Nikt go nie znał i prezes, czując pewne obawy o swego nowego przyjaciela w dyskusji z przeciwnikiem równie bezwzględnym, wodził niespokojnym wzrokiem po zebranych. Cisza panowała tam, cisza poważna i skupiona, gdyż wszyscy czuli, że dyskusja ta wyświetli im nareszcie prawdziwe niebezpieczeństwo, a może nawet rzeczywistą niewykonalność wyprawy.
— Panie, — zaczął znów przeciwnik Michała Ardana, liczne są bardzo dowody, które stwierdzają zupełny brak powietrza dokoła księżyca. Powiem nawet więcej, że gdyby powietrze istniało tam kiedyś, zostałoby najprawdopodobniej wchłonięte przez ziemię. Ale wolę podać panu inne zupełnie niewzruszone dowody na poparcie mego twierdzenia.
— Służę panu! — odrzekł Ardan z wyszukaną grzecznością.
— Wie pan zapewne, — mówił nieznajomy — że, jeśli promienie świetlne przechodzą przez takie środowisko, jak powietrze, zostają one odchylane od linji prostej, czyli załamują się. Otóż, gdy księżyc przysłania jakąś gwiazdę, promienie jej, przechodząc obok tarczy księżyca, nie doznają nigdy żadnego odchylenia, czyli załamania, stąd wniosek oczywisty, iż księżyc nie posiada atmosfery.
Z niepokojem spoglądano na francuza, gdyż przyjęcie tego twierdzenia pociągałoby za sobą bardzo daleko idące konsekwencje. Ardan nie tracił jednak pewności siebie.
— Rzeczywiście, — odrzekł — jest to pański najpoważniejszy, jedyny może argument, i jakiś uczony byłby nim zapewne bardzo zaskoczony, ale dla mnie nie posiada on bezwzględnej wartości, gdyż opiera się na przypuszczeniu, iż kąt pochylenia osi księżyca jest ściśle określony, co mija się z prawdą. Ale ja pozwolę sobie na chwilę usunąć to zagadnienie i postawić kochanemu panu pytanie, czy dopuszcza on istnienie wulkanów na powierzchni księżyca?
— Wygasłych tak, ale nigdy działających.
— W takim razie pozwoli mi pan wyrazić przypuszczenie, nie sprzeciwiające się przecież logice, że wulkany te kiedyś, w jakiejś epoce musiały być czynne?
— To jest pewne, ale że może same one dostarczały sobie niezbędne do palenia ilości tlenu, fakt, iż kiedyś wybuchały one, nie dowodzi bynajmniej istnienia atmosfery na księżycu.
— Pozostawmy więc i tę sprawę na stronie przejdźmy do spostrzeżeń bezpośrednich, uprzedzam pana jednak, że i ja powoływać się teraz będę na nazwiska.
— Niech się pan powołuje!
— A więc w roku 1715 astronomowie Louville i Halley, obserwując zaćmienie, ja kie miało miejsce 3-go maja, zauważyli jakieś dziwne błyski, z których natury nie umieli zdać sobie sprawy. Te wybuchy światła, szybkie i powtarzające się, przypisywali oni burzom, które musiały się wówczas rozpalić w atmosferze księżyca.
— W roku 1715 — odpowiedział nieznajomy — astronomowie Louville i Halley przyjęli za zjawiska księżycowe przemiany czysto ziemskie i padli ofiarą nieporozumienia. Oto co odpowiedzieli późniejsi uczeni na obalenie tego przypuszczenia. I ja powtarzam to samo za nimi.
— Nie spierajmy się więc i o to. — oświadczył Ardan, niezmieszany odpowiedzią nieznajomego. — Czyż Herschel w 1787 roku nie zaobserwował na powierzchni księżyca wielkiej ilości punktów świetlnych? — Tak, ale nie starał się nawet o wytłomaczenie pochodzenia tych punktów i bynajmniej nie wnioskował stąd o konieczności istnienia atmosfery dokoła księżyca.
— Słuszna odpowiedź, — zgodził się Ardan, — dodając komplement dla swego przeciwnika. — Widzę, że pan jest bardzo mocny w selenografji!
— Bardzo mocny, — mój panie — i dodam jeszcze, że najwytrwalsi badacze księżyca ci, którzy go najdokładniej badali, jak Beer i Moedler zgadzają się co do tego, iż księżyc nie posiada zupełnie atmosfery.
Czuć było ogólne poruszenie wśród publiczności; opinja zebranych zdawała się przechylać na stronę nieznajomego. Ardan czuł, że może przegrać sprawę, jeśli nie przejdzie natychmiast do ataku.
— Idźmy dalej — zawołał i zastanówmy się nad najważniejszym faktem: Pewien wybitny astronom francuski, nazwiskiem Laussedat obserwując zaćmienie 18 lipca 1860 r. zauważył, żo rogi sierpa księżyca były zagięte i jakby zaokrąglone. Otóż zjawisko to nie może być wytłumaczone inaczej, jak tylko przez załamanie się promieni słonecznych w atmosferze księżyca.
— Ale czy fakt ten jest zupełnie pewny? — zapytał żywo nieznajomy.
— Najzupełniej pewny.
Nastrój publiczności z uczuciem olbrzymiej ulgi przechylał się znów na stronę jej ulubieńca, który bez cienia chełpliwości z powodu odniesionego zwycięstwa, mówił dalej z prostotą
— Widzi pan więc teraz, mój drogi panie, że nie można z całą stanowczością wypowiadać się przeciwko istnieniu powietrza na naszym satelicie; jest ono prawdopodobnie dość rzadkie, warstwa jego musi być cienka, ale nauka współczesna przyznaje naogół, że istnieje ono.
— W każdym razie nie na górach, — wtrącił nieznajomy, który nie chciał uznać się za pokonanego.
— Nie, ale w dolinach i warstwa powietrza musi mieć kilkaset stóp grubości.
— Radzę panu jednak być ostrożnym, gdyż powietrze to musi być bardzo rzadkie.
— Och, drogi panie, wystarczy go zawsze dla jednego człowieka, a wreszcie po przybyciu na miejsce będę bardzo oszczędnym pod tym względem i pozwolę sobie na oddychanie tylko w specjalnych wypadkach.
Wybuch rzęsistego śmiechu zagrzmiał w uszach tajemniczego oponenta, który wyzywającym spojrzeniem wodził po zebranych.
— A więc, — wywodził dalej Ardan — kiedy już zgodziliśmy się co do istnienia pewnej atmosfery, musimy przypuścić również, iż księżyc posiada także wodę. Jest to naturalna konsekwencja, z której cieszę się bardzo. Pozatem pozwolę sobie zwrócić się do mego szanownego oponenta jeszcze jedno pytanie:
— My znamy tylko jedną półkulę księżyca, i jeśli nawet na tej półkuli jest mało wody, to czy nie można przypuścić, że na odwrotnej znajdziemy jej bardzo wiele.
— A to z jakiego powodu?
— Gdyż księżyc pod działaniem siły atrakcyjnej ziemi przybrał formę jajka, którego tylko pewną małą część widzimy. Stąd wniosek, który zawdzięczamy obliczeniom Hansena, że środek ciężkości księżyca znajduje się na drugiej półkuli. Z tego znów wnioskować można, że całe masy wody i powietrza musiały być przesunięte na drugą półkulę naszego satelity jeszcze w pierwszych dniach jego tworzenia się.
— Fantazja! — zawołał nieznajomy.
— Nie, teorja tylko! Oparta zresztą o prawa mechaniki i według mnie, niełatwo będzie je obalić. Zwracam się więc teraz do was, moi mili słuchacze i oddaję pod głosowanie pytanie, czy możliwe jest na księżycu istnienie takiego samego życia, jak na ziemi?
Trzysta tysięcy słuchaczy przyjęło wniosek ten oklaskami. Przeciwnik Michała Ardana chciał jeszcze zabrać głos, ale zagłuszyły go okrzyki, drwiny i pogróżki tłumu.
— Dosyć już! Dosyć! — wołali jedni.
— Wyrzućcie tego intruza! — krzyczeli inni.
— Za drzwi z nimi — żąda! poirytowany tłum.
On zaś stał spokojnie, uczepił się estrady i nie ruszał się z miejsca, oczekując chwili uspokojenia się burzy, która byłaby doprowadziła do niepożądanych zgoła wypadków, gdyby Ardan nie uciszył jej jednym ruchem ręki. Był on zbyt rycerskim, by opuścić swego przeciwnika w chwili niebezpieczeństwa.
— Czy chce pan jeszcze dorzucić słowo? — zwrócił się do nieznajomego uprzejmie.
— Tak, sto, tysiąc! — odpowiedział nieznajomy, unosząc się. Albo raczej nie, tylko to jedno: by upierać się przy podobnym projekcie, trzeba być....
— Nierozsądnym. Ale jakże może mi pan robić podobny zarzut, jeśli sam zażądałem od mego przyjaciela Barbicane zmiany pocisku na cylindryczny, bym nie potrzebował podczas drogi kręcić się w kółko.
— Ależ, nieszczęsny człowieku! Straszne wstrząśnienie przy wybuchu rozerwie pocisk na kawałki! — Drogi oponencie! Nareszcie dotknął pan palcem istotnej i jedynej trudności; chociaż mam zbyt dobrą opinję o genjuszu wynalazczym amerykanów, by wątpić, iż zdoła on przezwyciężyć i tę trudność.
— A gorąco, jakie powstanie wskutek szybkości pocisku podczas przebywania warstwy powietrza?
— Och, ściany pocisku są dość grube, a warstwę powietrza przebędzie tak szybko.
— A żywność? a woda?
— Obliczyłem, że będę mógł zabrać ze sobą na cały rok żywności, choć podróż tak a trwać będzie wszystkiego 4 dni.
— A powietrze do oddychania podczas drogi?
— Wytwarzać je będę w drodze chemicznie.
— A spadek na księżyc, jeśli pan tam doleci?
— Będzie on sześć razy powolniejszym, niż spadek na ziemię, gdyż waga jest sześciokrotnie mniejsza na powierzchni księżyca.
— Będzie ona jednak dość szybką, by mógł pan połamać sobie żebra.
— A w takim razie któż mi zabroni zwolnić go przez zastosowanie spadochronu czy innych środków.
— Ale nawet przypuściwszy, że uda się panu pokonać wszystkie trudności i przezwyciężyć wszystkie przeszkody, że zdoła pan nawet dostać się na księżyc, w jaki sposób ma pan zamiar powrócić z niego?
— Nie powrócę.
Zebrani zamarli na chwilę, usłyszawszy tę odpowiedź, która przez swą prostotę stawała się niemal wzniosłą. Ale ta cisza martwa była wymowniejszym wyrazem podziwu, niż najgłośniejsze okrzyki najwyższego entuzjazmu. Nieznajomy skorzystał z tej przerwy, by jeszcze raz zaatakować mówcę.
— Zginiesz pan niechybnie, — zawołał — a pańska śmierć nie przyniesie nawet żadnej korzyści, gdyż będzie to śmierć szaleńca!
— Mów dalej, szlachetny proroku, — odpalił Ardan. — Istotnie, prorokuje pan w sposób niezmiernie miły.
— Ach, tego już nadto — unosił się dalej nieznajomy. — I sam nie rozumiem, poco biorę udział w dyskusji tak mało poważnej. Prowadź pan dalej swe szalone dzieło. Zresztą, nie pana trzebaby uczynić odpowiedzialnym za nie.
— Tylko kogo?
— Nie, nie! Kto inny odpowie za pańskie nierozsądne kroki.
— Któż taki? Niech się pan nie krępuje! — wołał rozkazującym tonem Michał Ardan, — Nieuk, który zorganizował całe to przedsięwzięcie, równie śmieszne, jak i niewykonalne.
Zaczepka była wyraźna. Barbicane, który od wystąpienia nieznajomego czynił gwałtowne wysiłki, by się pohamować, widząc się nagle tak brutalnie zaczepionym, podniósł się szybko i rzucił w stronę przeciwnika, ale w tej samej chwili został od niego oddzielony w sposób zgoła nieoczekiwany.
Setki muskularnych ramion uniosły w górę estradę i prezes „Gyn-Klubu“ wraz z Michałem Ardan stał się przedmiotem niezwykłej owacji. Poniesiono ich w tryumfie.
Wzniesienie było ciężkie, lecz niosący je zmieniali się co chwila, odpychali się, bili, walczyli o zaszczyt, by siłą swych ramion przyczynić się do tej uroczystej manifestacji.
Nieznajomy nie starał się korzystać z zamieszania, by usunąć się z sali. Zresztą, czy to było możliwe wobec ścisku, jaki panował dokoła estrady? Siedział w pierwszym rzędzie, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami i oczami wpijał się w prezesa Barbicane’a.
Barbicane nie tracił go też z oczu, a spojrzenia tych dwuch ludzi krzyżowały się ze sobą, jak dwie ostre szpady.
Pochód tryumfalny ruszył wśród entuzjastycznych okrzyków, niesłabnących ani na chwilę. Michał Ardan z widocznem zadowoleniem poddawał się owacji tłumu. Twarz jego promieniała. Czasami wzniesienie zaczynało się kołysać, jak okręt, niesiony na fali. Ale dwaj bohaterowie wiecu mieli nogi marynarzy, stali twardo i okręt ich bez uszkodzeń przybył do portu Tampa-Town.
Michałowi Ardan udało się wreszcie uniknąć uścisków swych wielbicieli; ukrył się w hotelu Franklin, zamknął w swym pokoju i zmęczony padł na łóżko, a stutysięczna armja czekała pod jego oknami całą noc.
Podczas tego krótka, stanowcza, groźna, scena rozegrała się między nieznajomym, a prezesem Gyn-Klubu.
Barbicane, uwolniwszy się wreszcie, podszedł prosto do swego przeciwnika.
— Chodź pan! — rzekł krótko.
Nieznajomy ruszył za nim i wkrótce obaj znaleźli się na pustym zupełnie bulwarze, Tutaj dwaj przeciwnicy zmierzyli się wzrokiem.
— Kto pan jesteś? — zapytał prezes Barbicane.
— Kapitan Nicholl.
— Spodziewałem się tego. Dotąd jednak nigdy jeszcze przypadek nie rzucił pana na mą drogę.
— Sam się na niej stawiłem.
— Znieważył mnie pan.
— Publicznie.
— I odpowie mi pan za tę zniewagę.
— Choćby w tej chwili.
Nie. Wolę, by się to odbyło między nami dwoma w tajemnicy. O trzy mile od Tampa jest las. Nazywa się Skersnaw. Zna go pan?
— Znam.
— Czy zechce pan zajść tam jutro rano o piątej?
— O ile pan tam będzie o tej samej godzinie.
— I nie zapomnij pan wziąć ze sobą swój sztucer.
— Jak również i pan.
Świadków, ani komendy nie trzeba. Strzelać wolno gdzie, kiedy, i jak się komu podoba.

