Złotowłosa czarownica z Glarus/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leo Belmont
Tytuł Złotowłosa czarownica z Glarus
Podtytuł Powieść
Wydawca Powszechna Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LEO BELMONT
ZŁOTOWŁOSA
CZAROWNICA
Z GLARUS
POWIEŚĆ
POWSZECHNA SPÓŁKA WYDAWNICZA
WARSZAWA   ■   ■   ■   1932

Copyright by Leo Belmont, Warsaw. — Okładka — reprodukcja obrazu „Ofiara“ art. malarza Marjana Wawrzenieckiego. — Składano w druk. „Monolit“ Warszawa, Ogrodowa 1. — Odbito w Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka,
Warszawa, ul. Warecka Nr. 15.







Czcigodnemu Człowiekowi, malarzowi czarownic
MARJANOWI WAWRZENIECKIEMU
to dzieło
wdzięcznem sercem
poświęcam.

Ja zabitą prawdę stroję w krepy..
Tłum Twych widzów, o Mistrzu, był ślepy! —
Bo nie dojrzał przez przepych Twych barw,
Że-ś jest Światła ognistym probierzem,
Że-ś był w walce o Prawdę szermierzem,
Zdarł z przesądów wiekowych sto larw!

Idjotyczne szemrały wciąż głosy:
Przecz malujesz tortury i stosy,
Zamiast kwiatów z bezmyślności łąk?
Nie widziano, że stawiasz ołtarze
Świętej Prawdzie — że Twój pędzel karze
Złą ciemnotę, tę twórczynię mąk!...

Tyś mi rzekł — a jasne miałeś lice, —
Że nie zgasną moje błyskawice,
Słów mych gromy znajdą jutro wtór...
Jutro! jutro!... o, marna pociecho!
Lecz wystarcza, że w Twem sercu echo, —
Kiedy-ś słuchał — obudził mój twór!

Twoją barw, a moją słów jest zbroja...
Ale poszła „Czarownica“ moja
Przez Twych natchnień, przez Twej myśli szlak
Z łzą i grotem śmiechu — między ślepych...
Idąc, Tobie za barw Twoich przepych —
Krwawą głową, daje bratni znak!

Leo Belmont.


PRZEDMOWA AUTORA.

Krew mrozi w żyłach ta opowieść, jakkolwiek przebiega niekiedy szlakami humoru, bawi, śmieszy, zadziwia, zanim napnie się do najwyższego szczytu tragedji, aby targnąć sercem czytelnika, wycisnąć łzy niepowstrzymane, wstrząsnąć myślą, pozostawić niezatarte wspomnienie głębokiej nauki o zbiorowej psyche ludzkiej w dziwacznych gzygzakach jej powolnego rozwoju, w poszukiwaniu prawdy, która jawi się oku w coraz to innych kształtach błędnych ogników wieczystej złudy. Jest ona w każdym calu wolnomyślicielską, ale jest czemś znacznie więcej, aniżeli to zdawkowe określenie krótkowidztwa — bądź przyklaskującego jej walce z zabobonami wszystkich wiar, bądź żachającego się przed jej rzekomem zuchwalstwem, obnażającem grzechy wszystkich wyznań — powiedzieć może. Sięga bowiem dalej, niż mówią pozory: nie chodzi tu o walkę z ciemnotą i krzywiznami kleru, tak wpływowego w dziejach, a popychającego tylekroć masy do szału i zbrodni, bądź nieświadomie — zbożnie, bądź też świadomem oszustwem w celach zazdrośnie bronionej potęgi i chciwości materjalnych zysków. Stoi ona na tej wyżynie, z której padł bolesny i litościwy okrzyk zadumy mędrca nad bezradnością umysłu ludzkiego, dręczonego majakami wyobraźni od wyjścia z kolebki aż po dzień dzisiejszy drobnych promyków światła, przedzierających się przez ocean mgły i krwawe topieliska bratobójczych walk we wszystkich epokach i na wszystkich pasach globu — ów okrzyk:

„Niechaj nikt się nie pyszni, że ludzką złość i głupotę
„Zdołał zgłębić do dna... albowiem jest nieskończona“.[1].

W głównych zarysach, w linjach zasadniczych, powieść nasza, aczkolwiek wydaje się stekiem nieprawdopodobieństw, opiera się najściślej na faktach historycznych, na zeznaniach świadków, zapisanych w aktach procesu rzekomej czarownicy Anny Göldi, nieszczęśliwej służącej doktora praw w Glarus, którą zaprowadziło na szafot — rzecz nie do wiary! — oskarżenie z ust dziewięcioletniego dziecka, złośliwej i histerycznej dziewczynki, Miggeli Tschudi. W genialnej książce W. E. H. Lecky‘ego „Dzieje Wolnej myśli w Europie“, najwybitniejszego znawcy historji powstania i stopniowego zaniku wiary w czarnoksięstwo, do tej właśnie sprawy stosuje się znamienny przypisek autora na str. 66, oparty na podaniu Micheleta w księdze Sorcière“:
„Ostatni sądownie przeprowadzony wyrok śmierci w Europie odbył się podobno w Szwajcarji w r. 1782. Ostatnia ustawa, odnosząca się do czarów, Statut irlandzki, została zniesiona dopiero w 1821 r.“[2]
Dodajmy szczegół charakterystyczny: wyrok na Annę Göldi padł poza ustawą, już zniesioną na ziemiach Szwajcarskich, zapomocą intryganckich naciągnięć procedury. Przedostatnim krajem, który poszedł śladami protestanckich Niemiec, znoszących oskarżenia o czary potem, gdy najsrożej zapisał się we wściekłych podrygach prześladowania nieszczęśliwych, Bogu ducha winnych, zidjociałych lub histerycznych kobiet, niemiec, inkwizytor Sprenger, autor wiekopomnego Młota na czarownice“ i kodyfikator ustaw, wymuszających zeznania odnośne torturami — była Polska w roku drugiego rozbioru, a więc za rządów światłego króla Stanisława Augusta. Dopiero pod koniec tych rządów zagasły ognie ostatnich stosów, na których skwierczały palone żywcem ciała osądzonych przez gminę pod przewodem dziedziców włościanek, z których jednej „przyśniły się anioły, ugniatające w nieckach ciasto“ — druga „nocką rzuciła pchły na oborę sąsiadki, rażąc bydło“ i t. p. — bo takie były zarzuty i dowody czarowania.[3]
Tedy w utrzymaniu okrutnego zabobonu, który zresztą gdzieindziej na cywilizowanym zachodzie pochłonął znacznie więcej ofiar dzięki większej sprawności sędziów duchownych i świeckich — dała się Polska „wyprzedzić“ tylko równie katolickiej Irlandji.
Zatem ów ostatni proces o czary w Glarus datą swoją zbliża się niemal do progów roku 1789-go, kiedy to powiał nowy duch genjuszu, dążącego śladami sceptyka Montaigne‘a i wielkiego wątpiciela Hobbesa — zwycięski duch Woltera, i wymiótł z zatęchłych kątów ostającego się pod koniec XVIII wieku średniowiecza cuchnące śmiecie barbarzyństwa i niewoli duchowej, zanim w pomście za kajdany przeszłości popadła Francja w podrygi szału na nowem tle: rzekomej „wolności i równości“, przeobrażających się w potokach krwi w nowy rodzaj tyranji pod dyktaturą „pilnującego praw Opatrzności“ Robespierre‘a.
Jako pono ostatni, proces ów posiada znaczenie poprostu symboliczne. Akta jego ogłosił, opatrując je złośliwemi komentarzami niepośledniego umysłu autor Ludzkiej Tragikomedji“, świetny stylista i zajmujący historjograf, Johann Scherr.[4] Po materjał do naszej powieści sięgnęliśmy do jego rewelacyj.
Oczywiście wypadło nam suchość kronikarskiego sprawozdania zastąpić opowieścią barwniejszą — odtworzyć psychologję wieków, podających wiarę oskarżeniom o czary, ku czemu tak wybornie posłużyło nam dzieło Lecky’ego, — uwyraźnić ducha epoki i koloryt miejsca, ożywić charaktery ludzkie uczestników tej tragedji dziejowej. Musieliśmy powołać ku pomocy przenikliwość wyobraźni, która uprawnia i zarazem zobowiązuje twórcę romansów historycznych do odgadnięcia tego wszystkiego, co stanowi lukę w skąpych dokumentach historycznych; należy bowiem mieć na względzie, że za kulisami tragicznego procesu ukryły się mnogie sprężyny indywidualnej i zbiorowej psychologji, które spowodowały fatalny efekt: cała historja choroby „urzeczonego“ dziecka jest wysoce zagadkowa — tak bardzo tajemnicza, że bodaj my, współcześni, bylibyśmy gotowi skazać biedną Annę Göldi za czary, gdyby nie ustąpił był duch łatwowierności i nie kazał nam szukać innych, naturalnych dla nas przyczyn wypadku, odmiennych od tych, które były naturalnemi dla najświatlejszych głów minionego czasu i danego miejsca. Wypadło w zgodzie z naszą obecną znajomością psychopatologii odbudowywać zdarzenia niewidoczne i niezrozumiałe dla oczu współczesnych procesowi — ożywić postaci, odgadnąć przeszłość „winowajczyni“ z jej lakonicznych wypowiedzeń przed sądem i niedopowiedzeń aktów sądowych; trzeba było idee owej epoki, że tak rzekę, postawić na nogi żywych ludzi. Odgadująca w ten sposób fantazja winna stać się prawdziwszą i rzeczywistszą, niż sama prawda, ubogo wypowiadająca się w urywkach pozostałych na piśmie danych dokumentalnych i w nieśmiałych hipotezach ścisłej historjografji.

∗             ∗

Zbudowaliśmy tedy pomnik naiwnej i nieszczęśliwej prostaczce, pracowitej służącej Annie Göldi, pisząc romans kryminalny jej życia. Jako symboliczna ofiara — jedna z miljonów, dosłownie z miljonów, które zginęły podobnie za nic, nie rozumiejąc, za co ginęły niewinnie, jak ci, którzy je skazywali, nie rozumieli okrucieństwa i niesprawiedliwości swoich wyroków — zasługuje ona z pewnością na to, aby jej los wraził się w pamięć ludzką pod jej imieniem symbolicznem, ku nauce i przestrodze wieków przed fanatyzmem i krwiożerczością, rozszalałemi w imię „idei“. Niechaj choćby Jedna imienna na kartach powieści przemówi do mas swoją męką, niech stanie się ofiarą wykupną za grzechy mas — gdyż masy grzeszą, idąc na pasku prowodyrów ciemnoty i rozpalając w niszczący żar iskry siane przez tamtych — niechaj zastąpi wspomnienie tylu, tylu innych bezimiennych, których krzywdy nikt się nie ujął, których mogił nikt nie zna, które zostały zapomniane na wieki, którym odmówiła imion skąpa sprawiedliwość historji, których prochy rozwiały wszystkie wiatry świata, na których nazwiska natrafia jeno rzadki szperacz, grzebiący się w kurzach archiwów sądowych, w nieodwiedzanych zakątkach starych bibljotek, w ocalałych wypadkiem od pożarów, od zębów szczurzych i od niszczącego działania czasu — resztkach szpargałów...
Cudowne słowa poświęcił tym wszystkim nieszczęśliwym wspomniany wyżej Lecky:
„Gdy pomyślimy o niezliczonych męczennikach, którzy zginęli w więzieniu lub na stosie, o miljonach tych, którzy padli w wojnach religijnych, o zarodkach niezniszczalnej niemal nienawiści, które rzucone zostały między tyle szlachetnych narodów, — los kilku tysięcy niewinnych ludzi, żywcem spalonych w tym, lub owym kraju, w epoce zamierzchłej — może nam się wydać stosunkowo drobnostką.
„A jednak żadne chyba ofiary nie znosiły mąk tak strasznych i tak zupełnie pozbawionych wszelkiej ulgi. Dla nidh nie istniała siła dzikiego fanatyzmu, hartująca duszę dobrowolnych męczenników idei na niebezpieczeństwa i znieczulająca nawet ciało na cierpienia. Nie istniała nadzieja wspaniałego żywota w wieczności, dozwalająca męczennikowi w uniesieniu egzaltacji widzieć w buchających płomieniach ognisty wóz Eljasza, na którym duszą wzięci ku niebu. Nie istniała nawet ta marna pociecha, że przyjaciele opłakiwać będą ich stratę, ani świadomość, że pamięć ich zazna szacunku i współczucia potomności. Umierali samotni, znienawidzeni, nieżałowani. Cała ludzkość uważała ich za najgorszych zbrodniarzy. Najbliżsi nawet krewni cofali się przed nimi, jako przed wyrzutkami i wyklętymi. Przesądy, nabyte w dzieciństwie, mieszały się ze złudzeniami starości i grozą położenia, każąc im często wierzyć, że są istotnie zaprzedani djabłu i oto swe męczarnie na ziemi zamienić mają na mękę równie straszną a wieczną — w piekle...
„Należy zważyć przytem, jaką grozą zabobon czarów przejmować musiał szerokie masy, wżyć się w okropną trwogę matki, wierzącej, że istota przez nią obrażona a niewidzialna (za lada zboczeniem ze szlaków pobożności) posiada moc zdruzgotania przedmiotu jej umiłowania — dziecka w jej łonie, wyobrazić sobie przedewszystkiem, jak straszny cień rzucać musiał na ludzi sam lęk przed oskarżeniem i jaką goryczą zatruwał osłabione siły starości, smutną dolę samotności i opuszczenia. Wszystkie te cierpienia były wynikiem jednego jedynego zabobonu, który został zniesiony przez ducha racjonalizmu“.[5]
Czy zupełnie zniszczony?... czy upiory nie odradzają się stale w innych, przecież analogicznych kształtach? Nikt sumiennie badający życie, nie waży się zaprzeczyć z ręką na sercu, iż stare szkodliwe dla postępu życia błędy pokutują w myśli rzekomych nauczycieli cnót i „prawdy“, w sercach ciemnych i zawsze gotowych do zbrodni mas!
A dlatego — budując pomnik Złotowłosej Czarownicy z Glarus — jednocześnie przy całej naszej wyrozumiałości na błędy ślepej wiary, uderzyliśmy z należytą mocą w źródła, z których wygląda po dziś dzień upiór ciemnoty i stale wynikają odrodzone zbrodnie nienawiści międzyludzkiej, chociażby owe źródła temu lub owemu wydawały się szczerze świętością, lub obłudnie podawane bywały za świętość celem wyzyskania głupoty tłumów.
Nie znaczy to jednak wcale, abyśmy chcieli puszczać wodę na młyn nowego rodzaju fanatyków — fanatyków świeckiego autoramentu, którzy wymyślili sobie nowe gatunki heretyków i czarowników już w innych dziedzinach życia, a którzy — brodząc po kostki we krwi — śmią twierdzić zuchwale, iż wiodą w ten sposób ludy do ideału prawdy i szczęścia. A tworzą li dla życia narodów nowe ciasne formułki, nowe dogmaty teoryjek, nowe więzy dla myśli ludzkiej — nowe „nienaruszalne“ świętości!...

Leo Belmont.

Dn. 20 października 1931 r.



CZĘŚĆ PIERWSZA.
ROZDZIAŁ I.
Kazanie, które nie ustaje przez dwa tysiąclecia...

„...Gnojowiskiem żądz jest ciało twoje!... O nędzniku pyszny! jeszcze chadzasz po świecie, dumny i wyniosły... I nie myślisz o tem, że śmierć przyjdzie po ciebie niespodzianie, może w tym roku, może w tym miesiącu, może w tym tygodniu jeszcze — i złupi cię z wszelkiej ozdoby twojej, czy to z wdzięków twarzy, czy z wziętości u ludzi, czy z wyniesienia władzy, czy z wszelakich innych wielkości tego świata; złupi cię ze wszystkiego i ciśnie tobą, zgniłym i cuchnącym trupem, w grób ciemny, gdzie nie będziesz już jaśniał ani światłością, ani wielmożnością twoją; lecz będziesz pastwą robactwa i kupą gnoju, wreszcie garstką popiołu i znikniesz!“...
W przednich ławach, w których usadowiła się elita stołecznego miasta kantonu Glarus, bladły twarze męskie, chyliły się głowy kobiet. Gdzieś w dalszych szeregach ław, zajętych przez prostactwo, słychać było pojękiwania i cichy płacz bab; surowe oblicza pracowitych Szwajcarów stawały się bardziej jeszcze posępne; stwardniałe od roboty ręce zaciskały kurczowo udzielane przez zarząd zboru na czas nabożeństwa modlitewniki. Cała świątynia, zatłoczona przez pobożnych, była jednem zasłuchaniem się w słowa kaznodziei.
Ten, który grzmiał tak nad głowami swoich owieczek z wyżyn rzeźbionej z czarnego drzewa kazalnicy i piorunowem słowem roztaczał wizje nieubłaganej śmierci, — był jeszcze człowiekiem młodym; mógł mieć lat najwyżej 25, a cieszył się już sławą pierwszorzędnego teologa i krasomówcy. Twarz jego, blada i szczupła — twarz ascety — nosiła znamię swoistego piękna: była niejako prześwietlona „uduchowieniem“. Oczy, osadzone głęboko, płonęły, jak dwie żagwie. Ciemna opończa obwisała na jego chudej postaci; jeno u szyi bielały na niej zwisające końce tradycyjnej pastorskiej befki. Wydawał się niby cieniem, oderwanym od olbrzymiego cienia, który na gołych ścianach starodawnego kościoła, przejętego w czasach Reformacji przez zbór ewangielicki od stopniałej gminy katolickiej, — odznaczał się przez grę świec, zapalonych na skromnym ołtarzu. Nad ołtarzem, oczyszczonym od licznych rzeźb i malowideł świętych poprzedniego kultu, zwisał od stropu jedyny tutaj obraz: Jezus, zdejmowany z krzyża przez gromadkę wiernych uczniów; — obok zalane łzami Macierz Boża i pokutnica święta, Magdalena.
Pastor odchrząknął, wyciągnął subtelne palce obu rąk i rzucił ponowny grom na głowy słuchaczy:
„A czyliż opływający we wszystkie skarby i rozkosze, we wszelką cześć i sławę, we wszelką władzę i potęgę, Król Żydowski, Salomon, nie ogłosił był światu:
„Marność nad marnościami i wszystko marność!“ Nie pouczył-że nas o znikomości wiekopomnej słowy: „Jakoś wyszedł nagi z żywota matki swej, tak wrócisz, a nic nie weźmiesz z pracy swojej4“.[6]
„O głupi człowiecze, wspomnij na słowa proroka Jezajasza: „Stargana jest do piekła pycha twoja, upadł trup twój: pościelą twoją będą mole, a przykryciem twojem — robacy!“[7]
„Idź-że, duszo moja, do grobu swego i oglądaj przed czasem trup swój. Przyjrzyj-że się nareszcie, człowiecze, czem jest to cielsko twoje, dla miłości którego wystawiasz się na niebezpieczeństwo potępienia wiecznego! Spójrz: to dwie studnie robactwa — to były oczy twoje, może bezwstydne, ciskające strzały na zabicie niewinności, miotające błyskawice ognia wszetecznego! Te czarne strzępki przegniłego mięsa — były to usta twoje, lubieżne i łakome, i ten twój język złośliwy a brudny! To wielkie gniazdo robactwa — to był brzuch twój, któregoś miał za Boga twego!“.
Opasła jejmość, o twarzy, zapłyniętej tłuszczem, z dwoma nad miarę wydatnemi podbródkami, licząca przeszło czterdzieści wiosen, w przestronnej różowej sukni, zdającej się morzem falbanek, poruszyła się tak żwawo na galerji i tak głośno cmoknęła z zachwytu, że zwróciło to niemal powszechną uwagę. Aptekarz, siedzący na dole, podniósł łysą głowę o klinowatej bródce, spojrzał na wzruszoną głęboko damę świdrującemi oczkami i nie bez złośliwości pomyślał:
„Ma na myśli swoją połowicę“.
W istocie dama, która zajmowała stale co Niedziela miejsce na galerji nawprost kazalnicy, aby nie tylko słyszeć każde słowo, ale widzieć dokładnie podczas kazania wymownego pastora — była małżonką tego ostatniego. Jej łakomstwo stało się przysłowiowem w mieście Glarus i powszechnie żałowano nowego kaznodzieję, wezwanego z gminy Zurichskiej przed paru miesiącami zaledwo, z powodu tak niedobranego małżeństwa. Wtajemniczeni jednak rozumieli konieczność losu: ubogi seminarzysta, pałający chęcią naprawienia grzesznego świata, a nie znajdujący pola dla rozwinięcia swoich naturalnych zdolności i podjęcia swojej przyrodzonej misji, poślubił przed kilku laty postarzałą wdowę superintendenta w Zurychu, co otworzyło mu wreszcie wrota karjery duchownej w przepełnionych kadrach kleru i utorowało drogę do objęcia probostwa w gminie Glarus. Aptekarz, jedyny w tem mieście człowiek, zarażony skrycie nowinkami genewskiemi, które z lekkiej ręki zmarłego przed trzema zaledwo laty (w roku 1778) pana Voltaire’a już rozlewały się niszczącym jadowitym potokiem na arystokrację Francji, — nie zdając sobie sprawy z tego, że mówca trawestował ustęp o „brzuchu“ z listu św. Pawła do Philippensów (Rozdz. III, 19), zastosował go swobodnie w myśli do małżonki pastora. Nikomu jednak nie zwierzyłby się ze swawolnej swojej interpretacji, gdyż był człowiekiem rozsądnym i praktycznym, nie zamierzał wcale narazić się na utratę klienteli w pobożnem miasteczku Glarus, a może i na inne niedogodności zbyt swobodnego trybu myślenia. Dbały o dobra doczesne, nie przepuszczał nigdy nabożeństwa niedzielnego w kościele, gdzie tyle prawiono o dobrach wiecznych. To też kiedy obok niego siedzący doktór praw i sędzia z „trybunału pięciu“ Ruodeli Tschudi, zauważył po przytoczonym ustępie: „Cudownie mówi!“ — aptekarz obłudnie naśladował cmoknięcie pani pastorowej Bleihand i potwierdził:
— „A, cudownie!“ Nie było przyjętem wogóle krytykować kazań, a tembardziej. mieć wątpliwości co do krasomówstwa pastora Bleihand, który w istocie władał słowem religijnem niepospolicie i w ciągu kilku tygodni zawojował opinję całej inteligencji w Glarus. Miejscowy kanonik katolicki Haller zasłyszał coś o potędze kaznodziei ewangielickiego, a zetknąwszy się z nim przypadkiem i usłyszawszy odeń niezwykle tolerancyjne wyznanie, że „pomimo wszelkich różnic dogmatycznych między obu kościołami“, uczony teolog wiary Luterańskiej, „nie waha się wzorować kazań swoich na stylu ćwiczeń duchownych św. Ignacego, chwały Kościoła Rzymskiego“ — uczynił nawet próbę zjednania go dla opoki św. Piotra, jako że ta w Glarus, niestety, pozbawioną była mówcy, tak potężnie działającego na serca i umysły. Ale ten szczery a niezwykły z ust przedstawiciela innej konfesji komplement rozbił się o „upór luterski“ znakomitego kaznodziei. Kanonik z odrobiną zazdrości, o ile ta przystała stanowi duchownemu i potrafiła być w trosce o własne owieczki piękną, myślał o tem, jak „przybysz z Zurychu“ zagarnia pod skrzydła swego wyznania rzesze ludzkie, powodując nawet liczne odstępstwa od „jedynie prawdziwej wiary“ śród miejscowych katolików.
Pastor Bleihand malował obecnie przed słuchaczami wizje piekła, grożącego niewiernym w myśl słów ewangelji św. Mateusza:
„Idźcie ode Mnie przeklęci, w ogień wieczny, który zgotowany jest djabłu i aniołom jego.[8].
„Wchodzcie przez ciasny bramę; albowiem przestronna jest brama i szeroka droga, która prowadzi na zatracenie, i wielu jest, którzy nią wchodzą.[9].
Na tej części kazania odbiły się płomiennym stylem i wiedzą doskonałą o życiu pozagrobowem studja Bleihanda nad ćwiczeniami św. Ignacego Lojoli. Nie podając źródła — jako że pożyczka obrazów w zamiarach tak budujących była całkiem usprawiedliwioną i źródło nie odgrywało roli — pastor głosił zebranym:
„Aniołowie po pierwszym i jedynym i samą tylko myślą popełnionym grzechu wrzucani są do piekła na wieki; a tobie nędznikowi Bóg tysiące grzechów, najszkaradniejszych grzechów, najłaskawiej odpuścił!“[10]
„...Ale kara wieczna nie minie cię, grzeszniku. Dusza twa goreć będzie w ogniu wiecznym!
„Lecz czem-że w porównaniu z utratą szczęścia oglądania Boga w niebie są wszelakie ognie i stosy smolne, nagotowane dla ciebie w piekle?[11]
„Boleść z tej utraty jest nieskończona!
„Miljony wieków przepłyną, a z morza wieczności nie ubędzie ani kropla jedna. Miljony miljonów wieków nie skończą, a potępieńcy zawsze będą potępieńcami...[12]
„Jako przyrzekł był prorok Izraelski: „aby wiedziało wszelkie ciało, że Ja, Pan, dobyłem miecza mego z pochew jego, który nie może być wrócon...[13]
Blada twarz mówcy stała się jeszcze bledsza. Cień na pobielanej ścianie zdawał się rosnąć bez końca. Kaznodzieja trząsł się w transie natchnienia, opisując mroki, ognie, lody i tortury piekieł z potęgą wizjonerską Danta — sięgał do pisarza z II wieku po Chrystusie, który pouczył wieki całe nieśmiertelnemi słowy o rozkoszy, jaka będzie udziałem sprawiedliwych i zbawionych, gdy oglądać będą z wyżyn nieba owe męki potępieńców wiecznych:
„Jakże wspaniała będzie ta scena! Jakże będę się śmiał i radował! Jak triumfować będę, gdy grzesznicy płonąć będą w ogniu stokroć gorszym, niż ten ziemski, w którym palili świętych!... Wtedy tragicy pogańscy wydawać będą jęki straszniejsze, niż te, co ongi rozbrzmiewały w teatrach, a zręczność komedjantow uwydatni się jeszcze lepiej, gdy płomień uczyni ich zwinniejszymi![14]
Przerażenie i groza padały na pobladłe twarze słuchaczy. Kilka dziewcząt w głębi mrocznej nawy zaniosło się płaczem. Mężczyźni bili się ze skruchą w piersi. Starsze kobiety przyklękały.
W kościele, wypełnionym ludźmi po brzegi, zrobiło się duszno. Majestatyczny kustosz, pomny na nierzadkie wypadki omdlenia podczas kazań, postąpił na palcach ku drzwiom i otworzył je naoścież — zwłaszcza mając na uwadze, iż bliski był koniec nabożeństwa.
Struga świeżego powietrza wdarła się zwycięsko do świątyni. Przed oczyma kaznodziei, wyprostowanego na kazalnicy, zarysowały się czarowne, zielone wzgórza — białe domki, rozsypane na zboczach i w dolinie, cały uśmiechnięty w zlocie strzał słonecznych plac przed kościołem — i na horyzoncie wspaniale szczyty gór, zarosłe kędzierzawą krasą sosen i świerków, powyżej spowite wiecznym śniegiem, skrzącym się w tej chwili w świetle pogodnego jesiennego poranka.
On jednak, zda się, nie widział całego tego piękna — tych bujnych skarbów życia, rozsypanych szczodrą ręką Niewiadomego Stwórcy...
On mówił o stosach piekielnych i wiecznych mękach grzesznego ciała... o śmierci i karze zagrobowej, jako spuściźnie pierworodnego grzechu, grzechu wypędzonych z raju naszych rodziców!...


ROZDZIAŁ II.
Dziewczyna, która śpiewa.

Mówca wzburzony umilkł na chwilę i wielką kolorową chustą obcierał pot z wysokiego czoła.
A w tej samej chwili stało się coś dziwnego...
Przez otwarte wrota świątyni wpadł do wnętrza śpiew...
Nie żaden śpiew pobożny — ale prostacka swawolna piosenka, jedna z tych, od których Glarus już był odwykł za ostatnich miesięcy pod cnotliwemi wpływami nowego proboszcza. Albowiem w kawiarniach prowadzono teraz stale dyskusje na tematy pobożne — w winiarniach mieszano wodę do wina, nie upijano się po dawnemu — znikła ochota taneczna, nie nuciły dziewczęta ludowych piosenek — spacery przeobrażały się w procesje, śpiewające psalmy lub pieśni Marcina Lutra.
A tu — naraz — jakby korzystając z chwili ciszy, gdy kaznodzieja zbierał siły do dalszej przemowy i słuchacze odzyskiwali stłumiony przez czas dłuższy oddech — z poza ogrodzenia kościoła doleciała pieśń, nucona świeżym i słodkim głosem kobiecym:

Słońce jasne ma promienie,
Ptak ma dźwięczny głos...
Świecić — słońca przeznaczenie,
Śpiewać — ptaka los...
Ty masz serce do kochania,
Do wianeczka skroń...
Usta masz do całowania,
Do pieszczoty dłoń...

Szmer oburzenia zawisł w powietrzu. Rozpaliły się oczy kaznodziei i jakoś głębiej zapadły oczodoły.

Młoda dziewczyna, w haftowanej w kwiaty, wielobarwnej chusteczce na głowie, okrążała kościół wolnym krokiem i w zapomnieniu śpiewała.
Była przedziwnie urodziwa — przedziwnie, gdyż naogół dziewczęta szwajcarskie, zwłaszcza w surowszym klimacie Kantonu Glarus, nie odznaczają się krasą. Na ich twarzach, na postaciach, zastyga pieczęć surowej pracy, do której przyzwyczajają się od lat najmłodszych.
Ale Anna Göldi stanowiła wyjątek. Nie była coprawda wyjęta z pod prawa ciężkiej pracy, Bo-ć i ona nie pokładała nigdy rąk — nie uchylała się od licznych obowiązków, które spadły na nią od dziecka, jako że pochodziła z ubogiej rodziny, a obecnie ciążyły na osieroconej wcześnie, jako służącej w domu doktorstwa Tschudi, pod okiem kapryśnej i wymagającej pani doktorowej. Ale biła z niej jakaś dziwna ochota — wesoły temperament wybijał się ponad wszystkie zawody i gorycze jej wcale zawiłych losów życiowych. Pochodziła z południowego kantonu, gdzieś z nad granicy Włoch — była dzieckiem nieślubnem z niewiadomego ojca — budziła zdumienie złotą barwą swoich włosów, które i w tej chwili rozsypywały się z pod chusty, stanowiąc dziwny kontrast z parą czarnych, błyszczących oczu, jakie zwykły płomienieć żądzą życia na twarzach rodowitych Włoszek. Była kształtna i wysoka — posiadała lekki chód górskiej kozicy, jaką być się zdawała, gdy wdzierała się szalonym biegiem na skały i urwiska w jedynym dniu wolnym od pracy na przestrzeni tygodnia — w Niedzielę.
Nie czuła zbytniego nabożeństwa do kościoła — i bodaj tylko spacerem, w zapamiętaniu, obrała drogę w góry przez plac zboru. Ujrzawszy naraz otwarte wrota kościoła, przystanęła ciekawie na progu. Jakiś dziwaczny uśmiech przewinął się po jej kraśnych ustach: nie była miłośniczką kazań pastora, ale znała go dobrze: mieszkał przecież na pierwszem piętrze domu doktorstwa, u których służyła, i nieraz wieczorami przysłuchiwała się kazaniom, które pastor wygłaszał wobec małżonki, przygotowując się przy otwartych oknach do kampanji Niedzielnej.
Ponieważ w Glarusie uchodziła za „troszkę pomieszaną“, acz w pomieszaniu swojem,,spokojną i porządną dziewczynę“ — oburzenie, które obudziła, wdzierając się w nastrój pobożny swoją swawolną piosenką i niemal zalotnem wejściem w progi kościoła — wnet opadło. Jednakże pod wrażeniem surowego spojrzenia, które pobiegło ku niej od kazalnicy — ona sama jakoś zmieszała się... Zacisnęła usta, na których urwała się piosenka — i niepewna zastygła na progu...
Pani sędzina Tschudi nachyliła się ku swojej sąsiadce, żonie burmistrza, pani Wetterhorn, i oznajmiła jej szeptem:
— Zmyję jej głowę w domu porządnie. A wie pani, dziewczyna zaczyna się zaniedbywać. Onegdaj w mleku, które podała mojej Marjetce. znalazł się wielki gwóźdź..
— To okropne! — zauważyła szeptem burmistrzowa — ależ dziecko mogło to przypłacić życiem.
— Oczywiście... ale Anna przysięgła, że sama nalewała mleko ze szkopka i gwoździa nie było... Mógł spaść z powały... Mój mąż ujął się za służącą — i nie będąc pewną jej winy, pozostawiłam ją u siebie nadal...
— O, dziewczyna jest sprawna... Widziałam, że pracuje za dziesięć...
Doktór Tschudi, siedzący obok żony, odwrócił się i spojrzał na nią z lekkiem zgorszeniem. Dopiero teraz obie panie zauważyły, że pastor przemawia dalej i umilkły.
Anna Göldi stała wciąż blisko progu i skręcała w zakłopotaniu nerwowo rogi chusteczki.
Bleihand grzmiał z kazalnicy:
„... Chcesz-li wiedzieć, jaką jest ta twoja spuścizna grzechu pierworodnego?
„Tedy zgromadź wszystkie koście umarłych, wszystkie zarazy, głody, powodzie, pożary, wojny i mory; wszystkie spustoszenia tylu krajów, wszystkie perzyny tylu miast i grodów, tylu lepianek i tronów; wszystkie mrozy zimowe i upały letnie; wszystkie choroby, boleści i męki tylu cierpiących i męczenników tylu; wszystkie, nakoniec, klęski i nędze, które gdyby potopem wciąż zalewają ziemię; zbierz to wszystko złe, pod którem ludzkość jęczała, jęczy i jęczeć będzie aż do skończenia wieków; dodaj do tego piekło... wszystko to jest dziełem jedynego grzechu Ewy i Adama! Taki to róg obfitości zostawili nam niepokorą swoją pierwsi rodzice nasi. Ziemia stała się przez nich grobem wszystkich żyjących i mieszkaniem śmierci!...[15].
Na ustach Anny Göldi znowu przemknął ten sam lekki, zagadkowy uśmiech. A w uśmiechu tym, w przekrzywieniu ust — było coś jeszcze prócz lekkomyślnego niedowierzania, był wyraz niesmaku i obrzydzenia. Szczęściem, nikt zgoła nie patrzył na nią — wszystkie spojrzenia zawiesiły się na krasomówczym kaznodziei. Ten już zbierał skrypty swoje, pełne cytat ze Starego i Nowego Testamentu, z proroków i ewangielistów; jął schodzić zwolna po kręconych schodach.
Anna Göldi skorzystała z chwili, gdy pobożni zagłębili się w psałterzach i zaintonowali pieśń nabożną — zakręciła się na pięcie i szybkim krokiem wyszła z kościoła.
Tuż za kościołem pięła się w górę śród gęstych krzów wąska ścieżyna, prowadząca do ruin starego klasztoru — z którego zaledwo ocalały pokruszone zębem czasu i zarosłe zielskami gołe ściany z niegładzonego kamienia. Droga była trudna i stroma — zwaliska nie cieszyły się dobrą sławą; utarła się legenda śród ludności, że w miejscach tych,,djabeł straszy. Swawolna i odważna Anna Göldi obrała tę dróżkę dla spaceru — lubiła samotność.
Z kościoła biegł za nią śpiew chóralny pobożnych, któremu towarzyszyły dźwięki organów:

„Ojca czcij i matkę swoją,
To jest powinnością twoją;
Więc rodziców nie gniewajmy
I panami nie wzgardzajmy,
Służmy im i ich szanujmy,
Ich słuchajmy i miłujmy,
Aby nam się dobrze działo.
Serce, czyś to w myśli miało?“[16]

Dziewczyna ukazała się wyżej na występie skały. Ogarnął ją jakiś szał wesela — wyciągnęłaramiona ku błękitowi nieba, na którym płonęło żółteoko słońca i zaniosła się pustym śmiechem.

