Strona:Z Ziemi na Księżyc w 97 godzin 20 minut.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ma zawieszony przez ramię, karabin i pistolety za pasem.
Powód tego uzbrojenia niebawem wyjaśnił Barbicane’owi pewien młody Florydyjczyk.
— Panie, — rzekł — w okolicy trafiają się Seminolesi.
— Co za Seminolesi?
— Dzicy, którzy koczują w stepach, zdawało nam się przeto wskazanem, by służyć panom eskortą.
— Phi! — żachnął się J.T. Maston.
— Zawsze to bezpieczniej — dodał młody Florydyjczyk.
— Dziękuję panom za tę pamięć o nas — rzekł Barbicane — i ruszajmy w drogę.
Mały oddziałek drgnął, porwał się z miejsca i za chwilę zniknął w tumanie kurzu.
Była godzina piąta rano, ale słońce rozgrzało się już na dobre i termometr wskazywał 84°, ale chłodny, ożywczy wiatr od morza łagodził upał.
Barbicane skierował się na południe od Tampa Town i wzdłuż wybrzeża morskiego pochód zdążał ku ujściu rzeki Alifia do zatoki Hillisboro, znajdującemu się o dwadzieścia mil od Tampa Town.
Brzegiem rzeki jeźdźcy posuwali się dalej w kierunku wschodnim