Po tych zdaniach, zamienionych chłodno, Przeciwnicy rozeszli się. Barbicane powrócił do domu, ale zamiast odpocząć przez kilkę godzin, spędził całą noc na obmyślaniu sposobu, w jaki możnaby uniknąć wstrząśnienia podczas wyrzucania pocisku z działa i na rozwiązywaniu tego zadania, postawionego przez Michała Ardan zeszła mu noc cała.
———
ROZDZIAŁ XXI.
Jak francuz załatwia sprawy honorowe.

Podczas, gdy prezes i kapitan układali warunki tego strasznego, dzikiego pojedynku, w którym jeden przeciwnik poluje właściwie na drugiego, Michał Ardan wypoczywał po trudach, tryumfu. Było to zresztą dość względne wypoczywanie, gdyż łóżka amerykańskie pod względem twardości mogłyby rywalizować tylko ze stołami marmurowymi lub granitowymi.
Ardan spał więc dość krzepko, przewracał się z boku na bok na serwetkach, które miały służyć za prześcieradła i pocieszał się myślą, iż w pocisku urządzi sobie o wiele wygodniejsze spanie, gdy gwałtowne stukanie do drzwi przerwało mu nagle te marzenia. Od ciężkich uderzeń jakimś instrumentem z żelaza drzwi jęczały głucho i drżały w zawiasach. Jednocześnie słychać było głośne wołanie:
— Otwórz! Na litość Boską otwórz-że!
Ardan nie miał najmniejszego zamiaru uchylać się od spełnienia prośby, tak głośno przytem wypowiadanej. W stał i otworzy! drzwi w chwili, gdy właśnie ustąpić miały pod naciskiem niecierpliwego gościa. Sekretarz Gyn-Klubu wpadł do pokoju. Nawet bomba nie wpadłaby tak szybko i bez wszelkiej ceremonji.
— Wczoraj wieczorem, — krzyczał J.T. Maston bez wszelkich wstępów, — nasz prezes został znieważony publicznie podczas wiecu. Następnie wyzwał on swego przeciwnika, który nie jest nikim innym, jak tylko kapitanem Nicholl. Oni biją się teraz w lesie Skersnaw. Wiem to wszystko z ust samego prezesa Barbicane’a. Jeśli tam ten go zabije, cały nasz plan rozpadnie się w gruzy. Trzeba więc przeszkodzić temu pojedynkowi. Jedynym człowiekiem, który posiada pewien wpływ na Barbicane’a i może go powstrzymać, jest Michał Ardan.
Podczas, gdy J.T. Maston opowiadał to wszystko jednym tchem, Ardan zdołał już naciągnąć na siebie swe szerokie ubranie i w niespełna dwie minuty dwaj przyjaciele biegli już przez przedmieścia Tampa-Town.
Przez drogę Maston wyjaśnił Ardanowi całą sytuację. Wtajemniczył go we właściwe powody nienawiści między Barbicane’m a Nicholl’em; opowiedział mu, że wrogi ten stosunek datuje się już od bardzo dawna, że tylko dzięki wspólnym przyjaciołom prezes i kapitan nie spotkali się dotąd twarzą w twarz; dodał wreszcie, że chodzi tu właściwie i jedynie o rywalizację między pancerzem i pociskiem i że wreszcie scena podczas wiecu była tylko okazją, której oddawna szukał kapitan Nicholl, by załatwić swe stare porachunki z prezesem.
Niema nic potworniejszego, jak pojedynki praktykowane w Ameryce. Przeciwnicy szukają się wzajem wśród krzaków, czają się za pniami drzew i strzelają do siebie z ukrycia, jak do dzikich zwierząt. Każdy z nich stara się wytężyć wszystkie przymioty myśliwego, w których tak celują indjanie, a więc szybkość w orjentowaniu się, podstępność, zdolność odszukiwania śladów, węch w stosunku do nieprzyjaciela. Jeden błąd, jedna chwila wahania, jedno nieostrożne stąpnięcie, może spowodować śmierć. Przy podobnych spotkaniach yankesi zabierają ze sobą często swoich psów i tropią się często przez kilka godzin.
— Co z was za djabły! — powtarzał Ardan, gdy J.T. Maston opowiedział mu to wszystko.
— My już jesteśmy tacy! — z dumą odpowiedział J.T. Maston. — Ale spieszmy się.
Choć jednak biegli bardzo szybko po płaszczyźnie wilgotnej jeszcze od rosy, przesadzali rowy i pędzili na przełaj, przed wpół do szóstej nie zdążyli przybyć do Skersnaw. Barbicane już przed pół godziną wszedł do lasu.
Pracował tam jakiś stary, zgarbiony człowiek, który rąbał toporem drzewka.
Maston podbiegł do niego, krzycząc:
— Czy nie widzieliście tu gdzie człowieka ze sztucerem, prezesa Barbicane’a, mego Najlepszego przyjaciela?
Szanowny sekretarz Gryn-Klubu wierzył w swej naiwności, że cały świat musiał znać prezesa. Ale stary drwal zdawał się nie rozumieć nic.
— Czy nie widział pan tu jakiego myśliwego? — zapytał Ardan.
— Myśliwego? Widziałem, — odrzekł drwal.
— Dawno?
— Przed godziną mniej więcej.
— A więc za późno, — jęknął J.T. Maston.
— A czy nie słyszał pan strzałów? — zapytywał Ardan.
— Ani jednego?
— Nie, ani jednego. Ten człowiek nie wyglądał na zbyt zapalonego myśliwego.
— Co robić? — pytał Maston.
— Trzeba wejść do lasu i zaryzykować, że dostaniemy kulą w łeb, która zresztą nie dla nas jest przeznaczona.
— Ach, — odpowiedział Maston żałosnym tonem, — wolałbym dziesięć kul w mojej, niż jedną w głowie Barbicane’a.
— Naprzód więc! — wołał Ardan, ściskając dłoń swego towarzysza.
W kilka chwil potem dwaj przyjaciele skryli się w gęstwinie. Był to las zarośnięty olbrzymimi cyprysami, drzewami tulipanowemi i oliwnemi, dębami i magnoljami; gałęzie drzew zczepiały się ze sobą, tworząc gąszcz, przez który trudno było przedrzeć się choćby wzrokiem. Maston i Ardan szli obok siebie, wśród wysokich traw, z trudem torując sobie drogę wśród olbrzymich ljan, rozglądając się ostrożnie poprzez liście i gęstwinę gałęzi i nadsłuchując, czy ucha ich nie dojdzie odgłos strzału. Nie mogli nawet doszukać się śladów kroków Barbicane’a i szli coraz dalej po ledwie widocznych ścieżynach.
Po godzinie bezowocnych poszukiwań, dwaj towarzysze przystanęli. Niepokój ich wzrastał.
— Zdaje się, że wszystko już skończono, — rzekł zrozpaczony Maston. — Taki człowiek, jak Barbicane, napewno nie będzie uciekał się do podstępów i zasadzek, nie będzie używał żadnych chytrych manewrów w stosunku do przeciwnika. Szedł zapewne prosto na strzał, lecz, że musiał przechodzić daleko od drwala, albo później oddalił się od niego, wiatr nie doniósł odgłosu wystrzału.
— Ale my, my! — odpowiedział Ardan, — my bylibyśmy napewno usłyszeli wystrzał.
— A jeśli przyszliśmy za późno? — wolał J. T. Maston w coraz większej rozpaczy.
Michał Ardan nie umiał znaleźć odpowiedzi na to przypuszczenie i obaj towarzysze ruszyli w dalszą drogę. Od czasu do czasu nawoływali głośno bądź Barbicane’a, bądź Nicholl’a, ale ani jeden ani drugi nie odzywali się na te wołania. Wesołe stada ptaków, zbudzonych krzykiem, kryły się wśród gałęzi, a kilka przestraszonych jeleni przemknęło gdzieś w oddali.
Poszukiwania trwały znów godzinę. Większa część lasu była już zbadana i nic nie zdradzało obecności dwuch przeciwników i w głowie Ardana rodziła się już wątpliwość o prawdziwości całej tej historji lub przynajmniej wskazówek drwala. Chciał on już przerwać poszukiwania i zawrócić, gdy Maston zatrzymał go nagle.
— Cicho! — rzekł. — Tam ktoś jest.
— Jest ktoś? — zapytał szeptem Ardan.
— Tak. Jakiś człowiek. Nie porusza się. I w rękach niema sztucera. Ale co on tam robi?
— Poznajesz go? — pytał dalej Michał Ardan, któremu słaby wzrok nie pozwala! orjentować się w sytuacji.
— Tak, tak! Teraz odwrócił się...
— I któż to jest?
— Kapitan Nicholl.
— Nicholl! — zawołał Michał Ardan, któremu serce ścisnęło się nagle dreszczem niepokoju, gdy dowiedział się, że jest to Nicholl i bez broni w ręce, a więc nie obawia się już widocznie swego przeciwnika.
— Podejdźmy do niego, — rzekł Michał Ardan. — Dowiemy się, co mamy o tem myśleć.
— Ale nie uszli nawet pięćdziesięciu kroków i zatrzymali się, by uważniej przypatrzeć się kapitanowi. Spodziewali się ujrzeć człowieka, łaknącego krwi, całkowicie oddanego żądzy zemsty, ale ujrzawszy go teraz, nie mogli opanować swego zdziwienia.
Między pniami dwuch olbrzymich drzew tulipanowych, wisiała mocna siatka w kształcie potwornej pajęczyny, a mały ptaszek, uwikławszy się w nich skrzydełkami, trzepotał się, wydając żałosny pisk. Sidła te zastawiła najwidoczniej nie ręka ludzka, lecz jadowity pająk, napotykany w tych krajach, wielkości gołębiego jajka, z ogromnemi łapami. Wstrętne to stworzenie miało się już rzucić na swą ofiarę, gdy drogę zastąpił mu potężny wróg, przed którym samo ono musiało się cofnąć i szukać schronienia na najwyższych gałęziach drzewa. Kapitan Nicholl, odłożywszy na bok swój sztucer, jakby zapomniawszy o niebezpieczeństwie sytuacji, starał się jaknajdelikatniej oswobodzić ptaszynę z sideł potwornego pająka. Gdy skończył, puścił wolno ptaka, który radośnie zatrzepotał skrzydłami i zniknął.
Nicholl rozrzewniony, przyglądał mu się poprzez gałęzie, gdy usłyszał nagle następujące słowa, wymówione wzruszonym tonem:
— Pan jesteś dobrym człowiekiem.
Odwrócił się. Michał Ardan stał przed nim i powtarzał:
— Dobry człowiek, dobry z pana człowiek.
— Michał Ardan! — zawołał kapitan, — co pan tu robisz? Pocoś pan tu przyszedł?
— By uścisnąć panu rękę, panie Nicholl i przeszkodzić temu, byś pan zabił Barbicane’a, albo też był zabity przez niego.
— A Barbicane! — rzekł kapitan, którego szukam od dwuch godzin i nie mogę znaleźć! On się gdzieś ukrywa!
— Nicholl, — rzekł Michał Ardan z wyrzutemrzutem, — co jest niegrzeczne: Trzeba zawsze szanować swego przeciwnika. Bądź pan zresztą spokojny, jeśli Barbicane żyje, znajdziemy go napewno i tem łatwiej, że musi on pana również szukać i, jeśli tak, jak pan zabawia się również oswabadzaniem uwikłanych w sidła ptaszków. Ale, gdy go znajdziemy, to mówi wam Michał Ardan, nie może już być mowy o pojedynku między wami.
— Między prezesem Barbicane’m a mną — rzekł uroczyście Nicholl, — istnieje waśń, którą tylko śmierć jednego z nas...
— Daj pan spokój, daj pan spokój, — przerwał mu Michał Ardan. — Tacy ludzie, jak wy, mogą się nienawidzieć, ale muszą się szanować! Bić się nie będziecie!
— Ja się będę bił, mój panie!
— A ja panu mówię, że nie!
— Kapitanie, — wmieszał się J.T. Maston, — ja jestem przyjacielem prezesa, jego alter ego. Jeśli pan koniecznie chce kogoś zabić, strzelaj pan do mnie, to będzie zupełnie to samo.
— Panie, — rzekł Nicholl, przyciskając do serca swój sztucer — podobne żarty.
— Przyjaciel Maston, — oświadczył Michał Ardan, — nie żartuje i ja rozumiem jego myśl, by się dać zabić za człowieka, którego kocha. Ale ani on, ani Barbicane nie padną od kuli kapitana Nicholl’a, gdyż ja mam zamiar zrobić im tak ponętną propozycję, że obaj ją przyjmą z zapałem.
— Jakąż to propozycję? — zapytał Nicholl z widocznem niedowierzaniem.
— Cierpliwości, — odpowiedział Ardan, mogę ją zrobić tylko w obecności Barbicane’a
— Więc szukajmy go, — powiedział kapitan.
Wszyscy trzej ruszyli natychmiast w drogę. Kapitan, wyjąwszy ładunki ze sztucera, zarzucił go sobie przez ramię i szedł szparko, nie mówiąc ani słowa.
Przez pół godziny poszukiwania nie wydały żadnego rezultatu. Maston zaczął znów poddawać się smutnym przeczuciom. Spoglądał z pod oka na Nicholl’a i posądzał go, że zaspokoił on już swą zemstę i że nieszczęsny Barbicane, ugodzony kulą, spoczywa już gdzieś w krzakach, walcząc z agonją. Michał Ardan zdawał się snuć tę samą myśl i obaj przyjaciele podejrzliwie spoglądali na kapitana Nicholl’a, gdy Maston zatrzymał się nagle.
Nieruchoma postać mężczyzny, wspartego o pień olbrzymiego dębu, pokazała im się w odległości dwudziestu kroków, ukryta do połowy w trawie.
— To on! — zawołał Maston.
Barbicane nie poruszał się. Ardan zatopił swe wejrzenie w oczach kapitana, który był jednak zupełnie spokojny. Podeszli jeszcze kilka kroków i Ardan zawołał:
— Barbicane, Barbicane!
Nie było odpowiedzi. Ardan podbiegł do swego przyjaciela, ale w chwili, gdy miał go schwycić za ręce, zatrzymał się i wydał okrzyk zdziwienia.
Barbicane, z ołówkiem w ręce, kreślił formuły i figury geometryczne, a nienabity sztucer leżał spokojnie u jego nóg.
Zajęty swą pracą uczony, zapomniawszy całkowicie o pojedynku i swej zemście, nie widział i nie słyszał nic.
Gdy Michał Ardan położył mu rękę na ramieniu, podniósł głowę i ze zdziwieniem spojrzał na niego.
— Ach, to ty? Tutaj? Znalazłem, mój przyjacielu, znalazłem!
— Co?
— Mój sposób.
— Na co?
— Sposób uniknięcia wstrząśnienia pocisku, gdy wylatuje on z działa,
— Naprawdę? — pytał Michał Ardan, spoglądając z boku na kapitana.
— Tak, tak! Woda, najzwyklejsza woda, zapobiegnie wstrząśnieniu. Ach, Maston! I ty tutaj? Skąd się tu wziąłeś?
— Tak, to on, we własnej osobie, ale pozwól, że ci przedstawię jednocześnie czcigodnego kapitana Nicholl’a.
— Nicholl? — zawołał Barbicane, prostując się nagle. — Wybacz, kapitanie, jestem gotów.
Ale Michał Ardan zabrał natychmiast głos, nie chcąc dopuścić do jakiejkolwiek rozmowy między przeciwnikami.
— Do stu djabłów, — zawołał, — co to za szczęście, że tacy dzielni, jak wy obaj, nie spotkali się o parę chwil wcześniej. Musielibyśmy teraz opłakiwać jednego z was. Ale dzięki Bogu, który raczył się wmieszać w tę sprawę, nie mamy się już czego obawiać. Gdy ktoś zapomina o swej nienawiści, by zatopić się w zagadnienia mechaniczne, lub też płatać figle jadowitym pająkom, przyznać trzeba, że jego nienawiść przestaje być groźną dla kogokolwiek.
I Michał Ardan opowiedział prezesowi swe dzisiejsze spotkanie z kapitanem.
— A teraz, pytam się, — dodał na zakończenie, — czy dwaj tacy dobrzy ludzie, jak wy, są stworzeni po to, by jeden drugiemu miał strzaskać głowę kulą karabinową? W całej tej scenie, śmiesznej poniekąd, było coś tak niespodziewanego, że Barbicane i Nicholl nie wiedzieli sami, jak się mają zachować jeden względem drugiego. Michał Ardan czuł to i postanowił przyśpieszyć pogodzenie się.
— Moi dzielni przyjaciele, — rzekł z uprzejmym uśmiechem, — dzieliły was zawszą tylko nieporozumienia. Nic innego. A więc, aby dowieść, że się to już skończyło raz na zawsze i ponieważ obaj jesteście ludźmi, którzy umieją zaryzykować nawet własne życie, przyjmijcie więc propozycję, którą chcę wam zrobić.
— Mów pan, — rzekł Nicholl.
— Przyjaciel Barbicane wierzy, że jego pocisk doleci do księżyca.
— Wierzę w to niezłomnie — odparł prezes.
— Zaś przyjaciel Nicholl jest przekonany, że spadnie on z powrotem na ziemię.
— Jestem tego pewny, — oświadczył kapitan.
— Dobrze, — podjął Michał Ardan. — Nie mam zamiaru godzić was, ale powiem wam poprostu: jedźcie ze mną i przekonajcie się sami, co się stanie.
— Hm! — zadziwił się J. T. Maston.
Dwaj rywale, usłyszawszy tę propozycję, podnieśli na siebie wzajem oczy, i obserwowali się uważnie. Barbicane czekał na odpowiedź kapitana, Nicholl chciał wpierw usłyszeć, co powie prezes.
— A więc, — nastawał Ardan. — Zwłaszcza, że już teraz nie mamy potrzeby obawiać się wstrząśnienia.
— Zgadzam się, — odrzekł uroczyście Barbicane.
Ale kapitan nie dał się wyprzedzić i jednocześnie niemal wyraził swą zgodę.
— Hurra! brawo! vivat! hip! hip! hip! Wołał Michał Ardan, ściskając kolejno ręce obu przeciwników. A teraz, gdy sprawa jest już ostatecznie załatwiona, pozwólcie, że francuskim zwyczajem zaproszę was obu na śniadanie.