Ze świątyni, z której wyszedł bocznemi drzwiami z zakrystji pastor, znużony po spełnieniu nader ciężkiego obowiązku, w jaki wkładał całą swoją duszę — jeszcze biegły ostatnie dźwięki organów i końcowe słowa pieśni, którą z głębi podniesionych serc słała pod stropy pobożna gmina:

„Więc serdeczne Tobie dzięki,
Panie, za zebrany plon:
Za Twe rany, za Twe męki,
Za męczeński gorzki skon.
Za twą trwogę, za Twe drżenie,
Tysiąckrotne udręczenie,
Za przelanie Twojej krwi,
Wieczne wieczne dzięki Ci!“[17]



ROZDZIAŁ III.
Pokusa biesa zmysłowości.

Jeszcze tłum nie wysypał z kościoła...
Pastor Bleihand przystanął i wachlował się szerokiem rondem czarnego kapelusza. Oddychał ciężko. Był wyczerpany po niezmiernym wysiłku. Zaprawdę nie szczędził nerwów własnych, wydobywając ze zgorączkowanej wyobraźni straszliwe wizje, któremi sugestjonował swoje owieczki, szczerze dbając o ich zbawienie wieczne. Z czułością ogarnął wzrokiem gotyckie wieżyczki kościółka, w którym pełnił sumiennie swoją odpowiedzialną misję.
Poczem zwolna przeniósł spojrzenie na sąsiednie wyżyny górskie, panujące nad całą kotliną Renu i uroczą doliną Klönthal, przeciętą srebrnym pasem hałaśliwej rzeki Linth. Naraz przeraził się...
Na sterczącym z pośród olbrzymich sosen głazie zwisała niemal napoły ciałem Anna Göldi, zaglądająca ciekawie w przepaść.
Zakrzyknął na nią głosem stłumionym, tyleż w lęku, aby zawołana tak nagle nie runęła głową wdół, co i w obawie, że nieprzestrzeżona zawczasu może ulec wypadkowi:
Nieszczęśliwa dziewczyno, bój się Boga! Co tam robisz?
Od góry poleciał ku niemu wesoły głos:
— A nic... patrzę w przepaść. Tak przyjemnie zawraca się w głowie.
Miał wrażenie, że szczerzyła zęby drwiącym uśmiechem.
— Zejdź... nie kuś złego!
— Ani myślę... Idę wyżej... do obłoków.
Dziewczyna powstała.
Z ust pastora pobiegła naraz wgórę odpowiedź, której on sam się nie spodziewał.
— A to poczekaj na mnie... Pójdę z tobą!
Głos pastora był dziwnie drżący — oczy spuścił.
— A juści! — parsknęła śmiechem Anna Göldi — pójdziecie?... Droga nie dla was stroma.
— Spróbuję!...
I naprawdę jął dźwigać się po ścieżce w górę, choć droga była wyboista i pełna wielkich zwałów kamiennych, które osuwały się z pod jego stóp i z hukiem spadały na dno strumienia, wijącego się w przepastnym wąwozie.
Oczekiwała, pewna, że żartuje, lubo przekonana, ze rychło znuży się niezwykłym dlań i trudnym spacerem. „Taki chuderlak“, — myślała ze złośliwą uciechą.
Ale on pokonywał trudności drogi. Chwytał się zwisających nad jego głową grubych gałęzi świerków — i wspinał się z pośpiechem, sapiąc ciężko, lecz zdecydowany dotrzeć do niej po tej stromej ścieżce. Jakby ja kiś zew nieodparty, wabiła go jej czerwona spódnica, odbijająca jaskrawą plamą od ciemnej zieleni drzew. Kilkakrotnie, jakby z niepokojem, obejrzał się za siebie osłaniały go gąszcze drzew, które pozostawił za sobą. Nikt z dołu nie mógł go dojrzeć. Nikt nie poszedł jego śladem. Nie kłopotał się, że małżonka może zaniepokoić się jego nagłem zniknięciem po nabożeństwie. Przyzwyczajona była do tego, że po kazaniu niedziel — nem uchodził na kilka godzin w góry, aby odetchnąć; wracał do domu dopiero w godzinie obiadu.
Ale Anna Göldi — odważna Anna — doznała na raz ucisku serca. Ten chudy człowieczek w czarnej opończy, który darł się ku jej samotnej wyżynie, wydawał się jej jakimś upiorem, wyrosłym z przepaści. Prawdę mówiąc, nie lubiła go. Nazywała go w duchu nie śmiałaby tej myśli powierzyć nikomu nagłos — „straszydłem na wróble“. Przeważnie śmieszył ją, o ile nie przerażał, kiedy prała w strumyku na tyłach podwórza bieliznę państwa i małej Marjetki, a z rozwartych okien dolatywały ją jego histeryczne okrzyki i monotonne po sępne teksty przygotowywanych przezeń kazań. Jeszcze jedno zdejmowało ją lękiem napoły, napoły bawiło: zdarzyło się parokrotnie, że pastor Bleihand zetknął się z mą w sionce domu, niemal otarł się o jej sukienki — nie widziała wówczas na twarzy jego wyrazu wstrętu; przeciwnie, oczy nauczyciela cnoty gorzały ja kimś dziwnym blaskiem, w którym wyczytała coś na — kształt żądzy. Może to właśnie było powodem jej zagadkowego i lekceważącego uśmiechu, kiedy przystanęła dziś na progu świątyni i usłyszała go każącego przeciw rozpuście grzesznego cielska.
Jakkolwiek mocną czuła się fizycznie, zdjął ją nagle przestrach na widok tego niepojętego człowieka, który tak płomiennie karcił ludzkie namiętności, a teraz niby cień groźny — stąpał uparcie jej śladami, zaciąwszy usta, wyciągając drapieżnie ręce i goniąc ją spojrzeniami gorejących oczu. Więc w miarę, jak zbliżał się do niej, pomykała coraz chyżej, pragnąc za wszelką cenę uniknąć z nim spotkania. Lecz ten bieg ją zmęczył — kilkakrotnie potknęła się boleśnie o kamień — zgubiła w biegu jeden sabot i już z większym trudem zdążała po zasypanej szczątkami skał, ginącej śród zielsk i korzeni, dróżce.
Naraz na zakręcie drogi znikł jej z oczu. Stała właśnie obok drewnianego krzyża z wizerunkiem Męki Pańskiej, postawionego tu dawno przez pobożność okolicznych mieszkańców ku odstraszeniu złego ducha. Tuż zaraz poczynały się ruiny.
Uspokoiła się — odetchnęła i przysiadła na odłamku starego muru. „Głupia jestem!... czego się boję!“ zgromiła siebie samą.
I zanuciła ludową piosenkę:

A gdybym była ptaszyną,
Gdybym skrzydełka miała,
Jak wicher gna doliną,
Do ciebie bym leciała!...
Juchhe! juchhej!...
Przechodzą dni i noce,
Leżę samotna w komorze...
Serduszko tęsknie łopoce...
Mój Hans pojechał za morze
Oj-oj! oj-oj! oj-oj!

Lecz przyjdzie noc radosna,
Zapuka ktoś w okienko...
To jego dłoń miłosna...
Zwabię go mą piosenką...
Juch-he! juch-he... he-e—ej!...

Głos jej stał się przedziwnie rzewny... Przemawiała przez nią jakaś tajona przed wszystkimi tęsknota... Serce wydzierało się ku komuś dalekiemu... Było w jej śpiewaniu zawodzenie nad jakąś wielką utratą — jakiś żal głęboki do kogoś, kto uwiódł i oszukał... I w trylowaniu nizkim altowym głosem na wzór alpejskich pasterzy, w owem krzykliwie-junacko wzywającem: „juch-hej!“ była uparta nadzieja, że ów ktoś, co zwiódł młode serce, przypomni, pożałuje, powróci...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Naraz z poza przeciwległego muru wynurzyła się ciemna sylwetka. Przed nią stanął pastor... Serce jej zabiło trwogą — umilkła.
— Boisz się mnie?... Uciekasz!
Wzięła ją złość.
— A, nieprawda!... nieprawda! — rozkrzyczała się. Nie boję się was wcale... Nie boję się samego Belzebuba.
Skrzywił się gorzko i postąpił ku niej:
— Nie należy wymieniać imienia złego ducha — pouczył ją uroczystym głosem, krzywiąc cienkie bezkrwiste wargi.
Milczenie.
„... A skoro nie boisz się mnie — podjął nanowo — zatem pozwolisz mi lec tu zbliska?...
Już opanowała lęk. Znowu wydał się jej mały i śmieszny z tym swoim tonem żebrzącym o pozwolenie na rzecz tak prostą.
— A czemu nie?... Trawy dość... dla wszystkich.
Zwolna, oględnie, podesławszy sobie fularową chustę pod głowę, ułożył się tuż pod złomkiem muru, na którym siedziała kołysząc obiema gołemi nogami, gdyż pozostały jej chodak niosła w ręku. Tak leżąc, zaglądał jej w oczy.
— Śpiewasz brzydkie, pogańskie pieśni, dziewczyno.
Obraziła się nie na żarty.
— Ot, gadasz po próżnicy! — mówiła doń obcesowo na „ty“, bez krzty poszanowania, jakby upoważniły ją do poufałości jego „bezecne oczy“, jak je nazywała w duchu po pierwszych z nim spotkaniach w sionce, gdy powiało na nią od tego cnotliwca znajomą jej z częstych a próżnych do niej zalotów obywateli z Glarusu ordynarną żądzą męską.
Uderzyła się w piersi:
— Chrześcijanką jestem... i niezgorszą!
I na stwierdzenie tej pochwały pod własnym adr#sam, wyciągnęła śpiewnym głosem:

Jezu drogi, myśmy się
Słuchać słów twych tu zebrali...
Nakłoń serce, byśmy Cię
Godnie teraz uwielbiali...
Wolni od powszedniej troski,
Niech słyszymy głos Twój boski!...

Podniósł się powoli — przysiadł. Głową pokiwał aprobująco, jakkolwiek jakiś cień mignął w jego oczach i zdawał się wyrażać pewne niezadowolenie, że właśnie w tej chwili ta dziewczyna, bełtająca w pobliżu bosemi nogami i dysząca nań żarem swego młodego ciała, przypominała mu, iż „zebrali się tu słuchać Jezusa“.
— Dobrze! dobrze! — przerwał jej. Wierzę ci... Jesteś więc wyznania Augsburskiego.
Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, co to znaczy.
— Mój dziad był katolikiem — i moja matka tyż.
— A ty?...
— Byłam w waszym kościele. Doktór Tschudi przeinaczył mnie — tak chciał, więc posłuchałam go. Zapisali mnie w ewangieliki.
— A!... to dobrze... to dobrze... Tem bardziej dziwi mnie — dodał z naciskiem po namyśle że stronisz odemnie. Nie bywasz w kościele na nabożeństwie... Wstępujesz na moment — to nieładnie...
— A bo mi się nie podoba tam!
Otworzył oczy ze zdumieniem.
— Dlaczego?! Bo mówicie takie rzeczy straszne, okrutne...
— Moje dziecko! Życie jest okrutne... nie ja!...
Zwiesiła naraz smętnie głowę. Łzy zakręciły się jej w oczach. Jakby nagłe wspomnienie musnęło ją skrzydłem żałobnem.
— Oj, to prawda! to prawda, panie pastorze!
Tym razem ton jej był pełen szacunku.
— Zdawało mi się, że jesteś wesoła, dziewczyno... zbyt wesoła! — przemówił pastor głosem łagodnym. A teraz tyle smutku słyszę w twym głosie...
— Bo ja już jestem taka zatracona dziewczyna! — spowiadała się w potrzebie szczerości pod wpływem obudzonych w niej gorzkich wspomnień. Jestem sobie taki urwis... często zapominam się, potrzebuję gwaru, krzyku. Ale naprawdę, panie pastorze, to ja jestem biedna, nieszczęśliwa, zmarnowana na nic kobieta... Miałam życie ciężkie... bardzo ciężkie...
Zaciekawił się — nasłuchiwał z powagą:
— Aż tak ciężkie?...
W głosie jego była teraz wielka jakaś czułość, która niespodzianie ujęła naiwne serce Anny Göldi. Tedy wysypała przed nim naraz mnóstwo skarg swoich gorzkich, z których nie zwierzała się dotąd nikomu w obcem środowisku, gazie żyła jako służąca, wyzyskiwana i poniewierana wbrew wszelkim pozorom dobroci jej państwa.
— Było nas ośmioro rodzeństwa. Ja — najstarsza harowałam zawsze, pomagając matce... Ojczym zawdy był niezadowolony ze mnie, choć nie leniłam się nigdy i wszelkiemi sposobami starałam się mu dogodzić. Ale odkrył grzech maminy — jako że byłam dzieckiem przedślubnem... Odkrył, choć mama taiła długo przed nim, żem jej rodzona córka. Jeno że on był pijak i okrutnik. Matce zmarło się, gdyż pobił ją raz do nieprzytomności. Ojczym uciekł i przepadł. Była nędza. Całą dzieciarnię, której ja matkowałam, zastępując chorą rodzicielkę, wzięli krewniacy i sąsiedzi — rozleciało się to wszystko po ludziach. Ja zostałam samotna na tym Bożym świecie...
Pastor był wzruszony... Miał ochotę wziąć tą żałośnie skarżącą się, ładną dziewczynę w ramiona i przytulić. Otwierały się w nim jakieś tajne źródła ciepłych uczuć, którym nie pozwolił bić z dna duszy surowy żywot, na jaki skazał sam siebie dobrowolnie odmłodu.
Dziewczyna opowiadała dalej, smętnie zapatrzona w obłoki, jakby skarżyła się już nie temu człowiekowi, który powstał i przysiadł się do niej na złomku muru, lecz zwierzała skargi swoje owemu błękitowi nieba, rozpostartemu szeroko nad wyżami górskiemi.
— Cóż było potem? — napędził ją do spowiedzi dalszej pastor, gdy umilkła na chwilę...
— Potem?... potem to w wielkim kłopocie udałam się w góry do dziada, który swego czasu wyklął matkę moją za grzech, iż wydała mnie na świat... dziecko nieślubne.
— A, grzech! grzech! — potwierdził z przekonaniem pastor.
Odparła mu z jakąś złośliwą ironią:
— Grzech!... grzech!... Ale też i on był pies!
Pastor ze zdziwieniem zapytał:
— Nie przyjął cię?...
— Owszem, przyjął!... Stary dziad mieszkał w Graubūnden — na wyżynie. Miał kuźnię i kilka krów. Byłam u niego pomywaczką... służebną... Pasałam jego krowy... Odwdzięczył mi się za to... Oj, odwdzięczył!...
— Cóż takiego uczynił ci?
Naraz wpatrzyła mu się w oczy zuchwale, ostro... Jakby swojem pytaniem dotknął nieostrożnie jakiejś niezabliźnionej rany jej serca. Machnęła ręką z gestem niemal rozpaczliwym:
— At, wszystko jedno!... Żre teraz ziemię...
I dodała z triumfem:
— Ale i jemu Pan Bóg też za moje krzywdy zapłacił!
— Co chcesz przez to powiedzieć, dziewczyno?
— A to, że... nadeszła burza... wielka burza...
“I zerwała się lawina... i pogrzebała dziada mojego i jego dom i cały dobytek... Żal mi było jeno krówek, poczciwych, miłych krówek moich.
„Ale ja — ocalałam!“ — wykrzyknęła w triumfie.
I naraz zeskoczyła z muru i niemal jęła tańczyć na murawie, upojona wielką radością życia.
Pastor powstał, ręce skrzyżował na piersi, otworzył usta zdumieniem i przypatrywał się dzikim harcom tej dziewczyny. Wydała mu się jakiemś niesamowitem zjawiskiem. Zdarła chustę z głowy i powiewała nią zalotnie, chwilami okręcając się wokół swego jedynego a niezwykłego widza. Fala złotych włosów rozsypała się na jej kształtnych ramionach i barkach, sięgała do pasa. Czerwona suknia w gibkich zakrętach ulatywała wgórę na wietrze. Słońce, zda się, miłośnie opromieniało jej wysoką, nieświadomie dumną ze swego piękna i siły postać. Jakiś żar szedł od niej ku oniemiałemu z zachwytu młodemu kapłanowi.
Naraz otworzyła przymknięte upojeniem oczy i zatrzymała się, dysząc ciężko, znużona zawrotnym tańcem.
— Podobasz mi się! — rzekł stłumionym głosem, dziwiąc się, iż wyrzekł te słowa, i czując, że nie mógł ich nie powiedzieć.
Wybuchnęła śmiechem.
— Myślę!... Ale nie sądziłam, że się na tem znacie.
— Mam przecież oczy...
— Wątpię...
— Jakto? — uraził się.
— A no... kto mógł wziąć sobie takiego babsztyla — —
— Co takiego?! — zmarszczył surowo brwi.
— No, toć-że pani pastorowa Bleihand to, nie przymierzając, potwora!
Czerwony pas rumieńca wykwitnął na jego bladej twarzy. Zdejmowały go wstyd i oburzenie, iż tak zuchwale dotykała jego najpoufniejszych spraw. Jednak pohamował się — jeno wybełkotał na swoje usprawiedliwienie:
— Nie patrzy się na ciało przy obiorze towarzyszki życia. Waży się inne zalety — duszy!
— Phi! — aż zakołysała się śmiechem — ten obżartuch, pastorowa, ma duszę? — nie wiedziałam wcale...
Zagryzł wargi... A ona znowu zawirowała, śmiejąc mu się w oczy wyzywająco.
Ciemniało mu w źrenicach — pulsa biły mocno w skroniach. Brakło mu tchu przy śledzeniu jej szalonych zawrotów. Czerwona jej chusta drażniła go, jak byka na cyrkowej arenie.
— Podobasz mi się! — powtórzył znowu, tym razem niemal okrzykiem.
— A wy mnie się nie podobacie! — odrzuciła i padła wraz na trawę, zadyszana, wyczerpana z sił po tych szalonych podrygach.
Tupnął nogą ze złości. Szedł ku niej — niemal zasyczał:
— Dlaczego ci się nie podobam, głupia?!
— Bo pan jest, jak ten czarny drapieżnik w górze. Widziałam, jak taki szelmowski ptak porwał w szpony kózkę.
Wskazywała palcem w niebo. Kędyś nad szczytami, rozciągnąwszy szerokie skrzydła, krążył orzeł...
Może instynktownie trafiła w sedno. Bo w tej chwili pastor miał oczy drapieżnika i kurczowo zaciskające się i odprężające pazury zwierza, gotowego rzucić się na ofiarę. W jego wzroku skupiło się całe nienasycenie zabijanej wolą pół-ascety młodocianej żądzy, wydzierającej się gwałtem pod maską nienawiści ku ciału, nawet w wybuchach z kazalnicy, — żądzy, nieukojonej nigdy przy starej, budzącej w nim wstręt fizyczny, opasłej potwornie żonie. Jakiś niejasny dla niego samego popęd pchnął go przed godziną za tem urodziwem dziewczęciem. Szedł za nią, wstydząc się, ale kłamiąc sobie w duchu, iż prześladuje ją bez żadnych zgoła zamiarów. Jej zachowanie się — gorycz jej opowieści — poufna skarga na ciężkie losy — wszystko to ukołysało na chwilę tajone na dnie duszy pragnienia.
Ale oto teraz ona sama wyzywała go swoim tańcem, swoim śmiechem, swawolnemi słowy.
— Nie orzeł wy, ale kot, chciwy cudzego sadła! — poprawiła się, patrząc mu w oczy.
I rada ze swego porównania jęła bić uciesznie w pozycji leżącej gołemi stopami... Zadarła się jej kiecka wgórę — i przed oczyma nieszczęsnego wroga ciała ślepiącą białością łysnęły jej kolana.
Pochylał się nad nią, sycząc:
— Dziewko!... przeklęta dziewko!!... Wężu!!
Aż nagle zadygotała w strachu.
A on zwalił się na nią całym ciężarem...
— Ja nie chcę!... nie chcę! — jęknęła przestraszona. I jęła się z nim mocować, drapiąc go po twarzy, wydzierając się z jego namiętnych objęć.
— Precz, chuderlaku! — krzyczała.
Dokoła była cisza. Nikt nie słyszał jej wezwań o pomoc. Wysilona uprzednim tańcem, oszołomiona gwałtownością jego napadu, acz silniejsza odeń z natury, słabła przytłoczona jego kościstem ciałem. Natomiast jego siły pod naporem bezpamiętnej żądzy, zda się, urosły w dwójnasób...


ROZDZIAŁ IV.
Przysięga Anny Göldi.

Jednakże nie zmógł jej.
Przyszedł jej z pomocą przypadek. Jakkolwiek i ona, podobnie do tyłu kobiet, które uległy gwałtowi, nie sięgnęła świadomie po broń najskuteczniejszą — pomógł jej instynkt podczas tej uporczywej walki. Broniąc się, odpychając napastnika, kolanem uderzyła go w najczulsze miejsce tak boleśnie, iż omdlał. Wywrócił się z okrutnym jękiem i nadomiar uderzył skronią o sterczący z pośród mchu ostry głaz. I zaraz wąska struga krwi zasączyła się na jego policzku.
Anna Göldi porwała się z ziemi.
— Zdechlaku! — krzyknęła w triumfie i kopnęła go nogą.
Ale nie odzywał się. Naraz ujrzała krew na jego twarzy. Przypadła doń strwożona:
— Wstańcie! — próbowała go dźwignąć.
Nieruchomie opadło jego ramię. Twarz jego wydawała się trupio bladą. A krwawa wstęga na policzku zdwajała jej lęk. Przez chwilę była bliską obłędu.
— Trup?! — pomyślała.
I włosy jej zjeżyły się na głowie. Szalała — oto zjawią się ludzie i napiętnują ją słowem: „Morderczyni!“
Zaciskała ręką usta, jakby bojąc się, że wybuchnie głośnym płaczem i zwabi nim kogoś... Już widziała przed sobą mury więzienne, łańcuchy, szafot, topór kata...
Uciekała... Ale skały przybierały w jej wyszłych nawierzch przerażeniem oczach kształty ludzi, goniących za nią — i w poświście wiatru słyszała krzyk pogoni:
— Łapaj!
Kiedy jednak, uczyniwszy zakręt na ścieżce, przebiegała dołem blisko miejsca, na którem pozostawiła swoją „ofiarę“, doszedł jej uszu słaby jęk.
A wówczas coś zakotłowało w jej sercu olbrzymią radością:
— Żyje!
Zatrzymała się. Była z natury niezmiernie dobrą. Teraz wszystkie wyrachowania egoistycznego strachu zmilkły w poczciwem jej sercu. Była w niej jedna myśl — ratować go. Pochyliła się nad strumieniem, który przedzierał się w tem miejscu pośród kamiennych zwałów i namoczyła chustę w wodzie. Poczem wdarła się pod górę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Docuciła się go rychło.
Ułożyła mu głowę na omszałym kamieniu i troskliwie przykładała chustę do skroni.
Przyszedłszy do siebie, pastor długo przewracał błędnie oczyma. Wreszcie ujrzał ją świadomym wzrokiem — zatroskaną, zabiegającą przy nim. Zrozumiał wszystko. Jeszcze czuł ból dotkliwy — wstydził się teraz swojego zamiaru. Odgadywała to instynktem kobiecym — pocieszyła go:
— No, chcieliście zrobić głupstwo... i Pan Bóg nie dopuścił. Poboli trochę — i zapomnicie!...
Zakrył oczy ręką — zawstydzenie jego rosło; wraz z zawstydzeniem dręczyła go okrutna obawa. Myślał: co się stanie, jeżeli ta okropna dziewczyna, która rzuciła nań czar takiej pokusy, iż zapomniał o świętości swoich obowiązków, o swojem kapłaństwie i ślubach wobec żony — nie dziś, to jutro, lub pojutrze, w kole towarzyszek, bab, służących, pochwali się swoim triumfem, wyśmieje go, rozgada się na temat gwałtu?! Będzie zgubiony w opinji gminy...
— Anno Göldi! — wyszeptał.
Znał jej imię i nazwisko — tak nieraz wabiły ją baby, przychodzące z mlekiem do jego sąsiadów w domu doktorostwa.
„Anno Göldi! pomóż mi wstać...“
Dopomogła mu.
— No, trzyma się pan chwacko!... I już krew przestała się sączyć... Ależ nastraszyliście mię panie, nie żartem.
„Anno Gőldi! doprowadź mnie do krzyża!“ — prosił, opierając się na jej ramieniu. Potem rozejdziemy się... na zawsze.
Doszli w milczeniu do krzyża na skraju drogi. Tu zatrzymał ją — mocno ujął jej ręce. Doznała naraz ponownie przestrachu wobec niego — tak groźnie patrzyły z mrocznych oczodołów jego źrenice. Gorzały blaskiem niesamowitym.
— Anno Göldi! — ozwał się głosem uroczystym. Uklęknij i powtarzaj za mną słowa przysięgi.
Mimowoli ugięły się pod nią kolana. Pod mocą jego rozkazu powtarzała dyktowane jej słowa:
„W obliczu Męki Pańskiej przysięgam, ja, Anna Göldi, że nigdy i przed nikim, pod żadnym pozorem, nie opowiem nikomu, co zaszło dzisiejszego ranka tutaj wpośród gór pomiędzy mną i pastorem Bieihandem. Nie wyjawię tego nigdy i nikomu, w żadnym wypadku, ani słowem wyraźnem, ani napomknięciem dwuznacznem, ani spojrzeniem, ani gestem, upoważniającym do jakiegoś domysłu. A gdybym kiedykolwiek sprzeniewierzyła się tej przysiędze, złożonej wobec krzyża, na którym umarł za mnie mój Zbawiciel, to niechaj spotkają mnie wszelkie nieszczęścia i niedole w życiu doczesnem i niechaj będę pozbawiona na wieki zbawienia duszy. Tak mi dopomóż, mój Jezu.“
Jak zahipnotyzowana, złożyła nakazaną jej przysięgę.
— No, teraz możecie odejść, Anno Göldi. Ja tu pomodlę się jeszcze, aby Bóg mi wybaczył moje zapomnienie... I wrócę do domu inną drogą.
A widząc, że wahająca się i oszołomiona nie rusza się z miejsca, naraz tupnął i zakrzyknął na nią ze złością:
Apage satanas!“
Nie rozumiała po grecku, ale sens zawołania zrozumiała.
Jak giemza, jęła zbiegać poprzez stok góry tędy, gdzie drogi nie było. Byle jaknajprędzej znaleźć się zdaleka od tego miejsca, w którem niedarmo, podług legendy, straszyło...
Krwawiła nogi na ostrych głazach. Kamienie obsuwały się z pod jej stóp i z hukiem spadały w przepaść. Oburącz ścisnęła sobie głowę.

„Ach! zapomnieć o tem... zapomnieć, Jezu!“ — modliła się w duchu.
ROZDZIAŁ V.
Policzek.

Aptekarz Teofil Engherz pochodził ze Strasburga. Za młodu służył, jako kelner, w wielkiej paszteciarni; słynął w mieście nie tylko ze sztuki kucharskiej, ale i z daru poetyckiego, który pozwalał mu układać ze słoniny czterowiersze na pasztetach, wzmagające pokup tych specjałów. Niezmiernie romansowy, dumny ze swojej Muzy, a jeszcze bardziej z gładkiej twarzy i starannie zafryzowanych czarnych wąsików, urodzony Don Juan, potknął się w swojej karjerze, rozkochawszy w sobie małżonkę swego patrona. Został gruntownie pobity przez pana paszteciarza i z wielkim skandalem wyrzucony na bruk. Stał się niemożliwy w swojem rodzinnem mieście, gdzie zrobili mu najgorszą opinję rogaci małżonkowie. Wówczas sięgnął do starych ksiąg po ojcu — farmakologu, zbadał jako tako arkana ziół lekarskich, zebrał swoje manatki i pełen nadziei na zrobienie wielkiego majątku wyruszył do kantonu szwajcarskiego, Glarus.
Tu stworzył sobie jaki taki dobrobyt, zakupił willę z ogródkiem warzywnym, wynajął do posług starą niemowę Szwajcarkę, aby nie przeszkadzała mu gadulstwem w uprawianiu ulubionej lektury w języku Woltera. Ale pomimo tych powodzeń nie czuł się szczęśliwym. Przedewszystkiem trapiła go nuda; książki temperamentowemu staremu kawalerowi nie wystarczały; nie bawiła go też gra w karty. Skrycie uważał siebie za genjusza, któremu nie dorastała do kolan tak zwana „inteligencja“ Glaruska. W związki małżeńskie nie wstąpił, uznawszy, że skrępowałyby one jego szeroką poligamiczną naturę. W czterdziestym roku życia lubił po dawnemu apetyczne kobiety. Okropnem było, że panienki szwajcarskie ze sfer obywatelskich wydawały mu się gęśmi i brzydactwami. Na lekkie stosunki z damami z towarzystwa niepodobna było rachować — były tak zakute w cnotę. A i poniżej trudno było znaleźć upust dla potrzeb niespokojnej krwi: — dziewuchy były i nieładne dla oczu smakosza, który zbierał triumfy śród elegantek Strasburga, i niezgrabne, a przytem wcale niełase na pieszczoty wyłysiałego amanta, mimo obietnic sutej zapłaty — poprostu cnotliwe i wystrzegające się związków bez jutra.
Wpadła mu jednak w oczy Anna Göldi. Był to kwiat pachnący śród dzikich roślin. Niejednokrotnie starał się zdybać ją gdzieś na ustroniu ale harda Anna pokazywała mu bądź plecy, bądź język. A na wszystkie jego umizgi i mrugania okiem, odpowiadała niezłomnie a wymownie: „Odknaj, łysy!... nie dla psa kiełbasa“.
Tej niedzieli siedział z ulubionym swoim „Candidem“ na tylnej werandzie, wychodzącej na ogród. Naraz usłyszał podejrzany szmer i podniósł oczy z ponad książki. Ktoś właził między zarośla przez parkan do jego ogrodu.
Była to Anna Göldi.

Miała wprawdzie w niedzielę zwykle wychodnią. A tej niedzieli nie obciążał jej nawet obowiązek gotowania obiadu. Państwo Tschudi wybierali się na obiad proszony do burmistrzostwa. Ale przyrzekła pani, że tem bardziej zajmie się jej dziewięcioletnią Anią-Marjanką, albo inaczej „Miggeli“, jak brzmiało spieszczone przez rodziców imię ich jedynaczki. „Miggeli“ była oczkiem w głowie doktora praw i jego małżonki. Nie można rzec, aby bardzo zasługiwała na tę miłość. Dziecko było „nieudane” — kapryśne i krnąbrne. Ale może w oczach rodziców tem bardziej zasługiwało na miłość, że było nieszczęśliwe od urodzenia — — przyszło na świat z wargą zajęczą i z jedną nogą krótszą od drugiej — utykało, chodząc; nadto przechodziło stale przez jakieś niedomagania, mniej lub więcej uciążliwe. Doktorowa Tschudi bodaj nie bez kozery sądziła, że jej zachowanie się podczas ciąży — jeździła wówczas do Zurychu, do bogatych krewnych, i namiętnie uprawiała taniec, pokrywając ściskaniem się swój stan błogosławiony — zawiniło mocno w kalectwie córki. Bodaj jej histerja odbiła się również na usposobieniu dziecka. Doktór — uczony poczciwiec — litował się nad jedynym owocem swojej miłości; histeryczne uściski „Miggeli“, jej płacze i skargi na tysiączne cierpienia, rzeczywiste i urojone, rozrzewniały go mocno. Słowem, oboje rodzice, rozpieścili dziecko nad wszelki wyraz. Miggeli znała moc swoją nad rodzicami i wyszukiwała stale coraz to nowe powody dla pobudzenia ich do pieszczot, których pożądała z namiętnością istoty bezradnej, szukającej w starszych oparcia, oraz do darów na pocieszenie, zwłaszcza zaś do obdarzania jej łakociami i przysmakami.
Anna Göldi, która od lat dwóch zastąpiła przy małej miejsce dawnej niańki, pieszczącej dzieciaka na wyścigi z rodzicami, nie zyskała sympatji „Miggeli“. Nie podobało się nowej służącej od pierwszej chwili, gdy przestąpiła próg domu doktorstwa, to ustawiczne cackanie się z dziewczyną, która uzurpowała sobie prawo przewodzenia w domu nad wszystkimi — rodzicami, gośćmi, a przedewszystkiem nad nią, jako skazaną z natury rzeczy do posług. Anna sądziła — i nie bez słuszności — że dziecko, psute ustawicznie, zostanie w życiu niedołęgą, bo-ć już jest nadmiernie krnąbrne, kłamliwe i fałszywe, udaje słodycz w obecności państwa, a za oczyma rodziców wpada w gniew, jest złośliwe i skłonne do figlów przykrych dla zdespotyzowanych przez nie osób. W zruszała ramionami, widząc, jak dziecko kaprysi przy jedzeniu, jak przez pożądanie coraz to nowych zabawek naraża na wydatki ojca, posiadającego nie nazbyt dużą pensję na urzędzie sędziowskim.
Nie można rzec, aby Anna Göldi obchodziła się źle z dziewczynką; ale bywała wobec niej surową i oschłą — drażniła ją ustawicznemi napomnieniami, których rozkapryszone dziecko nie znosiło, — a niekiedy za psotę przetrzepała ją zlekka po palcach. Rodzicom nie skarżyła się na małą, wiedząc zgóry, że ci wezmą jej skargi za złe; raczej zawierzą dziecku, potrafiącemu chytrze przeinaczać rzeczy, jak to okazało się z pierwszych prób w tym kierunku. Pomiędzy służącą i dzieckiem panowała tedy jakaś skryta wojna — skryta, albowiem i dziecko, przez niepojętą przekorę wrodzonego usposobienia, nie zanosiło skarg na służącą, wymierzając sobie osobiście sprawiedliwość wysunięciem języka, brzydkim, nie wiedzieć skąd, zaczerpniętym wymysłem, wreszcie nową psotą. Napozór tedy pomiędzy Miggeli i Anną Göldi panowały stosunki poprawne.
Wzorowa służbistka, przygotowawszy rankiem tego dnia dla łakomej Marjanki omlet z konfiturami, starała się jednak zdążyć w porę do domu z przysługującego jej w niedzielę spaceru, aby wobec zaproszenia rodziców przez burmistrzostwo, „maleńka nie pozostawała am na chwilę sama i nie nudziła się w domu“ — jak wyraziła się niespokojna pani doktorowa.