———


ROZDZIAŁ XXII.
Nowy obywatel Stanów Zjednoczonych.

Tego samego dnia cała Ameryka dowiedziała się o zajściu między prezesem Barbicane’m, a kapitanem Nicholl’em, jak również o oryginalnem załatwieniu tej sprawy. Rola, jaką odegrał w tym pojedynku rycerski Europejczyk, niespodziewana jego propozycja, która przecięła cały spór, jednoczesne przyjęcie jej przez obu przeciwników, wreszcie ten podbój księżyca, ku któremu zgodnie zmierzać będą odtąd Francja i Stany Zjednoczone. Wszystkie te okoliczności składały się na to, by przysporzyć jeszcze więcej popularności Michałowa Ardanowi. Znaną jest pochopność, z jaką yankesi okazują swe uwielbienie dla wybitnej jednostki. W kraju, w którym poważni dostojnicy państwowi wyprzęgają konie znakomitej tancerki i sami ciągną ją w tryumfie, można sobie wyobrazić entuzjazm, jaki budził powszechnie odważny Francuz. Jeśli nie wyprzęgano mu koni, to jedynie dlatego, że nie posiadał on ich wcale, ale zato obsypywano go wszelkiemi innemi oznakami uwielbienia. Nie było obywatela, którego serce nie drżałoby dlań wezbranem uczuciem podziwu. Ex pluribus unum! — według dewizy Stanów Zjednoczonych.
Począwszy od tego dnia, Michał Ardan nie miał chwili spokoju. Delegacje, przybywające z różnych stron kraju, oblegały codziennie hotel, w którym mieszkał. Chcąc nie chcąc, musiał je przyjmować. Ileż dłoni musiał on uścisnąć codziennie, iluż ludziom powiedzieć coś uprzejmego. W kilka dni był już zupełnie wyczerpany; ochrypł od ciągłych przemówień i nie mógł już wydobyć z siebie jednego, czystego dźwięku i byłby się nabawił suchot gardlanych od toastów, które musiał codziennie wznosić na cześć rozmaitych ludzi, miast i Stanów. To powodzenie byłoby upoiło każdego innego od pierwszego dnia, Michał Ardan jednak utrzymywał się w stanie rozkosznego i czarującego wszystkich podchmielenia.
Z pośród licznych delegacji, które oblegały go codziennie, najwięcej kłopotu przyczyniała Ardanowi deputacja „lunatyków“. Pewnego dnia kilku tych nieszczęśliwców, dość licznych zresztą w Ameryce, zgłosiło się do przyszłego zdobywcy księżyca z prośbą, by zabrał ich ze sobą do ich ojczyzny. Niektórzy z nich utrzymywali nawet, że znają mowę „selenitów“ (mieszkańców księżyca. Przyp. tłum.) i chcieli jej nauczyć Ardana, który z pobłażliwością traktował ich manję i przyjmował od nich nawet polecenia do ich przyjaciół na księżycu.
— Dziwna manja — mówił on następnie do Barbicane’a, uprzejmie pożegnawszy nieszczęśliwców. — Dziwna choroba, która opanowuje często ludzi bardzo inteligentnych. Jeden z najznakomitszych naszych uczonych, Arago, powiedział mi kiedyś, że istnieje wielu ludzi, skądinąd bardzo poważnych i zrównoważonych, którzy dopuszczali się rozmaitych ekstrawagancji, ilekroć zaczynali się zajmować księżycem. A ty czy wierzysz we wpływ księżyca na rozmaite choroby?
— Mało, — odpowiedział prezes Gyn-Klubu.
— I ja niewiele w to wierzę, to jednak historja zanotowała pewne, bardzo ciekawe fakty. I tak: w roku 1693, podczas epidemji największa ilość wypadków śmierci przypadła na dzień 21 stycznia i na chwilę zaćmienia księżyca. Znakomity uczony Bakon, zapadał w omdlenie podczas zaćmienia księżyca i powracał do życia dopiero wtedy, gdy zjawisko to mijało kompletnie. Król Karol VI doznał w ciągu jednego roku 1399 sześciu gwałtownych ataków zemdlenia, gdy księżyc był w pełni, lub na nowiu. Medycy odkryli zależność rozmaitych stadjów pewnych chorób od faz księżyca. Choroby nerwowe zależne są zawsze od zmian księżyca. Mead opowiada o pewnem dziecku, które dostawało konwulsji, gdy księżyc przechodził w trzecią kwadrę. Gall zauważył, że rozdrażnienie osób słabych wzmagało się zawsze na nowiu i podczas pełni księżyca. Wreszcie istnieją jeszcze tysiące innych spostrzeżeń co do wpływu księżyca na zawroty głowy, febry, maligny, somnambulizm, a wszystko to zdaje się wskazywać na bezwzględne oddziaływanie księżyca na rozmaite choroby ziemskie.
— Ale jakie? Z jakiego powodu? — zapytał Barbicane.
— Z jakiego powodu? — podchwycił Ardan. — Na to pytanie mogę ci dać tylko tę samą odpowiedź, jaką po dziewiętnastu stuleciach powtórzył za Plutarchem Arago: „Może dlatego, że to wszystko nie jest prawdą“.
Będąc ciągle przedmiotem rozmaitych owacji, Michał Ardan nie mógł uniknąć również rozmaitych natrętów, którzy są zwykle udziałem ludzi sławnych. Rozmaici przedsiębiorcy zarzucali go swemi propozycjami. Barnum ofiarowywał mu wielkie sumy za to, by dał się obwozić po Stanach Zjednoczonych i pokazywać, jak ciekawe zwierzę. Michał Ardan potraktował go odpowiednio i kazał wyrzucić za drzwi.
Ale choć w tak stanowczy sposób odrzucił tę obrażającą propozycję zaspokojenia ciekawości ludzkiej, nie mógł przecież uchylić się od tego, by portrety jego nie kursowały Po całych Stanach i zdobiły honorowe miejsca na ścianach lub w albumach. Każdy mógł był nabyć sobie podobiznę swego ulubieńca we wszystkich możliwych pozach, z profilu i en face, w całej postaci, popiersie lub też samą tylko głowę, od zdjęć naturalnej wielkości, do tak małych, jak znaczki pocztowe.
Podobizn tych odbito zgórą półtora miljona egzemplarzy i Ardan miał sposobność zrobienia ogromnej fortuny, sprzedając rozmaite pamiątki; tak naprzykład za jeden włos z jego bujnej czupryny chciano mu płacić dolara, lecz Ardan odrzucił i te oferty.
Prawdę mówiąc, ta popularność nie była mu przykrą. Przeciwnie. Poddawał się jej chętnie, starał się być uprzejmym z każdym i korespondował z całym światem. Pow tarzano sobie jego dowcipy, robiono je na jego rachunek i podawano za autentyczne, gdyż wiedziano, że rzuca ich takie masy, iż sam nie pamięta.
Ale był on ulubieńcem nietylko mężczyzn, ale i kobiet. Ileż miał on sposobności ożenienia się bogato. Zwłaszcza stare miss, które od lat czterdziestu czekały na męża, po całych dniach i nocach marzyły teraz o nim.
Pewnem jest, że niejedna zgodziłaby się zostać jego towarzyszką, nawet pod warunkiem, by mu towarzyszyć na księżyc. Ale Ardan nie miał najmniejszego zamiaru zaludniać księżyca własnem potomstwem i to w dodatku mieszanem, francusko-amerykańskiej rasy.
— Jechać tam, — mówił — by odgrywać rolę Adama w stosunku do jakiejś córki Ewy i może spotkać jeszcze węża... A nie, dziękuję.
Ilekroć mógł się tylko uwolnić od rozkoszy ciągłych owacji, spieszył zawsze, jak mówił, złożyć wizytę swej kolumbiadzie. Należało jej się to, jak twierdził.
Prócz tego, odkąd przestawał z Barbicane’m, Mastonem i ich kolegami, zainteresował się ogromnie artylerją. Sprawiało mu to największą przyjemność, gdy mógł powiedzieć tym dzielnym artylerzystom, że są uczonymi i bardzo ugrzecznionymi zabójcami. Nieustannie żartował na ten temat. Pewnego dnia, gdy odwiedził znów kolumbiadę, zachwycał się nią głośno i kazał się zawieść na jej dno.
— Ta armata — mówił — nie zrobi przynajmniej nikomu nic złego i dlatego kocham ją. Ale wasze działa, które niszczą, palą, zabijają — ach nie mówcie mi nawet o nich.
Dla ścisłości trzeba tu zanotować jeszcze jedną sprawę, dotyczącą J.T. Mastona. Gdy sekretarz Gyn-Klubu usłyszał, iż Barbicane i Nicholl zgadzają się na propozycję Michała Ardana, postanowił przyłączyć się do nich i odbyć drogę „we czwórkę“. Pewnego dnia zwrócił się w tej sprawie do Barbicane’a, który jednak z przykrością musiał mu odmówić, tłomacząc mu, że pocisk nie może pomieścić tak dużej ilości podróżnych. J.T. Maston, zrozpaczony, zwrócił się wtedy do Michała Ardana, ale i ten odmówił mu stanowczo, powołując się zgoła na inne powody.
— Widzisz, mój drogi Mastonie, rzekł mu, przypuszczam, że nie weźmiesz mi za złe mych słów, ale między nami mówiąc, my tam na księżycu nie możemy pokazywać przynajmniej na pierwszy raz niekompletnych egzemplarzy ludzkich.
Niekompletnych?! zawołał waleczny inwalida.
— Tak, mój dzielny przyjacielu. Wyobraź sobie, że tam na księżycu znajdziemy rzeczywiście mieszkańców. Pomyśl, czy ty sam chciałbyś dać im takie wyobrażenie o tem, co się tu u nas dzieje, ucząc się, co to jest wojna, objaśniać, że poświęca się tyle czasu na to, by się wzajem zabijać, gruchotać sobie ręce, nogi i żebra i to na globie, który mógłby pomieścić sto miljardów mieszkańców, gdy ma ich tylko miljard dwieście miljonów. Nie, mój drogi, przez ciebie wyrzuconoby nas wszystkich za drzwi.
— A jeśli wy dostaniecie się tam w kawałkach, — zauważył J.T. Maston — to będziecie jeszcze bardziej niekompletni, niż ja!
— Tak, ale ja mam zamiary przybyć tam w całości, a nie w kawałkach.
Rzeczywiście, doświadczenie, dokonane 18 października, dało jaknajlepsze rezultaty i na nowym wynalazku Barbicane’a pokładano wielkie nadzieje. Sam jednak autor, by zdać sobie dokładnie sprawę ze wstrząśnienia jakiego doznaje pocisk, w chwili, gdy wylatuje z działa, sprowadził siedemdziesięciopięcio milimetrowy moździeż z arsenału i kazał go ustawić na wybrzeżu zatoki Hillisboro, aby bomba upadła w morze, skąd miano ją następnie wyłowić.
Do tego ciekawego doświadczenia przygotowano starannie pocisk kulisty, wydrążony w środku i wyłożony sprężynami materacowemi ze stali najlepszego gatunku i wysłany następnie włosiem. Było to prawdziwe gniazdko, miękkie i wygodne.
— Co za nieszczęście, że nie mogę do niego wejść, — mówił J.T. Maston, żałując, że jego wzrost, a zwłaszcza jego tusza nie pozwoliłyby mu poddać się temu ciekawemu doświadczeniu.
Do tego pięknego gniazdka, które zamykało się za pomocą przykręcanej śrubkami pokrywki, wsadzono najpierw kota, a następnie małego pieska, który należał do sekretarza dożywotniego Gyn-Klubu i do którego był on bardzo przywiązany. Chciano się jednak przekonać, jak zachowa się wobec wstrząśnienia i następnie podczas drogi to małe zwierzątko.
Moździeż nabito stoma sześćdziesięcioma funtami prochu, włożono pocisk i dano ognia.
Pocisk został wyrzucony natychmiast z ogromną szybkością, doszedł mniej więcej do tysiąca stóp, następnie majestatycznie opisał w powietrzu kulistą linję i pochyło spadł w fale morza.
Nie tracąc ani chwili, niewielka załoga wyruszyła w łodzi na miejsce, gdzie spadł pocisk; zręczni nurkowie rzucili się w morze, zaczepili sznury o umyślnie przygotowane na ten cel uszka i wciągnięto pocisk do łodzi. Nie upłynęło pięciu minut od chwili, gdy zwierzątka zostały zamknięte, gdy odkręcono pokrywkę ich więzienia.
Ardan, Barbicane, Maston i Nicholl byli w łodzi i z łatwo zrozumiałem zaciekawieniem przyglądali się otwieraniu pocisku. Zaledwie jednak otworzono bombę, jednym susem wyskoczył z niej kot, trochę przestraszony po odbyciu tej podróży powietrznej, ale zdrowy zupełnie. Szukano psa. Nie było go nigdzie. Nie znaleziono nawet jakichkolwiek jego śladów. Trzeba więc było godzić się z jedynem możliwem objaśnieniem. Kot zjadł swego towarzysza podróży
J.T. Maston był mocno zasmucony stratą swego ulubieńca i proponował nawet, by jego imię zapisać w złotej księdze męczenników nauki.
Wobec pomyślnego wyniku doświadczenia, znikły ostatecznie wszelkie powątpiewania i obawy. Zresztą Barbicane pracował dalej nad udoskonaleniem swego wynalazku i spodziewał się, że uda mu się usunąć kompletnie wszelkie wstrząśnienia.
Nie pozostawało już nic, jak tylko udać się w podróż. W dwa dni potem Michał Ardan otrzymał od Prezydenta Stanów Zjednoczonych list, a dokument ten sprawił mu ogromną przyjemność.
Jak niegdyś bohaterskiemu jego rodakowi, margrabiemu de La Fayette, tak obecnie Michałowi Ardan przyznał rząd Stanów Zjednoczonych tytuł honorowego obywatela.

———


ROZDZIAŁ XXIII.
Wagon-pocisk.

Po ukończeniu słynnej kolumbiady, przedmiotem ogólnego zainteresowania stał się teraz pocisk, ten nowy typ wagonu, który miał unieść w przestwór trzech nieustraszonych podróżników. Pamiętano dobrze, iż w pierwszej swej depeszy z 30 sierpnia, Michał Ardan zażądał zmiany w postanowieniach komitetu Gyn-Klubu.
Prezes Barbicane był wtedy zdania, że forma pocisku nie posiada większego znaczenia, gdyż po przebyciu w kilka sekund atmosfery, pocisk znajdować się będzie w absolutnej próżni. Przyjęto więc wtedy formę, kulistą, by pocisk mógł się kręcić koło swej osi i posiadał pełną swobodę ruchów. Z chwilą jednak, gdy miano go przeistoczyć w pewien rodzaj wagonu, sprawa przedstawiała się inaczej. Michał Ardan nie miał zamiaru podróżować jak kot; żądał, aby mógł podnieść głowę do góry, wyciągnąć nogi i by zapewniono mu pewną sumę niezbędnych wygód.
Do fabryki Breadwill et C-ie wysłano więc nowe plany z poleceniem niezwłocznego ich wykonania. W ten sposób zmodyfikowany pocisk został odlany 2 listopada i odesłany natychmiast kolejką na Wzgórze Kamieni.
10-go przybył on bez wypadku na miejsce przeznaczenia. Michał Ardan, Barbicane i Nicholl oczekiwali z wielką niecierpliwością tego wagonu-pocisku, do którego mieli wsiąść, by udać się na poszukiwania nowego świata.
Trzeba przyznać, że był to ładny kawałek metalu, który honor przyniósł genjuszowi przemysłowemu amerykanów. Po raz pierwszy zgromadzono naraz taką ilość aluminjum, co, samo przez się, było już połączono z wieloma trudnościami.
Drogocenny ten pocisk błyszczał w słońcu, gdy się oglądało jego imponujące kształty, zakończone ostrą kopułką, można go było wziąć za jedną z tych wieżyc, które architekci średniowiecza umieszczali na rogach ówczesnych zamków obronnych. Brakowało mu tylko wąziutkich okien i otworów dla dział.
— Czekam tylko na to — mówił Michał Ardan, że nagle wychyli się z niego postać uzbrojonego rycerza, z łukiem i halabardą w dłoni. Będziemy się czuli w tym pocisku, jak gdybyśmy byli jakimiś feudalnymi panami, a gdybyśmy mieli choć trochę artylerji, moglibyśmy stawić czoło wszystkim armjom selenickim, jeśli selenici posiadają ta kie niepotrzebne instytucje.
— A więc, twój powóz podoba ci się — zapytał Barbicane swego przyjaciela.
— Naturalnie, — odpowiedział Michał Ardan, wzrokiem artysty przyglądając się pociskowi. Żałuję tylko, że jego kształt nie jest bardziej wysmukły, a jego kopułka nie posiada więcej wdzięku; możnaby go też pokryć ornamentami z innego metalu, dać jakąś chimerę, naprzykład: salamandrę z otwartą paszczą, wychodzącą z ognia i z rozpostartymi skrzydłami.
— I pocóż to wszystko? — zadziwił się Barbieane, którego umysł był bardzo nieczułym na piękno sztuki.
— Poco, mój przyjacielu Barbicane? Niestety, ponieważ mnie pytasz, boję się, żebyś nie zrozumiał mojej odpowiedzi.
— To jednak powiedz, mój dzielny towarzyszu.
— A więc, według mego zdania, należy wszystkiemu, co się robi, nadać pewne piętno artyzmu. Czy znasz sztukę pod tytułem „dziecinny wózek“?
— Nie, nie znam nawet z tytułu — odpowiedział Barbicane.
— Nie dziwi mnie to, — odpowiedział Michał Ardan. Dowiedz się więc, że w sztuce tej jest mowa o złodzieju, który w chwili, gdy ma przebić ścianę, by dostać się do jakiegoś domu, zapytuje się, czy ma temu otworowi nadać formę liry, ptaka czy amfory. A teraz, powiedz mi, czy, gdybyś zasiadał jako przysięgły, czy mógłbyś skazać tego złodzieja?
— Bez wahania, — odrzekł prezes Gyn-Klubu — i to z uwzględnieniem występnej premedytacji.
— A jabym go uwolnił, mój przyjacielu Barbicane i otóż dla tego nie będziesz mnie mógł zrozumieć.
— Nie będę nawet próbował, mój ty artysto.
— Wobec tego jednak, że zewnętrzna strona naszego wagonu-pocisku zostawia tyle do życzenia, pozwólcie mi przynajmniej, bym go umeblował według mego gustu i z całym przepychem, przynależnym ambasadorom ziemi.
— W tej sprawie, mój kochany Michale, pozostawiamy ci swobodę i możesz robić, co tylko będziesz chciał.
Ale zamiast zajmować się uprzyjemnieniem podróży, prezes Gyn-Klubu nie przestawał medytować nad sprawami pożytecznemi i doskonalił coraz bardziej wynaleziony przez siebie sposób zmniejszenia wstrząśnienia.
Barbicane powiedział sobie nie bez racji, że żaden środek nie będzie w tych warunkach do odrzucenia i podczas słynnego spaceru w parku Skersnaw udało mu się rozwiązać tę trudność, nawet w sposób niezwykle pomysłowy. Woda miała mu oddać tę niezwyczajną usługę.
Pocisk miał być napełniony do wysokości trzech stóp warstwą wody, na której spoczywałby krąg z drzewa, przystający lekko do ścian pocisku. Na tej swego rodzaju tratwie mieli ulokować się pasażerowie. Co zaś do wody to byłaby ona przedzielona przez kilka poziomych rusztowań, które będą się stopniowo załamywały. W chwili wybuchu wypchnięta woda podniesie się dochodzącemi do jej poziomu rurami odpływowemi ku górze pocisku, drewniany zaś krąg, zaopatrzony zresztą w potężne uginające sprężyny uderzy w dno pocisku dopiero po przełamaniu rusztowań i zwalczeniu oporu wody. Bez wątpienia, podróżni odczują jeszcze dość silne wstrząśnienie po kompletnem wypchnięciu wody, to jednak będzie ono bardzo złagodzone.
Co prawda, trzy stopy na przestrzeni pięćdziesięciu czterech stóp kwadratowych muszą ważyć około siedemdziesięciu tysięcy pięciuset funtów, to jednak wybuch gazów, nagromadzonych w kolumbiadzie wystarczy, zdaniem Barbicane’a, do przezwyciężenia tej nadwyżki wagi; wreszcie wstrząśnienie wysadzi całą ilość wody w niespełna minutę i pocisk powróci znów do swej pierwotnej wagi.
Oto co wymyślił prezes Gyn-Klubu i w jaki sposób chciał rozwiązać trudną sprawę uniknięcia wstrząśnienia. Projekt ten bardzo inteligentnie potraktowany przez inżynierów fabryki Breadwill, został cudownie wykonany.
Co się tyczy ścian wewnętrznych pocisku, to zostały one wysłane skórą, rozpiętą na sprężynach z najlepszej stali, posiadających niezrównaną giętkość. Rury do odprowadzania wody ukryte były pod wyściełaniem ścian i nie było ich zupełnie widać.
W ten więc sposób zastosowane zostały wszystkie możliwe środki, by złagodzić skutki wystrzału i, jak mówił Michał Ardan, chyba trzebaby być zrobionym z bardzo kruchego materjału, by się dać zmiażdżyć w podobnych warunkach.
Pocisk miał wewnątrz 9 stóp szerokości, a 12 wysokości. Aby nie przekroczyć określonej wagi, zmniejszono nieco szerokość jogo ścian, zaś stronę zewnętrzną wzmocniono jeszcze, gdyż miała być wystawiona na cało działanie gazu, który wytworzy się przy wybuchu pyroksyliny. Zresztą w ten sam sposób zabezpiecza się zwykłe bomby i pociski cylindryczno-koniczne.
Do tej wieży metalowej wchodziło się przez wąski otwór w kopule, podobny do klap, znajdujących się przy kotłach parowych. Zamykał się on hermetycznie za pomocą płyty aluminjowej, przytrzymywanej z zewnątrz potężnemi śrubami. Podróżni mogli w ten sposób wyjść ze swego ruchomego więzienia, gdy wreszcie dosięgną księżyca.
Ale nie dość było jechać, trzeba było móc wyglądać podczas drogi. I to zadanie rozwiązano z łatwością. Pod wysłaniem ścian umieszczono 4 płyty szklane niezwykłej grubości: dwie w ścianach bocznych, jedną w dole i jedną w górze pocisku. Podróżni mogli więc obserwować podczas drogi ziemię, od której się oddalali, księżyc i gwiazdy rozsiane po firmamencie. Okna te były zabezpieczone przeciwko wstrząśnieniom podczas wystrzału solidnemi płytami pancernemi, które opadały wdół, gdy od wewnątrz odkręcono śruby, któremi były one przymocowane. W ten sposób powietrze zawarte w pocisku nie mogło się ulatniać, podróżni zaś mieli możność oglądania przebywanych sfor. Wszystkie te urządzenia, bardzo precyzyjnie wykonane, działały doskonale i zarówno autorzy projektu, jak i inżynierowie, który go wykonywali, złożyli dowód nadzwyczajnych uzdolnień.
Specjalnie przygotowane naczynia przeznaczone były do przechowywania wody i żywności dla podróżnych; mogli oni przytem zapalać ognie i światło przy pomocy gazu, znajdującego się w zbiorniku pod ciśnieniem kilku atmosfer. Wystarczało odkręcić kurek i w ciągu 6 dni gaz ogrzewał i oświetlał zaimprowizowany wagon. Nic więc nie brakowało tu z rzeczy niezbędnych, czy nawet służących do uprzyjemnienia życia. Dzięki wrodzonym instynktom Michała Ardana przyjemne łączyło się tu z pożytecznem i gdyby nie brak miejsca, byłby on przerobił to wnętrze pocisku na prawdziwą pracownię artysty. Zresztą myliłby się ten, ktoby przypuszczał że trzej podróżni nie mieli się gdzie poruszać w swej metalowej wieży. Wszak po wierzchnia jej miała 54 stopy kwadratowe i 10 stóp wysokości, co pozostawiało podróżnym pewną swobodę ruchów, w każdym razie nie czuliby się oni lepiej w najlepszym wagonie kolei Stanów Zjednoczonych. Po takiem rozwiązaniu sprawy żywności i oświetlenia, pozostawało tylko zapewnić podróżnym odpowiednią ilość powietrza. Naturalnie powietrze zawarte w pocisku nie starczyłoby na 4 dni dla trzech podróżnych; każdy człowiek zużywa w godzinę całą ilość tlenu zawartą w 100 litrach powietrza. Barbicane, dwaj jego towarzysze i dwa psy, które miano zabrać, potrzebowali na 24 godziny 2400 litrów, czyli około 7 funtów tlenu. Należało więc zmieniać powietrze w pocisku, ale jak? Bardzo prostym sposobem, wynalezionym przez Reiset’a i Regnault’a i podanym przez Michała Ardan. Wiadomo, iż powietrze składa się z 21 części tlenu i 79 części azotu; otóż, co się dzieje podczas aktu oddychania? Zjawisko bardzo proste. Człowiek pochłania z powietrza tlen, niezbędny do podtrzymania życia i wyrzuca z siebie azot. Raz użyte powietrze traci około swego tlenu i zabiera prawie tyleż kwasu węglowego, który wytwarza się przy łączeniu się krwi z tlenem. Zdarza się więc czasem, że w miejscu zamkniętem, po upływie pewnego czasu, cała ilość tlenu zamienia się w kwas węglowy, którego działanie jest bardzo szkodliwe.
Wobec tego, że azot pozostaje w stanie niezmienionym, zadanie polegało na tem, by 1-o odzyskać wchłoniętą ilość tlenu i 2-o usunąć kwas węglowy. Dokonać tego można za pomocą chloratu potasu i wodorotlenku potasu.
Chlorat potasu jest solą, która krystalizuje się w formie drobnych, białych słomek; gdy się je podda działaniu temperatury powyżej czterystu stopni, zamienia się on w chloran potasu, przyczem wydziela z siebie zawarty tlen. Osiemnaście funtów chloratu potasu zawiera siedem funtów tlenu, czyli ilość niezbędną dla podróżnych w ciągu dwudziestu czterech godzin. W ten sposób byłaby rozwiązana pierwsza część zadania.
Pozostawała jeszcze sprawa usunięcia kwasu węglowego. Ale właśnie wodorotlenek potasu jest ciałem, które bardzo chciwie wchłania w siebie kwas węglowy. Wystarcza poruszyć je, by pochłonęło ono kwas węglowy.
Połączywszy te dwa środki można zmienić zepsute powietrze w zupełnie czyste i nadać mu znowu jego działanie odżywcze dla organizmu.
Środek ten wypróbowali z powodzeniem dwaj chemicy francuscy, Reiset i Regnault, było to jednak dotąd tylko doświadczenie naukowe, laboratoryjne i trudno było przewidzieć, jakie będą rezultaty praktyczne zastosowania tego środka w życiu codziennem.
Tak przedstawił tę sprawę na jednem z posiedzeń komitetu Michał Ardan i dodał, że wierzy tak głęboko w możliwość oddychania tem sztucznie odnawianem powietrzem, że gotów jest przed wyjazdem poddać się odpowiedniej próbie.
Ale J.T. Maston tak energicznie domagał się tego zaszczytu dla siebie, że nie sposób było mu odmówić.
— Ponieważ nie chcecie mnie zabrać ze sobą, — mówił dzielny artylerzysta, — pozwólcie mi choć pomieszkać w pocisku z osiem dni.
Przychylono się do jego prośby.
Dano mu do dyspozycji odpowiednią ilość chloratu potasu i wodorotlenku potasu, przygotowano żywność na osiem dni i 12 listopada, o godzinie szóstej rano J.T. Maston, uścisnąwszy serdecznie dłonie swych przyjaciół i poleciwszy im nie otwierać pocisku przed 20 listopada o godzinie 6-ej wieczorem, wszedł do pocisku, poczem otwór został hermetycznie zamknięty.
Trudno było zdać sobie sprawę, co działo się w pocisku podczas tego tygodnia. Grube ściany nie przepuszczały żadnych odgłosów.
20 listopada, punktualnie o godzinie szóstej wieczorem odśrubowano płytę, zakrywającą otwór. Przyjaciele J.T. Mastona byli lekko zaniepokojeni, ale obawy ich znikły wkrótce, gdyż z głębi pocisku rozległ się radosny okrzyk: Hurra!
Po chwili sekretarz Gyn-Klubu ukazał się na wierzchołku pocisku w pozie tryumfalnej.
Utył nieco w ciągu tych paru dni.