Tedy Anna Göldi, — którą dziwna przygoda zatrzymała w górach ponad spodziewanie długo, — śpiesząc obecnie do dziecka, obrała dla skrócenia czasu niezwykłą drogę — przez ogród aptekarza Engherca.
Skradała się pośród krzaków w nadziei, że przemknie się niepostrzeżenie. Rachuby ją zawiodły. Aptekarz dojrzał jej dobrze mu znaną czerwoną sukienkę.
Skoczył ku niej, jak ryś — zatrzymał ją.
— Nareszcie! — wyrzekł — przyszła koza do woza. A dawno czekam na panienkę.
Czeka pan po próżnicy — odparła i starała się go wyminąć.
— Oho! — podniósł głos — kto wchodzi do cudzego ogrodu, musi przynajmniej całusem zapłacić.
Obejdzie się! odparła. Przepraszam, że przeszłam przez pański ogród. Ale tędy droga prostsza...
— Ej, tak mi się nie wykręcisz, nimfo górska! — zawołał z patosem.
I nagie objął ją i począł obsypywać pocałunkami.
Była oburzona. Ten łysy amant wcale jej nie smakował.
— Puść mnie, pan! — krzyczała.
— Duszyczko! — szeptał jej tuż nad uchem, dysząc na nią gorącym tchem, przykrym od zalatującego odeń zapachu kiepskiego tytuniu. Gotów jestem ożenić się z tobą! Jesteś urocza!
— Ej, nie łżyj pan! — odmachiwała się oburącz od jego uścisków.
— Łubko moja!... nie chcesz ślubu? — tem lepiej. Ale musisz zajść do mnie na chwileczkę. Jestem sam — samiuteńki sam...
I dodał, cmokając tuż przy jej uchu, jakieś słówko ordynarnych zalotów.
Annie Göldi pociemniało w oczach.
Wyciągnęła z obręczy jego ramion swoją potężną dłoń — zamachnęła się i wycięła mu siarczysty policzek. Aż mu okulary spadły z nosa.
Osłupiały odstąpił — twarz zasłonił ręką, jakby w lęku przed nowym razem.
A ona zgarnęła zmiętoszoną spódnicę oburącz i szybko pobiegła ku furtce.
Pogroził jej palcem. — Ochrypłym głosem, pełny oburzenia na prawie nieznany mu w jego długiej karjerze despekt, krzyczał za nią:
— Szelmo! spotkamy się jeszcze... A wtedy pokażę ci!...
I zawrócił do domu, aby przyłożyć sobie zimny okład do poczerwieniałej i gorejącej bólem twarzy.
Stanął przed lustrem i pytał siebie, czyniąc ten zabieg leczniczy:
„Czy przestałem już być piękny?... Czy ta dziewczyna oślepła?... Mnie odpycha!!!
Zaciskał pięści w gniewie.
„Taka pomywaczka ośmieliła się uderzyć mnie... Gdyby była mężczyzną...“

Nie dokończył. Wiedział dobrze, że wyzwany pewnego dnia na pojedynek — nie stawił się na mecie. Życie Teofila Engherca było więcej warte dla świata, niż jego honor.
ROZDZIAŁ VI.
Wypędzona.

W domu Anna Göldi zastała rozgardjasz niesłychany. Już w podwórzu ujrzała twarze bab — służących z sąsiedztwa — zagadkowe w surowości wyrazu, głowy, kiwające jakby z zapowiedzią czegoś złego. Nie zniżyła się do rozpytywań — wiedziała, że nie może liczyć na sympatję tych bab, zazdroszczących jej młodości i urody, jaką nigdy się nie cieszyły. Z otwartych okien jadalni dochodził jej uszu dobrze znany jej histeryczny lament Miggeli. Słyszała piskliwy głos chudej pani doktorowej i prawie męski bas otyłej pastorowej, przygadujący stale: „To okropne! to okropne!“
Drzwi domu były rozwarte naoścież. Przeszła przez mały salonik. Na kanapie leżała strojna suknia pani Tschudi, porzucona w nieładzie; koszula pana domu, wyprasowana wczoraj przez nią, zsunęła się na posadzkę. W otwartej szafie wisiał wizytowy garnitur doktora. Snać państwo Tschudi — mimo bliskiej godziny proszonego obiadu — nie poczęli się jeszcze ubierać. Coś ważnego, niezwykłego, musiało stanąć im na przeszkodzie.
Ledwie zjawiła się w progu jadalni i ogarnęła okiem stół, nakryty przez nią na boku dla Miggeli, z półmiskiem, zawierającym rozbabrany niemiłosiernie omlet z konfiturami, fotel przy oknie, wtłoczoną weń obfitemi kształtami pastorową, tulącą do łona zawodzące dziecko, pana domu, mierzącego wielkiemi krokami z powagą czapli pokój, oraz łamiącą ręce, trzęsącą się ż oburzenia doktorową, — już ta ostatnia, ujrzawszy ją, przyskoczyła do niej z podniesionemi rękoma i obrzuciła ją gradem wymysłów, dotąd nieswoistych w jej ustach, a przynajmniej nigdy nie skierowanych ku zabiegliwej i sumiennej w pełnieniu obowiązków Annie.
— Flejtuchu! podła dziewczyno! gałganico!... Chciałaś mi zabić dziecko!...
Anna zdębiała wobec tego wybuchu.
— Co się stało? — wyjąkała.
Widziała, że dziewczynka, uniósłszy główkę z objęć pastorowej, spogląda na nią złośliwie zpodełba. Przelękła się oczu tego dziecka — było w nich coś złowróżbnego, niedziecinnego wcale. W Annie serce załopotało przestrachem.
Doktór praw zlekka ręką usunął swoją rozjuszoną małżonkę. Zagłębiony w księgach, małomówny, nie lubiący puszczać słów na wiatr, jak sam świadczył o sobie, do spraw gospodarstwa nie mieszający się z zasady, jako że te nie licowały z jego powagą — tym razem uważał za stosowne wystąpić osobiście, jako głowa domu.
— Pozwól, Mizzi! — rzekł — ja to sam załatwię.
Musiało więc zajść coś poważnego.
Ujął w dwa palce delikatnie śrubkę, leżącą na rogu stołu, podniósł ją wysoko, potem przysunął ku oczom nieszczęsnej służebnej, wyczekującej rozwiązania dręczącej zagadki, i spytał świszczącym głosem:
— Co to jest, Anno?
— Nie wiem!... — odparła, skrzyżowawszy ręce na piersi, jakby broniąc się przed ciosem, którym niebawem miano ją ugodzić bez miłosierdzia. —
— Pytam cię, Anno, co to jest?
— Śrub-ka!... — wyjąkała.
— Właśnie, śrubka — powtórzył metodycznie. Takich śrubek u nas w domu niema — nie widziałem jej nigdzie. Osobliwa śrub-ka! — przeciągał, niby sędzia śledczy, znęcający się nad inkwirowanym. Czy wiesz, gdzie się znalazła?
Głos jego był pełen ironji.
— Nie wiesz?... Naturalnie, nie wiesz!... Ba! a my wiemy. Zapieczona była w twojem cieście! Miggeli wyciągnęła tę śrubkę z konfitur... niemal z gardła. Co powiesz na to, Anno?
Zachwiała się na nogach. Czerwień rumieńca uderzyła jej na twarz. Cios padł. Była niema — ze zdziwienia, z niepojętości wypadku.
— To okro-o-opne! to o-krop-ne! — wróciła do swego określenia pastorowa.
— I to nie poraz pierwszy, ty, łajdaczko — rozwrzeszczała się znów doktorowa. Przeszłej niedzieli...
— Daj spokój, Mizzi... Ja badam! — przerwał władczo pan domu.
— Pozwól mi powiedzieć, Ruodeli!... Tyś sam winien. Ty jej pobłażasz!... Zeszłej niedzieli, gdy gwóźdź był w mleku, chciałam ją odprawić. Nie pozwoliłeś... Mogłeś zabić swoją głupią wyrozumiałością nasze dziecko...
Anna czuła zawrót głowy. Rumieniec na jej twarzy coraz bardziej się szerzył i gęste krople potu jęły spływać na twarz z czoła. Nie mówiła nic — jeno oczy jej uparcie błądziły w stronę Miggeli. Kobieta i dziewczynka porozumiewały się spojrzeniem. Tylko one dwie rozumiały sens zagadki.
Oczy Miggeli — w tej chwili chytre nad wiek — zdawały się mówić do służącej:
— Masz!... to moja zemsta.
Anna przypominała. To prawda, że w minionym tygodniu — po owym wypadku z gwoździem pod nieobecność państwa, dziewczynce, kręcącej się ustawicznie w jej alkowie nad kuchnią, obok łóżka, jakby w wybadywaniu jakiegoś jej sekretu, obiła łapy z niezwykłą zajadłością. To były już nie klapsy zwykłego upomnienia — to była dotkliwa kara — może coś jeszcze innego; Miggeli krążyła koło jakiejś jej tajemnicy. Parękroc podniosła gwoździe, zarzucone w końcu alkowy, przy nogach jej łóżka. Anna wypędziła Miggeli, krzycząc:
„Nie waż mi się łazić po moich kątach. Masz dość pokojów!“ Dziewczynka nie poskarżyła się rodzicom, gdy po wrócilido domu. W jakiejś przekornej dumie mała osądziła, że nie wypada jej przyznawać się do tego, iż jakaś chłopka podniosła rękę na nią, na „pańskie dziecko!“ Ale po owej scenie Miggeli, przechodząc koło Anny, wielokrotnie zasyczała, niby mała żmijka:
— Popamiętasz mnie, chamko!
Nikt nie słyszał tej groźby oprócz zelżonej. Matce zdawało się, że dziecko coś przemówiło. Zapytała: „co mówisz, Miggeli? “ A już dziewczynka miała twarz jasną i uśmiechniętą:
— Nic, mamo, nucę sobie coś... Ale jaka ta nasza Anna jest miła... Nieprawdaż, mamuniu?... Anno! my się kochamy — nieprawdaż?
I ku zdziwieniu Anny Göldi, zarzuciła jej ręce na szyję. Anna nie śmiała jej odepchnąć. Była stropiona tem, co zaszło. Czy to dziecko żartowało, grożąc jej, albo żałuje i teraz ją przeprasza? Czy też w tej dziecięcej, a niedziecinnie mądrej główce kryją się „skarby fałszu“, godne głów starszych? Anna nie mogła sobie nigdy dać rady z tą kwestją. Zadanie było zbyt trudne do rozwiązania dla jej prostackiego umysłu. Może jakiś pedagog zawodowy objaśniłby ją o zdolnościach dzieci do niepotrzebnego kłamstwa, do grania komedji, do niewinnego zresztą fantazjonowania; albo jakiś duszoznawca, odgadujący już w owej epoce zawiłe szlaki dziedziczności, przypomniałby na zapytanie zdziwionej niezwykłością faktu, że pradziad pani Mizzi był dyplomatą przy dworze książęcym we Florencji i cieszył się sławą „drugiego Macchiavelli”, o czem nieraz z dumą wspominała pani Tschudi, pokazując zżółkłe i podarte rodowe pergaminy.
Wszystko jedno, jaki był powód tej zaciekłej mściwości dziewczynki. Było coś, co tłumiło w gardle Anny Göldi wszelkie wyznania.

— Co powiesz, Anno, na to wszystko? — nerwowo potupywał nogą doktór praw. Wyjaśnij-że nam, w jaki sposób gwoździe i śrubki dostają się do mleka i ciast dla Miggeli. Nie przypuszczam, abyś to czyniła świadomie, w złych zamiarach. Wiem, że kochasz Miggeli i mała kocha ciebie... Któż nie kochałby tego drogiego, nieszczęśliwego dziecka? Wiem także, iż jesteś... byłaś zawsze poprawił się — dobrą i zacną dziewczyną. Ale nie zaprzeczysz, że stałaś się ostatnio niedbałą i nieuważną.
— Flejtuch! podły flejtuch! — wtrąciła krzykliwie połowica. Ot, za dużo robisz sobie z nią ceremonij.
— Chciałbym jednak wiedzieć, skąd biorą się u nas te gwoździe i śrubki...
— Ja nie wiem... nie wiem! — rozpaczliwie wykrzyknęła Anna.
— Ażeby przyniosła je raz mleczarka, a następnie młynarz — to nie jest do po-ję-cia! — mówił nieubłagany prawnik. Jak to wytłumaczysz, Anno?
Wówczas rozszlochała się i w desperacji rzekła:
— Ja lepiej pójdę sobie precz od państwa!
— Myślę, że lepiej... lepiej! — przyskoczyła do niej z zaciśniętemi pięściami doktorowa. Ruszaj mi zaraz... natychmiast... nie pokazuj mi się nigdy więcej na oczy. A nie myśl, że znajdziesz służbę tu, w Glarus, u porządnych ludzi. Już ja ciebie opiszę!...
— Ona jest okropna! — przywtórzyła pastorowa.
— Idę już!
Anna Göldi zacisnęła usta — otarła łzy rękawem sukni. Jeszcze rzuciła okiem na małą. W piwnych, iskrzących się oczkach Miggeli, błyszczał triumf. Nareszcie ta „chamka“ pójdzie sobie. Dziecko dopięło swego celu. Może maleńka wiedziała zgóry, iż trzeba czegoś niezwykłego, aby pozbyć się z domu tej służącej, którą matka za oczy, wbrew sobie, chwaliła za pracowitość, oszczędność, usłużność, budząc zazdrość w przyjaciółkach, które stale wyrzekały na swoją służbę.
Zaś Anna Göldi ani słowem nie uczyniła wyrzutu swej pani, iż harowała przy niej od rana do nocy w ciągu dwóch lat — starała się jej zawsze dogodzić we wszystkiem — była czujną na każde wezwanie — umiała sobie zaskarbić sympatję pana domu. Ach! i on się tez zmienił — jakże surowym dla niej okazał się dziś.
Lecz w poczciwości swej Anna nie winiła pana Tschudi. Rozumiała, że jest ojcem... Cóż miał robić, skoro fakty przemawiały przeciw niej, a ona nie umiała... nie chciała... nie mogła się tłumaczyć?...
Jeszcze przestępując próg, usłyszała słowa pastorowej:
— A wszystko stąd, że nie była nigdy nabożna... Moja pani! jakże to ona zuchwale, wdarła się dziś do kościoła — podczas ka-za-nia...

∗             ∗

Zaledwie Anna Göldi jęła składać w węzełek swoje rzeczy, już zjawiła się w alkowie pani domu z małą. Właściwie Miggeli pociągnęła matkę, poskoczywszy za próg jadalni:
— Chcę zobaczyć, jak ona sobie pójdzie, mamo!...
Matka była, jak zawsze, posłuszna kaprysowi swojej pieszczoszki. Stanęła nad Anną Góldi, zimna, nieubłagana, niejako pilnując jej odejścia bez zwłoki. Może gdzieś w głębi jej egoistycznego serca kotłował się jakiś żal, że traci po dwóch latach wprawną, znającą jej przyzwyczajenia, pracowitą, dobrze gotującą, a nadewszystko tanią i niewymagającą służącą. Ale ponad żalami gospodyni stało pokrzywdzone i zaniepokojone serce czułej matki: czego jeszcze można doczekać się od tego „flejtucha! Bo to było już pewnikiem: porządna służąca opuściła się i nie budzi więcej zaufania.
Anna Göldi na ten raz popadła w złość:
— Czemu pani stoi nademną, jak djabeł nad dobrą duszą?... Toć nic nie ukradnę... Nie jestem złodziejką!
W gardle pani Tschudi zaschła odpowiedź. Zdumiona była zuchwalstwem swojej służącej — pierwszem zuchwalstwem. Nie znalazła słów odpowiednich do tego wybuchu. I zamruczała tylko:
— No, no... no!
Upozorowała swoją bytność w alkowie zamiarem zapłaty — rzuciła kilka srebrnych monet na łóżko Anny. Było tego niewiele, — ledwo płaca za miesiąc, już będący na schyłku. Ponieważ Anna Göldi była wydalona za nieporządek, albo lepiej jeszcze — ponieważ sama pierwsza wymówiła miejsce — zdaniem sprawiedliwej małżonki doktora praw, nie mogło się jej należeć nic więcej.
Anna zaledwo spojrzała na pieniądze. Zbierała swoje skromne manatki — chudobę, mieszczącą się w marnym węzełku, zrobionym z chusty — przez całe życie nie mogła dorobić się kilku sztuk bielizny ponad jedną zmianę i sukienczyny ponad roboczą i tę czerwoną od święta. Podczas tych przygotowań zajmowała ją myśl jedyna: jak zabrać pamiątki po Hansie — jedyne świadectwo tajemnicy jej serca, minionych dziejów, o których nikt nie wiedział z jej ust, które przemilczała w spowiedzi porannej przed pastorem.
Ale Aneta-Marjetka stała jej na przeszkodzie. Umyślnie stanęła przy ścianie, w nogach łóżkach — w tem miejscu, skąd ją niedawno przepędziła tak srogo Anna. Chyba umyślnie — bo czemużby tak podrygiwała radośnie na skrzypiących deskach podłogi, zapomniawszy o niedawnych łzach, któremi opłakała możliwość rychłej śmierci z powodu zagadkowej śrubki w cieście. Anna spojrzała na małą. Zrozumiała, że ta nie ustąpi ze stanowiska. Westchnęła cicho — zarzuciła węzeł na plecy i postąpiła ku drzwiom.
We drzwiach odwróciła się jeszcze i rzekła:
— Niech wam Pan Bóg nie pamięta mojej krzywdy.
I wyszła dumnym krokiem...
— Słyszała pani pastorowa, co ta łajdaczka powiedziała mi na pożegnanie — załamywała w chwilę potem ręce w salonie pani doktorowa...
— Lud się psuje... Nie ma Boga w sercu! — przywtórzyła tamta.


ROZDZIAŁ VII.
Kłujące pamiątki.

Szła z tłumoczkiem na plecach, uginając się nie tyle pod jego nikłym ciężarem, co pod kamienną dolą swoją. Czuła się wygnanką, posromioną, wyrzuconą bez litości, niby śmiecie na drogi rozstajne. Szła przez przełęcz górską, pomiędzy brózdami siewnych pól, szła skrajem kwietnych łąk, miękkich, jak dywany, albo też piaszczystemi wąwozami. Unikała ludzi, jakby w obawie, że zaglądać jej będą w zapłakane oczy i zapytywać o losy sieroty.
Zresztą nie napotkała nikogo. Lekki wiatr poranny zmienił się naraz w wichurę, która — jak to bywa w górach — prędko nagnała tabuny czarnych chmur. Zerwała się burza — deszcz smagał ją bez litości. Okrutnie zmoczona dotarła do jakiejś pustej szopy, gdzie w dni powszednie odpoczywali pasterze, i tu przeczekała ulewę.
Nasłuchiwała groźnych pomruków burzy i przy ich akompanjamencie snuła burzliwe wspomnienia swego krótkiego, a obfitego w przygody nieszczęśliwe żywota. Szczęścia niemal nie zaznała — lub owo przelotne, które uśmiechnie się zwodniczym blaskiem, rzuci w serce jeden promyk, kwiat jeden, a potem ucieknie, zostawiając na całą przyszłość żałobę, żal, ciernie wspomnień.
Tak było z nią właśnie.
Przebywała wtedy osiemnastoletnia w górach pod opieką zrzędy i brutala dziada, który patrzył na nią chmurnie, jakby wiecznie wyrzucał jej oczyma, ii była owocem hańby jego córki. Gorliwy katolik nie zdołał nigdy przenieść sromu: — córka jego bez sakramentu związała się z jakimś włóczęgą i miała porodzić dziecię nieślubne. Wypędził ją. Teraz czuł się w obowiązku strażowania czci wnuki. Zgadywał jej temperament i zabraniał jej znajomości z mężczyznami. Wysługiwała mu się, jak umiała, lecz twardej duszy skamieniałego wpośród głazów górskich — przełamać nie mogła...
Aż pewnego dnia, gdy pasała dziadowskie krowy, zbliżył się do niej jakiś wędrowiec. Przybywał zdaleka, skądciś od Bodeńskiego jeziora, z Appenzell. Był głodny, wyczerpany z sił długą podróżą. Nakarmiła go chlebem i mlekiem. Przysiadł się do niej przy ognisku i zawiązał z nią rozmowę.
Miał płowe włosy, rozwiane wichurą nad mądrem czołem i oczy jasne, piękne. Chłopiec był naprawdę, jak malowanie. I naraz ogarnął ją płomień. To samo stało się ongiś z jej matką. Oddała mu się, a raczej wziął ją tak, bez pytania, śmiejąc się i dziękując za jej chleb — jakby to właśnie należało do podziękowania. Omdlewała ze szczęścia w jego ramionach i już nie chciała puścić go w drogę.
A on — sądząc z jego opowiadania, rwał się w dalszą podróż. Mówił o sobie jakieś dziwy. Nie wiedziała zrazu, nie wiedziała i potem nigdy, co w jego opowieści było prawdą, co kłamstwem zalotności, lub wymysłem rozigranej fantazji. Inteligentny prostak w jej wyobraźni urósł na genjusza — tak nazwałaby go, gdyby znała ten wyraz. Oto co jej mówił:
Pracował w fabryce stali w Apenzell. Przychodziły mu do głowy „wielkie pomysły“, sporządzał projekty nowych narzędzi, sam je wykonywał. Odnalazł sposoby tańszego wyrobu doskonalszych gwoździ, śrubek, haftek, szpilek do włosów, igieł i t. p. „Doskonalszych! tak jest!“. Na dowód tego otworzył szkatułkę, którą przyniósł był w tornistrze i pokazywał jej „owoce swojego trudu i wynalazczości“. Brał każdą sztukę w rękę i lubował się nią, rozpowiadając nowe sposoby swojej techniki — używając wielu terminów niezrozumiałych dla niej, wszelako słuchany przez nią zachwytnie, mimo niezrozumienia, gwoli rozkoszy, jaką budził w niej swoim entuzjazmem, dumnem samopoczuciem, a nadewszystko śpiewnym głosem.
Potem z oburzeniem jął prawić o majstrze, który prześladował go i chciał mu wydrzeć sekrety jego wynalazków. Jakoś zagadkowo wypowiedział się o awanturze z tego powodu, o „jusze, którą tamten zafarbował ziemię“. Nie śmiała dopytywać się, drżąc, iż może usłyszeć, że jej miły Hans, który przed chwilą trzymał ją w objęciach, jest mordercą. Pewnem było, że uciekał z Apenzell i kryl się przez długie dni w górach, nie odważając się wyjrzeć na drogi bite, jakkolwiek głód go dręczył. Miał też przy sobie parę sztuk złota, których pochodzenie wydawało się jej nie dość czystem. Wypadało na to, że je ukradł, aby mieć na podróż do Genewy, jakkolwiek z gniewną szczerością upierał się przytem, że to on właśnie został okradziony z wynalazku przez fabrykanta. Zmierzał do Genewy, a raczej do pobliskiego z nią Ferney, albowiem zasłyszał, iż jakiś pan Wolter, wielki filantrop, popiera wynalazców i zakłada tam pracownie dla zegarmistrzów, a on, Hans Lederli, „ma przecie głowę do tego i przy pomocy pana Woltera stworzy nowy sposób fabrykacji zegarków i zostanie miljonerem“.
Był pewny, że gdy pokaże temu panu gwoźdź, haftki, igły, szpilki własnego wyrobu, zyska jego uznanie i sławę.
Ale jakkolwiek Hans rwał się do swoich wynalazków i robót, miljonów i sławy — zagórowała miłość i młodości. Zezwolił, że dziewczyna, lgnąca do mego i me chcąca go utracić — tuż wnet po cudownem spotkaniu, — schowała jego cenne skarby i poleciła go dziadkowi swemu, jako pomocnika w kuźni. Stary patrzy nieco krzywo na „przybłędę“, — którego wiatr niewiadomo skąd przyniósł, a wnuczka podjęła na drodze, lecz, że już sam z sił opadał i potrzebował pomocy, Hans zaś stawiał wymagania skromne, — tedy młodzieniec pozostał w górskiem schronieniu przy kuźni... i przy Annie.
— Tylko nie zadawaj się z nimi — pogroził dziad wnuczce. Nie ścierpię tego pod swoim dachem.
Tedy posłuszna wnuczka spotykała się z ukochanym nocą pod nakryciem gwiaździstego nieba. Idylla ta trwała przeszło trzy miesiące. Pod koniec jedna ze owego okresu szczęścia, pamiętnego dla Anny na wieki, młody chłopiec stał się jakiś markotny. Żądał zwrotu swojej szkatułki, gdyż musi się udać do pana Woltera „nie może tu gnuśnieć“. Zapowiedział jej, że zrobiwszy majątek i zyskawszy sławę, powróci do mej i czem się z nią, albowiem była jego „pierwszą, jedyną i ostatnią miłością“ — jak wyraził się z emfazą w swoim kwiecistym języku. Tem bardziej ona kryła przed nim cenną szkatułkę, jakby w niej schroniła się jego miłość i wraz z nią od niej ulecieć musiała.
To złudzenie pozostało jej nawet wówczas, gdy pewnej nocy Hans zniknął. Jeno na progu swego pokoju znalazła bukiet niezapominajek i wianuszek z alpejskich szarotek — niby zapowiedź powrotu i obietnicę Miłości, która nigdy nie zapomina.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Teraz pod szopą, patrząc w zamglone niebo, w którem wisiały jeszcze ostatnie krople deszczu, rozsnuwała następne bolesne wspomnienia.
Hans odszedł — ale coś jej z siebie pozostawił. Uczuła to w rozkosznem drgnieniu łona. Miała zostać matką.
Urodziła...
Nie było nikogo przy porodzie. Nikogo prócz starca, patrzącego na nią wzrokiem nienawiści i wyrzutu. Pomogła sobie sama. Potem...
Zapadła w gorączkę połogową. Nie wie sama, ile dni i nocy leżała nieprzytomna. Zbudziła się pewnej nocy — dziecka nie było przy niej.
W kącie stał przed obrazkiem Matki Boskiej dziad, tłukł się w piersi prawą ręką, drugą trzymał coś, czem postukiwał w glinianą podłogę, modlił się i wołał:
— Musiałem!... musiałem!
— Gdzie dziecko?! — rzekła.
— Urodziło się nieżywe! — odparł głucho.
— To kłamstwo! to kłamstwo!
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się zagadkowo. Owo coś stuknęło znowu w podłogę. Przy blasku lampki, palącej się przed obrazem, dojrzała ów przedmiot. Byla to łopata.
Zabiłeś je! — krzyknęła, powstawszy z tapczanu.
— Pochowałem je... nie żyło! — powtórzył zimno i uparcie.
Nie pamięta dobrze, co się wówczas stało...
Zdaje się, powaliła go na ziemię — przeskoczyła przezeń — i biegła w noc mroczną szukać mogiły dziecka...
A zaraz jakby nadeszła kara Boża...
Huknęło w powietrzu — osunęła się olbrzymia lawina śniegu i kamieni — zagrzebała dom, kuźnię, oborę, krowy, starca...
Ją uniosła w dolinę — nienaruszoną.
Odnaleźli ją ludzie — ponieśli nieprzytomną do szpitala — odratowali.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedyś później poszła w góry tam, gdzie stało domowstwo jej dziada. Śród ruin znalazła szkatułkę Hansa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I ta szkatułka stała się jej najcenniejszą pamiątką świadectwem minionego szczęścia kochanki i matki — ach! tak krótkotrwałego.
Nie chciała tracić wiary, że jej miły uwodziciel kiedyś powróci. Zachowywała dla niego swoją cześć, przezeń sponiewieraną — wszystkie siły serca, pragnącego miłości. Zaprawdę była jednolubką — jakkolwiek nieraz krew biła w niej potężnemi pulsami, domagając się zaspokojenia praw młodej natury.
Ale zmagała się zawsze ze swoją żądzą. Wszędzie, gdzie była służącą gdzie napastowano ją nieraz zalotami, znajdowała sposób na uciszenie krwi namiętnej. Nocami otaczała szyję wieńcem z gwoździ — kłuła się jego szpilkami — zadawała sobie męki bez litości nad sobą. I radowała się, że nie sprzeniewierzyła się nigdy temu młodemu, pięknemu, wielkiemu, który musia ją porzucić bowiem było mu za ciasno w górskim wąwozie ale on przecie wróci do niej, wróci sławny, ogaty, kochający! Wierzyła w to niezłomnie... bo czyż inaczej zostawiłby jej bukiet niezapominajek i wianek z alpejskich szarotek — świadectwo swojej miłości?
Z czasem potrafiła ukoić swoją tęsknotę — sycona wiarą w powrót Hansa, umiała nawet być wesołą. Jej przedziwna natura — młoda i zdrowa — wiązała w sobie dwa sprzeczne dary: umiejętność niegasnącej pamięci i umiejętność zapominania się. Do zapominania pomagała jej nieustanność pracy — czasem spacer w górach, gdzie pojawiał się jej obraz ukochanego. Koił ją również śpiew. Miała wrażenie, że on ją słyszy zdaleka i na jej głos kiedyś przybiegnie. Był dla niej wszędzie — w górach, obłokach, wichrze, w kwiatach i piosence.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Widocznie zamykając szkatułkę, i chowając ją w skrytce podłogi, rozsypała trochę gwoździ. Znalazła ich kilka przypadkowo Marjetka. To właśnie tak rozgniewało Annę. Skarciła dziewczynkę i odpędziła ją od swojej skrytki. Miała wrażenie, że ktoś zuchwale sięgnął po jej tajemnicę — po tajemnicę jej miłości, macierzyństwa, hańby i szczęścia...
A podejrzliwa Miggeli tem uporczywiej jęła krążyć wpobliżu jej łóżka, — tam pod jedną ze spróchniałych desek krył się skarb Anny. Lada chwilę dziecko może go odkryć. Więc przepędziła je tem surowiej — cała dziecku bolesną nauczkę, mniemając, że odstraszy je od dalszych poszukiwań.
Co wpadło złośliwej dziewczynce do głowy, że mściła się wrzucając cichaczem gwoździe do mleka, lub wydobywając je pozornie z omletu? — nie wiedziała. Ostatecznie wypadało na to, że rozpieszczona „smarkata zapragnęła uwolnić się od opiekunki, która wbrew wszystkim, co wysługiwali się jej kaprysom, poważyła się zadać jej ból i, co gorsza, urazie jej „pańską dumę. Czyż nie nazywała siebie samej „małą sędziną z Glarus“?.. A tu jakaś chłopka... Anna Göldi... — —
Nie! niepodobna było tego wszystkiego tłomaczyć surowemu doktorowi. Miała-ż przyznać się do własności swojej — do owych gwoździ, świadków jej rozkoszy i mąk?... Przenigdy!
Zemsta małej Marji poszła dalej jeszcze.
Dziecko, jakby w przeczuciu jakiegoś sekretu, kryjącego się w zakazanem dlań miejscu przy nogach łóżka Anny, nie dopuściło, aby odchodząca zabrała swój skarb.
I znowu — niepodobna było zdradzić swej tajemnicy, sięgnąć po szkatułkę z gwoździami — — bodaj rzucić na siebie podejrzenie, że to ona w istocie dobywała stamtąd gwoździe i śruby, aby czynić zamachy na życie dziecka doktorostwa — choćby w niepojętym dla nikogo celu.
Z ciężkiem sercem Anna Göldi pozostawiła swój skarb. Może dziewczynka nie odkryje go pod podłogą, skąd nie udało się go wydobyć pod czujnem okiem złośliwej doktorowej. Może kiedyś uda się słudze powrócić do Glarus... i odebrać swój skarb, gdy czas załagodzi nieporozumienie między nią a państwem.
Zresztą może to będzie zbędne...
Hans tymczasem musi powrócić...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powstała, zarzuciła znowu tłumoczek na plecy i szła przez gęstą mgłę, która nie pozwalała nic rozróżnić o kilka kroków.
Lecz ona znała dobrze drogę. Zmierzała do jedynego swego przyjaciela — starego Steinmüllera, bednarza, który mieszkał w sąsiedniej dolinie poza górą, którą przemierzała teraz żwawym krokiem. Z nim jednym pożegna się, zanim opuści te strony nazawsze.


ROZDZIAŁ VIII.
W gościnie.