———
ROZDZIAŁ XXIV.
Teleskop w Górach Skalistych.

20 października przeszłego roku, po zamknięciu subskrybcji, prezes Gyn-Klubu przekazał obserwatorjum w Cambridge pewną sumę na skonstruowanie teleskopu o niezwykłej sile. Aparat ten miał być obliczony na to, by za pomocą niego można było widzieć na powierzchni księżyca przedmiot, mający co najwyżej dziewięć stóp szerokości.
Między lunetą i teleskopem istnieje ogromna różnica, którą należy tutaj przypomnieć. Luneta składa się z rury, która w górnej swej części posiada objektyw, w dolnej zaś drugie szkło, do którego przykłada się oko. Promienie, wychodzące z jakiegoś przedmiotu świetlnego, przedostają się przez pierwsze szkło i załamawszy się, łączą się następnie w jeden obraz na drugiem szkle. Rura lunety jest więc zamknięta z obu stron przez odpowiednie szkło.
Teleskop natomiast jest otwarty w górnej swej części. Poruszenia wpadają swobodnie do jego wnętrza i odbijają się na lusterku metalowem, które przerzuca je na inne lusterko i stąd dopiero obraz może być badany przez szkło, które go powiększa. W lunecie więc najważniejszą rolę odgrywa załamanie się promieni w teleskopie — ich reflektowanie. Cała więc trudność w konstruowaniu tych instrumentów optycznych polega na doborze objektywu.
W epoce, w której Gyn-Klub podjął swe wielkie dzieło, aparaty te były już znakomicie udoskonalone i dawały wspaniałe wyniki. Czasy, gdy Galileusz badał gwiazdy za pomocą skromnej lunety, powiększającej zaledwie sześć razy, minęły już dawno. Począwszy od szesnastego wieku, aparaty optyczne grubiały, wydłużały się znacznie, iż wreszcie pozwoliły oczom ludzkim docierać do najdalszych punktów wszechświata. Z pośród lunet, któremi posługiwano się wówczas, najsłynniejsze były następujące: luneta rosyjska, której objektyw miał trzydzieści osiem centymetrów średnicy i kosztował osiemdziesiąt tysięcy rubli, luneta optyka francuskiego, Lerebours, zaopatrzona w taki sam objektyw i wreszcie luneta obserwatorjum w Cambridge z objektywem o średnicy czterdziestu ośmiu centymetrów. Z pośród teleskopów najsłynniejsze były dwa, których siła była ogromną, a rozmiary wprost olbrzymie. Pierwszy z nich, zbudowany przez Herschla, miał trzydzieści sześć stóp długości i zaopatrzony był w lustro, mające cztery i pół stopy szerokości. Powiększał on sześć tysięcy razy. Drugi znajdował się w Irlandji, w Parku Parsonstown przy Birrcastle i należał do lorda Rosse. Miał on czterdzieści osiem stóp długości, a szerokość jego lustra wynosiła prawie dwa metry. Powiększał on sześć tysięcy czterysta razy, aby go poruszać, musiano zbudować cały murowany gmach, gdyż sam instrument ważył dwadzieścia osiem tysięcy funtów.
Pomimo jednak tych olbrzymich rozmiarów, powiększanie nie przekraczało sześciu tysięcy razy w okrągłych liczbach, a takie powiększenie zbliża księżyc na odległość trzydziestu dziewięciu mil, co pozwala dostrzegać na nim przedmioty, mające co najmniej sześćdziesiąt stóp średnicy, lub nieco mniejsze, ale zato bardzo wydłużone.
W danym wypadku chodziło o śledzenie pocisku, którego szerokość wynosiła zaledwie sześć stóp, a długość piętnaście; należało więc przybliżyć księżyc na odległość pięciu mil, czyli zbudować aparat, który powiększyłby czterdzieści osiem tysięcy razy.
Takie zadanie zostało postawione obserwatorjum w Cambridge, a że nie liczono się przytem z kosztami, do przezwyciężenia pozostawały więc tylko trudności techniczne.
Przedewszystkiem, należało dokonać wyboru między teleskopem i lunetą. Te ostatnie mają pewną wyższość nad teleskopami, gdyż przy objektywach o tej samej mocy, dają znaczniejsze powiększenia, gdyż promienie świetlne tracą znacznie mniej przez załamanie, niż przez reflektowanie na metalowem lusterku teleskopu. Ale grubość szkła jest ograniczona, gdyż przy nadmiernej grubości, szkło przestaje przepuszczać promienie świetlne. Prócz tego, szlifowanie tak wielkich objektywów jest bardzo trudne i powolne, trwa nieraz kilka lat.
Pomimo to więc, że obraz byłby znacznie lepiej oświetlany przez lunetę, co tem ważniejsze, gdy chodzi o księżyc, którego światło jest właściwie tylko refleksem, zdecydowano się jednak na teleskop, którego konstrukcja jest pośpieszniejsza i który daje znaczniejsze powiększenia. Że jednak promienie świetlne tracą dużą część siły podczas przebywania pasa powietrza, Gyn-Klub postanowił ustawić swój teleskop na najwyższym w Stanach Zjednoczonych szczycie górskim i zmniejszyć w ten sposób grubość warstwy powietrza.
W teleskopach powiększenie daje szkło, do którego, jak do lupy, przykłada się oko, a najsilniejszym i najbardziej powiększającym jest objektyw, którego przecznica będzie największa, a ognisko świetlne najrozleglejsze. By otrzymać możność powiększenia czterdzieści osiem tysięcy razy, trzeba było przekroczyć znacznie wielkość objektywów Herschla i lorda Rosse: Na tem polegała cała trudność, gdyż odlewanie podobnych szkieł jest niezmiernie skomplikowane.
Aparat miał być skonstynowany na wzór teleskopów Herschla, w których obraz odbijał się w lustrze, umieszczonem na samem dnie tuby. W ten sposób obserwator spoglądał nie przez dolny, lecz przez górny otwór aparatu i za pomocą swej lupy badał odbicie przedmiotu w głębi ogromnego cylindra. Przy takiem urządzeniu, promienie świetlne odbijały się w jednem tylko lustrze, zamiast w dwuch i były przez to intensywniejsze, a obraz stawał się wyraźniejszym.
Po ustaleniu tych wytycznych, przystąpiono do wykonania aparatu. Według obliczeń obserwatorjum w Cambridge, tuba aparatu powinna mieć dwieście osiemdziesiąt stóp długości, zaś lustro szesnaście stóp przecznicy. Pomimo tych niezwykłych wymiarów, aparatu tego nie można było nawet porównać z teleskopem, który przed kilkoma laty chciał zbudować astronom Hooke, a którego tuba miała mieć dziewięćdziesiąt stóp. Pomimo to jednak zbudowanie podobnego aparatu połączone było jednak z poważnemi trudnościami.
Co do wyboru miejsca, to został on szybko dokonany. Chodziło o wybór wysokiej góry, a tych nie posiadają Stany Zjednoczone zbyt wiele.
W rzeczywistości wielki ten kraj przecinają dwa pasma gór, między któremi przepływa wspaniała Missisipi, którą amerykanie nazywaliby królową swych rzek, gdyby wogóle nie byli tak przeciwni istnieniu królów.
Na wschodzie najwyższym szczytem jest New-Hampshire, którego wysokość nie przewyższa pięciu tysięcy sześciuset stóp.
Na zachodzie natomiast znajdują się wysokie góry skaliste, ogromny łańcuch, który zaczyna się przy cieśninie Magellana, biegnie wzdłuż całej zachodniej części Ameryki południowej pod nazwą Andów, czy też Kordylierów, przechodzi przez przesmyk panamski i ciągnie się znów przez całą Amerykę północną, aż do brzegów morza północnego.
Góry te nie są zbyt wysokie i Alpy czy Himalaje spoglądałyby na nie ze swej wysokości z wyraźną pogardą. Najwyższy ich szczyt ma zaledwie dziesięć tysięcy siedemset stóp, gdy Mont-Blanc ma czternaście tysięcy czterysta trzydzieści dziewięć, a Kints-Chindjin dwadzieścia siedem tysięcy sto siedemdziesiąt stóp nad poziomem morza.
Ponieważ jednak Gyn-Klub był zdania, że zarówno teleskop, jak i kolumbiada znajdować się powinny na ziemi Stanów Zjednoczonych, zadowolono się więc górami skalistemi i cały niezbędny materjał został skierowany na szczyt Lon’s-Peak, w okręgu Missouri.
Żadne pióro nie jest zdolne przedstawić trudności wszelkiego rodzaju, jakie inżynierowie amerykańscy musieli przezwyciężyć, wyliczyć czyny odwagi i zręczności, jakich oni dokonali! Trzeba było wprowadzać olbrzymie bloki kamienia, ciężkie bryły kutego żelaza, ogromne części cylindra, a wreszcie sam objektyw, który ważył trzydzieści tysięcy funtów, poza linję wiecznych śniegów, na wysokość blisko dziesięciu tysięcy stóp, przebywać puszcze, dziewicze lasy, niezwykle strome zbocza skał i to zdala od centrów zaludnionych, wśród dzikiego kraju, gdzie każdy szczegół egzystencji stawał się prawie nierozwiązalnym problematem. Ale pomimo tych tysiącznych przeszkód, genjusz amerykanów zatryumfował i tym razem. Niespełna w rok po rozpoczęciu prac, w ostatnich dniach sierpnia, olbrzymi reflektor wzniósł w powietrze olbrzymią swą tubę, mającą dwieście czterdzieści stóp wysokości. Była ona na masywnem żelaznem wzniesieniu, a specjalny mechanizm służył do kierowania jej na rozmaite punkty nieba.
Aparat ten kosztował przeszło czterysta tysięcy dolarów. Gdy po raz pierwszy skierowano go na księżyc, obecnych opanowało wzruszenie i niepokój. Co zobaczą oni teraz za pomocą tego aparatu, który powiększał czterdzieści osiem tysięcy razy przedmioty oglądane? Może ludność, może miasta, jeziora czy oceany? Nie, nic ponadto, co nauka znała już dotąd, a mianowicie, na każdym punkcie jego tarczy niezaprzeczone dowody wulkanicznego pochodzenia księżyca, To jedno stwierdzić można było z bezwzględną ścisłością.
Ale teleskop gór skalistych, zanim jeszcze został oddany do użytku Gyn-Klubu, wyświadczył ogromne usługi astronomji. Dzięki jego sile działania, zgłębiony został przestwór nieba, aż do najdalszych jego krańców, zmierzono dokładnie przecznicę wielkiej ilości gwiazd, a Mr. Clarke z obserwatorjum w Cambridge, zbadał konstelację Byka, której teleskop lorda Rosse nie zdołał jeszcze zanalizować.