Anna Göldi siedziała markotna przed miską kwaśnego mleka z kartoflami i ospale przekładała je łyżką. Naraz odsunęła strawę.
— Nie, przebaczcie! — ojcze Steinmüller. Nie mam apetytu.
— No, to zjesz później... Cokolwiek dzieje się w życiu, jeść trzeba — zauważył filozoficznie.
Patrzył zukosa w ogień na kominku, pykał fajkę, wargami zawzięcie przebierał i od czasu do czasu spluwał. Na jego szorstkiej, szczecinowatej, zrytej ospą twarzy znać było i współczucie dla niezwykłego gościa i zarazem wielkie zakłopotanie.
— Powtórzcie mi raz jeszcze, Anno, bo mi się to w głowie nie mieści. Pani była niezadowolona z was i odeszliście. Jesteście dzielną i uczciwą dziewczyną. A pani wasza jest dobra — i pan doktór jest człowiek zacny i sprawiedliwy. A i dziecko jest słodkie, kochane.
— O, tak kochane! — powtórzyła za nim z cieniem niedostrzegalnej dlań ironji.
— Więc jakże to?... Ot, przemówić się — i opuścić miejsce, doskonałe, wysiedziane. Cos przemilczacie mi, Anno...
Stary Steinmüller był z zawodu bednarzem a z zamiłowania ślusarzem. Z doktorstwem zapoznał się ubiegłej zimy. Mianowicie doktorowi zacięła się kasetka, w której przechowywał ważne urzędowe dokumenty i pieniądze. Coś się zepsuło w misternym zamku angielskim — ktoś musiał w nim majdrować: może mała Miggeli przez psotę, którą należało nudzącej się kalece wybaczyć. Doktór wezwał Steinmüllera, który nad spodziewanie dobrze uporał się z robotą, jakiej nie podołałby przeciętny ślusarz. Mistrz nad mistrze, ongiś m ajtek na okręcie angielskim, Steinmüller odgadł sekret i doprowadził zamek do porządku, i schudi nie miał dlań dosyć słów podziwu.
Odtąd ślusarz, ilekroć zawitał do wielkiej doliny, gdzie zamieszkiwali doktorstwo, zachodził do kuchenki Anny Göldi, dostawał zawsze gorącą strawę, jakiś smakołyk dla wnuków, gawędził ze służącą, wzywany był na pańskie pokoje dla dyskusji z doktorem, jako że był człowiekiem bywałym, rozsądnym, to i owo potrafiącym opowiedzieć o tych „szelmach Austrjakach“, u których w wojsku przesłużył lat 25 zamłodu; dostąpił nawet prawa kołysania na kolanach małej Miggeli, która śmiała się, targając go za siwą brodę, i cieszyła się, słysząc, jak ujadał, naśladując psa. Bawiąc córkę, zyskał sympatję matki... Słowem, uważał siebie za przyjaciela domu doktorostwa.
Anna nie uważała za stosowne oświecić go bliżej co do powodów swego odejścia i stary kręcił z niezadowoleniem głową.
— To jakieś fanaberje kobiece! — zadecydował w końcu, kiedy byłem u was w zeszłym tygodniu, wszystko zdawało się płynąć gładko...
— Zdawało się! — podkreśliła pognębiona.
Powstał — splunął siarczyście na środek podłogi — znowu zaciągnął się dymem i rzekł:
— Ha, trudno!... Oczywiście przenocuję was u siebie... Ale co zrobicie jutro? — Pójdę w świat... szukać służby... Albo mi to pierwszyzna?...
Przysiadł znowu i znów poskrobał się w głowę. Należało wreszcie samemu rozpocząć rozmowę na temat, który wprawiał go w zakłopotanie. Chodziło o to, że Anna Göldi, nabrawszy zaufania do starego bednarza, po części pragnąc przyjść mu z pomocą, po części dbając i o własny interes, powierzyła mu całą swoją uciułaną z oszczędności służbowych w ciągu lat ostatnich sumkę. Mówił jej bowiem, że pragnąłby dla dobrobytu wnuków rozszerzyć swój interes, nabyć trochę nowych na rzędzi i zapasy drzewa, a ostatnio wykosztował się bardzo, wspierając niezamożną i liczną rodzinę brata. Ona zaś, nie wydając na siebie wiele, w myśli o przyszłości gotowa była zadowolnić się malutkim procentem na swój zresztą niewielki kapitalik — owoc wieloletnich trudów. Interes ubito w ciągu kilku minut Steinmüller operował od roku sumką Anny Gōldi.
— Widzicie, Anno — podjął głośno nić upartej myśli, zwracając się do niej na „wy“, jako że delikatna sprawa, którą poruszył, zdawała się tego wymagać — rozumiem dobrze, że przyszliście do mnie, aby odebrać przed podróżą swój kapitał... Ale, prawdę mówiąc, nie byłem na to przygotowany — a choć taką sumkę mógłbym jakoś wyjąć z interesu, zawsze-ć, prawdę mówiąc, sprawiłoby mi to na razie kłopot...
Zarumieniła się.
— Ależ wcale nie, ojcze Steinmüller. Nie po to przyszłam. Mam trochę grosza na drogę. Zapiszecie sobie mój adres i przyślecie mi, kiedy będzie to wam dogodnie.
— Więc jak zapisać adres? Podszedł do kantorka, wziął tabliczkę i szyfer — czekał.
Nawiasem mówiąc, stary Steinmüller dumny był z tego, że potrafił pisać, co śród ludzi jego wieku i autoramentu nie było wówczas śród Szwajcarów rzeczą częstą. Ale Steinm]üller wyuczył się liter pod szpicrutą w nienawistnej służbie austrjackiej i zyskał tym sposobem śród swoich nielada szacunek. Bywało w latach młodszych, że dziewczynom wiejskim pisywał liściki miłosne, a zwłaszcza nieśmiałym kawalerom oświadczyny, których nie poważali się wyrazić ustnie.
Jeszcze coś wiązało Annę ze starym. Nie podając powodu, poprosiła go kiedyś, aby rozpisał listy do urzędów w Genewie i Ferney. iżby dowiedzieć się, czy nie mieszka tam niejaki Hans Lederli. Otrzymała odpowiedź, że był tam w istocie — zajmował się sztuką zegarmistrzowską, wybił się w swoim fachu i wyjechał pono do Anglji, poczem ślad po nim zaginął. Zawsze-ć była to wieść jakaś, wróżąca dobrze: chłopak zrobi swoje i powróci — w to wierzyła święcie. Poprzestała na tej odpowiedzi, a stary z jej rumieńca wywnioskował naówczas, iż serduszko jej zajęte jest przez owego Hansa.
— No, więc jakże będzie z tym adresem?
— W tem sęk — odparła. Nie wiem doprawdy, dokąd się obrócę...
— Chciałoby się do Anglji... nieprawda-ż? — rzekł.
Beznadziejnie machnęła ręką:
— Skąd mnie tam?... Za daleko!... To za morze...
I rumieniec pokrył jej twarz, a Steinmüller mógł jeszcze raz skonstatować w myśli, że z tym Hansem musiało coś być tak, jak to bywa między młodymi.
— Właśnie dlatego przyszłam do was... nie tyle wedle noclegu — mogłabym się przespać w szopie górskiej, (nie pierwszyzna mi) — ile wedle porady. Poradźcie, ojcze, co mam zrobić.
Zamyślił się...
— Dam wam list do Szwyc, do mojego brata... Jest to człowiek uczynny i — można powiedzieć — ustosunkowany. Albo znajdzie wam gdzie służbę na miejscu, albo — jeżeli o to będzie trudno zbliska — da wam jakieś rekomendacje do innych kantonów... Dziś o służbę dla obcej nie łatwo... wszędzie są swoi, bliżsi... Ale mam nadzieję, że coś się uda dla was uczynić.
— Ach! jakże jesteście dobrzy, ojcze Steinmüller! Gotowa była przypaść z pocałowaniem do jego pomarszczonej i spracowanej ręki.
— Co za głupstwo! — rzekł, wydzierając jej dłoń. Nie ma za co dziękować zawczasu... No, Anno, idź spać — widzę, że ci się oczy kleją. A ja napiszę list do brata. Polecę cię gorąco... Da Bóg, wszystko będzie jeszcze dobrze!


ROZDZIAŁ IX.
Ciekawa dyskusja.

Pastor powrócił z wycieczki zadumany głęboko i chmurny. Biorąc z pułki Biblję w tłomaczeniu Marcina Lutra, stanowiącą dlań lekturę ulubioną, zapowiedział żonie, iż dzień dzisiejszy poświęci studjom nad prawodawstwem Mojżesza. Znaczyło to tyle, że nikt nie powinien wchodzić do jego gabinetu przed nocą. Służba winna była pukać do drzwi zamkniętych i dopraszać się prawa wniesienia skromnej wieczerzy. Pani pastorowa szanowała przywileje pracy mężowskiej, wymawiającej sobie niezmącony spokój. Miała tedy czas absolutnie wolny aż do północy. Zaproponowała sąsiadom, aby nie opuścili świetnej uczty u burmistrzostwa, na której dnia tego miała zebrać się elita umysłowa Glarusu.
— Będę pilnowała Miggeli choćby do północy, gdyby zebranie miało się przedłużyć. Idźcie, zabawcie się, kochani państwo. Potrzebna wam rozrywka dla ukojenia wzburzonych nerwów. Zastąpię was godnie i z całego serca przy dziecku.
Tedy państwo Tschudi wyściskali Maryśkę i wyszli z domu...

∗             ∗
Nie można rzec, aby pastorowa wywiązała się całkowicie godnie z dobrowolnie przyjętych obowiązków. Bawiła się lalkami z dzieckiem parę godzin, wyszywała ze skrawków materyj sukienki dla jej lalek, opowiadała Miggeli bajeczki, lecz wreszcie znużona nieustanną paplaniną małej, zadręczona przez jej wymagania i kaprysy, poddała się potrzebie snu i zachrapała w fotelu.

Miggeli próżno starała się ją dobudzić. Żadne szczypania w otłuszczone mięśnie przygodnej opiekunki nie pomagały. Wówczas dziewczynka, posiadająca sporo fantazji, urządziła podróż przez pokoje: poruszyła przy tej sposobności wszystkie, nieprzerastające jej sił ciężarem, meble, bądź w charakterze środków lokomocji, bądź współpasażerów, poprzewracała krzesła i stoły, rozbiła parę przedmiotów ze szkła, nadźwigała się przytem sporo i narobiła wiele hałasu; nic jednak nie zdołało z mocnego snu sprawiedliwej zbudzić dostojnej pastorowej.
Wtedy dziewczynka udała się celem „zrobienia porządków“ do kuchni i nagle zaklaskała w ręce radośnie. Przypomniała sobie, że w alkowie tkwił jakiś sekret, strzeżony przez wydaloną służącą. Chorowite i nerwowe dziecko, nie posiadające znacznych sił, uporało się jednak z usunięciem łóżka — pracowicie w pocie czoła, podniosło nadpróchniałą deskę i odkryło skarb — szkatułkę z gwoździami. To odkrycie napełniło dziecko radością, mogącą równać się tylko z triumfem kopacza, natrafiającego na żyłę złota. Miggeli pogrążała rączki w tej masie gwoździków, błyszczących szpilek i igieł — doznawała nawet przewrotnej przyjemności kłując się niemi. Odnaleziony skarb przeniosła do swego dziecinnego pokoju, znajdującego się w sąsiedztwie sypialni małżeńskiej rodziców, i schowała zazdrośnie zresztą bez żadnego widomego celu — w sienniku zrobiwszy mały rozporek, przez który mogła sięgnąć do „nowych zabawek“ w nieprzewidzianej potrzebie.
Później coś się zmieniło...
Czy znudziła się zabawą w pojedynkę, czy namęczyła się zbytnio przy dźwiganiu tylu rzeczy ciężkich w pracowitem próżniactwie, czy uległa poprostu zmienności swojego histerycznego nastroju niewiadomo. Może ogarnęła ją obawa, że na ten raz napsociła zbyt wiele: — stłukła piękny wazon chiński, dar landrata, ceniony przez rodziców, co mogło przełamać granice największej pobłażliwości sędziego; a może w jej dziwnej duszyszce rozszalała się wściekłość na to, że rodzice pozostawili ją na czas tak długi z tą nudziarką, „chrapowicką“, jak w myśli nazywała pastorową. Jeżeli zamierzała obudzić litość nad sobą i żal rodziców, łączny z musem przebaczenia, albo „ukarać ich za zaniedbanie ich „biednej Miggeli“, to jej nerwowy organizm, posłuszny tajemniczej psychice — z pierwotnej komedji, do której była tak skłonna, uczynił prawdę.
Przeraźliwy krzyk dziecka obudził wreszcie pastorową. Przetarła wystraszone oczy. Miggeli tarzała się na dywanie w ataku konwulsyj — piana wyszła jej na usta, łzy ją dławiły. Pastorowa zdumiona oglądała jej ręce pokłute, pokrwawione, pełne drzazg. Przyłożyła dłoń do czoła małej i w okrutnym niepokoju skonstatowała gorączkę. Na żadne pytania: „w jaki sposób pokłułaś się tak?“ — Miggeli nie odpowiadała. Zacięła się w posępnym gniewie.
Pastorowa rozebrała dziewczynkę, ułożyła ją w łóżeczku, okryła watową kołderką, dała małej na poty lek z domowej apteczki, usunęła drzazgi z paluszków — poczem dopiero zdecydowała się wysłać swoją kucharkę do burmistrzowstwa po doktorstwo z zaleceniem ostrożnego powiadomienia, iż „mała cokolwiek zasłabła“.

∗             ∗

Państwo Tschudi zasiedzieli się na ten raz do późna u burmistrzostwa. Proszony obiad przeobraził się niespodzianie w five o’clock i przeszedł niewidocznie w wieczorynkę. Panie grały w loteryjkę. Doktorowa, trzymająca bank, szczęśliwa z wielu kwintern, wygrywająca małe sumki, nadto upewniona, że nikt lepiej od niej nie wywołuje numerów — nie była zdolna opuścić stanowiska. Panowie grali w domino — rozprawiali o polityce, „o okropnościach Józefińskich reform, które, da Bóg, nie utorują sobie dróg do naszej zacnej Szwajcarji“...
Aptekarz, mający napad dobrego humoru, opowiadał cichaczem w dobranem męskim gronie odświeżone własnym dowcipem pikantne dykteryjki. Później zakomunikował zebranym, że w Glarus bawi przypadkiem w przejeździe do Rzymu znakomity doktór żydowski, Joszua Gotlieb, grzmiący sławą po szczęśliwem wykurowaniu Księcia Lotaryngji z choroby nieuleczalnej podług opinji chrześcijańskich medyków. Doktór Tschudi podniósł z tej okazji cały szereg kwestyj, związanych z charakterystyką misyjnych przeznaczeń Izraela, przyczem przełamując swoją małomówność — popisał się nietuzinkową wiedzą. Rozważano modną podówczas, a zawiłą kwestję: „dlaczego Pan Bóg, zamierzywszy zbawić świat przez swego Jednorodnego Syna, obrał so bie, przez dziwny smak, dla wcielenia cząstki swojej Troistej Istoty, naród tak wstrętny i tylekroc niepokorny głosowi Mojżesza i proroków?[18] Doktor Tschudi sądził, że „żaden inny naród nie potrafiłby tak gruntownie zamęczyć Ideału — oczywiście na spółkę z pogańskimi Rzymianami — jak właśnie Żydzi: to było ich misją“. Z ukrytą ironią zamaskowany Wolterjanin apte karz stawiał pytanie: „dlaczego żydzi, skoro już wy konali swą misję, nie zniknęli z oblicza ziemi i upar cie istnieją?“ Jeden z gości, młody kleryk, Heireli Wissenlos wyjaśnił, że podług zapowiedzi ewangielicznych żydzi pod koniec świata hurtem przejdą na wiarę chrześcijańską, rozumie się, „w formach reguły augsburskiej“.
Doktór Tschudi, który już zamierzał ustąpić z pola dyskusyj, aby powrócić do swojej Miggeli — został za trzymany przez swoisty potok rozpraw, które sam zresztą zainicjował, stawiając pytanie: „dlaczego zydzi używają krwi do przaśników — czy ten rytuał jest spaczeniem, zapożyczonem od obrzędów pogańskich, czy też wynikiem późniejszych przemian, zaszłych na gruncie zdrowego kultu Mojżeszowego, mianowicie zastąpieniem modłów po zburzeniu świątyni i zamiastką nieznanej ży dom komunji pod postacią wina? Aptekarz zadał pytanie: „Czy wolno żydom jeść mace bez krwi?“ Ukrytego w tem pytaniu kolca ironji nikt w tem towarzystwie nie spostrzegł; tak poważna była mina aptekarza, gdy je zadawał. Ponieważ obecni — ze względu na wyższy poziom inteligencji i sympatje protestanckie dla „narodu proroków“ — byli przekonani, że co do rytuału krwi mowa może być tylko o jakiejś tajnej, nawet samym żydom nieznanej sekcie, przenigdy zaś o całym ludu Izraela, osaczono aptekarza pytaniami, jak może stawiać tak dziwacznie sprawę: przecie miljony żydów od wieków spożywają przaśniki, a ledwo jedno chrześcijańskie dziecko tu i ówdzie co kilkadziesiąt lat przepada przed świętami Paschy. Aptekarz zrobił na to minę tajemniczą i już szeptem — niby rzeczy, zwierzone mu przez pewnego przechrzczonego rabina w Strassburgu — opowiedział, jak odbywa się tajna przesyłka do gmin Izraela w zaufane ręce kilku uncyj chrześcijańskiej krwi, które podzielone zostają na atomy i w najdrobniejszej mierze przez lat kilkadziesiąt spełniają swój obowiązek. Na dowód tej możliwości znawca farmakolog rozgadał się o potędze jednej molekuły kurary, mogącego służyć Indjanom do zatrucia tysięcy strzał i wygubienia setek ludzi z wrogich plemion.
Słuchano jego wywodów z tchem zapartym. Doktór Tschudi był porwany temi rewelacjami. Ale w tej samej chwili pobladła żona położyła mu dłoń na ramieniu i cicho rzekła:
— Musimy iść... Pastorowa przysłała swoją służącą po nas... Miggeli ciężko zasłabła!
Łzy ją dusiły.

Doktorostwo Tschudi wycofali się dyskretnie z gościnnego domu. Najemny stangret na żądanie doktora, ile sił, popędził biczem konie...
ROZDZIAŁ X.
Małe przyczyny wielkich skutków.

Dziecko spociło się... Chwała Bogu! jest lepiej!... Teraz śpi...
Temi słowy spotkała pastorowa rodziców Miggeli.
Odetchnęli z ulgę. Weszli na palcach. Dziecko leżało z zamkniętemi oczyma.
Jednakże nie spało. Z rozkosznem biciem małego serduszka Miggeli nasłuchiwała, jak pastorowa szeptem tuż przy łóżeczku malowała w jaskrawych barwach obraz jej choroby, swój przestrach, swoje zmartwienie, radość z powodu, że „kryzys przeszedł. Rozlewała się słodycz po wszystkich członkach jej ciałka, gdy matka, rosząc je nieoschlemi jeszcze łzami, całowała ją ostioz nie dotykała jej czoła, cieszyła się, ze „gorączka minęła.“ Przyjemnie łaskotała ją w twarz przy całowaniu szorstka broda ojca. Nie otwierała oczu, aby ten miły stan odczuwania tak potrzebnych jej pieszczot rodzielskich — jaknajbardziej przedłużyć. Nieco bawiły ją te strwożone szepty, te stąpania ostrożne na palcach, delikatne i czute dotknięcia tych osób dużych, które po wiodło się jej zwieść swoim udanym snem.
Jeszcze kilkakrotnie pochyliła się nad nią matka z tą małpią miłości, dla kąska swojego ciała, tak doskonale imitującą świętość macierzyńskich uczuć. Pastorowa, oddalając się, położyła na jej czole znak świętego krzyża. Ojciec czule pogłaskał policzki rzekomo śpiącej.
Poczem wszyscy wyszli na palcach z pokoju.
Biła dwanaściekroć na wielkim zegarze stołowym północ. Metaliczny głos zegara rozlegał się w całem mieszkaniu. Drzwi sypialni rodzicielskiej były otwarte naoścież. Doktorostwo leżeli pociemku — nie zasnęli jeszcze — rozmawiali ze sobą półgłosem.
Nie spała również figlarka Miggeli.
Cichutko zeskoczyła z łóżeczka — zataiła śmiech, który kotłował w jej wąskich piersiach — na czworakach dopełzła do progu sypialni rodziców. Czy o niej mówią? Powinni mówić o niej, o „swojej słodkiej Miggeli“...
Nie omyliła się.
Doktorowa mówiła:
— Już sama nie wiem, co począć. Drżę, że choroba jej postępuje stale... Niewiadomo, co jeszcze z tego wyniknąć może.
— Sama wiesz, że zwracaliśmy się do najlepszych naszych lekarzy. Nic poradzić nie mogli. Jednak wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że to okres przejściowy. Bądź co bądź, te konwulsje, którym ulegała dawniej tak często, ustąpiły...
— Pastorowa powiada, że dziś właśnie był taki atak...
— Może przesada...
— Ach! ty zawsze na wszystko patrzysz przez różowe okulary. O mało nam dziecka nie zabito, a ty — nic...
— Ależ, Mizzii...
— Ruodeli! nie wiem, coby się stało z nami, gdybyśmy mieli stracić nasze jedyne dziecko!
Zaniosła się od płaczu...
— Daj spokój, Mizzi!... nie myślmy o rzeczach ta okropnych... Wszystko jest w ręku Boga...
I jego głos zdawał się być również nasiąknięty łzami...
Miggeli na czworakach powróciła do łóżka. Serce jej biło radośnie. Sprawiało jej rozkosz, ze rodzice płaczą nad nią. Wszakże była kaleką... Ta krótsza noga nie pozwalała jej biegać i bawić się z innemi dziećmi. Zresztą nie lubiono jej i ona też nie lubiła nikogo chłopcy wyśmiewali jej niezgrabny chód, dziewczynki odpędzały ją od wspólnej zabawy: „ty się nie nadajesz“. Tylko rodzice ją kochali... O, bogdajby nigdy nie przestali jej kochać!... Kiedy jest naprawdę chora, stają się jeszcze czulsi. Jak to przyjemnie!
Nakryła się kołderką aż po czubek głowy — i długo, długo w noc śmiała się do siebie same, rozkosznie...
Coś sie roiło w tej małej, dziwaczne, główce...



KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.
CZĘŚĆ DRUGA.
ROZDZIAŁ XI.
Deszcz szpilek.

Całe miasto Glarus na początku jesieni tego pamiętnego roku 1781-go zostało głęboko poruszone, wyrwane niejako ze stanu błogiego odrętwienia. W domu czcigodnego doktora praw i sędziego trybunału, pana Ruodeli Fschudi, działy się dziwa. Ukochana córeczka doktorstwa, dziewięcioletnia Anita-Marjeta, słodkie stworzenie, kalekie od urodzenia — uległa wielokrotnie napadom dziwnej choroby. O tego rodzaju przejawach nie słyszano w Szwajcarji bodaj od czasu zajęcia jej ziem przez plemiona Helwetów w epoce Cezara. Przynajmniej najstarsi ludzie nie zapamiętali nic podobnego w całym kantonie.
Oto „Miggeli“ — takiem było spieszczone przez matkę imię małej — podlegała wymniotom, których rodzaj nie poddawał się żadnemu rozsądnemu tłumaczeniu. W misce, którą ustawiono przy łóżeczku małej, stale napastowanej przez torsje, pośród kleistej masy, stanowiącej niestrawione resztki pokarmów, odnajdywano raz po raz gwoździe żelazne, haftki, szpilki, igiełki, śrubki, kawałki drutu. Bywało tego nieraz po 10 — 20 sztuk dziennie. W ciągu jednego tygodnia — jak świadczyły późniejsze akty, gdy w sprawę tę zmuszoną była wmieszać się miejscowa prokuratorja — ten deszcz żelaztwa i stali urósł do stu przedmiotów.
Nie ulegało kwestji, że pochodzą z żołądka — tak oblepione były ową kleistą masą, pomieszaną z żółcią. Estetyczna dziecina wprawdzie odpędzała energicznie od siebie nawet najbliższych, kiedy zbierało się jej na wymioty — nie chciała zresztą udręczać widokiem swych mąk matki, odchodzącej niemal od zmysłów z rozpaczy. Ale wystarczało, żeby przyjęta pielęgniarka wyszła na chwilę z pokoju, odwróciła się na moment, aby wziąć lekarstwo — następował atak wymiotów. W misce, którą niejednokrotnie badał zdumiony niepojętemi symptomatami choroby, sam doktór praw — okazywały się na dnie żółtawego osadu owe tajemnicze szpilki, gwoździe, druty. Lekarze nie obserwowali samego napadu wymiotów; zachodzili w głowę, gubiąc się w domysłach co do pochodzenia żelaztwa, którego — jak przysięgali rodzice — nie było w tym rodzaju i gatunku, oraz w tej ilości, w całym domu; podejrzewali pielęgniarkę o jakiś figiel, poddawali ją kilkakrotnie rewizjom, zawsze daremnym; ale nawet pozostawiona sam na sam dziecina zwracała z resztkami jadła ów niesamowity ekstrakt żołądka. Szpilki, gwoździe, druty stanowiły zatem jakąś niesamowitą przeróbkę materji — dziw, iż o wysokim poziomie technicznym — albo „tkwiły w organiźmie dziedzicznie“, bo nawet i na tę hipotezę zdobywał się wypadkowo jakiś oryginalny umysł lekarski z powag, uczestniczących w konsyljum przy łożu niezwykłej pacjentki. Albowiem mogło się przecie zdarzyć, że jakaś prababka małej wypadkiem — bodaj w furji — połykała żelaztwo, a skoro pierworodny grzech Ewy mógł przekazywać się przez setki pokoleń, tedy jasnem było, że i tego rodzaju „okazja“... — —
Ale koledzy-konsyljarze zmuszali kolegę-oryginała do umilknięcia, stwierdzając, że w danym wypadku ma się do czynienia z dopustem Opatrzności, z chorobą, której źródeł jeszcze medycyna współczesna, oparta zresztą na starożytnej wiedzy Hippokratesa i Galena, nie zdołała ustalić...
O „cudownej“ chorobie panny Tschudi — cudownej, bo jakże „maleństwo mogło zmieścić w swoich wnętrznościach taką kupę żelaztwa i nie umrzeć szedł głos po calem mieście i wydostawał się nawet poza granice kantonu Glarus, pobudzając badawcze umysły do rozmyślań na temat dopustu Bożego. Mówiono też o dziwach tej choroby w kurytarzach trybunału, w salonach burmistrzostwa, na placyku przed kościołem, jak i w oborach, na pastwiskach, na targu, w kawiarniach, w pracowniach, gdzie wyrzynano z drzewa urocze zabawki szwajcarskie, w kuchniach — słowem — wszędzie, wszędzie!...
Było dziwnem jeszcze, że mała — pomimo tych napadów, które, zda się, zagrażały życiu i winny były wywoływać krwawienia wewnętrzne — naogół poza torsjami, do których nieopatrznie, jak stwierdziła pielęgniarka, „pobudzała się, grzebiąc paluszkiem w gardziołku“ — była wesoła i częstokroć roześmiana w łóżeczku, w którem wylegiwała się, zasypana mnóstwem łakoci i zabawek, znoszonych przez rodziców i ich przyjaciół. Ale właśnie ta wesołość, ten „humor djabelski jak określiła to pielęgniarka — niepokoił panią Tschudi: w sekrecie zwierzyła się przed mężem, że jej babka była podobnież wesoła, śmiała się do szaleństwa i wyskoczyła z wieży kościelnej na bruk, przyczem uległa potłuczeniom, które spowodowały zgon.
— Boję się o dziecko! — mówiła, tonąc we łzach i załamując ręce.
Doktór praw chodził markotnie po pokoju i rozwodził rękoma:
— Nic z tego nie rozumiem! — mówił. Ot, słyszałem dziś w przejściu — baby płotły między sobą: „dzieciak został uroczony“.
Pobladła.
— A gdyby tak było? — spytała...
— Gadki babskie! — rzekł niepewnym głosem. W każdym razie, zdaje się, pogorączkowaliśmy się wówczas, wypędzając Annę Göldi. Ten gwóźdź w mleku — śrubka w cieście — to mógł być początek choroby...
— Ależ... dziwna jest twoja logika! — ośmieliła się zaprzeczyć głowie domu — przecież wtedy nie było wymiotów!
— A prawda! — zawstydził się. W każdym razie — — kiedy Anna tu była, nie było jeszcze objawów tej choroby...
— Ty zawsze żałujesz tego flejtucha! — odparła ze złością i wzruszyła ramionami.
Podejrzewała Bogu winnego małżonka, zimnego wobec kobiet, jak ryba — całą bowiem czułość od wielu lat przeniósł na dziecko — o tajne sympatje dla urodziwej służącej.
— Tak, czy inaczej — ozwał się Tschudi, przystając naraz i patrząc zukosa na żonę — zdecydowany jestem wezwać do naszej małej... d-ra Gottlieba!
Mówił to, nie spoglądając żonie w oczy. Przewidywał opór.
W istocie klasnęła w dłonie zdziwiona i przerażona tą jego decyzją.
— Ależ... to żyd!
Właściwie pani Tschudi niemal nie widziała żydów. Nie napotykała ich w mieście Glarus — bodaj nie zamieszkiwali tutaj lub kryli się na przedmieściu. W Alzacji, w miasteczkach nadreńskich, ledwo prześlizgnął się jej wzrok po tycK postaciach, jeszcze zamkniętych w ghetto, ukazujących się w biały dzień jeno na targowiskach. Ale ich długie brody, surowe twarze, zgięte postaci, migocące chytrym blaskiem oczy — ich futrzane czapy, ciemne opończe, strój odrębny od innych „ludzkich szat“, nadto z musu znaczony żółtą łatą, symbolem wzgardy otoczenia aryjskiego, — wszystko to natchnęło ją niechęcią dla tego dziwacznego ludu, pogrążonego w modłach i handlu pieniędzmi — ludu, o którego obyczajach i nałogach rozchodziła się w jej kołach najgorsza opinja.
— Cóż z tego, że żyd?! — odparł wolnomyślny Tschudi. Jabym i djabła wezwał, żeby tylko pomógł naszej małej.
— Ruodeli, bluźnisz!... Twoje bluźnierstwo może rozgniewać w niebie patrona naszej małej — ostrzegła go surowo.
Przysiadł się do niej — ujął jej dłonie z pieszczotą, o której dawno zapomniał sam i z której brakiem pogodziła się i ona, oddawszy go bez zazdrości jego księgom i pergaminom — przemówił jej do rozumu.
— Jesteś nierozsądna, Mizzi. Doktór Gottlieb nie jest bylejakim żydkiem. Aptekarz rozpowiadał o nim cuda. Leczył szczęśliwie księcia Lotaryngji. Niedawno wezwany został do chorego kardynała — do Rzymu. Jak chcesz? — to coś znaczy!
— A! — otworzyła szeroko usta.
Nie wiedziała o tem. Zajęta loteryjką, nie słyszała o dziwnych faktach, które na rzecz żydowskiego lekarza opowiadał aptekarz na wieczorze u burmistrza.
— Czemuż tu siedzi? — zapytała z resztką oporu.
— Ba! kardynał podobno wyzdrowiał... i Gottlieb zatrzymał się u nas przejazdem. Przypadek — może szczęśliwy dla nas. Żydzi mają swoją własną medycynę... To człowiek uczony...
— Dobrze! poślij po niego... Pan Bóg przebaczy nam, że zwracamy się do żyda.
— Ależ, duszko, przecie On sam nieraz zwracał się do Żydów...
— Kiedy?!... tak dawno. I zawsze — jak mówi pastor na podstawie Pisma Świętego — sam pierwszy tego żałował... Jednak nie opieram się — wezwij tego żydka do Miggeli, ale... zaraz!


ROZDZIAŁ XII
Cudotwórczy lekarz.