———
ROZDZIAŁ XXV.
Ostatnie szczegóły.

Był już 22 listopada. Odjazd miał nastąpić za dziesięć dni. Pozostała do wykonania jeszcze ostatnia praca, trudna, niebezpieczna, wymagająca tak nadzwyczajnych ostrożności, że od jej wyniku kapitan Nicholl uzależnił trzeci punkt swego zakładu, a mianowicie, władowanie w kolumbiadę czterystu tysięcy funtów pyroksyliny. Nicholl był zdania, iż nagromadzenie, a następnie przeładowywanie tak znacznej ilości tego materjału wybuchowego, musi doprowadzić do katastrofy, a wreszcie, iż zapali się on sam pod ciężarem pocisku.
Niebezpieczeństwo było rzeczywiście bardzo wielkie, zwłaszcza wobec nieostrożności amerykanów, którzy podczas wojny domowej ładowali bomby z cygarem w ustach. Barbicane był jednak dobrej myśli i wierzył, że nie utonie u brzegu. Wybrał więc najlepszych swych robotników; pracowali oni pod jego osobistym nadzorem; prezes nie spuszczał ich ani na chwilę z oka i ufał, że przez zastosowanie tysiącznych środków ostrożności uda mu się uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa.
Przedewszystkiem więc nie kazał zwozić odrazu całej ilości pyroksyliny na Wzgórze Kamieni. Przybywała ona małemi partjami, w dobrze zamkniętych skrzyniach. Czterysta tysięcy funtów podzielono na paczki pięćsetfuntowe, co tworzyło osiemset skrzyń, przygotowanych przez najlepszych rzemieślników z Pensacola.
Zaraz po przybyciu na Wzgórze Kamieni każda skrzynia była wyładowywana przez robotników, którym nie wolno było przy tej pracy nosić obuwia i składana we wnętrzu kolumbiady. Za pomocą dźwigów, poruszanych przez ludzi. Wszystkie maszyny parowo zostały zatrzymane i wszelki ogień zagaszony w promieniu dwuch mil. Jedynem niebezpieczeństwem były tylko promienie słońca dość gorące jeszcze w listopadzie. Pracowano przeważnie nocami, przy świetle, wytwarzanem za pomocą aparatu Rumkorffa, którym oświetlano również wnętrze kolumbiady. Tutaj składane były paki pyroksyliny, powiązane ze sobą drutem metalowym, który w chwili wystrzału miał doprowadzić do środka każdej z nich iskrę elektryczną i spowodować jednoczesny wybuch całej nagromadzonej masy.
Wszystkie te druty pokryte izolacją łączyły się ze sobą u góry, w miejscu, gdzie miał spocząć pocisk, skąd przez otwór pozostawiony umyślnie w obmurowaniu działa, wychodziły na ziemię i rozpięte na wysokich słupach, szły na odległość dwuch mil do aparatu, skąd w chwili wystrzału wyjść miała iskra elektryczna. Wystarczało nacisnąć palcem guzik tego aparatu, by puścić prąd, który wysadzi w powietrze czterysta tysięcy funtów pyroksyliny.
28 listopada zawartość wszystkich ośmiuset skrzyń spoczywała już na dnie kolumbiady. Ile niepokojów, ile emocji przeżył prezes Barbicane podczas tych kilku dni! Ile walk musiał on stoczyć! Daremnie zakazał on wszystkim zbliżać się do Wzgórza Kamieni. Codziennie nieomal ciekawi przekradali się przez ogrodzenie, a byli i tacy, którzy posuwali swą nieostrożność do szaleństwa i między belami pyroksyliny chcieli palić cygara. Barbicane wpadał wtedy w straszny gniew. Pomagał mu również J.T. Maston, który urządzał formalne polowania na intruzów i zbierał z ziemi często jeszcze żarzące się ogryzki cygar. Było to bardzo mozolne zajęcie, gdyż z górą trzysta tysięcy ludzi tłoczyło się koło zagrodzenia, otaczającego Wzgórze Kamieni. Michał Ardan ofiarował się, iż będzie pilnował skrzyń, przenoszonych do kolumbjady, gdy jednak raz schwytano go przy tej pracy z ogromnem cygarem w ustach, prezes Gyn-Klubu przekonał się, że w tej sprawie nie może liczyć na swego przyjaciela i sam musiał pilnować wszystkiego.
Ze jednak sam Bóg czuwa najwidoczniej nad dzielnymi artylerzystami, obyło się bez najmniejszego wybuchu i ładowanie kolumbiady wykonane było bez jakiegokolwiek wypadku.
Kapitan Nicholl przegrał trzeci swój zakład.
Pozostawało jeszcze władować pocisk i umieścić go na grubej warstwie pyroksyliny.
Przedtem jednak należało umieścić w wagonie-pocisku wszystkie przedmioty potrzebne do podróży. Byłoby ich zbyt wiele, gdyby pozwolono Michałowi Ardan zabrać wszystko, co chciał. Nie pozostawałoby nawet miejsca dla samych podróżnych. Trudno sobie wyobrazić nawet, co ten francuz chciał zabrać ze sobą! Cały kram najniepotrzebniejszych rzeczy. Wmieszał się w to jednak prezes Barbicane i zredukował bagaż Ardana do ściśle niezbędnych przedmiotów. Kilka termometrów, barometrów i lunet ułożono w skrzyni, przeznaczonej na instrumenty.
Podróżni pragnęli badać podczas drogi księżyc i dla łatwiejszego orjentowania się zabrano wspaniałą kartę Beera i Moedlera Mapa selenographica, wydana w czterech planszach i uchodząca słusznie bardzo za prawdziwe arcydzieło pracy i cierpliwości. Przedstawiała ona z nadzwyczajną ścisłością wszystkie szczegóły tarczy księżyca, zwróconej ku ziemi: góry, doliny, kratery, rozpadliny oznaczone tu były z całą dokładnością i podaniem ich wymiarów, a nawet od nazw gór Doerfla i Leibnitza, które wznoszą się na wschodniej części księżyca, aż do Mare Frigoris, które zajmuje północną jego część.
Był to dokument niezmiernie cenny dla naszych podróżnych, gdyż mogli zacząć badać kraj, zanim dotkną go swemi stopami. Prócz tego zabrali oni ze sobą trzy sztucery i trzy karabiny do kul wybuchowych, jak również duży zapas prochu i ołowiu.
— Nie można przewidzieć z kim się tam spotkamy, — tłomaczył Michał Ardan. — Może ludzie czy zwierzęta nie będą zadowoleni z naszej wizyty. Trzeba więc być przygotowanym na wszelkiego rodzaju przyjęcia.
Obok tych narzędzi, służących do obrony życia, zabrano też łopaty, kilofy, piły ręczne i inne, tym podobne rzeczy, nie mówiąc o ubraniu, przystosowanem do rozmaitej temperatury.
Michał Ardan chciał zabrać ze sobą pewną ilość zwierząt, choćby zresztą nie wszystkie — po jednym tylko egzemplarzu, gdyż, jak mówił, nie chodziło mu bynajmniej o zaklimatyzowanie na księżycu tak niepotrzebnych stworzeń jak tygrysy, krokodyle lub węże. Nie, ale kilka domowych zwierząt; jak wół, krowa, osieł lub koń, mogłoby nam oddać duże usługi, i ożywiłoby nasz pejzaż.
— Zgadzam się, — odpowiedział prezes Barbicane, ale nasz wagon-pocisk nie jest arką Noego. Trzymajmy się więc granic możliwości.
Wreszcie po długich naradach zgodzono się zabrać wspaniałą wyżlicę, należącą do kapitana Nicholl’a i ogromnego buldoga o niezwykłej sile. Parę skrzyń rozmaitych ziaren uznano za przedmioty niezbędne, gdyby posłuchano Michała Ardana, musianoby zabrać również parę skrzyń ziemi, by mieć gdzie zasiać to ziarno.
O wiele ważniejszą była sprawa pożywienia, gdyż trzeba było przygotować się na to, iż podróżni wylądują na zupełnie bezpłodnej części księżyca. Barbicane rozstrzygnął jednak tę sprawę tak zręcznie, że można było zabrać żywności na cały rok. By uprzedzić zdziwienie czytelnika, zaznaczyć trzeba, iż żywność ta składała się wyłącznie z konserw mięsnych i jarzyn, ściśniętych pod prasą hydrauliczną, ale zawierających wszystkie składniki odżywcze; pożywienie to nie było zbyt urozmaicone, ale nie można być zbyt wybrednym podczas podobnej wyprawy. Zabrano również około 200 litrów wódki i zapas wody na dwa miesiące, gdyż według ostatnich badań astronomicznych, na księżycu znajdować się musi pewna ilość wody. Przypuszczano również, iż znajdzie się tam jakieś pożywienie, odpowiednie dla mieszkańców ziemi.
Michał Ardan nie miał co do tego żadnych wątpliwości, a gdyby je miał, to jak mówił, nie puszczałby się w drogę.
— Zresztą, — rzekł on pewnego dnia do swych przyjaciół — nasi przyjaciele na ziemi nie opuszczą nas chyba i nie zapomną o nas.
— Naturalnie — odpowiedział J.T. Maston.
— Jak to pan rozumie? — zapytał Nicholl.
— Nic prostszego — odpowiedział Michał Ardan — czyż nie mają kolumbiady? Ile razy księżyc znajdzie się w odpowiedniej pozycji to jest mniej więcej raz na rok, będą mogli przysłać nam pocisk z żywnością, którą otrzymamy w zgóry oznaczony dzień.
— Hurra? Hurra! — wołał J.T. Maston, tonem człowieka, który uznaje owe plany — to jest idea! Naturalnie, nie zapomnimy o was, drodzy przyjaciele.
— Liczę na to. A więc, jak widzicie, będziemy mogli otrzymywać stale wiadomości z ziemi, a my również nie będziemy chyba tak niezdarni, by nie znaleźć sposobu skomunikowania się z naszymi przyjaciółmi pozostałymi na ziemi.
Słowa te tchnęły taką ufnością, że Michał Ardan zarażał swym zapałem cały Gyn-Klub. Wszystko, co mówił, wydawało się tak prostem, iż trzeba chyba uważać cały glob ziemski za środowisko idjotów, gdyby nie pospieszyło ono na księżyc w ślad za trzema odważnymi podróżnymi.
Gdy wszystkie te przedmioty zgromadzone i rozmieszczone były w pocisku, jeden zbiornik napełniono wodą, drugi gazem do oświetlenia. Powiększono również ilości chloratu potasu i wodorotlenku potasu i z obawy przed możliwemi opóźnieniami w podróży, zabrano takie ilości ich, by starczyły one do odświeżania powietrza i wchłaniania kwasu węglowego w ciągu dwuch miesięcy. Bardzo zręcznie pomyślany i automatycznie działający aparat służył do oczyszczania powietrza i nadawania mu właściwości odżywczych.
Pocisk więc był gotowy i należało go tylko wsunąć w działo; przetransportowano go więc na szczyt Wzgórza Kamieni, gdzie ujęły go dwa olbrzymie dźwigi, uniosły w górę i trzymały zawieszony w powietrzu nad otworem kolumbiady. Był to moment niezwykle emocjujący. Gdyby łańcuchy urwały się pod olbrzymim ciężarem, a pocisk spadł na pyroksylinę, spowodowałoby to niechybny okropny wybuch.
Ale łańcuchy były mocne i po kilku godzinach pocisk opuszczono wolno w otwór kolumbiady, a pod tym ciężarem pyroksylina ułożyła się tylko szczelniej.
— Przegrałem! — zawołał kapitan, podając prezesowi Barbicane’owi trzy tysiące dolarów.
Barbicane nie chciał przyjąć pieniędzy od towarzysza podróży, musiał jednak ulec wobec nalegań kapitana, który pragnął uregulować wszystkie swe zobowiązania, zanim opuści ziemię.
— Nie pozostaje mi nic innego, — odezwał się Michał Ardan, jak tylko życzyć panu, byś przegrał i dwa ostatnie zakłady. Wtedy bylibyśmy pewni, że nie staniemy w drodze!