Jakkolwiek daleki jestem od zamiaru ubliżenia talentom i umiejętności lekarskiej czcigodnego doktora Joszui Heszela Gottlieba, który wchłonął całą wiedzę medyczną — oczywiście talmudyczną — już w 11-ym roku życia, zwłaszcza wszystko, co dotyczyło przypadłości kobiecych, gdyż w tym roku został, jako kandydat na rabina, zaręczony przez rodziców, szynkarzy w Nieświeżu, to przecie przez miłość dla prawdy (magis amica veritas“...) muszę tutaj stwierdzić, że jeżeli chodzi o cudowne wykurowanie księcia lotaryńskiego, to sława d-ra Gottlieba została stanowczo przez jego współwyznawców przesadzona.
Oczywiście nie będę uciekał się do zarzutu, godnego tylko niewymierającego nigdy gatunku zawodowych antysemitów, że sam książę — po wcieleniu Lotaryngji do Francji — nie tylko nie był księciem panującym, ale był poprostu potomkiem z bardzo lewej ręki usuniętego od tronu księcia Karola IV, kilkakrotnie wyganianego przez Francuzów. Nie chodzi mi też o to, aby podkreślić złośliwie, że choroba książęcego (z lewej ręki) pacjenta była urojona: ów poprostu wmówił sobie, że połknął żabę, i gdyby nie koligacje, zostałby umieszczony zdawna w szpitalu obłąkanych, ponieważ wybijał na przedmieściu szyby sprzedawcom ryb, których podejrzewał niewiadomo dlaczego, iż podsunęli mu zarodek żaby w karasiu podczas jakiejś uczty. Ale po pierwsze, jeżeli choroba opuszczonego już przez wszystkich aryjskich lekarzy, właściwie wypędzonych przez szalonego pacjenta, ustąpiła po paru wizytach, złożonych przez zawezwanego desperacko, słynnego z cudotwórczej praktyki, samouka-lekarza żydowskiego, to ustąpiła głównie dzięki tajnej radzie sprytnego Włocha, pełniącego obowiązki cyrulika i zarazem lokaja przy osobie sławnego doktora, Giacomo Borelli. Ów bowiem zwrócił uwagę swego patrona na to, że „książę plecie od rzeczy“, a po zadaniu przez medyka choremu proszków na wymioty — nieznacznie wpuścił sam do naczynia żywą żabę. Książę doznał ulgi i czuł się ozdrowiałym, bez miary szczęśliwym z tego, że „bestyjska żaba opuściła lokal w jego żołądku.“ Poczem między patronem i sługą wywiązała się ostra scysja: mianowicie bezczelny Włoch zażądał dla siebie połowy honorarjum, wypłaconego w złocie, podczas, gdy lekarz był zdania, że to... on był zawezwany przez pacjenta, on też dawał środki przeczyszczające, a za żywą żabę rulonami złotemi się nie płaci — scysja, która zakończyła się smutnie: albowiem rozgniewany Giacomo nie tylko zerwał z patronem, aby wyjechać do rodzinnego kraju i rozpocząć praktykę samodzielną, ale nadomiar wyjawił księciu sekret jego wyzdrowienia. Otóż, powtóre — po wykryciu się tajemnicy oszustwa wysoki pacjent uczuł ponownie boleści w brzuchu, gdyż osądził logicznie, że „przeklęta żaba nie wyszła jeszcze z jego organizmu“.
Zanim cudotwórczy lekarz żydowski, którego poważano w aryjskiem środowisku, jako „gruntownego kabalistę“, uległ kompromitacji i został ostentacyjnie wyrzucony z granic Lotaryngji, zawezwał go do siebie w istocie pewien kardynał rzymski, chory na podagrę, chirargę i wodziankę, jako że infułat miał w pamięci, iż nawet papieże w średniowieczu stale korzystali z usług „nieprzyjaciół Chrystusa, podobnie, jak gromadzili w Watykanie cuda rzeźby pogańskiej. Ale i tu mściwy Włoch wmieszał się i sprawił intrygami, iż jadącego już do Rzymu, do łoża kardynała, d-ra Heszela Gottlieba zatrzymał umyślny poseł w przejeździe przez Szwajcarję.
I oto znakomity doktór, bezradny i nie wiedzący, dokąd ma się na razie obrócić, osiadł chwilowo w kantonie Glarus. Nie można powiedzieć, iżby ta decyzja powstała pod wpływem piękna otaczającej natury, albo wiem doktór żydowski odzwyczajony był dziedzicznie od patrzenia na przyrodę, jako że rabi Akiba już był ogłosił przed blisko dwoma tysiącami lat, że „żadne piękno natury nie powinno skłonić mędrca, aby oderwał wzrok od ksiąg Zakonu“. Doktór był zdania, że sławione przez ciasnogłowych Aryjczyków za przykładem Rousseau piękno natury szwajcarskiej jest godnem politowania złudzeniem: „na górze wydaje się, że jest ładnie w dolinie, a na dole wydaje się, że jest ładnie właśnie na szczytach — gdzież jest więc ładnie?!“
Ale potrzebował właśnie ciszy i spokoju, żeby się skupić i dokończyć dysertację na temat: „Dlaczego medycynie są niepotrzebne żydowskie trupy“. Rozwijał tu myśl, że medycyna talmudyczna kwitnęła od wieków, a przecie nikt z mędrców rabinicznych nie uciekał się do krajania trupów, jako że każdy rozumiał dobrze, iż „co innego jest żywe, a co innego martwe“. Rekomendował tedy wchodzącym na złe drogi profesorom medycznego fakultetu w Uniwersytecie Praskim, iżby poprzestali na wiwisekcji zwierząt, — zresztą godził się ostatecznie w przypiskach hebrajskich do tekstu niemieckiego na krajanie przez studentów medycyny trupów chrześcijańskich, co „ciekawym nieukom może wystarczyć“.
Zauważmy nawiasem, że mimo głębokiej „nauki“ (nauką była „Tora — jedyna „prawdziwa“, ponieważ żydowska nauka, nadana wszystkim wiekom własnoręcznie przez Boga i poprawiona przez mędrców talmudycznych) doktór Gottlieb był człowiekiem bogobojnym. Jak każdy żyd, pozbawiony był zgoła chrześcijańskich przesądów. Wiedział napewno, że Talmud jest dziełem pełnem nieocenionej mądrości, z którem żadna księga literatury wszechświatowej nie wytrzyma porównania.[19] Pomimo to, niezmiernie tolerancyjny Gottlieb który wyemigrował zamłodu z rodzinnej Polski do Niemiec — stykał się chętnie z chrześcijanami których leczył zapomocą środków medycyny talmudycznej i dokazywał w wielu wypadkach cudów... sugestji. To powodzenie w praktyce pocieszało go śród zawodów i nieszczęść życia rodzinnego. Stracił bowiem pięciu braci i w poczuciu obowiązków familijnych powrócił pięćkrotnie do swojej obcej ojczyzny, aby poddać się „chalicy“, t. j. opluciu przez trzech świadków i zzuciu trzewika przez wdowy braci, które zakon przeznaczał mu za małżonki, jakkolwiek już był żonaty. Ale ta tkliwa procedura stanowiła jeno pozorne odstępstwo od zasady monogamji, gdyż za opłatą, pobraną od pięciu wdów, Gottlieb uwalniał je od małżeństwa ze sobą i dawał im możność wstąpienia na ślubny kobierzec i płodzenia innym mężom dziedziców, którzy odmówią po nich tradycyjny „kadysz“ (modlitwę pośmiertną).
Była w życiu doktora Gottlieba pewna chwila tragiczna, gdy o mało się nie załamał, gdyż zakochała się w nim bogata chrześcijanka i kusiła go do ślubów. Lecz mężny Gottlieb — nie opuścił wiary teściów swoich, którzy podwoili posag jego drugiej narzeczonej (o pierwszej uciekł był z Nieświeża zagranicę), a posag ten, cyfrą swoją przechodził o wiele resursy materjalne w związku z chrześcijanką i nawet gasił wdzięki tej ostatniej. Wprawdzie, nieszczęściem, jego Rachela, recte Ruchla, była krzywoboka i cerę miała nieapetyczną: jednak prawdziwy uczony nawet w nieszczęściu potrafi znaleźć źródło pociechy. Uczony lekarz bowiem wszystkie choroby wysypkowe, opisane w traktatach Sederteharot, Gittim, Ketubot, Nedarim, Baba Mecya i jak to wszystko jeszcze nazywać się może — studjował na ciele swojej małżonki i niepocieszony był, kiedy ta go wcześnie odumarła.
Ze smutku wydobyła go filozofja. Rozmyślał często na temat o wiecznotrwałości etyki żydowskiej. Jakkolwiek osobiście był skromny i nie ulegał pysze rasowej, t. j. nie powoływał się bezustannie na „wybraństwo Izraela“, nie mógł jednakże oprzeć się radosnemu poczuciu, że żydzi dali światu moralność, chociaż zastrzegał się w duchu, iż nie udało się przez to bynajmniej umoralnić tych upartych barbarzyńców, nieobrzezańców i zjadaczy trefnego mięsa. Jakkolwiek był zdania, że żydzi byli jedynym mądrym narodem na świecie, — żartem pod wpływem kieliszka dobrego wina motywował to: „przecie zdołali ogłupić swoją Biblją świat cały; ale był pełen uznania — jak rzekło się wyżej — dla wiedzy biblijnej, skomentowanej i naprawionej przez mądrość talmudu („oby trwała wieczność!“) i pogardzał tylko zlekka innemi narodami, niewybranemi przez Jehowę. Chrześcijan lubił, nienawidził natomiast mechesów[20], jako że sam przypadkiem byłby został mechesem, gdyby nie odradził mu tej „zdrady“ własnego narodu rozsądny i bogaty teść. Zresztą mechesów nie miłował, ponieważ „wiedzieli więcej, niż potrzebowali wiedzieć“ i nie rozumieli swojej roli naturalnej — wojowania wyłącznie z przesądami chrześcijanskiemi.

∗             ∗

Aby nie posądzono nas, że przez ignorancję nie doceniamy medycznej sztuki opierającego się o talmu żyda-lekarza z końca XVIII wieku, nadrmenmy, ze naogót wiedza lekarska, europejska w owej epoce wychodziła dopiero z powijaków — i nie miała nic wspólnego z ową cudowną potęgą, jaką tchną! w nią aryjski zmysł do badania zjawisk przyrody w ciągu wieku XIX, wówczas emancypacja powołała też i światłych żydów do udziału w rozwoju medycyny w nowym bezprzesądnym duchu, a obok dostojnych nazwisk aryjskich położyła na kartę historji znakomite nazwiska uczonych lekarzy żydowskich, oczywiście nie grzebiących się w śmietniskach rabinicznych, podobnie jak tamci zerwali z rumowskami średniowiecznej scholastyki, wszedłszy na tory poprzedników greckich.
Wprawdzie w czasie, o którym mowa, medycyna miała już za sobą wielkie odkrycia na polu anatomji i fizjologii, owoce świetnego ducha Renesansu, miała za sobą Harweya, Malpighiego. Leuwenhocke’a, van Helmonta, Sydenhama — nie była to już owa medycyna, wyśmiana przez Moljera, z jedynem symbolicznem narzędziem w ręku, seręgą[21], ani owa, wyszydzona dowcipnie przez autora „Gil-Blas'a[22], lecząca zmianami zimnej i gorącej wody i upustem krwi z rozrzutnością rzeźniczą. Już był pchnął chirurgię Petit, Garrengeot, Desault; już posuwała się badawcza myśl „szkoły wiedeńskiej pod przewodem Hoffmana, Stahla, Boerhave'a i rozwijał skrzydła genjusz francuski „szkoły Montpellier“, usuwający w kąt szarlatanerię magnetyzerów w rodzaju Mesmera, ryjący w spiżu wiekopomne imiona Bichata, Corwisarta, Broussaie’go.
Ale duchy tych szkół nie sięgały do Szwajcarii — uradzającej się ze względów politycznych od Austrji i Francji a przynajmniej nie dosięgły jeszcze podówczas do jednego z jej najciemniejszych zakątków, kantonu z miasteczka Glarus. Aby nie uczynić niesprawiedliwości Szwajcarji nadmieńmy, że najzdolniejszy z uczmów Boerhave’a, Albrecht von Keller, w jednej osobie: matematyk, botanik, fizjolog, anatom, lekarz i poeta urodził się w Bernie (r. 1708), ale tego genjusza, przypominającego Galena, Paracelsa, Cardano — rychło zabrała sobie profesorska katedra w Getyndze, ściągnęły dwory Francji, Anglji, Niemiec i Rosji — skąd znakomity prawnik Tschudi nawet nie słyszał imienia zgasłego w roku 1777 olbrzyma ducha. Imponował mu raczej urodzony nad jeziorem Bodeńskim Mesmer, twórca teorji leczniczych fluidów magnetycznych w epoce, kiedy neurologja była jeszcze w kolebce; ale i ten, zabrany został przez szalejący za nim, jak za bożyszczem, Paryż. Mogła się była Szwajcarja pochlubić nadto Simonem Andre Tissot jeszcze żyjącym naówczas w ojczystej Lozannie, popularyzatorem wiedzy medycznej; ale wobec ówczesnego rozbicia kantonów, czy to odseparowanych od reszty wężyzną administracyjną samodzielnych jednostek państwowych, czy uginających się pod pięścią obcych despotyzmów — doktór Tschudi nie pomyślałby o ściąganiu do córki „zagranicznego lekarza, zwłaszcza Tissota, słynącego z manier brutalnych.[23]
A więc wybór ojca naszej milutkiej pacjentki zatrzymał się na Joszui Gottliebie.


ROZDZIAŁ XIII
Wizyta lekarska.

Nie można jednak powiedzieć, aby doktór żydowski odznaczał się wykwintnemi manierami. Obciążony był dziedzicznie co najmniej dwutysiącletnią kulturą ghetta. Zlekka zmarszczył brwi oszczędny Tschudi, gdy w zajeździe przy zaproszeniu usłyszał pierwszy aforyzm słynnego lekarza: „Chorobę mogę zobaczyć później, ale honorarjum muszę widzieć naprzód. Westchnął, ale odliczył na stole kilkanaście talarów srebrnych w walucie austrjackiej, przełożonej przez lekarza nad miejscową.
Nie zrobił też Gottlieb dobrego wrażenia na pani Tschudi. Jeszcze zanim wprowadzony został do sypialni 9-letniej pacjentki — po pierwszych słowach opowieści macierzyńskiej o chorobie dziecka, zadał pani domu pytanie, świadczące wprawdzie o tem, iż był genialnym prekursorem teorji Freuda, późniejszej o stulecie, ale na policzkach przyzwoitej niewiasty i matki wywołujące rumieńce wstydu i oburzenia: „jak tam z płciowemi objawami u małej?!“
— Ależ, panie doktorze, o tem jeszcze niema mowy! Pan nie ma do czynienia z żydowskiem dzieckiem! — odparła zgorszona niewiasta, hamując ostrzejszą reakcję.
Dr. Gottlieb był na tyle taktowny, że uśmiechnął się i poklepał panią domu po plecach ze słowami: „No! no! z tem poczekamy — słucham dalej“.
Potem coś podrywało panią Tschudi z krzesła, gdy na każdy nowy szczegół jej opowieści doktór tylko cmokał wargami i powtarzał, zacierając ręce: „W porządku!... bardzo dobrze!“
— Jakto, co jest w porządku? — co dobrze?! — wtrącił zdziwiony Tschudi — że moja córka ma szpilki i gwoździe w brzuchu, to jest w porządku, to dobrze?
Lekarz uśmiechnął się wyrozumiale:
„Nie!... ale to jest ładny obraz choroby... To bywa! to się zdarza... to później przechodzi.“
Te słowa wyrzeczone jeszcze przed djagnozą — natchnęły otuchą serca rodziców. Jeżeli to „bywa“ i „zdarza się zatem choroba musiała być znaną, cudownemu lekarzowi i musiał on mieć w zapasie jakiś środek na nią, jeżeli tak zapewniał, że „przejdzie“.
Oględziny dziecka nie trwały długo. Chora nie pozwalała się dotykać: gdziekolwiek dotknął ciałka lekarz, krzyczała w niebogłosy: „boli!” Aż czuła matka zaproponowała: „czy nie możnaby bez oględzin“, na co lekarz spojrzał na nią zagadkowo z ponad okularów i mruknął: „Można, pani dobrodziejko!“
Spróbował egzaminować pacjentkę krzyżowemi pytaniami, ale dziecko robiło wystraszone miny i zacięło się w milczeniu. Powstał i rzekł: „No! już wiem wszystko!... Wyraz okrutnej trwogi wyjrzał z oczu Miggeli, ale po chwili opanowała przestrach i pokazała lekarzowi język: „Pan nic nie wie! pan wie figę malowaną!“
Tedy doktór wyszedł z rodzicami do gabinetu, w którym znalazł się gość, aptekarz, przybyły celem dowiedzenia Się, jaką djagnozę postawił rekomendowany przez niego lekarz.
Uczciwie mówiąc — rzekł Gottlieb — ta wasza mała spryciarka (spryt widzę w jej oczach) ma słuszność: jeszcze nic nie wiem. Uczciwie mówiąc — (ja zawsze mówię uczciwie) — choć obraz choroby jest piękny... w całem słowa znaczeniu piękny, nie można powiedzieć, żeby się już coś podobnego zdarzyło.
Obejrzał ponownie zgromadzone przez ojca na stole objekty, wydobyte z wydzielin żołądka Miggeli:
Takie gwoździe! taka ilość szpilek — w żołądku dziecka — to jest... cud!
— Pan doktór nie wierzy w cuda? spyta Tschudi.
— Owszem... owszem... cuda bywały: np. wieloryb Jonasza. Ale przedewszystkiem pan Bóg pozwalał sobie na cuda... już bardzo dawno; w epoce biblijnej. A powtóre: że wieloryb miał w żołądku Jonasza, to jest zrozumiałe, ale żeby Jonasz połknął żywego wieloryba, tego nawet Wszechmocny nie mógł uczynić.
— Brawo! — rzekł aptekarz.
Pani Tschudi popatrzyła na aptekarza z lekceważeniem, na lekarza niechętnie, i zauważyła:
— Szpilki to nie wieloryb! Wiem... wiem... ale taka ilość żelastwa w żołądku małej — to jest nieprawdopodobne.
Zirytowała się — nie baczyła na upominającą o szacunek dla lekarza mimikę męża i rzekła:
— Pan doktór mówi: „nieprawdopodobne“, — a tu jest fakt.
Gottlieb popsztykał palcami, pocmokał językiem i rzekł:
— Ja bym to sam chciał widzieć.
— Co widzieć?
— Jak ona... wymiotuje.
Pani Tschudi wpadła w złość:
— Co pan myśli sobie?!... Sami pakujemy gwoździe i szpilki do wymiotów? — co?!
— Ja tego nie powiadam... Ja tylko mówię: ktoś pakuje... A kto — nie wiem.
Racjonalizm żydowskiego lekarza, odskakujący dziwnie zarówno od cudowności bajek talmudycznej Hagady, jak i od łatwowierności powszechnej aryjskiego otoczą, uraził Tschudiego, aczkolwiek ten ostatni nie należał wcale do najprzesądniejszych ludzi swej epoki.
— Zwracam uwagę pańską, doktorze, że śród tych przedmiotów są takie, których nie widziałem uprzednio nigdy, ot, np. ten gwoździk z posrebrzaną główką...
Doktór obejrzał przedmiot pod światło:
— Ja widziałem takie.
— W każdym razie to wyrób nie tutejszy.
— Przypuśćmy... Ale czy pan zapewnia, że niema pan wogóle szpilek i gwoździ w domu?
— Pan pyta, czy dziecko nie mogło ich połknąć przypadkowo... podczas naszej nieobecności?
— Przypuśćmy! — odparł zagadkowo lekarz. Niech będzie i tak!
— A więc słowem naszem możemy zaręczyć, ja i matka, że takich gwoździ, takiej ilości szpilek, takich śrubek, nie mieliśmy nigdy ani ja, ani moja małżonka.
— Dobrze!... mógł je mieć kto inny. Przypuszczam więc, że dzieciak wziął je poza domem...
— Nigdzie w sąsiedztwie niema fabryki gwoździ. A wogóle, powtarzam, panie doktorze, że takich gwoździ z główkami posrebrzanemi w naszym kantonie nikt nie fabrykuje... I tu tkwi właśnie zagadka!
— Hm... to jest zagadka — nawet dla mnie! Wyleczyłem pewnego wielkiego księcia... Miał żabę w żołądku żabę... wmówioną!
— To co innego... te gwoździe nie są wmówione. Leżą na stole, panie doktorze!
— Ale... nie w żołądku!
Lekarz spoglądał zukosa na doktorostwo, poczem przeniósł spojrzenie na aptekarza i tylko w oczach tego ostatniego wyczytał jakąś zdolność orjentowania się w zagadkowej sprawie.
A była to w istocie zagadka tak wielka, że dr. Gottlieb sam poddał się jej urokowi i zapomniał, iż właściwie powinienby zaimponować swoją wiedzą, lub choćby blagą, rodzicom pacjentki, skoro posiadał odnośną sławę i skoro wziął zgóry honorarjum. Teraz przypomniał sobie o tym musie rzemiosła i naraz rozgadał się szeroko:
— Pozostawmy diagnozę na boku i zajmijmy się terapją... Proszę o arkusz papieru... Będę pisał — dobrze, że jest tu pan aptekarz — on to wszystko, co zalecę, zaraz przygotuje dla małej.
Pisał receptę i kombinował równocześnie:
„Gdyby to było ukąszenie od węża, to zaleciłbym balsam, gdyby śledziona była w nieporządku, pomogłyby pijawki suszone, a że chodzi o chorobę brzuszną to zalecam picie jabłecznika, a przedewszystkiem odwar z rumianku. Wszystkie te środki znajdziecie państwo wymienione w księdze Gittin 69 i Berachot 44. Gdyby pokazała się biegunka, co jest bardzo możliwe w dalszym rozwoju takiej właśnie choroby, to radzę — (pisał prędko): „napić się odwaru z jednej trzeciej pszenicy, jednej trzeciej salforu, czyli szafranu fałszywego, czyli sierpika farbiarskiego i jednej trzeciej soli i kminku“... To są wszystko środki pewne, zalecane w Aboda Zara 29a.“
Z triumfem popatrzył na aptekarza, dla którego głównie cytował źródła, aby zaimponować mu swoją pamięcią i znajomością farmakologji talmudycznej. Po czem ciągnął.
„Owrzodzeń nie widzę — dlatego nie zapisuję ani krwi starej kury, ani sproszkowanych starych jaszczurek, które poleca rabi Gerszon i rabi Simeon w traktacie Sabbat 27 a, natomiast wobec możliwości robaka w kiszkach przyda się odwar ćwikłowy z trochą czosnku, zawsze zbawienego podług traktatu Erubin 29 a i b...[24]
Spis leków dłużył się, rósł. Pani Tschudi szczękała zębami nerwowo i przytupywała niecierpliwie nóżką. Wreszcie nie wytrzymała:
— Chyba będzie tego dość, doktorze! — jak na żołądek dziecka, może nawet za wiele! Zadręczy pan nasze biedactwo...
— Skończyłem! — odrzucił gęsie pióro.
Oczy jego chmurzyły się, brwi marszczyły się hamował gniew na opozycję tej „głupiej Szwajcarki“, która zdradzała wyraźnie nieufność do jego sztuki i wiedzy. Zauważył przecie nie bez zjadliwej ironji:
— Byłoby to, szanowna pani, za wiele dla każdego innego dziecka, ale... nie takiego, które ma fabrykę żelaztwa w żołądku. Aby takie dziecko „oduczyć“ od wymiotowania — (słowo „oduczyć“ podkreślił) potrze a energicznych i nieprzyjemnych środków... ma-so—wo! ma-so—wo!...
— Pan doktór ma słuszności potwierdził mimowolnym okrzykiem aptekarz, paraliżowany dotąd oczyma pani domu, która boczyła się nań za jego rekomendację...
Gottlieb powstał — nieco urażony — i żegnał się z doktorem Tschudi.
Ten ostatni niemal oniemiał — tak był zgnębiony i rozczarowany wizytą „cudotwórcy“.
— Alez, doktorze — kiedy to przejdzie? — wybąkał głosem upadłym.
— Przejdzie... — jak przyszło... Wszystko jest w ręku doga — odparł sentencjonalnie lekarz.
— Spodziewaliśmy się od doktora... djagnozy — zauważył nieśmiało nieszczęśliwy ojciec.
— Pan chce, abym ja wiedział, skąd pańska córka bierze gwoździe. Ja tu nie mieszkam! — odpar! ostro zmęczony i zniecierpliwiony ostatecznie lekarz.
— W domu niema ich! — rozpaczliwie dowodził ojciec.
— A więc... znosi je pielęgniarka! — odparł Gottlieb.
— Jest to osoba pewna... czcigodna... przychyliłaby nieba dziecku. Atak „wymiotów gwoździowych“ nastąpił, zanim przybyła.
— A więc... karmi je tem paskudztwem złośliwa służąca!
— Narazie nie mamy nowej służącej zaprzeczyła matka. Ja sama gotuję dla dziecka.
— No, to robi to dawna służąca!...
— Odprawiliśmy poprzednią służącą, Annę Göldi wyjaśnił pan domu — ponieważ była niechlujną... Podała dziecku mleko i ciasta z gwoździami i śrubkami...
— A! a! — więc jesteśmy w domu!
Twarz Gottlieba rozjaśniła się. Aż zaklaskał w dłonie z radości:
„Więc mamy winowajczynię!“
Tschudi pokręcił głową przecząco:
— Jest pewne, że Anna Göldi wyjechała... Nie znajduje się nawet w naszym kantonie... Owe zaś podejrzane wymioty nastąpiły już po jej odejściu.
Gotlieb wzruszył ramionami:
— No, to ja nie wiem, jak ona te sztuczki przysyła... Ale dałbym głowę za to, że to ona je przysyła...

Na progu od chwil kilku stała pastorowa, która przyszła dowiedzieć się o zdrowie dziecka. Postąpikilka kroków ku doktorowi — i stłumionym głosem wyrzekła dobitnie:
— Pan doktór chce powiedzieć, że Anna Göldi wczarowuje zdaleka gwoździe i szpilki w żołądek małej... Nieprawdaż?
Nastała chwila długiego milczenia.
Doktór Gotlieb rozstawił szeroko nogi — gruby palec wparł w brzuch swój ruchem zdziwienia i odpowiedział pytaniem:
Ja to chcę powiedzieć?
Pani Tschudi oczy wyszły na wierzch. Jej m ałżonkowi pot rosił czoło. Aptekarz, który przy wspomnieniu nazwiska Anny Göldi poczuł, jak krew rzuciła mu się gwałtownie na policzki przykrem wspomnieniem okrutnego despektu, — dyszał ciężko, przebierając nerwowo długiemi nogami na miejscu.
— Czy to jest dziś moż-li-we u nas? — spytał sędzia Tschudi, który na swojem stanowisku stykał się ze sprawami o bójki graniczne, czasem — o mord przez zemstę, rzadko — o złodziejstwo (wobec uczciwości szwajcarskiej), ale nie zetknął się jakoś ze sprawami o czarownictwo i gotów był poczytywać „czary“, za wymysł przesądnych niemców i włochów, lub wreszcie za zbrodnię, obcą poczciwej naturze szwajcarskiej.
Gotlieb pocierał czoło — coś ważył w myśli sięgał pamięcią do kart Starego Zakonu, czytanych zdawna, zasłoniętych dlań przez wyższą mądrość talmudu szukał śród wspomnień dziecka chederu i bethamidraszu cytaty z praw Mojżeszowych, numeru rozdziału i wersetu, bez których nie mógł się obejść. Odpowiedź jego wyprzedził aptekarz:
— Czy to możliwe?!... Ba! kochany panie Tschudi — czyż baby nie zapalają ogni nieczystych w naszych sercach? Czy nie wbijają nam w nerwy gwoździ tęsknoty? — Czy nie jawią się człowiekowi najcnotliwszemu, acz dalekie, w wizjach nocnych, czy nie dręczą zmysłów, nie klują nas szpilkami pokusy, igłami odmowy?!
Tschudi wodził po aptekarzu błędnemi oczyma. Jakże to ów popierać może paplaninę tej niemądrej pastorowej?... Co mu się stało?..
W istocie niełacno było odgadnąć, co powodowało w tym wybuchu krasomówczym na rzecz istnienia „czarów kobiecych“ czcigodnym panem Enghercem, skrycie oddającym hołdy Wolterjańskim nowinkom. Czy to przemówiła dawna żyłka poetycka, zamiłowanie metafor, ujawniane ongi w madrygałach dla dam i w wierszach, wywodzonych tłuszczem na pasztetach? Czy dawał niezrozumiały dla obcych, jemu jednemu wiadomy upust złości, żrącej go dotąd za policzek od Anny Göldi?... Czy pod przenośniami kryła się nieodgadniona przez innych... spowiedź z mąk żądzy, których długo jeszcze doznawał po zniknięciu urodziwej dziewki, co tak zuchwale wydarła mu się z gorących objęć?
Może on sam nie umiałby tego wyjaśnić sądziłby raczej, że poprostu naigrawa się z głupoty pastorowej i jej słuchaczy, oblekając niezrozumiałe dla innych szyderstwo w szaty powagi, jak zwykł był czynić nieraz dla własnej tajnej satysfakcji.
Doktorowa Tschudi słuchała jego słów — i tłomaczyła je po swojemu. Coś w niej zakłopotało otwierała oczy szeroko: sekret choroby córki stawał się dla niej prawie jasny — nic innego, jak czary! Tak... to Anna Göldi wykonywała swoją zemstę za wypędzenie jej z domu!... Z przerażenia po odkrywczych słowach pastorowej, po przytaknięciu im aptekarza, nogi ugięły się pod doktorową. Śmiertelnie blada, oniemiała, upadła na fotel, zakrywając w zgrozie twarz oburącz...
Jej dziecko „uroczono“ — zaczarowano!
— „Okropność!... okropność!“ — przygadywała na zwykły sposób pastorowa, dumna ze swego rozwiązania tajemnicy.
Tschudi wyczekiwał jednak wyroku z ust słynnego lekarza.
Gotlieb rozjaśnił oblicze — znalazł to, czego szu kał. Głos jego rozbrzmiał uroczyście śród ciszy, która nastała po wybuchu aptekarza.
Czarownicom żyć nie dopuścisz!“ orzekł Bóg nasz przez usta Mojżesza — księga wtóra „Wyjścia“. Rozdz. XXII. 18.[25] U nas to jest nie-mo-żli-we! Rabi Szymon ben Szetach, wsparty wyrokiem 71 sędziów Synedrjonu, spalił w Askalonie ostatnie czarownice — jednego dnia sztuk 80...[26] U nas jest to nie-możli-we — powtórzył znacząco.
— A u nas?... — wyciągnął drżące ręce nieszczęśliwy ojciec... U nas — u chrześcijan?!
— U was... tego ja nie wiem. Wy sami musicie wiedzieć!... — odparł ostrożnie mądry doktór.
A oddawszy ukłon pożegnalny doktorowej i sąsiadce z wdziękiem, naśladowanym po lokajach książęcego domu lotaryńskiego, cofnął się ku wyjściu.
Za chwilę go nie było — —
Pozostały po nim tajemnica i przerażenie...


ROZDZIAŁ XIV
Objawienie.

Aptekarz Engherc wymknął się natychmiast z domu doktorostwa. Zamierzał dogonić znakomitego lekarza, wytłumaczyć się przed nim ze swego dziwacznego wybuchu, a zarazem wybadać tamtego, co myśli on o zagadkowej chorobie Miggeli; miał bowiem wrażenie, iż lekarz żydowski nie wypowiedział się szczerze przed swoją chrześcijańską klientelą. Engherc był zdania, że w stosunkach pomiędzy wyznawcami pokrewnych historycznie religij, Judaizmu i Chrystjanizmu — panowała wieczysta nieufność.
Dogonił Gotlieba na zakręcie ulicy przy winiarni, mało odwiedzanej o tej porze dnia.
— Doktorze! wstyd mi, że mogłeś pomyśleć o mnie, iż ja... wierzę w czary.
Gotlieb pociągnął nosem:
— A!... ja wcale nic nie pomyślałem o panu...
Chciał pożegnać natręta. Aptekarz nie dał za wygraną.
— Czy nie wstąpiłby pan doktór ze mną do winiarni?
— Hm... poco?
— Wypilibyśmy po lampce wina... i pogawędzilibyśmy.
— Nie mam czasu!
— Ależ doktorze... na krótką chwilkę, tak krótką, jak jedno „Szema Isroejl“[27]
Doktór otworzył szeroko oczy. Uderzyła go cytata hebrajska w ustach aptekarza. Nie przypuszczał, iż ten zapożyczył ją sobie szczęśliwą pamięcią z rozmów pomiędzy już asymilowanymi przypadkowo w tej epoce żydami, jakich nasłuchał się swego czasu w paszteciarni Strasburskiej.
— Pan jest żydem? — zapytał przyjemnym głosem.
Aptekarz skorzystał z pomyślnego podszeptu. Uchwycił sposobność do pozyskania ufności niezwykłego gościa Szwajcarji.
— A co pan myślał? Na-tu-ral-nie! Czy pan nie poznaje tego po nosie?
Gotlieb przechylił głowę — przyjrzał się z boku Enghercowi.
— Tak... nos ma pan... ten tego... trochę długi...
— I z garbem!
— Może... może z garbem... Tak! ma pan nos — prawie... żydowski. Nie przypuszczałem jednakże. Dlaczego pan tego odrazu nie powiedział?
— Kiedyż miałem powiedzieć?!... Nikt zresztą nie wie o tem... W Szwajcarji nie popisuję się mojem pochodzeniem.
— Rozumiem... rozumiem! — kiwnął głową Gotlieb. Ale nie wyglądał mi pan na żyda odrazu.
— Czy naprawdę mam taką gojowską minę? Teraz Gotlieb uśmiechnął się rozkosznie — został przekonany. Ujął sam Engherca pod ramię i wprowadził na schodki winiarni.
— Pogadamy...

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —

Przy winku w ustronnym kąciku pustego pokoju, kiedy jedyny posługacz udał się do bufetu — rozwiązały się języki.
— Co doktór myśli naprawdę o chorobie tej smarkatki?
— Co ja myślę?... Ja myślę, że jak dziecko piszczy, kiedy go dotykam wszędzie, to znaczy, że go nigdzie nie boli.
— Chociaż połyka gwoździe i szpilki?
— Ja nie wiem, czy... połyka.
— Jakto?... sądzisz, doktorze, że taka wyborna komedja jest możliwa u dziecka?... niedostrzegalna przytem dla nadzwyczaj czujnych rodziców...
— Gojów! — poprawił lekarz — gojów, którym oczu otworzyć niepodobna.
— Dobrze!... ale skąd dziecko bierze te gwoździe?
— Hm... choćby od tej Anny Göldi.
— Odeszła!
— To zostawiła je dziecku.
— Po co?
— Ja nie wiem.
— Po-cóż-by przechowywała gwoździe... w takiej ilości?
— Ja nie wiem: Ale jak ja mam do rozwiązania taką talmudyczną zagadkę: albo ona miała gwoździe i nie dała ich dziecku, albo ona nie miała gwoździe i dała i ch dziecku, albo ona nie miała gwoździe i nie dała ich dziecku, albo ona miała gwoździe i dała ich dziecku — to ja wybieram to ostatnie: miała i dała. A chociaż nie wiem, jak ona ich miała i jak ich dała, to ja wolę to przypuścić, niż co innego...[28]
— Jakto co innego?
— Z czterech danych bierze się coś innego: dziecko nie dostało gwoździe i połknęło ich, dziecko dostało gwoździe i połknęło ich, dziecko nie dostało gwoździe i nie połknęło ich i dziecko dostało gwoździe i nie połknęło ich — a te czwarte z dwóch po dwa jest najpewniejsze, bo inaczej dziecko miałoby dawno podziurawiane kiszki i już by było sto razy... jeden zupełny trup!...
W aryjskiej głowie Engherca, jakkolwiek posiadał wiele sprytu, zakręciło się od tej prostej drogi, jaką talmudyczna logika zmierzała do prawdy — jednak ostateczny wniosek ujął, jak należy, i rzekł:
— To jest mądre... To jest objawienie!
— Ja myślę... Przecież ja to mówię! — potwierdził skromnie doktór.
Poczem rozmowa przeszła na szersze tory... I ku wielkiemu zdumieniu aptekarz, podający się za żyda, odkrył, że jego sympatyczny interlokutor nie jest wcale takim prawowiernym żydem, jakim mógł się wydawać naskutek mnogich cytat z Talmudu, że był niemal bezwiednym „Wolterjaninem”, — był, co dziwniejsza, najwcześniej zgniłym owocem prawie nienapoczętego jeszcze w epoce przedrewolucyjnej procesu asymilacji — zgniłym, zanim nastąpiła emancypacja i żydzi mogli zarazić się zepsuciem niedowiarstwa aryjskiego i wpływami „obcych świateł“, których lud swój chronili przez wieki rabini z gatunku Aszerydów.[29] Oczywiście ten „posmak zgnilizny“ wprawiał w zachwyt aptekarza.
— Więc doktór nie wierzy w Biblję?
— Ja wierzę, że ona jest...
— Ale w to, co ona mówi? — spytał, mrużąc oczy, ciekawy aptekarz...
Gotlieb, rozgrzany już wespół wypitą trzecią buteleczką, z rumieńcami na twarzy, z palcem między rozpiętemi guzikami kamizelki, mrugnął porozumiewawczo okiem:
— My, żydzi, musimy mówić, że wierzymy w Biblję.
— Dlaczego musimy? — dopytywał się aptekarz w roli pilnego ucznia u stóp mędrca.
— Bo jak my odrzucimy religję, to co my będziemy mieli? — nic! A jak my będziemy mieli nic, to świat powie, że myśmy mu nic nie dali, bo i cośmy mu dali?
— Jakto?... Chrystusa!!
Gotlieb skrzywił się:
— To... niechcący!...
I dodał po namyśle:
— My musimy mieć swoją własną narodową kulturę, która bez religji jest, jak to — (pokazał figę) — ażebyśmy mogli skupiać się w rozsypce dla... naszego narodowego ideału.
— Jakim jest ten nasz narodowy ideał? — pytał mniemany Judejczyk.
Już cokolwieczek podchmielony Gotlieb kiwnął się na to w krześle — ziewnął szeroko — i rzekł głosem sennym:
— Udawanie, że my wszyscy chcemy wrócić do Palestyny! Ale pan musi mnie zaprowadzić — do hotelu... Już nie trzymam się na nogach...