———
ROZDZIAŁ XXVI.
Ognia!

Nadszedł pierwszy dzień grudnia, dzień decydujący, bo jeśliby pocisk nie został wyrzucony tego dnia o godzinie dziesiątej czterdzieści sześć minut i czterdzieści sekund wieczorem, trzeba byłoby czekać z górą osiemnaście lat na równie sprzyjające warunki astronomiczne.
Pogoda była wspaniała. Pomimo zbliżania się zimy słońce promieniało i w złotych blaskach kąpało tę ziemię, której trzej mieszkańcy mieli porzucić dla innego świata.
Ilu ludzi nie mogło spać tej nocy, która poprzedzała dzień tak niecierpliwie oczekiwany! Ile piersi przygniatał niepokojący ciężar oczekiwania. Wszystkie serca biły niepokojem, prócz serca Michała Ardana. Dziwny ten człowiek, zwykle tak podniecony, uwijał się teraz z miejsca na miejsce, ale nic nie zdradzało w nim zaniepokojenia. Sen miał spokojny, jak ongi generał Turenne na lufie armaty.
Od wczesnego ranka niezliczone tłumy zaległy niezmierzone pola, które otaczają Wzgórze Kamieni. Co kwadrans kolejka podjazdowa przywoziła z Tampa-Town nowe tłumy ciekawych. Niebawem napływ publiczności przybrał takie rozmiary, że według świadectwa miejscowego dziennika, w pamiętny ten dzień pięć miljonów przybyszów znajdowało się na małym skrawku Florydy.
Od miesiąca już większa część tych przybyszów obozowała już dokoła ogrodzeń Wzgórza Kamieni i stworzyła podwaliny nowego miasta, nazwanego Ardana-Town. Baraki, szałase, domki pokrywały równinę. Zamieszkiwał je tłum, którego efemerycznemu temu obozowi pozazdrościć by mogło niejedno wielkie miasto.
Wszystkie narody świata miały tu swoich przedstawicieli; mówiono tu wszystkiemi językami i narzeczami świata, — rzec by można, że powtórzyło się tu słynne pomięszanie języków, którego widownią była kiedyś biblijna wieża Babel. Różne sfery towarzystwa amerykańskiego stykały się tu ze sobą w bezwzględnej równości: bankierzy, ziemianie, marynarze, komisjonerzy, kupcy, producenci bawełny, przemysłowcy, urzędnicy. Kreolczycy z Luizjany bratali się tu z rolnikami z Indjany; gentlemani z Kentucky lub Tenesse, Wirgińczycy eleganccy i dumni ocierali się o półdzikich mieszkańców jezior i handlarzy bydła z Cincinnati. Ubrani w białe filcowe kapelusze o szerokich rondach lub w klasyczne panamy, w szerokich, granatowych spodniach, obciśnięci w zgrabnych bluzach z szarego płótna, obuci w trzewiki jaskrawych kolorów, wystawiali oni jakby na pokaz cudaczne żaboty z białego batystu, w koszuli zaś, na mankietach, krawatach i na wszystkich dziesięciu palcach rąk, ba nawet w uszach nosili oni całe składy jubilerskie pierścionków, szpilek, brylantów i brosz, łańcuchów i breloków, których cena równała się nieraz tylko niekompletnemu brakowi wszelkiego smaku, jaki z nich bił w oczy.
Kobiety, dzieci, służące, w szatach niemniej uroczystych, towarzyszyły, poprzedzały tych ojców, mężów, panów, którzy wyglądali jak wodzowie plemion, w otoczeniu swych licznych rodzin.
W godzinach posiłku trzeba było widzieć ten tłum, rzucający się na ulubione w Stanach Południowych potrawy i pożerający wszystko z apetytem, który mógłby stać się. groźnym dla zaprowiantowania Florydy. Potrawy, do których europejczyk poczułby wstręt, jak nadziewane żaby, potrawki z małp, rozmaite mieszaniny ryb, befsztyki z oposów, w mgnieniu oka znikały ze stołów.
By ułatwić przełknięcie czy przetrawienie tych smakołyków, zakrapiano je całemi serjami wymyślnych wódek i mieszaninami przeróżnych likierów. A ile okrzyków, ile reklam zachęcających grzmiało z tych barów, restauracji, udekorowanych kielichami, flakonami, karafkami i butelkami o nieprawdopodobnych kolorach i kształtach.
— Oto likier miętowy, — wołał na progu swego baru ochrypłym głosem jakiś stary szynkarz.
— Oto polewka z prawdziwego wina Bordeaux! — zachwalał drugi.
— Oto gin sling! — wrzeszczał trzeci.
— Oto cock-tail i brandy smash!
— Kto chce spróbować prawdziwego miętowego likieru ostatniej mody? — wołał pierwszy, wlewając ze stojących przed nim flaszek do kieliszków po kilka kropel syropu, soku cytrynowego, zielonego likieru miętowego, wody, koniaku i dorzucając do tej mieszaniny kawałki świeżego ananasa i tłuczonego lodu.
Zazwyczaj podniecające te okrzyki, zwrócone ku zaschniętym, założonym pyłem gardłom odnosiły pożądany skutek i tłumy garnęły się, zalewały bary i restauracje.
Ale w ów pamiętny dzień 1 grudnia okrzyki te były dość rzadkie. Szynkarze ochrypliby szybko, nie zaagitowawszy ani jednego gościa. Nikt nie myślał ani o jedzeniu ani o piciu. O godzinie czwartej popołudniu wielu ludzi było jeszcze bez śniadania i bez obiadu.
I jeszcze jeden objaw charakterystyczny: w ów dzień emocja przytłumiła nawet niezwykle rozwiniętą wśród amerykanów pasję do gry, do hazardu. Kręgle leżały spokojnie, kości drzemały cicho w skórzanych kubkach, ruletka stała bez ruchu, karty do wista, faraona, pockera, spoczywały w nienaruszonych opakowaniach. Wielkie zdarzenie, na które oczekiwano, absorbowało wszelkie umysły i nie pozostawiało miejsca na inne potrzeby i rozrywki.
Głuche poruszenie, bez krzyków i hałasów, niepokój, poprzedza zwykle nadzwyczajne wypadki, do samego wieczora nurtowały w tłumie. Nieuchwytne uczucia strachu i oczekiwania, niecierpliwości i obawy ciążyły na wszystkich. Każdy pragnął, żeby „to coś już przeszło!“
Około godziny siódmej ogólne to przygnębienie przesiliło się nagle. Księżyc wschodził na horyzoncie. Paromiljonowe hurra! powitało jego zjawienie się. Był on punktualny. Okrzyki biegły aż do nieba; oklaski rozlegały się ze wszystkich stron, a blady księżyc błyszczał łagodnie na jasnem tle nieba i najczulszymi swymi promieniami pieścił upojony zapałem tłum.
W tej chwili ukazali się trzej nieustraszeni podróżni. Na ich widok okrzyki nabrały podwojonej mocy. Z głęboko dyszących piersi wyrwał się jednomyślnie, nieświadomie prawie, hymn narodowy Stanów Zjednoczonych i Yankee doodle, podjęta przez chór, składający się z pięciu miljonów wykonawców, wzniosła się jak burza dźwięków ku najdalszym krańcom nieba.
Po tym gwałtownym wybuchu, hymn ucichł, ostatnie tony konały zwolna, przycichło echo i przeciągła cisza zaległa na chwilę nad wzruszonym do głębi tłumem. Tymczasem francuz i dwaj amerykanie weszli na wzniesienie, ustawione pośród tłumu. Towarzyszyli im członkowie Gyn-Klubu i delegacje rozmaitych obserwatorjów świata. Barbicane, chłodny i poważny, wydawał ostatnie polecenia. Nicholl, z zaciśniętemi wargami, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, szedł pewnym krokiem. Michał Ardan, zawsze ruchliwy, ubrany w elegancki podróżny kostjum, w skórzanych sztylpach, z manierką u boku i cygarem w ustach, szedł, rozdając z wielkopańską rozrzutnością tysiące gorących uściśnień rąk. Jego werwa i wesołość były niewyczerpane: śmiał się, żartował, płatał figle łobuzerskie J.T. Mastonowi — jednem słowem, zachowywał się do ostatniej chwili, jak francuz, gorzej nawet, jak paryżanin w każdym calu.
Wybiła dziesiąta. Czas było wsiadać, gdyż trzeba było zaśrubować płytę, zakrywającą otwór, usunąć dźwigi i rusztowania.
Barbicane nastawił swój chronometr według zegarka inżyniera Murchisona, który miał puścić prąd elektryczny na pyroksylinę znajdującą się w pocisku, podróżni więc z całą ścisłością obliczać mogli zbliżanie się chwili odjazdu.
Nadeszła więc chwila pożegnania. Scena była wzruszająca. Pomimo swej gorączkowej wesołości Michał Ardan czuł się wzruszonym. J.T. Maston znalazł pod swemi suchemi powiekami jakąś starą łzę i wylał ją na czoło swego drogiego i dzielnego prezesa.
— A gdybym jednak pojechał z wami, — rzekł. — Jeszcze czas.
— To niemożliwe, mój stary Mastonie, — odrzekł Barbicane.
W kilka chwil potem trzej towarzysze podróży znaleźli się w czeluści kolumbiady, od wewnątrz zaśrubowali płytę otworu, i otwarty wylot działa ukazał się oczom widzów.
Nicholl, Barbicane i Michał Ardan byli ostatecznie zamknięci w swym metalowym wagonie.
Ale kto potrafi opisać emocję tłumu, która dochodziła do najwyższego stopnia napięcia.
Księżyc wypływał po przedziwnie czystym firmamencie nieba, przysłaniając w przejściu blaski gwiazd. Przebiegał właśnie jakąś konstelację i był w połowie drogi do zenitu. Każdy rozumiał jednak, iż trzeba było mierzyć powyżej celu, jak myśliwy, który celuje nieco naprzód, by trafić w uciekającego zająca.
Dręcząca cisza zaległa dokoła. Ani jeden podmuch nie przelatywał nad ziemią. Ani jeden głębszy odgłos nie przerywał ciszy. Serca nie śmiały bić. Wszystkie spojrzenia utkwione były w wylot kolumbiady.
Murchison nie spuszczał oka ze wskazówek swego chronometru i czuł, że zamknięci w pocisku podróżni liczyli również te straszne sekundy.
— Trzydzieści pięć! trzydzieści sześć! trzydzieści siedem! trzydzieści osiem! trzydzieści dziewięć! czterdzieści!! Ognia!!!
W tym momencie Murchison nacisnął palcem guzik aparatu elektrycznego, puścił prąd, iskra elektryczna przeniknęła do głębi kolumbiady.
Straszny, niesłychany, nadludzki wybuch którego nie można z niczem porównać, ani z hukiem wystrzału, ani z grzmotem, rozdarł powietrze. Olbrzymi snop ognia wybuchnął z ziemi, jakby z wnętrza krateru. Ziemia zatrzęsła się, a niewielu zaledwie ludzi mogło przez jedną sekundę widzieć pocisk, zwycięsko wylatujący ku górze, z pośród kłębów pary, dymu i płomieni.

———


ROZDZIAŁ XXVII.
Pokryte niebo.