ROZDZIAŁ XV.
Specjalista.

„Czary?“
Światłemu doktorowi praw, sędziemu Tschudi, nie łatwo było w to uwierzyć. Wczarowywanie szpilek w łono dziecka na odległość wydawało mu się procedurą zbyt zawiłą, aby mogła zdobyć się na nią prostaczka Anna Göldi, choćby coś podobnego nawet było możliwe. Przytem z dwuletniego obcowania z tą pracowitą i naogół cichą dziewczyną wniósł, że była dobra, nieskłonna do fałszu, życzliwa jego domowi; niewątpliwie ostatnio opuszczająca się w obowiązkach, trochę lekkomyślna, może chwilami „bzikowata“ — np. to jej dziwne wejście do kościoła z piosenką na ustach — wszelako nie czarownica! Lecz fakty przemawiały przeciw niej! — małżonka upierała się przy opinji pastorowej, dowodziła logicznie: „dziewczyna zemściła się“ — istotnie mogło ją rozgniewać to wyrzucenie na bruk po dwóch latach zasług za lada drobiazg w jej mniemaniu: — „niesprawiedliwość pańska!“ Ale skąd nauczyła się tych trudnych praktyk? Ba! ktoś mędrszy, doświadczeńszy, mógł ją nauczyć!... Czyż djabeł nie czuwa na każdym kroku, aby usidlić ludzką duszę?... Niemożliwości absolutnej nie było: złość związała ją z księciem piekieł... Czy to się zdarza? — słyszał o tem nieraz, acz puszczał te rzeczy, niedowiarek, mimo uszu.
Ale czyż aptekarz, człowiek mądry i bywały, nie zobrazował wymownie potęgi niewieściej? Czyż wielki lekarz żydowski nie powołał się na najświętszą z ksiąg świata, Stary Zakon, oporę Nowego — na genialnego prawodawcę Izraela, Mojżesza, rugującego mieczem czarownice z obozu ludu, wybranego przez Boga? A pastor — nie nauczał-że o tem, ile to krzywd uczyniła rodzajowi ludzkiemu pierwsza niewiasta Ewa, napewno nie uczciwsza od Anny Göldi?
Jedno było pewnem:
Gdyby ktoś stanął przed sędzią Tschudim i dał mu do wyboru: potępienie Anny za sztuczki djabelskie, albo koncepcję inną, że jego własne dziecko, krew jego. słodka Miggeli, dziewięcioletnia dzieweczka, może tak ohydnie igrać z kochającemi ją rodzicielskiemu sercami, zwodzić je celem niepojętej a okrutnej zabawki, grać tak doskonale komedję choroby — (czyż biedactwo nie cierpiało, nie wiło się w kurczach wymiotów, czyż nie bladło, nie uginało się pod niezasłużonem kalectwem?) — bezwątpienia nieszczęśliwy ojciec wybrałby pierwszą hipotezę.
Najprawdopodobniej, przenikliwy lekarz żydowski instynktem starej rasy — mimo wszelkich mętów, któremi mądrość narodu zamroczyła jego głowę, odgadł psychologję ojca i nie odważył się wyjawić mu swoich domysłów, w obawie, że tylko siebie zdyskredytuje w oczach nieufnego względem żydów goja. Nie chciał narażać swojej sławy na szwank hipotezą „nieprawdopodobną“ w oczach rodzicielskich. Aptekarz, podzielający poglądy lekarza, nie ważył się również na krok tak ryzykowny, który musiałby go pokłócić na zawsze z doktorstwem i pozbawić zyskownej klienteli: wiecznie lecząca się doktorowa Tschudi, używająca mnóstwa maści i kosmetyków z Paryża, i dziecko, które zakarmiano przy każdym napadzie słabości lekarstwami w stu rozmaitych syropach, przecenianemi z tego względu w rachunkach aptecznych — były gratką, której nie należało wyrzekać się przez próby awanturnicze i napewno bezsilne. Zresztą Anna Göldi nie zasłużyła sobie na opiekę Engherca, którego amory odrzuciła z takim „bezwstydem“. Więc Engherc milczał i rzeczy pozostawiał naturalnemu biegowi.
Jednakże czuły zmysł sprawiedliwości, właściwy sędziemu fschudi, wyrobiony przez praktykę sędziowską, nie pozwalał mu na tak łatwe potępienie winowajczyni, której ująć niepodobna było za rękę, a która działała niepojętemi dla umysłu prawnika sposobami, znajdując się w znacznej odległości od swojej ofiary. Należało poradzić się kogoś, w tym wypadku bardziej doświadczonego, głębszego, gdy chodziło o ujęcie sił zaświatowych, ich przedziwnej sztuki i tajnych dróg działania.
Takim człowiekiem mógł być tylko ognisty krasomówca, uczony teolog, pastor Bleihand. Tedy dręczący się tylu zagadkami Tschudi jeszcze tegoż wieczora postanowił zasięgnąć rady specjalisty. Udał się do Bleihanda i poprosił go o rozmowę w cztery oczy „w sprawie niesłychanie doniosłej dla serca ojca i... dla całego kantonu“ jak się wyraził.
Znalazł grunt doskonałe przygotowany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już od pamiętnej niedzieli pastor Bleihand dręczył się wyrzutami z powodu swojej górskiej eskapady. Jakkolwiek była nieudaną, nie osiągnęła szczytu grzechu, pokusa nie „zrealizowała się“, ale — to uczciwie konstatował przed trybunałem swego sumienia pastor — nie zrealizowała się tylko skutkiem oporu „dziewki“. Gdyby ona zechciała, musiałby grzech doprowadzić do końca. Grzech był — tkwił w samej pokusie — i pastor nie mógł temu zaprzeczyć; przeto krył oczy przed małżonką, zamykał się, modlił się gorliwie i — to była nowa zagadka — pokusa nie znikała: między wierszami Biblji, podczas wczytywania się nawet w „Pieśń nad pieśniami“, niewątpliwie zastosowaną przez Salomona do „oblubienicy o szyi, jako wieża Dawida, o wargach jak sznur karmazynowy, o piersiach, jako dwoje bliźniąt sarnich, — szukającej miłego po nocy“, t. j. do „świątyni Jerozolimskiej“, lub kościoła Chrystusowego[30] — jawiły mu się roześmiane usta, kuszące piersi, białe kolana, czerwona spódnica tej przeklętej dziewki, Anny Göldi.
A więc kiedy doktór Tschudi stanął przed pastorem i postawił mu pytanie: „Czy istnieją czary? Czy Anna Göldi nie była czarownicą?“ — wraz z pytaniem on sam przynosił rozwiązanie. Zasłyszawszy o tajemniczych zdarzeniach, które nastąpiły w domu sędziego i kierowały podejrzenie „zepsucia“ dziecka w stronę „zbiegłej Anny“, Bleihand pobladł śmiertelnie — poczem zalał się purpurą rumieńców — oczy roziskrzyły mu się — ręce wyciągnął wgórę i niemal wykrzyknął:
— Rozumiem!... Teraz rozumiem wszystko!... To była czarownica!...
Nie tłumaczył bliżej owego „teraz rozumiem“ — to było zbędne. Ale w duchu czuł się ocalonym. Opromieniła go nagła jasność. Cnota jego nie była już narażona na szwank. Skoro sam Jezus mógł być kuszony przez szatana na Górze, to oczywiście... sam Pan Bóg próbował Bleihanda. Albo raczej nasłał nań czarownicę, iżby on, pasterz kantonu poskromił w ostatecznym porachunku moce piekielne.
Pyta pan, sędzio Tschudi, czy istnieją czarownice? Ja panu tego dowiodę!...
I umówił się z prawnikiem, że nazajutrz spotkają się w bibljotece klasztoru podominikańskiego, który przejęła w swoim czasie zwycięska gmina ewangielicka, wzbogaciła wielu nabytkami myśli nowoczesnej, protestanckiej, a której dzielnym kustoszem był sam pastor Bleihand.
Na odchodnem jeszcze zapytał gościa:
— A pan wie, gdzie jest owa Anna?
— Pasterze mówili mi, że widzieli ją dążącą na zachód. Przekroczyła granicę kantonu Glarus. Mówiła, że udaje się daleko...
— To nici... Znajdziemy ją!... Nikt nie ukryje się przed Bogiem — rzekł pastor.
I czoło jego opromieniło się jasnością, która zacnemu Tschudi wydała się aureolą, godną ludzi świętych na tym padole śmiertelnego grzechu — dziedzictwa źle skierowanego do rajskich jabłek apetytu naszej pramacierzy Ewy...


ROZDZIAŁ XVI
W bibljotece klasztornej.

Przez malowane witraże ostrołukowych okien, wąskich, gdyby otwory strzelnic, wdzierały się do sali bibljotecznej przyćmione barwne promienie; ślizgały się po stosach ksiąg i foljałów, rozrzuconych na podłużnym stole, wspartym na kilku parach koziołków z czarnego drzewa. Wielka figura nagiego Chrystusa z przepaską na biodrach, roboty starodawnego wiejskiego rzeźbiarza, który wiekom nie przekazał imienia, zwieszała się męczeńsko we wgłębieniu muru ze swego krzyża, świecąc czerwonością starannie malowanych na rzezanym dębie ran i nakazując pietyzm przebywającym tu w tej chwili ludziom.
Było ich trzech. Joggeli, starzec, liczący lat bodaj osiemdziesiąt, ongiś przewodnik po górach, mimo sędziwego wieku ruszający się żwawo, — z wolem zwisającem pod gardłem, z twarzą ospowatą, z wyblakłemi błękitnemi oczyma, śmigał posłusznie za każdą wskazówką pastorskiego kija po mnogich przenośnych schodkach, nie sprawiając szmeru, jak niegdyś po niedostępnych zboczach skał. Był głuchoniemy wskutek katastrofy, którą przeszedł w górach podczas zamieci śnieżnej albowiem spadł był w przepaść; odratowany w stanie pół-żywym jednakże z przestrachu stracił słuch i mowę. Przygarnięty z litości przez zarząd gminy, od lat przeszło dwudziestu piastował urząd sługi bibljotecznego; wdychał ze czcią kurze stuletnie tej całej mądrości, pokutującej w pergaminach klasztornych i omiatał od czasu do czasu pajęczyny z kątów wysokiego pułapu. Mimo kretynowatego wyglądu osiwiałej głowy i braku dwóch ważnych zmysłów, orjentował się wpośród ciasnych przejść i kilkurzędowych wysokich rusztowań i półek a przynajmniej na każde wskazanie krótkiego kijka, którym pastor udzielał mu znaków, wspinał się do potrzebnej wysokości, sięgał po wskazaną księgę, lub foljał, i ze czcią znosił pod pachą owe skarby wiedzy, aby złożyć je na stole przed panem pastorem.
Leżało tu już mnóstwo rozwiniętych pożółkłych foljałów i kilkadziesiąt rozwartych ksiąg niepomiernie wielkiego formatu, oprawnych w okładki pergaminowe, skórzane lub drewniane, niekiedy spięte zapomocą klamry i ozdobione przez rysowników i złotników, co to przez cześć nabożną ofiarowywali swoją pracę dawnemu klasztorowi darmo, lub za najwyższą zapłatę — nadzieję nagrody niebieskiej.
Pastor, stojąc, pochylał się nad każdą zniesioną przez woźnego księgą, albo nad rękopisem o malowanych misternie inicjałach nowego acapitu, studjował je, poruszając wargami w zachwytnym szepcie — z radosną miną odnajdywał jakiś ważniejszy ustęp — i podsuwał wybrane miejsca do przeczytania sędziemu Tschudi. Nieraz wzruszony mocno, przerywał ciszę, odczytując ważki urywek jedynemu swemu słuchaczowi tonem zdławionym namiętnością, głosem stłumionym gwoli czci, przysługującej miejscu.
Tschudi siedział nawprost stojącego, zagłębiony w fotelu, wyściełanym spłowiałą od niepamiętnych czasów, strzępiącą się materją, zdobną w herby kantonu; wczytywał się w podsuwane mu usłużnie pisma, bądź w tempie wolniejszem, bądź szybszem, zależnie od tego, czy archaiczna niemczyzna była mniej lub więcej obcą urodzonemu Szwajcarowi, czy dawała mu się łatwiej lub trudniej „kuchenna“ łacina średniowiecza, lub nowożytniejsza, bliższa wzorów klasycznych — jedna i druga, przygasłe w jego starzejącej się pamięci.
Czasami, gdy pastor odczytywał mu osobiście ważki ustęp, Tschudi pochylał ku niemu głowę przez stół i nasłuchiwał z uwagą.

Ta lektura trwała już od godzin kilku; im dłużej zaś trwała, tem mocniej tłukło się w piersi doktora praw ojcowskie serce, tem bardziej dech w nim się zapierał, tężały nogi i ręce, cierpła skóra, twarz bladła, oczy humanitarnemu i naogół trzeźwemu człowiekowi wychodziły nawierzch. Albowiem to, co czytał, lub słyszał — oszałamiało go swoją nowością i dziwactwem. Tschudi miał wrażenie, że jego wiedza prawnicza, zdobyta latami studjów i doświadczeniem życiowem była ubogą i ciasną, że otwierają się przed nim jakieś nieznane, odległe horyzonty, równocześnie odpychające okrucieństwem swoich objawień i kuszące odpowiedzią na zagadkowość objawów natury, z któremi dotąd się nie stykał, które jednak nieodparte, potężne, domagające się rozwiązania, stanęły na jego drodze w obrazie tajemniczej choroby, jakiej uległa jego ukochana jedynaczka.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czary!!!
Mógł-że o istnieniu ich wątpić?
Krzyczały o nich wszystkie te księgi, mówiły akta niezliczonych procesów, świadczyły głosy wielkich papieży, dostojnych książąt kościoła rzymskiego, pobożnych proboszczów gmin ewangielickich, wywody najuczeńszych ludzi kilkunastu wieków, świadectwa wszystkich krajów najmędrszej części świata, dziedziczki wielu cywilizacyj wschodu i zachodu, przewodniczki cnót chrześcijańskich i postępu umysłowego — Europy!

Oto skwapliwa ręka jakiegoś dominikańskiego mnicha notowała na marginesach dzieła „De sortilegiis“ z domyślnem uznaniem wielkiej wiary w sprawiedliwość czasu — liczby statystyczne:
„W ubiegłym roku w Trierze spalono 7000 kobiet, którym dowiedziono czarów; w tym-że roku biskup bamberski skazał na stos 600 czarowników płci obojga; podług wiadomości, które otrzymałem, oporządzono tego roku biskupstwo Würzburskie z 900 szkodników!“
Tuż data: Rok Pański 1657.
W jednym z fascykułów, mieszczących luźne kartki, znajdowały się odpisy wyroków parlamentów Paryża, Tuluzy, Bordeaux, Reimsu, Rouen’u, Dijon’u i Rennes. Przesłała je jakaś ręka kapłańska przy liście, z którego pozostał skrawek z napisem na czele: „ku pouczeniu“. Autor listu zawiadamiał: „W siedzibie inkwizycji, Tuluzie, żniwo podczas jednej egzekucji wyniosło 400 osób. Trzebimy na chwałę Bożą ogniem tę niegodziwość ale jeszcze dalecy jesteśmy od kresu. W szelako władze francuskie mogą pochlubić się swoją gorliwością. Sędzia z Nancy, Remy, opowiadał mi. że w ciągu lat szesnastu spalił 800 czarownic.[31]
Z boku przypisana uwaga: „Przez nieostrożność stróża ten ważny list uszkodziły szczury. Stróż skazany na chłostę — 600 uderzeń“. Tedy nazwisko korespondenta straconem zostało dla przyszłości. Ocalał przecie wymowny frazes tchnący dumą:
„W Paryżu w ciągu kilku miesięcy mieliśmy wyroki wprost niezliczone“.
W teczce znajdowała się jeszcze notatka: „Nie ustępujemy i my, Szwajcarzy, innym w gorliwem prześladowaniu sztuk djabelskich. W Genewie pod rządami naszego czcigodnego biskupa w ciągu trzech miesięcy okupiło swoje winy 500 czarownic. W Konstancji spalono tylko 48“.

Jakoś przy czytaniu sprawozdania o spaleniu za czary pewnej hrabiny włoskiej w Como w r. 1459, której olbrzymi majątek skonfiskowała kurja, z ust sędziego mimowoli wymknęła się uwaga:
— Czy nie uczyniono tego przez chciwość?
Ale zaraz się zawstydził, gdyż Bleihand wskazał mu ustęp w skopjowanym dla klasztoru rękopisie włoskiego inkwizytora Grillandusa:
„isti sortilegii, magici, necromantici et similes sunt ceteris Christi fidelibus pauperiores, sordidiores, viliores et contemptibiliores...“
Cytata świadczyła obok innych dokumentów, że poza nielicznemi wyjątkami padały ofiarą prześladowania istoty najuboższe z najpośledniejszego stanu. Stąd podejrzenie inkwizytorów o względy uboczne, lub nieszczerość w tępieniu zła, upadało: bój czartu wydała najszczersza wiara... miłość bliźniego, oburzona najwyższą zbrodnią, jaką być może związek człowieka z szatanem na zgubę rodu ludzkiego.
Klasztor posiadał odpisy buli papieskich, nakazujących nieubłagane tępienie czarów: Innocentego VIII z r. 1484, Juljusza II z r. 1504, Adrjana VI z r. 1523.
I znowu odruch niewiary poruszył serce sędziego, z wyznania ewangielika.
— To Rzym! — wyjąkał nieśmiało.
I dodał jeszcze:
„Czytam tu, że Sprenger trafność strzału Telia przypisuje mocy djabła. To już omyłka wyraźna. Jakże my, ewangielicy, możemy ufać Rzymowi?“
Pastor Bleihand wskazał milcząco Joggelemu księgę na jednej z górnych półek. Joggeli podał ją niezwłocznie. Były to Colloquia Mensalia“ jednego z najuczeńszych mężów Reformacji, zwolennika Lutra, humanisty Erazma[32] nabytek zrobiony po przejściu klasztoru do gminy ewangielickiej. Pastor wyszukał w księdze pewien ustęp, zdawna mu znajomy, odkreślony czerwonym inkaustem.
Tschudi wczytał się chciwie we wskazany urywek biografji Lutra. Szczegóły podane były przez Erazma bez słowa krytyki — przeciwnie światlejszy biograf popierał poglądy wielkiego twórcy przewrotu w dziejach religji, który zaważył na szalach rozwoju myśli w kierunku racjonalizmu. Wszelako co do czarnoksięstwa Luter stał się bodaj gorliwszym prześladowcą szatana, niżli poprzednicy rzymscy, o ile było to jeszcze możliwem. Erazm świadczył na mocy opowieści przyjaciela-reformatora:
„Widziałem na zamku w Wartburgu czarną plamę tam, gdzie Luter rzucił kałamarzem w djabła. Pokój ten jest ochraniany specjalnie, aby posłużył na świadectwo wiekom, albowiem już pojawiają się ludzie, wątpiący o mocy szatana.[33]
„Luter był mężnego ducha. Człowiek Boży nie bał się sił ciemnych. W klasztorze Witenberskim słyszał bezustannie, jak djabeł tłucze się po celach i korytarzach. Wszelako przyzwyczaił się do tego tak bardzo, że — jak opowiadał mi — zbudzony raz hałasem i przekonawszy się, iż to był tylko djabeł, zasnął wówczas spokojnie.
„Wyznajmy, że święty mąż miał swoje chwile wątpienia, zanim wystąpił tak ostro przeciw czarom. Ale wśród długich i bolesnych rozważań nad transsubstancjacją, zjawił mu się Szatan i podsunął mu dowody, jeżeli-ć było potrzeba nowych, poza świadectwem Pisma Świętego o czarownicy z Endsoru, która przed oczyma Saula wywołała ducha Samuela — jeden z najodleglejszych a najpewniejszych dowodów sztuki czarowania.
„Sam Luter widział, jak sędziwemu kapłanowi djabeł przerwał modły, kwicząc za jego plecami, niby Świnia. W Togau syn czarci potłukł garnki na rynku i rzucił je w głowę poczciwca księdza, wypędzając go z izby z żoną i służbą — nawpół oszalałych“...
Ze zdumieniem dowiadywał się Tschudi, zawstydzony dotychczasowem swojem nieuctwem w sprawach wiary, że idjoci, ślepcy, kalecy, niemowi, bywali nieraz opętani przez djabła, gdyż nie dawało się sprowadzić ich ułomności do jakiejś naturalnej przyczyny. Wszystkie choroby Lutra, przedewszystkiem zaś ból uszu, były widomą sprawką szatana, pragnącego stawiać mu tamy w przedsięwziętem świętem dziele. Grad, grzmot, zaraza — były następstwem bezpośredniem wpływu tych duchów.
Pastor Bleihand przeszedł na tę stronę, gdzie siedział zgnębiony, wtłoczony w fotel, Tschudi. Wodząc palcem po gotyckich literach — na ten raz w podnieceniu triumfu — grzmiącym głosem odczytał nakaz Lutra:
„Nie chcę mieć litości dla tych czarownic — chciałbym, aby je wszystkie spalono!“
I działo się tak w całych Niemczech protestanckich za wcześniejszym przewodem wielkiego inkwizytora Sprengera, natchnionego przez bullę Inocentego VIII, autora „Młota na czarownice“ („Malleus Maleficarum“)[34] — podobnie jak działo się w katolickiej Hiszpanji z nakazu tępiącego czary i herezje tysiącznemi wyrokami Torkwemady[35]; jak działo się w różnowierczych Francji i Szwecji, we Włoszech i w Anglji — w tej ostatniej, zarówno za czasów króla Jakuba, nienawidzącego purytanów, jak i w epoce rewolucjonisty Cromwella, natchnionego przez zabobon purytańskiej nienawiści do czarowników i czarownic, zarówno za rządów twórcy anglikańskiego kościoła Henryka VIII, jako też i mądrej jego córy, Elżbiety, której genjalny Szekspir poświęcił dzieło swoje, apoteozujące spalenie na stosie,,czarownicy”, biednej i mężnej Joanny d‘Arc — beatyfikowanej po stuleciach przez kościół katolicki.

Upływały godziny — goście bibljoteczni zapomnieli o jadle i zetknęły się ich głowy nad tylu księgami, pisanemi zarówno przez dostojników wszystkich klerów, jak i przez ludzi świeckich, skądinąd słynących z encyklopedycznej wiedzy na poziomie swego czasu, mających zasługi wiekopomne w historji rozwoju myśli, bodaj genjalnych, jak Cardano, Paracelsus, Bodinus, a przejętych tym samym zabobonem, dowodzących uczenie istnienia czarów, stwierdzonych świadectwami obu Zakonów, Starego i Nowego, niezliczonemi zeznaniami świadków i oskarżonych, zapisanemi w tysiącznych procesach, niezawsze wydartemi za pomocą tortur, częstokroć składanemi dobrowolnie przez rzekomych „opętańców djabła.“
Joggeli, stąpając cicho, zapalił w ciemniejącej izbie kilkanaście świec woskowych. Przez okna dochodziły melancholijne pieśni pastuszków, przeprowadzających stada z pastwisk górskich do obór w dolinie, dzwonki krów, zawieszone na szyjach, ogłaszające w przejściu przez plac miejski nastanie godziny wieczornej. Ale ci dwaj nieznużeni tonęli w badaniach.
Tschudi przeczytał historję prokuratora, który skazał setki nieszczęśliwych na stos, a w końcu życia, w wieku lat osiemdziesięciu, przyznał się, że sam był opętańcem djabła; dobrowolnie wstąpił na szafot, gdyż przez litość czasu i przez pamięć jego zasług złagodzono mu karę, skazując nie na ognie, lecz na ucięcie głowy i ćwiartowanie po śmierci.

— To okropne!... to okropne! — wyjąkał Tschudi, odsuwając księgę. Już nie mogę czytać więcej. Miesza mi się w głowie.
Poczem wlepiając oczy w Bleihanda. zapytał:
— Czy to zawsze tak było?
Znawca odparł:
— Zawsze!... Może wprzód ludzie tego nie postrzegali — albo też zło urosło. Przed wiekiem XII słychać mało o czarownicach. Ale za to w XVI wieku złość djabelska i zuchwalstwo urosły ponad wszelką miarę. Wydaliśmy wojnę piekłu i piekło podjęło rękawicę! Ostatnio jednak osłabła gorliwość ustawodawców i sędziów, zarażonych nowinkami — i jest obawa, że rozzuchwalenie bezkarnością popchnie znowu wielu w objęcia szatana. Ot, taka Anna Góldi jest zwiastunką nowych napaści...
— Tedy nie uda się nigdy wytępić djabelskiego nasienia do cna? — zapytał z lękiem Tschudi.
— Nie wolno wątpić o mocy Bogal — pastor wzniósł oczy ku niebu. Coś jednak już się zrobiło! Spaliliśmy tyle czarownic, że potomstwo, naznaczone przez djabła, przestało się rodzić tak obficie za naszych czasów, jak w wiekach ubiegłych.[36]
— Czy starożytni znali czarownictwo? — pytał chciwy oświecenia Tschudi.
Grecy spalili czarownicę Lamję. Rzymianie rzucali na pożarcie dzikim zwierzom magików. Zresztą ludy pogańskie nie walczyły z djabłami, gdyż żyły pod ich opieką, jak świadczy Tertullian, bogowie i boginie, owi ich Apolle i Plutony, one ich Wenery rozpustne i przemądre Minerwy — wszystko to był pomiot djabelski.[37]

— Pójdźmy! — zadecydował nagle Tschudi, powstając. Jest mi duszno... Dławię się tutaj...
Załamał ręce:
— Biedne dziecko moje! Biedna Miggelił... Być w rękach potwora...
— Wydrzemy ją z jej pazurów! — uroczyście zapowiedział młody duchowny. I oczy jego zaświeciły złowrogim blaskiem...
Wyszli.


ROZDZIAŁ XVII.
Decyzja.

Szli zwolna — albowiem Tschudi zatrzymywał się po drodze co chwila. Jeszcze duch jego walczył przekornie — może nie tyle opierał się trzeźwym umysłem narzuconej mu tak potężnie tylu świadectwami wierze w czary, ile nie mógł się pogodzić z myślą, że dziecko jego było ofiarą czarownicy i związanych z nią sił piekielnych. Bo jeżeli tak było naprawdę, to zachodziła obawa, iż siły ludzkie mogą nie uporać się ze straszliwą chorobą. Więc jeszcze przystawał — zwracał się do kapłana — zapytywał w udręce:
— A gdyby to wszystko było... iluzją?
Pastor Bleihand — mimo, że nie był skłonny do wybuchów dobrego humoru i niemal nigdy się nie śmiał — aż zatoczył się, wybuchnąwszy śmiechem.
— Ha! ha! ha! sam wiesz, doktorku, że nie możesz wątpić. Szkoda!... zapomniałem pokazać ci list, który posiadamy w bibljotece — list pewnego cyrulika, który zaprzeczał czarom, ponieważ był... zgoła nieukiem. Wyjechał do Anglji, aby szerzyć tam swój protest przeciw czarom; a powrócił z wędrówki, przekonany... o swoim błędzie. Albowiem zetknął się tam z ludźmi najuczeńszymi — pokazali mu teksty święte — nauczył się wiele, powrócił do Szwajcarji i napisał list do władzy duchownej z prośbą o nałożenie nań pokuty kościelnej, iż był czas, kiedy ważył się wątpić o sprawach tak jasnych i świętych, pobudzony będąc przez pychę nieuctwa...
— Jasnych i świętych?
— Tak jest!... Powołuje się na „Saducismus triumfatus“, dzieło, w którem dowiedziono niezbicie, iż odstępstwo od wiary w szatana jest pierwszym krokiem do ateizmu.
— Czyżby wiara w Boga wymagała wiary w szatana?! — wykrzyknął Tschudi w pustej ulicy, upuszczając z przerażenia kapelusz, który zdjął z oblanego potem czoła.
Kapłan zdumiony był niepojętnością interlokutora, mogącego stawiać jeszcze — po odczytaniu tylu wymownych świadectw na rzecz wiary w piekło — zarzuty tak dziecinne.
— A jakże pan chcesz?... Pan chyba żartuje, doktorku!
— Nie żartuję... egzaminuję siebie. Żądam odpowiedzi wyraźnej, pastorze.
— A więc... dobrze! Bądźmy logiczni... przebadajmy rzecz od początku raz jeszcze. Czy sądzisz pan, że wszyscy ludzie zdolni są wszystko zbadać osobiście, wiedzieć wszystko — aż do zgłębienia najzawilszych argumentów, podstaw ostatecznych... no! choćby w dziedzinach nauki świeckiej.
— To niemożliwe! — przyznał Tschudi. Masy opierają się zawsze na wierze... Wszyscy polegamy na autorytetach...
— Doskonale!... Czyż śród tych autorytetów nie jest najwyższym autorytet Pisma świętego — obu Zakonów?
— Zapewnie!
— A więc... autorytet Mojżesza i Chrystusa. M ojżesz — słowem, przyniesionem z Synai, potępił czarownice. Chrystus wypędzał djabły z opętańców — przemieniał moce djabelskie w świnie... Dziś tedy zwątpisz o zjawie, wywołanej przez taką czarownicę z Endsor, o uniesieniu Św. Eljasza na wozie ognistym do nieba, o wygnaniu czarta z opętańca przez Jezusa — a jutro zachwieje się cały gmach twojej wiary w Stary i Nowy Zakon... w Pięcioksiąg i Ewangelję... w Synaj i Golgotę... Czyż nie tak?
— Ba!... zapewnie... To bardzo możliwe...
Szli dalej... Tschudi chłodził kapeluszem rozpalone czoło. Pastor głosem ochrypłym namiętnie dowodził:
— Jakże wyjaśnisz, łaskawy doktorze, np. to, że człowiek, tak święty, pobożny, cnotliwy, jak Hijob, uległ naraz tylu niezasłużonym nieszczęściom — jeżeli-ć nie był ich powodem zły Duch. Toćże podług Biblji kusił go on celem wypróbowania... z nakazu Boga, zanim uczynił to samo na Górze względem Jezusa... I posromił się w obu wypadkach.
— Hm... tak!.. to jest słuszne.
— Jeszcze racz mi odpowiedzieć, mój sędzio, jak objaśnisz fenomeny: burze okrutne, niszczące byt tylu ludzi prostych i nabożnych — orkany, wywracające na morzu okręty, wiozące najzacniejszych królów i najbardziej oddanych im majtków — straszliwe epidemje, srożące się na ogromnych obszarach i zabijające dziesiątki tysięcy ludzi. Jeżeli nie będziesz winił o te wszystkie nieszczęścia anioły upadłe, buntujące się przeciw mocy Bożej na krzywdę człowieka — — to czyż winowajcą nie byłby sam... Wszechmiłosierny Bóg?!...
Jak zawołanie rozpaczy, rozległy się te słowa w pustej uliczce.
— Rozumiem! rozumiem! — kiwał sędzia głową.
— Mniemasz-li, że oko ludzkie postrzega wszystko, że w kropli wody, w pyłku na powietrzu, w każdym atomie materji nie mogą tkwić niewidoczne, żywe istoty... słowem — demony?!
— To możliwe! — odparł sędzia, na którego ze słów ostatnich pastora wionęło jakąś prawdą niepojętą, wyższą nad świadectwo zwykłych oczu ludzkich.
— A z kim-że — ciągnął pastor nieznużenie — sprzęgać się mają, jeżeli nie z córami Ewy... z kobietami, które mądrość rabinów talmudycznych i mistrzów Kabały uznała zdawna za istoty nieczyste... Więc jeżeli walczymy z ich złością... jeżeli spaliliśmy w ciągu trzech ostatnich wieków bodaj cztery miljony czarować — to czyż nie spełniliśmy pięknie swego obowiązku?... Czy ludzkość nie powinna być nam wdzięczną?!
— Tak jest! — przywtórzył mocno sędzia, ściskając dłoń młodemu kapłanowi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byli już przy furtce ogrodu.
Pani Tschudi napotkała w progu męża okrzykiem radości i przestrachu. Nie był na śniadaniu, przepuścił godzinę obiadu, co zdarzało mu się rzadko, chyba podczas wielkich procesów granicznych, co dzisiaj — w porze feryj — było niepojęte. Drżała z lęku, iż spotkał go w górach jakiś nieszczęśliwy przypadek.
— Ruodeli!... co się z tobą działo?! — chwytała go za ręce, zaglądała mu w oczy.
— Nic!... nic!... Podaj mi szklankę wody.
Spełniła rozkaz — oczekiwała wyjaśnień.
Tschudi odsapnął ciężko — postawił opróżnioną szklankę z brzękiem na stole — a spoglądając żonie w oczy, rzekł uroczyście:
Nie dopuścisz żyć czarownicom!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tajemnicę tych słów, cytowanych z prawodawstwa Mojżesza, zrozumiała dopiero nazajutrz w południe, gdy na parkanach i ścianach domów miasta Glarus z polecenia sędziego Tschudi ukazały się wielkie czerwone plakaty, podpisane przez burmistrza i zespół pięciu sędziów trybunału po odbytej z inicjatywy doktora praw naradzie, trwającej kilka godzin. Plakaty owe przyrzekały nagrodę — dwieście dublonów — temu, kto wskaże miejsce pobytu przepadłej bez wieści Anny Göldi, którą obciąża podejrzenie o „zbrodnię główną“. Zbrodni tej nie wymieniano wyraźnie. Ale już zawczasu wdrożono energiczne śledztwo celem ustalenia winy „zbiegłej dziewki“, za którą wysłano listy gończe.


ROZDZIAŁ XVIII
Pogoń.

Nić przewodnią władzom śledczym do odnalezienia winowajczyni mimowoli podał bednarz Steinmüller. Odczytawszy rozlepione w mieście plakaty, nie skusił się bynajmniej przyobiecanym zyskiem. Zasięgnął języka w sklepie korzennym o przypisywanych uciekinierce czarach. Przeląkł się w prostocie ducha, iż pozostawał w stosunkach znajomości z podejrzaną o czarowanie dziewczyną. Jakiś instynkt ostrzegł go o niebezpieczeństwie przyznawania się do tego rodzaju komitywy toć udzielił jej przytułku na noc, przed tajemniczą ucieczka, której powodów wyznać mu nie chciała. Tedy skwapliwie zebrał pożyczoną od niej sumkę, 12 dublonów[38] i wysłał list do niej na ręce swego brata do Schwyz. Rozumował bowiem, że lubo Anna umieściła się u tego gościnnego człowieka na mocy jego braterskiego polecenia, lubo ów wyjednał jej jakąś służbę w okolicy i wręczy jej list oraz pieniądze, które staremu paliły ręce.
Napisał do niej tylko słów parę, podyktowanych przez dobre jego serce: „Odsyłam ci, Anno, twoje pieniądze. Tutaj sprawki twoje wykryły się. Żałuję, żem ci kiedykolwiek czemkolwiek pomagał. Radzę ci, zaszyj się gdzieś w ustronnemu miejscu, tak, aby cię ludzkie oko me dojrzało, i czyń pokutę“.
Kiedy nadawał ten list w urzędzie pocztowym, ręce i nogi tak poczciwcowi dygotały, że pocztmistrz zatrzymał starucha, tknięty podejrzeniem, iż chodzi właśnie o poszukiwaną Annę Göldi, jakkolwiek nazwisko jej na zaklejonym liście pieniężnym nie było wymienione — i posłał gońca po sędziego Tschudi.
Ten ostatni zjawił się niezwłocznie — list odczytał, rozpytał Steinmüllera o znaczenie niektórych niejasnych ustępów; z wyjaśnienia, zda się, był zadowolony, gdyż Steinmüllera puścił wolno. Wszelako list do Anny wraz z jej skromnym mająteczkiem został tuż skonfiskowany, przyłączony do akt wszczętej sprawy przeciw Annie Göldi, a nad starcem ustanowiono tajny nadzór policji. Chodziło o to, aby przed czasem nie nadawać sprawie rozgłosu, gdyż opinji skłonnej w tych razach do popłochu nie godziło się niepokoić, nim niebezpieczna szkodnica nie znajdzie się w rękach przedstawicieli władzy.
Oczywiście natychmiast wysłano czterech zaufanych strażników do sąsiedniego kantonu, polecając im odnalezienie podejrzanej i sprowadzenie jej, czy to na mocy zezwolenia tamecznych władz, czy na wypadek konieczności zapomocą podstępu... Opatrzono ich w odnośne listy wierzytelne i zalecono przedewszystkiem milczenie co do istoty przestępstwa oskarżonej: imputowanie czarownictwa mogło bowiem nie odnieść skutku, gdyż odnośne ustawy zostały zniesione przed wielu laty w kantonie Schwyz, jak zresztą nie istniały już w Glarus. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie względu, Bleihand i Tschudi musieli zwalczyć „przesąd“ lojalisty burmistrza, zanim ten ostatni zezwolił na rozklejenie plakatów, wszelako bez wymienienia charakteru zbrodni. Postanowiono nadać procesowi bieg pod tytułem „dochodzenia krzywdy, zadanej zdrowiu dziecka“ i tu właśnie tkwił szkopuł, że sąsiednie kantony mogły oprzeć się wydaniu podejrzanej za domniemanie nikłe przestępstwo, nie będące ani mordem, ani grabieżą — t. j. przestępstwem, co do którego nawet w braku umów obyczaj ustalił wymianę winnych między wolnemi kantonami.
Jakkolwiek ci czterej mundurowi ajenci, obleczeni powyżej określoną misją, należeli do najzręczniejszych i najsprytniejszych w swoim zawodzie, sprawa odnalezienia i oddania w ręce sprawiedliwości Anny Göldi skomplikowała się niespodzianie i przeciągnęła na szereg miesięcy — aż do końca listopada bieżącego 1781 roku.

∗             ∗

Początkowo brat Steinmüllera zatrzymał dziewczynę u siebie, zasympatyzowawszy z nią i odgadłszy, że znajdzie w niej tanią i pożyteczną pracownicę. Odetchnęła całą duszą śród zacnej i ubogiej rodziny, nie pokładającej rąk, aby wyżywić się własnym przemysłem. Ojciec uprawiał w pocie czoła maleńkie warzywne pole, a w godzinach wieczornych reparował obuwie włościanom; starzejąca się matka wcześnie owdowiałego tkała przy domowym warsztacie; starsza córka haftowała niewymyślne sukienki na sprzedaż; młodsza zajmowała się ogrodnictwem; podrastający synek wyrabiał z drzewa misterne domki szwajcarskie — zabawki dla dzieci; starszy chłopiec uczył się w wolnych chwilach zegarmistrzostwa, a głównie furmanił, wożąc rzadkich jeszcze naówczas amatorów piękna natury szwajcarskiej, obcokrajowców, na wycieczki górskie, lub kuracjuszów z okolic sąsiednich do źródeł mineralnych. Anna Göldi nosiła na targ warzywa i każdemu z członków rodziny pomagała w pracy, jak mogła.
Postrzegła wszelako, że piętnastoletni Willi Steinmüller zapatruje się na nią pożądliwie, że ojciec jego boczy się nań i pomrukuje tak, aby słyszała, iż „nie dopuści w swoim domu rozpusty“ — nie mogła opędzić się przed zalotami temperamentowego chłopca, który poprostu szalał za nią, zaniedbał się w pracy, zadręczał ją prośbami o „łaskę miłości a był za brzydki, aby mógł jej się spodobać — i postanowiła w końcu opuście miejsce. Sadownik Steinmüller, pragnąc ustrzec swego chłopaka od niebezpiecznego zawrotu głowy — (nadmieńmy, że upatrzył dlań „stosowny ożenek“ i poręczył słowem śluby synowskie „za trzy roki“) — wystarał się dla Anny Göldi o służbę na pograniczu z sąsiednim kantonem Unterwalden.
A tak znalazła się wkrótce na posługach kapitana landwery, niejakiego Anderwerta, bożyszcza trzech leśnych kantonów, albowiem słynął z celności swoich strzałów — sztuki, wprawiającej w szał zachwytny ziomków Wilhelma Telia. Ów kapitan, zbierający wawrzyny i srebrne puhary na zawodach strzeleckich, wyobrażał sobie, że jest pięknością nieodpartą dla kobiet. Po trzech dniach osądził, że musiał jej się spodobać — istotnie czarnym wąsikiem i żywemi oczyma sprawił na niej wrażenie — i dopuścił się na niej gwałtu. Brutalnością zabił miłość, która mogła dojrzeć w sercu dziewczyny i zatrzeć wspomnienia o Hansie. Anna, zapłakana i zawstydzona, uciekła odeń. Znalazła sobie służbę u wielkiego handlarza trzód. Młody Steinmüller, który tropił ją wszędzie podczas swoich wycieczek, wyszperał wkrótce miejsce jej pobytu; zajeżdżał do niej niekiedy i z miną niewolnika ofiarowywał jej wiązanki fiołków alpejskich.

O tym właśnie czasie przybyli na zwiady wysłańcy kantonu Glarus do domu jego ojca. Ponieważ mówili coś o spadku, który rzekomo odziedziczyła Anna, chłopiec zaofiarował się odwieźć ich do sąsiedniego kantonu i wskazać miejsce pobytu mniemanej spadkobierczyni. Ale na postoju w karczmie wysłańcy spili się jak nieboskie stworzenia. W drodze jęli rozprawiać ze sobą na temat: czy czarownica Göldi potrafi zmieniać się w wilkołaka i czy jeździ na miotle na sabaty czarownic. Śmieli się i rzucali groźby pod jej adresem. Interesowali się mocno kwestją, czy będzie pławioną w rzece celem wybadania jej tajemnic, czy z oczekującego ją niewątpliwie wyroku zostanie zaduszoną, ściętą albo — podług tradycji ustaw — spaloną, czy może — podług zasad biblijnych, które brzmiały w kazaniach Bleihanda będzie kamienowaną. Sądzono naogół, że kamienowanie jest najboleśniejszą i najdługotrwalszą karą, a taka właśnie należy się czarownicom. W tej kwestji prowadzili ze sobą zajadłe spory.
Chłopak słyszał sprzeczki wysłańców. Włosy jeżyły mu się na głowie. Pomiarkował szybko, co winien uczynić, aby ocalić osobę kochaną, której chyba jakieś szelmy — w mniemaniu prostaka — mogły zarzucie czarowanie. Tedy nocą wywrócił umyślnie furmankę, zawadziwszy o kamień — wywalił „szpiclów“ do przydrożnego rowu, nie wyczekiwał, aż się wygramolą, wyrychtował wóz, zaciął konie i strzałą pomknął do pobliskiego miasta, aby uprzedzić Annę o grożących jej sidłach.
jakkolwiek czuła się Bogu ducha winną, zdjęło ją okrutne przerażenie; nie czekając ranka, zebrała za radą młodego Steinmüllera manatki, obdarzyła uszczęśliwionego gorącym całusem wdzięczności... ipodążyła w nieznaną drogę.
A tak ślad po niej przepadł na długo. Niefortunni wysłańcy zryli ziemię w obrębie wielu mil dokoła, szukając jej zaciekle. Władze miasta Glarus słały za mą listy gończe, starały się dyplomatycznie pozyskać informacje w całym szeregu kantonów od władz naczelnych. Dochodziły wieści, że Anna odnalazła siostrę w Sax, ze bawi w Rorszach, że pasa krowy w St. Gallen, zezawędrowała do Apenzell, że ukrywa się w Toggenburgu lub w Degersheim. Wysłańcy węszyli wszędzie, jakoby chodził im skrycie po piętach, wyprzedzał ich stale w pościgu; gdy zjawiali się na miejscu, już Anny nie było: „poszła w świat“ — mówili gospodarze — „a szkoda; była poczciwa dziewczyna!“ Oni zasię mrużyli oczy, uśmiechali się złośliwie, zgrzytali zębami — i tropili ponownie ślady znikającej, niby błędny ognik na bagnisku. Bywało, że niektóre gminy po otrzymaniu próśb własnoręcznych dostojnego sędziego Tschudi i czcigodnego kapłana Bleihanda, przyrzekały wydać oskarżoną o jakąś „wielką zbrodnię, która — jak głosiły owe pisma — może stać się groźną dla wszystkich kantonów, jeżeli nieukrócona i niepokarana powtórzoną zostanie“. Ale Anna Göldi przepadała zawsze, jak cień. Nabyła niesłychanej zręczności w tem chronieniu się przed pościgiem, którego przyczyny nie rozumiała, ale młody Steinmüller napędził jej przed nim okrutnego strachu, powtarzając groźby tropiących ją strażników. Zdejmował ją nieokreślony lęk.
Przez osiem tygodni było znowu całkiem głucho o niej. Jakoby zapadła pod ziemię. I znowu bednarz Steinmüller, którego uczepiły się naraz władze śledcze Glarusu w przekonaniu, że to on wie najlepiej o miejscu jej pobytu i paraliżuje tajemnemi drogami zabiegi policji — dał wypadkiem nić przewodnią w ręce nieustającego w pościgu sędziego Tschudi, zatrwożonego powtórzeniem się przypadłości dziecka, które po wizycie lekarskiej Gotlieba na dłuższy czas ustały, może pod wpływem przykrych leków, jakie ów zaordynował dziecku w przeddzień swojego wyjazdu z Glarus.
Oto bednarz pod naciskiem inkwizytorskim pastora Bleihanda wygadał się, że Anna Göldi „miała kochanka w Ferney“. Skierowano w tę stronę ostatnie wysiłki poszukiwań — i niebawem odkryto, że uchylająca się od pogoni i zasłużonej kary służy pod nazwiskiem zmienionem u pastora Tilliera-Hilty.
Czterej ajenci, na ten raz przebrani po cywilnemu, udali się w te strony, tym razem zaprzysiągłszy sobie, iż nie wypuszczą z rąk swoich ofiary.


ROZDZIAŁ XIX
Recydywa.

Już od pierwszej chwili, odkąd nad ex-slużeoną państwa Tschudi zawisło straszliwe oskarżenie, śledztwo gromadziło skwapliwie materjały do przyszłego procesu w przekonaniu, że winna nie ujdzie pogoni. Tedy przy łóżeczku chorej zgromadziło się pewnego dnia grono poważnych osób celem wybadania młodziutkiej ofiary czarów. Stanęli w liczbie pokaźnej — siedmiu głów. Był tedy sam burmistrz, jeszcze niepewny, wahający się, już ulegający namiętnej wymowie Bleihanda i przyjacielskim prośbom Tschudiego, wszelako pragnący przekonać się naocznie, czy rzeczy zaszły tak daleko, iż pod jego zarządem odnawia się zbrodnia, zda się, odpędzona nazawsze w przeszłość surowemi środkami dawnych władz, lub nieznana umoralnionej przez duchownych gminie. Towarzyszył mu stary proboszcz Zwicki[39], już zdawna skutkiem postępującej sklerozy nie biorący czynnego udziału w nabożeństwach, nie przemawiający z kazalnicy wobec trapiącej go ustawicznie chrypki, żyjący z emerytury, przesiadujący stale nad swemi księgami — dodajmy: człowiek niepospolicie uczony. Ponieważ pamiętał on jeszcze procedurę starych procesów, tak licznych w czasach jego młodości, powierzono mu główną rolę w zbieraniu materjału śledczego do przyszłych rozpraw. Cztery inne osoby — byli to poprostu figuranci, archiwarjusze i kanceliści — w miarę przyślepi i przygłusi, bez miary głupowaci, zresztą tyle mądrzy, iż odzywali się zrzadka; natomiast stale kiwali głowami, cokolwiekby rzekł imponujący im „proboszcz na urlopie“, Zwicki. Wreszcie towarzyszył im pisarz sądowy, dusza niewolnicza, albo człowiek — maszyna, stworzony do zapisywania od lat czterdziestu wszystkiego, co mu dyktowano, zgoła bez wyrazu twarzy, bez wszelkiej reakcji, o ile nie brało się w rachubę drapania piórem gęsiem głowy i nerwowych postukiwań nogą pod stołem. Nadmieńmy, że sędzia Tschudi w sprawie, związanej z krzywdą jego córki, lojalnie usunął się na stronę, a pastor Bleihand rolę swoją odłożył na przyszłość, kiedy sprawa dojrzeje i oskarżona stanie przed trybunałem.Czytaj:
Na dzień zejścia się owego gremjum w domu doktorstwa, Miggeli przeniesiono do obszernej sypialni rodziców i ułożono na szerokiem łóżku matki śród stosu poduszek pod atłasową kołdrą... Miggeli czuła się, jak mała królewna z bajki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Uprzedzona o przybyciu obcych panów w odwiedziny do niej, napełniła się równocześnie dumą i niepokojem. Z jednej strony uczuła się osobą dużą, jak mama przygotowywała się na spotkanie swoich gości, bezustannie zaczesując włoski przed lusterkiem i poprawiając wstążeczki i kokardki przy bieliźnie. Z drugiej strony jednakże dygotały jej nóżki pod kołderką z nadejściem oznaczonej na wizytę godziny — a nadto od rana zagabywała matkę, czy ci panowie będą mieli „takie same świdrujące oczy, jak tamten paskudny doktór, Izraelita“.
Kiedy weszli, ukryła twarz w fałdach kołdry i przypatrywała się im długo, postanowiwszy nie dawać żadnych odpowiedzi, ani „tak“, ani „nie“. Ale dobroduszny, siwy, jak gołąbek, proboszcz, który przysiadł poufnie na skraju łoża i otworzył przed mą pudełko, napełnione cukierkami, obiecując ją uraczyc, „jesli będzie grzeczna“ — rozwiał rychło jej strachy.
Chrupała cukierki i dawała chętne odpowiedzi na wszelkie zapytania. Duma jej urosła, gdy dowiedziała się, że ten chudy pan, któremu matka podała kałamarz, pióro i papier, — zapisuje to, co ona mówi.
— Jak to tam było z tym gwoździem w mleku? zapytał inkwirent.
Anna Göldi podała mi to mleko i bardzo namawiała do picia! — wypaliła dziewczynka.
— A potem co było?
— Zapiekła śrubkę w ciasto.
— Czy namawiała cię i wówczas do jedzenia?
— Bardzo namawiała... Była przytem taka czerwona!... I poruszała przytem wargami... Coś mruczała pod nosem...
Dostojnicy spojrzeli po sobie znacząco. Przewodniczący wyrzekł po łacinie: „Zaklęcie!“ Inni kiwnęli głowami potakująco. Skryba sądowy skwapliwie zapisał:
„Zamawiała potrawy, wymawiała różne zaklęcia“.
Stary proboszcz zapytał:
— A czy nie próbowałaś jej czasem dotknąć?
— O, tak... często.
— Może uszczypnęłaś ją czasami?
Dziewczynkę zabawiło to pytanie:
— Tak... nieraz...
— Może boleśnie?
— Nie!... nie! — broniła się dziewczynka.
— Ale mocno?... bardzo mocno!
— Tak jest... bardzo mocno! — zgodziła się dziewczynka, wyczuwając instynktem, że odpowiedź ta spodoba się proboszczowi.
— W bok...
— I w bok także...
— I w plecy...
— Tak... i w plecy!
— I czy to bolało Annę Göldi?
— Nie!... nic a nic...
— A mamę bolałoby takie zeszczypnięcie?
— Oj, bardzo... Mama jest taka delikatna!
— A ona nie krzyczała?
— Ani trochę.
Przewodniczący komisji śledczej odwrócił się do jej członków, porozumiewawczo spojrzał na nich i ozwał się szeptem po łacinie:
— Punkty niebolesne... znamiona czarownicy.
Nawet burmistrz pokręcił głową znacząco, wzorem innych. Pisarz notował:
„Niejednokrotnie przesłuchiwana skonstatowała punkty nieczułe na ciele podejrzanej... zarówno na biodrach, jak i na karku...“
Pani Tschudi podniosła chusteczkę, zroszoną łzami, do oczu i zagryzała wargi, aby nie krzyknąć z przerażenia! Z min obecnych rzeczoznawców wyczytywała, że dziecko jej niewątpliwie zostało „uroczona“ przez moc djabelską.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie będziemy opisywali szczegółów dalszej indagacji. Stwierdziła ona obraz pełny tajemniczej choroby. Co prawda dziewczynka, opisując swoje wymioty, zacinała się nieraz, mieszała się i bladła, ale nie było w tem nic dziwnego. Dręczyły ją okrutne wspomnienia. Burmistrz, pragnąc okazać czynny udział w dochodzeniu sprawy, zadał Miggeli przenikliwe pytanie:
— A czy nie widziałaś przypadkiem, kochanie, Anny Göldi już po jej odejściu?
Miggeli zatrzęsła się ze strachu. Coś przypomniała:
— Tak! tak... przychodziła do mnie w nocy.
— Jak to było?
— Podeszła pod okno — tłukła w szybę i poruszała lufcikiem... Wołała na mnie po imieniu: „Miggeli! Miggeli!“... Miała głos dziwny — piszczała, jak kot...
I znowu obecni zamienili ze sobą znaczące spojrzenia. Burmistrz pytał dalej:
— Czy to było we śnie?
— Naprzód we śnie... ale potem nie we śnie... Wstałam z łóżeczka — lufcik był otwarty...
— A przedtem?!
— Przedtem był zamknięty.
— Co było później?
— Potem znowu wołała... i groziła mi jakoś... Słów nie pamiętam... Ale miała teraz głos wyjący... jak szczenię.
— Czy to nie wiatr poruszał lufcikiem?
— Nie!... wiatru nie było...
— Czy opowiadałaś o tem komu?
— Nie!... Bałam się... i zapomniałam o tem... Ale teraz pamiętam dobrze... Przychodziła do mnie... i nie jeden raz, ale parę razy...
Nie ulegało tedy wątpliwości, że Anna Göldi komunikowała się z małą. Brała na siebie wówczas obraz psa, lub kota, co było możliwem, jakkolwiek czarownice podług świadectwa Plancey’a, autora olbrzymiego dzieła p. t. Lycantrophie“ przekładały przemianę w wilkołaki. Ale i tego rodzaju przedzierzgnięcia się były nierzadkie, jak świadczyły karty wyszłej w wielu wydaniach, w Bazylei i Amsterdamie — ogniskach wolnej myśli — wspaniałej księgi Pseudomonarchia Daemonum, której autor, opierając się na najkompetentniejszych źródłach: Hagadzie talmudycznej i urywkach dzieł pisarzy klasycznych, greckich i łacińskich, podaje nazwiska 92 książąt piekła, którzy rządzą imponującą liczbą poddanych, bo aż 7, 405, 926 djabłów... Czy statystyka ta była kompletną, nie daje się powiedzieć.
To pierwsze przesłuchanie dało jeszcze ważki materjał dla dalszych peripetyj procesu. Ostrożny burmistrz w obawie, że świadectwo dziecka może nie być wystarczającem i podług nowożytniejszej procedury czasu wymagać winno stwierdzenia jeszcze przez jednego świadka, zdołał wreszcie wykrzesać z pamięci dziewczynki fakt, rzucający nowe snopy światła na sprawę. Oto u Anny bywał niejednokrotnie bednarz Steinmülier — coś szeptali ze sobą długo — Anna przepędzała ją z kuchni, gdy był Steinmüller. Bednarz był świadkiem, gdy służąca podała jej mleko... „Z gwoździem“ — dodała dziewczynka.
Tym sposobem jawił się świadek, który mógł wnieść snop światła cło procesu — może nawet współwinny, skoro zależało mu tak mocno, aby Anna wymknęła się z rąk poszukującej ją policji. Ta ostatnia kombinacja nastąpiła dopiero później, gdy przesłuchany Steinmüller zaprzeczył energicznie, iżby był świadkiem podania dziecku „zatrutego mleka”, i kiedy pastor Bleihand, przeglądając akta sprawy w gabinecie sędziego, wmyślił się głębiej w zagadkowe słowa autora listu do Anny:
„Żałuję, że pomagałem ci kiedykolwiek czemkolwiek“.
Dziecko było zmęczone trwającą przeszło cztery godziny indagacją — pewnej chwili, bez widomej przyczyny, zatrzęsło się ze strachu, zdawało się być bliskiem konwulsyj, mianowicie przy pytaniu burmistrza: „czy Anna nie chowała czegoś przed nią?“ zamachało rączkami: „Nie wiem nic więcej... Idźcie sobie już precz!...“
Wypadło przerwać indagację. Zresztą zbędnem było zadawanie dalszych pytań.
Przewodniczący Komisji, wychodząc, jaśniał triumfem. Żegnając burmistrza w przedsionku, rzekł tylko jedno słowo, ale wymowne:
Lilith!“
Tem imieniem określił Annę Göldi.
Lilith — tak zwała się, podług pism apokryficznych, pierwsza żona Adam a, o której „istnieje tyle tradycyj rabinicznych, wysysająca krew niemowlętom; od jej imienia pochodzi wyraz „Lullaby“; uchodziła ona długo za królowę succubin”.[40]
Była to bodaj ta sama djablica, która wcieliła się podług informacji Bodinusa — „w ową succubinę, co to przez lat trzydzieści żyła z pewnym kapłanem, a następnie stała się wierną kochanką innego przez lat pięćdziesiąt. Obaj zostali żywcem spaleni“[41]

∗             ∗

Objawy „wymiotów gwoździowych“ u Miggeli na długie tygodnie ustały. Przynajmniej nie powtórzyły się przez cały czas, gdy dziecko pozostawało w łóżku matki, pragnącej — gwoli czulszej opiece — mieć je na oku zawsze, tak nocą, jak i dniem. Ale za to rozwinęły się inne symptomaty chorobliwego stanu: dziecko upewniało, że nie jest w stanie stąpnąć krótszą nóżką; podniesione zdawało się zapadać w stan omdlenia.
W istocie było słabe — może z początku rozkoszowało się nazbyt szerokością matczynej leżnicy, miękością podściółek, królewską obfitością pierzyn i poduszek. Miggeli spała sama — matka w obocznem łożu mężowskiem, ojciec na twardej kanapie. Później jednak to rozleniwienie wygodnisi, nie bacząc na miękość posłania, wywołało mnogie odleżyny; mięśnie, nie wprawiane w ruch, straciły prężność swoją i wmówiona niemożność chodu stawała się rzeczywistą i chroniczną. Miggeli zresztą tyła porządnie, zakarmiana ciastami, konfiturami, czekoladą — przytem w łóżku bawiła się niezgorzej; rodzice i znajomi znosili interesującej chorej szwajcarskie i zagraniczne zabawki; matka grywała z nią w loteryjkę i domino.
Sędzia gryzł się skrycie; trapiła go choroba córki, wróżąca wieczne kalectwo. Doktór Marti — podług świadectwa, zapisanego w aktach sądowych późniejszego procesu Göldi — „najwybitniejszy lekarz naszego kantonu, poprostu zachodził w głowę, jak podtrzymać słabnące siły dziecka; rozwodził ręce bezradnie i stwierdzał jedno: „tylko wpływem jakiejś przemożnej krzywdzicielki można wytłumaczyć chorobę, która nagromaziła w żołądku dziecka tyle nieswoistej zawartości, a wyniszczając soki organizmu zagraża w skutkach dalszych paraliżem.“ Wyrażenia: „czarownica“, jako człowiek wolnomyślny — wystrzegał się. Ale wystarczała definicja: „przemożna krzywdzicielka“, aby pognębić z kretesem ojca. Biedaczysko zmizerował się ostatecznie, sypiając na twardej kanapie.
Pani sędzina, obecnie — oddana myślą córce i zapominająca o własnych licznych chorobach, nie na żarty zatrwożyła się o zdrowie męża. Tajemniczy szept d-ra Marti: „Mężowi pani brak... miłości; jest jeszcze w takim wieku, gdy... — mimo niedokończenia frazy, był dla niej wskazówką dostateczną. Przeniosła Miggeli z powrotem do jej sypialni, powołując się na przepis lekarza: „Kochanie! dr. Marti kazał zmienić powietrze, którem oddychasz.... Zaczerwieniła się przytem mocno.
Maryjka nie protestowała — zachmurzyła się tylko, poczem wydęła dumnie usteczka i oświadczyła:
„Mnie tu już także nudno... w tym jednym pokoju“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A w dni kilka potem wybuchnęła choroba starym objawem: „gwoździstemi wymiotami“, płosząc oboje rodziców.
W tym samym czasie poszukiwania Anny Göldi dały pomyślny efekt. Nadszedł sekretny komunikat o wyraźnym tropie, prowadzącym do Ferney.
Tschudi jednemu z wybierających się na łowy agentów dał własnoręczne pismo na adres pastora Tillier.
„Gdyby nie powiodło się wam wyjednać od władz tamecznych zezwolenia na wydanie poszukiwanej, oddajcie ten list pastorowi. Pismo to musi podziałać!...“
I odpuścił posła ze słowami:
„Szczęść Boże!”


ROZDZIAŁ XX
Karjera osoby stanu duchownego.