W chwili, gdy snop ognia wzniósł się na szaloną wysokość ku niebu, płomienie jego oświetliły całą Florydę i dzień zapanował nad nocą na jedną dziesiątą sekundy. Ten niezmierny pióropusz ognia widziany był na sto mil dokoła, zarówno w zatoce, jak na Atlantyku i niejeden kapitan okrętu zanotował zapewne w swej książce podróżnej zjawienie się tego olbrzymiego meteora.
Wybuch kolumbiady połączony był z prawdziwem trzęsieniem ziemi. Floryda została poruszona do głębi swych trzewi. Gazy wybuchowe odepchnęły z niebywałą gwałtownością warstwy powietrzne i ten sztuczny huragan, sto razy mocniejszy od huraganu burzy, jak trąba przeleciał przez powietrze. Ani jeden człowiek nie zdołał utrzymać się na nogach. Mężczyźni, kobiety, dzieci — wszystko leżało pokotem na ziemi, jak podczas burzy otrząśnięte igły dokoła sosny. Powstało zamieszanie nie do opisania; wiele osób odniosło ciężkie obrażenia ciała, a J.T. Maston, który wbrew przestrogom, trzymał się zbyt blizko działa, został odrzucony na kilka łokci wtył i jak prawdziwy pocisk przeleciał nad głowami swych rodaków. Trzysta tysięcy ludzi ogłuchło chwilowo i doznało kontuzji.
Prąd powietrza rozwalił moc baraków i szałasów, wyrwał z korzeniami drzewa w promieniu dwudziestu mil, popędził pociągi kolejki podjazdowej aż do miasta i wreszcie spadł na nie, jak okropna burza, zburzył setkę domów, a w ich liczbie kościół Panny Marji i nowy gmach giełdy, który zarysował się w całej swej długości. Kilka domów w porcie, pchniętych jedne na drugie, zwaliło się do wody; z dziesięć okrętów, stojących w porcie, wpadło na wybrzeże, porwawszy liny i łańcuchy swych kotwic, jak sznurki.
Ale krąg zniszczenia zatoczył się jeszcze szerzej i poza granice Stanów Zjednoczonych. Skutek wybuchu, wzmocniony przez wiatry zachodnie, dał się odczuć na całym Atlantyku, nawet w oddaleniu trzystu mil od brzegów Ameryki. Sztucznie wywołana burza, niespodziewana zupełnie i nieprzewidziana nawet przez admirała Fitz-Roy, rozszalała się z niesłychaną gwałtownością.
Wiele statków, porwanych przez straszne wichry nie zdołało zwinąć żagli i zginęło w nurtach morza, a między nimi Child Harold z Liverpool, z powodu straty którego Anglja wniosła nawet do rządu Stanów Zjednoczonych żądanie odszkodowania.
Wreszcie, by zanotować wszystko, choć fakt ten poparty jest tylko zeznaniem kilku świadków, w pół godziny po wystrzale mieszkańcy Gorée i Sierra Leone słyszeli głuchy grzmot, wywołany przez ostatnie drgnienie fal powietrznych, które, przebiegłszy ponad Atlantykiem, konały u wybrzeży afrykańskich.
Trzeba jednak wrócić do Florydy. Gdy przeszła pierwsza chwila wzruszenia, ranni zostali opatrzeni, a ogłuszeni przyszli do siebie, rozległy się ogłuszające okrzyki: „niech żyje Ardan! niech żyje Barbicane! niech żyje Nicholl!“ Miljony ludzi z nosami do góry, uzbrojonych w teleskopy, lunety, lornetki, przyglądało się niebu, zapominając o kontuzjach, ranach i wzruszeniach i troszcząc się jedynie o losy pocisku. Szukali go jednak napróżno. Nie można go już było dostrzec i należało tylko czekać cierpliwie na wiadomości z Long’s Peak. Dyrektor obserwatorjum w Cambridge był na stanowisku w górach skalistych, gdyż temu zręcznemu i cierpliwemu astronomowi powierzono czuwanie nad losami pocisku.
Ale nieprzewidziane przez nikogo zjawisko, któremu trudno było zaradzić, wystawiło cierpliwość ludzką na ciężką próbę.
Pogoda, tak piękna dotąd, przemieniła się nagle. Niebo spochmurniało i pokryło się gęstemi obłokami. Czyż zresztą mogło być inaczej? Gwałtowne poruszenie warstw powietrza, olbrzymie masy pary, powstałej przez wybuch czterechset tysięcy funtów pyroksyliny, nie mogły pozostać bez wpływu na warunki atmosferyczne. Zapomniano jakby o tem, że podczas bitw morskich następują też zwykle zmiany pogody wskutek licznych salw artylerji.
Nazajutrz słońce wstało na niebie założonem grubemi obłokami i chmurami; ciężka, nieprzedarta zasłona zawisła nad całym krajem i rozciągała się aż ponad góry skaliste. Było to fatalne! Ze wszystkich stron świata szturmowano o wiadomości. Ale natura nie dała się przebłagać i ponieważ ludzie zakłócili jej spokój, musieli teraz ponosić konsekwencje swego czynu.
W ciągu całego pierwszego dnia starano się przedrzeć zasłonę chmur, by dostrzec cośkolwiek, ale mylono się przecież zasadniczo, gdyż wskutek obrotu ziemi pocisk przebiegał wówczas po linji antypodów i nie mógł być widzianym.
Gdy nadeszła wreszcie noc, głęboka, czarna noc, a księżyc powinien się był pokazać, oczekiwano go napróżno. Zdawało się, że umyślnie kryje się on przed wzrokiem ludzi, którzy śmieli doń strzelać. Nie było więc możności zobaczenia czegokolwiek. Depesze z Long’s Peak potwierdzały ten fakt.
Tymczasem, jeśli doświadczenie miało się udać, podróżni, którzy wyjechali 1 grudnia, powinni byli przybyć na księżyc 4-go o północy. Do tego więc czasu należało zachować cierpliwość, tembardziej, że niebo było wciąż zachmurzone.
4-go grudnia, od godziny ósmej wieczorem do północy, nie zdołano odkryć śladów pocisku, który mógłby był tworzyć na tarczy księżyca zaledwie mały punkcik. Ale i tego punktu nie było widać, gdyż chmury nie ustępowały, a zniecierpliwienie publiczności dochodziło do ostatnich granic.
Zasypywano już obelgami księżyc, który się nie zjawiał. Zrozpaczony J. T. Maston udał się do Long’s Peak. Chciał osobiście spojrzeć przez teleskop i nie wątpił ani na chwilę, że jego przyjaciele dotarli do celu swej podróży; nie słychać było zresztą o tem, by pocisk spadł gdzieś na ziemi, a J.T. Maston nie dopuszczał możliwości, by on miał spaść do jednego z oceanów, które zajmują trzy czwarte kuli ziemskiej.
5-go grudnia takie samo zachmurzenie. Wielkie teleskopy starego świata: Herschla, Rossego, Foucaulta, były niezmiennie nastawione na księżyc, gdyż właśnie w Europie pogoda panowała prześliczna. Ale względna słabość tych aparatów nie pozwalała spodziewać się, po nich czegokolwiek.
6-go grudnia takie samo zachmurzenie. Niecierpliwość pożerała trzy czwarte świata. Czyniono najnierozsądniejsze propozycje, by rozpędzić chmury, zawisłe w powietrzu.
7-go grudnia pogoda zdawała się nieco zmieniać. Zjawiły się nadzieje, ale trwały one krótko; koło wieczora gęste chmury zakryły już niebo.
Wreszcie koło godziny 9-tej minut 11 rano księżyc miał wejść w ostatnią swą kwadrę, poczem miał się zmniejszać i gdyby nawet niebo rozpogodziło się, pole badania stawałoby się coraz mniejszem. Coraz mniejszy jego skrawek ukazywałby się na niebie i wreszcie, przechodząc do nowiu, wschodziłby on i zachodziłby równocześnie ze słońcem którego promienie czyniłyby go zupełnie widzialnym. Należałoby więc czekać do nowej pełni, t.j. do 3-go stycznia o południu, by rozpocząć badania.
Dzienniki ogłaszały te smutne refleksje, opatrzone tysiącznymi komentarzami i nieukrywały przed publicznością, że musi się ona uzbroić w angielską cierpliwość.
Dzień 8-go grudnia nie przyniósł żadnej zmiany. 9-go słońce zjawiło się na chwilę po to, aby podrażnić amerykanów; przyjęto je gwizdaniami i jakby obrażone podobnem przyjęciem skąpe rzucało promienie.
10-go znów żadnych zmian. J.T. Maston o mało nie oszalał i zjawiły się poważne obawy o stan jego zmysłów, tak dobrze konserwujących się dotąd w czaszce, pokrytej gutaperką.
Wreszcie 11 grudnia rozszalała się jedna z tych burz tak strasznych w strefach podzwrotnikowych. Okropne wiatry wschodnie wymiotły chmury wiszące od tak dawna nad ziemią i pod wieczór tarcza księżyca obcięta nieco wypłynęła majestatycznie wśród promiennych konstelacji nieba.

———
ROZDZIAŁ XXVIII.
Nowa gwiazda.

Tej samej nocy niezwykła wiadomość, od tak dawna oczekiwana, spadła, jak grom, na Stany Zjednoczone i przeleciawszy ponad oceanem za pomocą drutów telegraficznych, rozniosła się po całym globie. Dzięki olbrzymiemu teleskopowi w Long’s Peak dostrzeżono wreszcie pocisk.
Oto treść komunikatu, nadesłanego przez dyrektora obrerwatorjum w Cambridge, wraz z naukową konkluzją wielkiego dzieła, podjętego przez Gyn-Klub.
Long’s Peak 12 grudnia.
Do p. p. członków obserwatorjum
w Cambridge.
„Pocisk, wyrzucony przez kolumbiadę ze Wzgórza Kamieni, został dostrzeżony przez p. p. Belfasta i J.T. Mastona 12 grudnia o godz. 8-ej minut 47 wieczorem, gdy księżyc był w ostatniej swej kwadrze.
Pocisk nie dotarł do swego celu. Przeszedł obok, dość blisko jednak, by być zatrzymanym przez siłę atrakcyjną księżyca.
W tej chwili prostolinijny jego bieg został zmieniony w ruch okrężny o zawrotnej szybkości, a sam pocisk krążyć zaczął po eliptycznej orbicie dokoła księżyca, którego stał się właściwym satelitą. Właściwości tej nowej gwiazdy nie są jeszcze ustalone. Szybkość jego ruchów i obrotów jest nieznana. Odległość, która dzieli go od księżyca; może być oceniona na dwa tysiące osiemset trzydzieści trzy mile w przybliżeniu.
Postawić można dwie hypotezy co do ewentualnej zmiany obecnego położenia rzeczy: albo siła atrakcyjna księżyca przyciągnie ostatecznie pocisk i podróżni osiągną cel swej podróży.
Albo też utrzymując się w obecnym stanie, wirować będzie dokoła księżyca, aż do końca świata.
Przyszłe badania pouczą nas o tem, tym czasem ustalić trzeba, że przedsięwzięcie Gyn-Klubu miało ten jedyny wynik, iż w naszym układzie słonecznym przybyło jeszcze jedno ciało.“
J. Belfast.
Ile sporów wywołało to niespodziewane rozwiązanie. Jaki tajemniczy splot zagadek będzie musiała rozwiązać wiedza przyszłości. Dzięki męstwu i poświęceniu trzech ludzi, nikłe z początku zadanie wysłania pocisku na księżyc, dało rezultat niezmiernej wagi, którego następstw nie można dotąd przewidzieć. Podróżni zamknięci w nowym satelicie, choć nie dotarli do celu, stali się integralną częścią świata księżycowego; grawitowali oni około satelity ziemskiego i po raz pierwszy mogli przeniknąć wszystkie jego tajemnice.
Nazwiska Nicholl’a, Barbicane’a i Michała Ardan powinny być wyryte złotemi zgłoskami, gdyż trzej ci dzielni badacze chcąc powiększyć Krąg poznania ludzkiego wznieśli się w przestworza i poświęcili swe życie największemu w dziejach nowoczesnych zadaniu.
Komunikat z Long’s Peak wywołał powszechne przerażenie. Czy nie było sposobu przyjścia z pomocą dzielnym mieszkańcom ziemi. Nie, gdyż pozostali oni sami poza obrębem ludzkości, przekraczając granice, zakreślone stworzeniom ludzkim przez Boga. Mogli oni wytwarzać powietrze dla siebie w ciągu dwuch miesięcy; posiadali żywności na cały rok. Ale potem?...
Najmniej czułe serca drżały na to straszne pytanie.
Jeden jedyny człowiek nie chciał się pogodzić z tem, że sytuacja jest rozpaczliwa. Jeden on tylko ufał ciągle, a był to ich oddany przyjaciel, jak oni mężny i odważny, dzielny J.T. Maston.
Ani na chwilę nie tracił on ich z oczu. Mieszkaniem jego było odtąd obserwatorjum w Long’s Peak, a jego horyzontem szkło ogromnego teleskopu. Ilekroć wschodził księżyc, wodził on za nim niespokojnym wzrokiem, badał z niewyczerpaną cierpliwością przesuwanie się pocisku po srebrnej tarczy i najwidoczniej szanowny ten człowiek pozostawał w stałem porozumieniu ze swoimi trzema przyjaciółmi, bo nie wątpił, że zobaczy się z nimi pewnego dnia.
— Będziemy z nimi korespondowali, — mówił do każdego, kto chciał go słuchać. Jak tylko pozwolą na to warunki, prześlemy im wiadomości i otrzymamy je od nich. Zresztą ja ich znam, są to ludzie genjalni. Unieśli oni ze sobą w przestworza całą sztukę, całą wiedzę i cały przemysł świata. Z tym można dokonać co się chce, i zobaczycie, że oni sobie dadzą radę.

KONIEC.




  1. Około 11,000 metrów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.