Postać czcigodnego pastora Tilliera, urodzonego z ojca. francuza i matki, niemki szwajcarskiej, nazw iskiem Hilty, jawiąca się na pograniczu dwóch epok starej, słynącej cnotami i pobożnością i nowej, scharakteryzowanej wymownie przez księdza Gaume słowy: „piekło rozjątrzone zdobyczami, jakie Wiara Chrześcijańska odniosła na krańcach świata, podwoiło usiłowań, bL J*ą przytłumić w Europie, a szczególnie we Francji“[42] — ta postać owa niezwykła indywidualność duchowa wraz ze sprzężonemi z nią zmiennemi losami, zasługiwałaby na szczegółową charakterystykę.
Niestety! na tem miejscu — nie chcąc rozszerzać zbytnio ram naszej powieści, poświęconej bohaterce głównej — możemy tylko zlekka dotknąć ciekawych szczegółów biografji pastora z Ferney i narzucić kilka rysów jego duchowej sylwetki, w tej mierze, w jakiej jest to potrzebne dla zrozumienia rady, którą opatrzył swoją pupilkę i służebną.
Albowiem Anna Göldi stała się pupilką pastora, m niej służącą, niźli przyjaciółką, o ile możliwy jest związek przyjaźni pomiędzy osiwiałym w trudach życia, wielce uczonym starcem i młodą a prostą dziewczyną wiejską. Ale to była naprawdę przyjaźń — więcej:przywiązanie ojca do córki, nagrodzone umiłowaniem, należnem ojcu od córki.
Jak to się stało — opowiemy pokrótce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Anna Göldi w swoich wędrówkach dotarła do Perney; skądciś, dzięki ustawicznym rozpytywaniom, doszła ją wieść, że w górach nieopodal Perney stoi pamiątkowy kamień, na którym wyryte jest imię i nazwisko człowieka, którego tak skwapliwie poszukiwała:
„Hans Lederli“.
Było znane szeroko w okolicy. Wieść głosiła, że Hans Lederli, jako ochotnik, przewodził gromadce, która podczas nocy, w zamieć śnieżną wyprawiła się z dobrej woli, aby odszukać siedmiu zaginionych od dni paru podróżnych, Anglików, którzy wybrali się na szczyt i nie wrócili do zajazdu. Nieszczęśliwi — pociągnięci głosem Rousseau z Anglji do Szwajcarji celem ujrzenia cudów jej natury, które podówczas nęciły niewielu znawców — udali się w góry bez przewodnika, licząc na własny zmysł orjentacji i zabłądzili. Wyprawa ratunkowa usłyszała jęki wołających o pomoc z dna szczeliny gletczeru. Hans spuścił się na sznurze, przywiązał doń zosobna każdą z ofiar lodowca — odchuchanych w półżywych, ocalono. Ale sznur, nadwyrężony dźwiganiem siedmiu ciężarów oberwał się. Dopiero nazajutrz udało się wyciągnąć zmarznięte zwłoki bohaterskiego chłopca. Wdzięczni Anglicy ufundowali mu pomnik granitowy w górach, wpobliżu miejsca, na którem zagroziła im śmierć, — ryjąc imię jego na głazie z dopiskiem: „Bohaterowi i zbawcy swojemu wdzięczni Anglicy.“
Anna Göldi oczywiście podążyła do tego kamienia — płakała długo na grobie.
Zgłodniałą, zmarzniętą, napół martwą, odkopał z pod śniegu pies pastora Tillier, zaprawiony w tego rodzaju usługach ratowniczych, wspaniały okaz z gór Świętego Bernarda. Towarzyszył pastorowi, udającemu się właśnie do Ferney celem objęcia w miejscowej gminie obowiązków urzędu kapłańskiego. Tillier zabrał do swoich sani dziewczynę, zaopiekował się nią, przytulił ją, wziął do posług, a z czasem — poznawszy dramat jej serca, wyjawiony w gorączce, oraz z następnej opowieści jej smutne losy, przywiązał się do niej i z kolei znalazł w niej czułą opiekunkę, dbałą o jego wątłe zdrowie i wygody z wiernością psa — bernardyna... Żyli sobie tak w zgodzie i miłym nastroju, jak „u Pana Boga za piecem“.
Anna odżyła — zakwitła ponownie weselem i młodością. Stary pastor nieraz śród ciszy wieczornej odrywał oczy od książki, aby wsłuchać się w śpiew szorującej energicznie rondle w jego dostatniej kuchence. Lubiła swego pana i ufała mu bezgranicznie, bo też zasługiwał na to w zupełności.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dziwnie zmienne były losy pastora Tilliera — uderzającą była pogoda jego ducha, optymistyczna wiara w postęp i w ludzi, zwłaszcza, że życie nie szczędziło mu cierni, a tragedje prześladowały go od kolebki, sięgały nawet wstecz, w przedżycie i wgłąb poprzednich pokoleń. Pochodził pono z rodziny Hugonotów, kryjącej się ongiś w Holandji, zanim jednemu z jego przodków udało się powrócić do Francji, a następnie osiąść w Sabaudji.
Jego pradziad — jak świadczyły dokumenty — wznowił niebezpieczną bezbożną sektę, zgniecioną już w średniowieczu przez kościół: „Wielbicieli apostoła, św. Judasza“. Sekta wychodziła z założenia, że Judasz, pokonawszy swoją miłość dla Chrystusa i wydając Go zdradą na mękę krzyża, zasłużył się ogromnie ludzkości, gdyż „bez jego ofiary nie byłoby ofiary Jezusa, nie byłoby tem samem odkupienia świata przez Zbawiciela”; sądzili tedy, iż są zobowiązani odmodlić grzech Judasza, pogrążonego na dnie piekieł, czyli niejako dopiąć „zreparowania niesprawiedliwości Boga względem najsumienniejszego z pomocników i sług Jego Woli.“ Tak to motywował Aureljusz Tillier i za tę herezję — jak należało spodziewać się słusznie — został spalony wolnym ogniem na stosie. Rodzina zubożała, gdyż m ajątek dziada uległ konfiskacie na rzecz klasztoru, który wyszperał kryjówkę odnowionej sekty oraz ujawnił „czarne msze“ na rzecz Judasza — owoce zbyt dufnej w siebie logiki teologicznej.
Syn Tilliera dorobił się ponownie majątku — był notarjuszem. W padła mu w oko piękna Szwajcarka. Aby ją poślubić, oskarżył żonę swoją o czary — została skazana na ścięcie. Ale już po kaźni wydała się bezzasadność oskarżenia; notarjusz na torturach wyznał swoją winę — gdyż sprawiedliwość czasu nie godziła się ze skazaniem kogokolwiek bez stwierdzenia jego winy własnem przyznaniem; kat przesadził trochę w przypalaniu, wykręcaniu członków, zabijaniu szpilek pod paznogcie — i notarjusz umarł nagle podczas śledztwa, nie doczekawszy się sprawiedliwego wyroku.
Druga żona zmarłego, Szwajcarka Hilty, kobieta wysoce nabożna, wstrząśnięta przeżyciami uwięzionego w noc ślubną męża, uległa przesądnemu strachowi. Uroiło się jej, że nie wyda żywem na świat dziecięcia, które nosiła w łonie. W tym wypadku ulegało ono podług dogmatów kościelnych niechybnie powędrowaniu do piekieł, pomiędzy dusze zatracone, jako że umarłoby bez obrządku chrztu. Tedy poddawszy się podszeptom piekielnym jakiejś sąsiadki, znawczyni praktyk szatańskich jak to okazało się później, — zaczerpniętą ukradkiem z chrzcielnicy przez usłużnego organistę wodą święconą, pokropiła swoje łono, nie pomnąc, iż kościół uznawał naówczas za najwyższą ze zbrodni ochrzczenie płociu. Sprawiedliwości stało się zadość: siedemdziesięcioletnia Sabaudka, która podszczuła matkę Tilliera do winy, była bita kołem, organista — spalony żywcem, matka przez litujących się nad ciemną kobietą, która zgrzeszyła z cudzej namowy, została tylko uduszoną — i to dopiero po wydaniu na świat dziecka.
Mały Amadeusz Tillier wychowany był przez żonę dozorcy więziennego. Przy jakiejś sposobności jasnowłosego chłopca, któremu mądrość biła z ocząt, ujrzał pewien zacny kanonik i zaopiekował się nim w zamiarze skierowania chłopca — ku odkupieniu win rodzicielskich — na drogę karjery duchownej. Chłopczyna służył do mszy, nauczył się wybornie swoich obowiązków, przyklękał w porę niezliczoną ilość razy, dzwonił, podawał ampułki, książkę do nabożeństwa, mszał, kropidło, ile razy było potrzeba, i przyswoił sobie ze słuchu dość gruntownie łacinę.
Chwalony mocno przez przełożonych, był na najlepszej drodze po odbyciu święceń kapłańskich do zdobycia z czasem kapelusza kardynalskiego, gdy w życiu jego nastąpił nagły zwrót. Oto udał się z zebraną w parafji sporą sumką winnego świętopietrza do Rzymu — i tu, miast przejąć się pięknem i przepychem skarbów, nagromadzonych w Watykanie, uległ naraz zgrozie i zwątpieniu. Oto wydało mu się, że sztuka pogańska, wprowadzona do opoki Św. Piotra, stoi w sprzeczności z zakazami Mojżeszowego zakonu, potępiającego „ryte obrazy“, a nadto, że dostojnicy Rzymu nie chadzają w ubogich szatach, przystojących dziedzicom rybaka, Św. Piotra, i zaleconych przez skromność Syna Bożego. A chociaż pewien ksiądz wyjaśnił mu, że trudno jest żądać, aby kardynałowie ubierali się biało, jak ewangieliczne lilje, gdy przysługuje im purpura — przekorny Tillier umknął pewnej nocy z Rzymu... znalazł się w Genewie i przeszedł ni stąd ni zowąd na kalwinizm.
W kościele kalwińskim pozyskał rychło uznanie za gorliwość w pełnieniu obowiązków, cieszył się miłością swoich owieczek ibył na najlepszej drodze do dźwignięcia się na stanowisko naczelne, gdy pewnej nocy wzięły go śród rozmyślań nowe wątpliwości: oto przeraziła go myśl, że podług zasad wyznawanej obecnie przez niego nauki kalwińskiej połowa ludzkości zgóry została skazana przez Pana Boga na piekło, gdy drugiej połowie przyobiecane zostało zgóry niebo. Jakkolwiek systemat ten wydawał się najzupełniej logicznym z uwagi na to, że Wszechwiedzący i Wszechmocny Bóg musiał był zgóry, przed urodzeniem każdego człowieka, wiedzieć, na co ten i ów huitaj zda się i dokąd pójdzie po śmierci — wszelako poczciwego Tilliera, jeszcze przejętego myślą kościelną o zgodności wolnej woli jednostki z wszechwiedzą i wszechmocą Boską, uraziła mocno ta kara bez osobistej winy i nagroda bez widomej zasługi. Bo czyliż świat nie stawał się w ten sposób niejako teatrem marjonetek, poruszanych Ręką Fana nad Pany i bezopornych w tej Ręce?!
Nadto wizja nieszczęsnego Serveta, upieczonego na wolnym ogniu przez Kalwina — jakkolwiek mistrz-reformator usprawiedliwił się dostatecznie powołaniem się na tradycje Starego Zakonu, tępiącego ogniem i mieczem bluźnierców przeciw Imieniu Pańskiemu nie dawała mu spokoju... I oto, jako zdarza się, że ludzie, stojący nad przepaścią, skaczą na jej dno w zawrocie głowy, tak i on postanowił sobie przejść... na Judaizm. Rozważył bowiem, że skoro reformatorzy katolicyzmu powołują się jeszcze gorliwiej, niż prawowierni następcy św. Piotra, na Stary Zakon, „podstawę Nowego“, to należałoby poprostu zawrócić do źródła.
Tedy gdzieś w Alzacji odnalazł pewnego rabina, do którego jął chadzać na naukę i wysłuchiwać jego komentarzy Pięcioksięgu i Proroków w najwyższym wyrazie prawdy objawienia, albowiem podług tekstów hebrajskich samego Ram-bama. Jeszcze coś go popchnęło ku temu: — sam tekst ewangieliczny, głoszący ustami Chrystusa: „Nie przyszedłem, aby odmienić Zakon, lecz aby Zakon spełnił cię co do joty.“[43]
I gotów był już nawet do najwyższego poświęcenia, którego rabin wymagał nieodzownie — do poddania się obrządkowi obrzezania, jako że sam Syn Boży podległ temu szanownemu obrzędowi („jota Starego Zakonu“),[44] kiedy naraz zaszła rzecz niespodziewana, zdarzająca się może raz na tysiąclecie.
Podczas dyskusji nie on — Tillier, podległ wymówię rabina, ale stary alzacki rabin poddał się argumentom księdza Tillier, który nauczył się od niego metody rozumowań talmudycznych. Nawykły do „pyl-pulu“, t. j. do obracania każdej myśli na tysiąc stron i rozcinania włosa wzdłuż na miljon części rabin naraz zaczął podejrzewać, że prorokowania Jezajasza o „gałązce wyrosłej ze szczepu Dawida mogły już się spełnić, skoro świat oczekuje spełnienia ich przez lat przeszło dwa tysiące od upadku świątyni Jerozolimskiej. — Mesjasz mógł już przyjść, chociaż żydzi, zajęci swojemi interesami handlowemu mogli go jeszcze nie zauważyć, jako że już Jezajasz, Jeremjasz, Ezechjel wyrzucali im „głowę chorą“ i ślepotę.[45]
Ale najbardziej oddziałało na rabina, zrazu żachającego się na myśl, iż Jedyny mógł posiadać Syna (główny kamień obrazy dla Mozaisty), następujące rozumowanie w stylu talmudycznym, przedłożone jego uwadze przez ex-księdza katolickiego i ex-wyznawcę nauki Kalwina, Tilliera: „Jeżeli Pan Bóg jest Wszechmocny, to On musi móc także mieć Syna, albowiem jeżeli Wszechmogący nie mógłby mieć Syna, (co może każdy porządny Żyd), to świadczyłoby to o Jego niemocy, a jeżeli coś świadczyłoby o Jego niemocy, to On nie byłby Wszechmocny, ergo nie mógłby być Bogiem Sabaoth“.
Argument ten ugodził cnego rabina gdyby piorun. Wargi mu zbielały i zatrzęsły się.
W rezultacie obaj teologowie zadecydowali tegoż wieczora, że przejdą razem na łono kościoła luterańskiego, jako możliwie najbliższego wiary Mojżeszowej. Wszelako nazajutrz rabin Adonjasz ben Cadyk nadesłał pismo oczekującemu go w zakrystji ewangielicko-ausburgskiej Amadeuszowi Tillier, że rozmyślił się i „woli, skoro ma już odejść, być cokolwiek dalej“ — i przechodzi na katolicyzm w nadziei, że z czasem zostanie... kardynałem.
Tedy Tillier został sam luteraninem i zajął niezadługo szanowne stanowisko przy zborze. Odtąd żył skromnie, prawie w ubóstwie, wygłaszał kazania, niósł duchowne posługi swojej pobożnej a stale rosnącej w liczbę gminie — był powszechnie lubiany i szanowany za gołębią dobroć i mądrość wielkiego doświadczenia w rzeczach wiary.
Nie można rzec, aby jego badawczy umysł uspokoił się na łonie obranego ostatnio kościoła. Nie tylko nachodziły go wątpliwości dawne, ale narastały nowe. Czytał cichaczem pisma Leonarda da Vinci, najwcześniejszego z tych, którzy wyszydzili wiarę pospólną w czary, i dzieła rozsądnego Montaigne’a, który już na lat dwieście przed ową epoką, na dwa lata przed spaleniem genialnego mnicha Giordana Bruno,[46] uśmiechał się sceptycznie na panujące przesądy i ogłaszał: „Istnieją dowody i argumenty na poparcie możliwości czarów, stwierdzonych pono faktami. Ja nie mam pretensji do rozwiązania istoty zagadnień. Ale często rozcinam je, jak Aleksander Wielki przeciął węzeł Gordjasza. Tedy sądzę, iż prawdopodobniejsza jest możliwość, iż zmysły nasze ulegają złudzeniu, niż że stara babuleńka wylatuje przez komin na miotle; wolę tedy przypuścić świadome lub nieświadome kłamstwo tysięcy świadków, niż uznać czyny czarownic, przeczące zwykłemu rozumowi”.
Później wczytał się Tillier w dzieło Charrona “O mądrości“. Do współczesnego Voltaire‘a nie dotarł. Ale cały szereg wierzeń potomka ofiar fanatyzmu jął się chwiać i kołysać. Nie odstąpił jednak od wyznania Augsburgskiego, bo po tylu zmianach już nie znalazł innej religijnej przystani; duchownego zaś zawodu nie chciał porzucić, gdyż rozumował tak: „Jeżeli w tym zawodzie są ludzie głupi, to nie brak ich i we wszystkich innych. Jeżeli są w nim oszuści, to znajdą się oni i wpośród doktorów, piszących recepty, i wpośród adwokatów, dających porady, i pośród przemysłowców, fabrykujących towary i śród kupców, sprzedających je na rynkach świata. Jeżeli duchowni wytaczali krew z żył narodów w wojnach religijnych, to świeccy potrafili to czynić niezgorzej w wojnach dynastycznych, narodowych, domowych. Można być łotrem w polityce i dobrym pasterzem na niwie religji.“
Krył się tedy z odruchami sceptycyzmu w ciszy zamkniętego pokoju przy lekturze nocnej; dla ludzi posiadał uśmiech pobłażliwy i pogodny. Rumiany i krzepki staruszek dziwnym uporem woli zmusił siebie do optymizmu... Kochał drzewa, ptaki, patrzył przez okno na wyniosłe szczyty gór — i wierzył, że natura jest piękna, a zatem Stwórca musi być wielki i mądry i ludzie powinni być dobrzy...


ROZDZIAŁ XXI.
Rada kapłana.

Agenci kantonu Glarus dotarli do Ferney, nie zdradziwszy swojej misji, jak to im zalecone zostało. Błądzili tak pod oknami probostwa, udając turystów; byli swobodniejsi w odzieży cywilnej. Wszelako zamiar wywabienia Anny Göldi i pochwycenia jej podczas jakiejś wycieczki w góry okazał się niewykonalnym. Anna albo nie wychodziła wcale za próg domu, albo wychodziła na ludny rynek, i to zawsze w towarzystwie psa-olbrzyma. Jego kły zastraszały agentów — rozumieli, że wierne psisko rozszarpałoby ich w kawały za lada zamach na jego towarzyszkę. Zresztą gdyby nawet sprzątnęli psa trucizną, lub sztyletem (co też nie było łatwem do wykonania) — na ludnym rynku wpobliżu probostwa nie uszliby uwagi i pomsty tłumu; Anna była powszechnie lubianą.
Tedy zdecydowali się zdradzić swoje incognito przed miejscowym naczelnikiem policji. Powołali się na listy gończe władz Glarusu, które posiadali przy sobie. Usłyszeli przecież odpowiedź wymijającą: „Proboszcz Tillier dał najlepsze świadectwo tej dziewczynie. Nie godziłoby się wbrew jego woli wydawać w ręce wasze Anny Göldi. Poglądy kantonu Glarus na przestępstwa są nieco zacofane i nie odpowiadają naszym. Wina podejrzanej o jakąś krzywdę, zadaną dziecku — nie jest dla nas jasną.“
Kiedy przybysze nacierali dalej i podnosili, że podobna wątpliwość może przynieść fatalne skutki: „toć zbrodniarze wasi będą kryli się w kantonie Glarus i prawem odwetu za wasz brak uprzejmości w danym wypadku nie zostaną wam wydani“ — urzędnik zakłopotał się i rzekł:
„Mogę uczynić jedno. Zaproponuję proboszczowi, aby wydalił służącą — dam nakaz, żeby opuściła w ciągu trzech dni granice kantonu, a raczej odnośny nakaz wyjednam u władzy centralnej, gdyż osobiście rozporządzam się tylko w Ferney. A skoro ta osoba — tu uśmiechnął się chytrze — znajdzie się poza granicami naszego kantonu, waszą rzeczą jest uczynić, co... potraficie!“
Na tem stanęło...
Wszelako agenci postrzegli, że natychmiast po tej rozmowie z kancelarji policyjnej udał się goniec z listem do pastora. Zrozumieli, że stary lis zagrał rolę podwójną. Udając układność ze swojej strony względem władz kantoru Glarus, bądź uprzedza pastora, ażeby ów sparaliżował w porę jego zabiegi u władz centralnych w Genewie swoim autorytetem duchownym, bądź też doradza mu ukryć dziewczynę w miejscu bezpiecznem, zanim nastąpi ewentualny nakaz władzy wyższej wydalenia Anny Göldi z granic kantonu.
Rezultat wyprawy zawisł tedy na włosku.
Agent Johan Schenk, przewodniczący wyprawie, postanowił działać w sposób inny. Zaryzykował puszczenie w ruch listu sędziego Tschudi. Sam jeden zjawił się w mieszkaniu pastora bezpośrednio po przybyciu gońca od naczelnika policji. Pastor blady i zmieszany chodzi! wielkiemi krokami po pokoju. Zimny pot wystąpił mu grubemi kroplami na czoło. Nie wiedział, co uczynić z tym „fantem’. Anna bawiła się z psem na dole. Wpuściła agenta, nie zwróciwszy nań bliższej uwagi, i wskazała mu schodki: „Pastor przyjmie pana“. W istocie przyjmował wszystkich interesantów. Mnóstwo obcych zwracało się do niego po radę — nie odmawiał jej nikomu.
Schenk przedstawił się pastorowi, jako przyjaciel sędziego Tschudi i bezpośredni jego wysłaniec.
— Przybywam w sprawie... Anny Göldi — rzekł z wielką prostotą. Chodzi o to, aby przyjechała na dni kilka do dawnego swego pana do Glarus.
— Mam tu wiadomość z urzędu policji, że władze Glarusu zabiegają o wydanie Anny Göldi.
— Ach! to mnie nie dotyczy... To całkiem inna sprawa.
— Na Boga! cóż m ogła uczynić złego ta poczciwa dziewczyna?! — Zapewne chodzi tam o kradzież, ujawnioną u niejakiego Steinmüllera bezpośrednio po wyjeździe Anny Göldi, której ów dał przytułek na noc. Ale, o ile wiem, już przed moim wyjazdem rzecz wyjaśniła się na korzyść tej zacnej dziewczyny — złodzieja niedawno schwytano.
— A więc po cóż Anna Göldi ma wracać do Glarus?
— Tylko na dni parę, panie pastorze — najlepiej objaśni to list mego przyjaciela do Waszej Wielebności. Nieszczęśliwy ojciec znajduje się w rozpaczy i Wasza Miłość swoim wpływem może odwrócić nieszczęście.
— Jakie nieszczęście?
Pastor nałożył okulary. Czytał:

„Czcigodny panie pastorze w Ferney“.

„Szeroko rozchodzi się po świecie sława Twojej dobroczynności i mądrości. Poważam się liczyć na Twoją humanitarność. Dziecko moje, jedynaczka, kaleka od urodzenia, po odejściu służącej u mnie przez dwa łata Anny Göldi, obecnie pańskiej służebnej, zachorowało śmiertelnie. Ponieważ choroba ta zbiega się dziwnie z momentem odejścia naszej służącej, którą Miggeli kochała i nawzajem była przez nią kochana, ja, strapiony głęboko jej ojciec, i równie strapiona matka pokładamy nadzieję w Bogu, że powrót Anny Göldi, choćby na czas krótki, może okazać na małą wpływ zbawienny. Jak choroba przyszła z jej odejściem, tak przejść może z jej powrotem. Liczę na to, czcigodny pastorze, że nakłonisz Annę do odwiedzenia domu jej dawnych chlebodawców, gdzie nie doznała przecie krzywdy w ciągu dwuletniej służby. Przysięgam, że. o ile zachodzi tu pomyłka — o ile Anna Göldi nie będzie w stanie okazać pomocy małej, odeślę ją z powrotem na własny koszt, — (na mój koszt też niech przyjedzie) — do domu pana pastora. Niechaj wzruszą Cię łzy matki, gdyby moja prośba nie miała Cię poruszyć.“

Sędzia Ruodeli Tschudi.

Pastor zdziwił się:
— Chodzi o rzecz tak prostą... Dlaczego nie zwrócicie się wprost do niej?
— Były trudności... Może dlatego ku zdumieniu dostojnego sędziego naszego kantonu podejmowano jakieś kroki niestosowne, zawiłe, które spłoszyły tę... prostaczkę... Bodaj nawet cała sprawa kradzieży u Steinmüllera była sfingowana w tym celu, aby ściągnąć Annę do łoża „chorej“ — napuszczał mgłę agent, umyślnie starając się być zawiłym w sprawie, która nie dawała się wyłożyć prosto.
Pastor w zadumie obracał list. Szlachetny ton jego budził zaufanie. Godzi się nadmienić, że sędzia Tschudi napisał go szczerze, z własnego natchnienia — pokazał go jednak przed wysłaniem pastorowi Bleihandowi i za jego poradą dodał ostatni ustęp od słów: „Przysięgam“.
— Dobrze — rzekł Tillier — zechce pan tu poczekać. Pomówię z Anną.
Zeszedł na dół do kuchni.
Anna karmiła psa.
— Anno! — rzekł pastor — jestem w wielkim kłopocie. Nie chciałbym z tobą rozstawać się choćby na dni parę. Ufam ci bezgranicznie... Ale zaszły poważne okoliczności — są rzeczy niejasne, których wytłumaczyć sobie nie mogę. Z jednej strony powiadomiony jestem, że policja nasza zamierza wysiedlić cię z Ferney... nawet z granic kantonu. Z drugiej strony — upomina się o twój powrót do Glarus człowiek dostojny, tameczny sędzia i twój dawny chlebodawca.
Dziewczyna pobladła — zatrzęsła się cała.
— To okropne! to okropne!... Więc już do końca życia niema dla mnie spokoju!...
W urywanych słowach opowiedziała pastorowi krótko, że była przedmiotem prześladowania, że młody Steinmüller powiadomił ją, iż imputują jej uroczenie dziecka Tschudich; życiu jej grozi niebezpieczeństwo.
— Dlatego uciekłam i schroniłam się tutaj! — zakończyła, zalana łzami. Ale i tu dręczą mię i prześladują... Mój Boże! mój Boże! co ja komu zawiniłam?!
Pastor pogłaskał jej złotowłosą główkę.
— Nie bój się Anno, nie dam cię pokrzywdzić. Usiądź — rozważmy rzecz spokojnie. Przedewszystkiem zapytuję ciebie, jaką jest twoja wola. Co zamierzasz uczynić?
— Ba! — łkała z trudnością wyrzucając słowa ze ściśniętego gardła — skoro mnie chcą stąd wysiudać, to niema innej rady... pójdę sobie precz!
— Nie chcesz więc powrócić... do Glarus?
— Nie!... niegodziwa pani Tschudi wygnała mnie. Mała nienawidzi mnie... wiem to z pewnością.
— Powoli, Anno, powoli... Namyśl się dobrze...
— Już się namyśliłam... Ucieknę... świat jest szeroki, chwalić Boga, choć takiego pana, jak pan pastor, to już nie znajdę... nie znajdę, nigdy nigdzie!
Zaniosła się od płaczu, objąwszy szyję współczującego jej piskiem psa bernardyna.
— Bacz, Anno... mógłbym cię wywieźć... do innego kantonu — ukryć gdzieś u przyjaciół. Nie brak mi stosunków — znam ludzi zacnych. Ale czy to będzie mądre i dobre?... Będziesz znowu wygnanką, tropioną po rozstajnych drogach. Nie tu, to tam władze wydadzą cię w ręce policji Glaruskiej. Rozumiem, że oskarżenie o kradzież — to głupstwo, nieporozumienie, które musi się wyjaśnić, lub już się wyjaśniło. Wysłannik sędziego twierdzi, że jest ono sfingowane. Ale chodzi o rzecz inną, o zarzut czarów...
Podniosła na niego oczy — nasłuchiwała, co jej doradzi.
— Otóż, kochanie moje — gładził ją znów po głowie — to jest głu-pstwo... głu-pstwo wierutne. Ale mam wrażenie, że uciekając tak zajadle, budzisz sama podejrzenie w ludziach naiwnych, iż... poczuwasz aię do czegoś złego. Nie rzuciłaś przecież uroku na małą! — wpatrzył się jej w oczy.
Wzruszyła ramionami:
— Ja?... nigdy!...
Przeżegnała się i ręce skrzyżowała na piersi:
— Chyba to zrobił ktoś inny... Mała jest kaleką od urodzenia... jeszcze jej nie znałam, a była już chorowita. Taką ją zastałam... Może się jej pogorszyło, kiedy odeszłam... Ale to już nie moja wina.
— Wierzę ci, kochanie!...
Pomyślał o Montaigne‘u, który zaprzeczał urokom. Żałował, że nie może go zacytować Annie.
— Doskonale!... A zatem sądzę, że skoro jesteś niewinna, nie może spaść ci włos z głowy. Albowiem po pierwsze — uważaj — wracając do Glarus z własnej woli, stwierdzisz, że czujesz się czystą, wolną od grzechu. Powtóre — broni cię prawo: ustawa o czarownicach została zniesiona w Glarus od lat wielu — kiedy, nie pomnę — ale to pewna, że nie istnieje. Sprawiedliwość nie pozwoli cię osądzić za zbrodnię, której kodeks już nie uznaje... jak to było kiedyś w czasach ciemnoty“.
Wzdrygnął się, przypomniawszy bolesne doświadczenia swojego rodu — fakty, które rad był zatrzeć w swej pamięci, ponieważ wspomnienia te godziły w nabytą już pogodę ducha i bodaj źle odbijały się na trawieniu, co znowu przeszkadzało mu w pełnieniu obowiązków, dźwiganych z trudem w siódmym krzyżyku życia.
Kończył:
„Natomiast kto wie... kto wie... może powracając do Glarus spełnisz czyn dobry... chrześcijański... Sędzia Tschudi wierzy w twój wpływ leczniczy na dziecko... Może mylisz się, że mała nienawidzi ciebie... może raczej zatęskniła za tobą — u dzieci miłość i nienawiść są kaprysem — przypuszczam, że owa Miggeli podziela wiarę swego ojca... A to ważne — to ważne!
Otworzyła usta szeroko ze zdziwienia:
— Jakże to ja mogę ją uleczyć?
— Możesz... Da Bóg, że będziesz mogła!...
Potrząsała z niedowierzaniem głową:
— Do tego trzeba być djabłem.
— Nie, aniołem!...
— Nie jestem aniołem.
— Jesteś poczciwą dziewczyną... Chrystus przykładał ręce do ciała cierpiących — spoglądał im w oczy — i uzdrawiał trędowate i kaleki.
— To Bóg!
— Tak jest, Bóg!... Ale Bóg pomaga niewinnym i daje im moc, żeby ocalić ich z opresji... Nie jest wykluczone — powtórzył z naciskiem — nie jest wykluczone, że kiedy twoja wielka wiara spotka się z wielką wiarą w innym, który szuka twojej pomocy, a zarazem ty sama w moc swoją uwierzysz — to stanie się... cud! To się zdarza, cokolwiek powiadają niedowiarki...
Miał chęć znowu zacytować racjonalistę Montaigne'a, ale już tym razem w opozycji z jego ryczałtowym sceptycyzmem.
— Więc jedź i próbuj... W każdym razie, jeżeli nawet nie uda ci się małej przynieść ulgi w chorobie, nie będziesz wygnanką, wrócisz do mnie bezpieczna i spokojna — masz na to słowo sędziego Tschudi. A przedewszystkiem... jesteś pod mocą Boga — On krzywdy twojej nie dopuści... Będę się modlił do Niego gorąco... codzień, aby użyczył ci sił w potrzebie...
Przypadła mu do stóp — całowała jego kolana i ręce:
— Dobrze, księże — pojadę...
I dodała:
— A cokolwiek się stanie, będę ci błogosławiła zawsze... Bo wiem, że mi radzisz dobrze i z serca.
Podniósł ją i ucałował w czoło.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odjechała rankiem, pożegnana przez poczciwca znakiem krzyża.
„Przyjaciel sędziego Tschudi“ wynajął dla niej powozik. Nigdy jeszcze nie jechała z taką paradą — we cztery konie. Na postojach otulał ją ciepłą derką. Przemawiał do niej z uprzejmością dobrze wychowanego kawalera. Był poprostu rycerski. Gdzieś po drodze napotkali trzech pieszych turystów, którzy wybierali się — jak okazało się — również do Glarus. Wysłannik sędziego zapytał ją, czy pozwoli, aby nieznajomi przysiedli się do niej. — Zgodziła się z ochotą. Nowi turyści okazali się ludźmi z najlepszego towarzystwa. Byli grzeczni, weseli, rozmowni...
W serce młodej dziewczyny wstąpiła jakaś radosna nadzieja. Przeczuwała, że co zapowiedział jej pastor imieniem Bożem, uda się w pełni — że powróci rychło do Ferney błogosławiona przez dom sędziego, przez ludzi w Glarus, poprzedzona chwalą cudownej lekarki. Nigdy jeszcze nie czuła się tak szczęśliwą. W południe, mimo zimowej pory, słońce górskie poprostu grzało. Odrzuciła derkę...
— Napiję się wody!...
Zbiegła dróżką do źródła...
Napiła się wody — wciągnęła głęboko w naprężone piersi haust świeżego, przedziwnie czystego powietrza.
Powróciła do powozu — promieniejąca. Wołała już zdaleka:
— Ach! jak tu pięknie!... jak pięknie!...
W istocie krajobraz był wspaniały. Fioletowemi i kraśnemi blaskami grały śnieżne góry. Na szczytach zapalały się jakieś błyski — wiedziała, że to są dobrze wróżące ognie św. Elma... Lodowce skrzyły się...
Głos dziewczęcia rozlegał się daleko pełnią szczęścia:
— Boże! jaki świat jest cudowny!
Poeta mówi:

W szwajcarskich górach jest pewna kaskada,
Gdzie Aar wody błękitnemi spada“...

Nie był to Aar, ale inna kaskada — już w granicach kantonu Glarus... — równie piękna...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nagle usłyszała z ust siedzącego obok, miłego towarzysza podróży komendę:
„Pora! — kładźcie!“...
I oto dwaj turyści, siedzący naprzeciw niej w powozie — trzeci zajął miejsce na koźle, gdyż stangret, co ją nieco zdziwiło, pozostał był na postoju — pochwycili nagłym ruchem jej ręce... Zdumiona, przerażona nie opatrzyła się, kiedy już miała na rękach stalowe, mocno zaciśnięte kajdanki...
Zahuczało jej w głowie... Tracąc przytomność, jeszcze jak przez mgłę słyszała śmiech piekielny... Wszyscy czterej śmiali się...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dojechano do miasta Glarus. Sama nie wiedziała kiedy znalazła się w mrocznym i wilgotnym lochu miejscowego więzienia, w podziemiach podorninikańskiego klasztoru.
Datę tego triumfu sprawiedliwości kroniki kantonu Glarus — oznaczyły: „21 lutego 1782 roku“.


CZĘŚĆ TRZECIA.
ROZDZIAŁ XXII.
Upór.

Nazajutrz, jakkolwiek dzień byi powszedni, wrota ewangielickiego kościoła były otwarte. Urządzono specjalne nabożeństwo dziękczynne. Pastor Bleihand powiadomił z kazalnicy ludność w uroczystem przemówieniu, że „niebezpieczna czarownica, która zagrażała pomyślności kantonu Glarus, została naskutek wyraźnej łaski Opatrzności ujęta“. Miasto zrozumiało i przybrało wygląd odświętny; oplatano balkony i frontony domów gałązkami choiny. Ludność wyprawiła owację burmistrzowi przed ratuszem; musiał on ukazywać się wielokrotnie na balkonie wraz z małżonką i kłaniać się niezliczoną ilość razy. Pod wrotami więzienia gromadziły się tłumy i groźnie pomrukiwały.
Tego ranka Tschudi wystosował do komisji śledczej wzruszający list, który przechował się w aktach sprawy do dni dzisiejszych — oto jego brzmienie:

„Czcigodni i Łaskawi Moi Panowie!“

„Przemawia do Was ojciec, w którym troska o zdrowie nieszczęśliwego dziecka z konieczności zaciera myśl o pomście, i stawia nawet względy sprawiedliwości poniżej potrzeby serdecznej i praktycznej, co wybaczonem być winno nawet sędziemu, skoro we własnej sprawie — w sprawie krwi swojej w dziecięciu — przez samą lojalność sędzią być nie powinien. Tedy pozwólcie, iż nie o konieczności kary pomyślę, lecz o naprawie krzywdy dziecka, co ze względów ludzkości jest bardziej ważkiem, a rad byłbym, abyście i wy dali raczej posłuch boleści ojcowskiej, niż innym względom, skoro zadośćuczynienie i tym i tamtej znalazłoby się w kolizji.
„Słyszałem niejednokrotnie, że tego rodzaju ludzie owo, co zepsowali rzuceniem uroku, posiadają moc naprawić, jeżeli zechcą; przeto upraszam Was, moi czcigodni i łaskawi panowie, upraszam z całym możliwym naciskiem, abyście przedewszystkiem raczyli wpłynąć dobrocią na szkodniczkę, Annę Göldi, iżby dziecku memu, urzeczonemu jej czarami, zechciała przywrócić poprzednie zdrowie.[47]

Sędzia Ruodeli Tschudi.

Komisja uznała za właściwe zadośćuczynić życzeniu szanownego sędziego. Tedy aresztantkę sprowadzono z celi przed oblicze członków komisji i zaproponowano jej, aby wyraziła swoją zgodę na uleczenie Miggeli, której sprawiła tyle cierpień.
Anna, przyszedłszy do przytomności, przebywała od wczorajszego dnia w stanie gniewu, połączonego z rozpaczą. Biła głową o mury lochu, poszarpała na sobie odzież, paznokciami pokaleczyła sobie twarz i szyję; jej oczy były napuchnięte od płaczu; zachrypła z wielogodzinnego bezsilnego krzyku. Rozsypane w nieładzie złote włosy nadawały jej wygląd niesamowity — jakiegoś pięknego, dzikiego zwierza, gdyż i w tym stanie zachowała przedziwną swoją urodę. Wyprowadzona nagle na światło, mrużyła oczy — stanęła przed swymi sędziami zdumiona i oburzona, uginająca się już pod ciężarem złowrogiego oskarżenia, a jeszcze prostująca się dumnie i hardo.
— Czego wy chcecie odemnie?! — zakrzyknęła — jakże mam pomóc dziecku, skoro me sprawiłam mu cierpień? Nienawidzę tego dzieciaka!
Proboszcz Zwicki zauważył prawie ojcowsko:
— Bacz, Anno... przeczysz sobie samej — przyznajesz się, że nienawidziłaś Miggeli, a przeczysz, że jej sprawiłaś ból, gdy właśnie do tego popchnęła cię nienawiść twoja.
— Nieprawda! nie powiedziałam tego... wprzód nie nienawidziłam dziecka; dopiero teraz, gdy przez nie tyle cierpię...
— Wprzód?... potem?... to ustalić trudno! — mrużył przewodniczący oczy. Cierpisz przez dziecko, boś zadała mu sama cierpienia. Czy nie byłoby lepiej dla własnego twego dobra — abyś dziecko uzdrowiła?
Załamała ręce:
— Ależ ja nie umiem! nie umiem.. O, jakże nieszczęśliwym jestem człowiekiem!
— Spróbowałabyś! — łagodnie namawiał Zwicki — może jednak udałoby ci się coś zrobić...
— Nie chcę! nie chcę!
— A widzisz, sama powiadasz, że nie chcesz...
Chwyciła się oburącz za głowę.
— Nie chcę, bo nie mogę!...
I znowu powtórzyła owo zdanie:
„O jakże nieszczęśliwym jestem człowiekiem!”
Według świadectwa protokółu „powtarzała je częstokroć, aż do samego końca, jakby chciała przebłagać i zarazem oszukać sędziów”.
— Byłaby to dla ciebie droga do wolności! — przyszedł z pomocą przewodniczącemu członek komisji, siedzący po prawej ręce.
Ogarniał ją gniew:
— Ja nie chcę takiej drogi... Powinniście mnie wypuścić, bo nie zrobiłam nic złego.
— Te... te... te... — wtrącił członek komisji z lewej strony — co powinniśmy, to my sami wiemy bez ciebie, harda dziewczyno. Dajemy ci nadzieję wyjścia, a ty lekceważysz sobie dobre chęci sądu. Wiedz-że o tem, iż mamy możność zmuszenia cię do tego, co jest poprostu obowiązkiem twoim.. Kat może cię nauczyć rozumu... rozpalonemi obcęgami.
— Nic mnie nie zmusi... Możecie robić ze mną, co chcecie... Przywołajcie kata... Niech mnie pali!...
I nagłym ruchem, w jakowemś zapamiętaniu, rozdarła stanik na sobie, obnażając białe młode piersi...
Sędziowie byli zgorszeni tym wybrykiem. Jeszcze całą godzinę trwała ta walka — próbowano próśb i gróźb, kuszono obietnicami wolności i straszono wizją tortur. Nie godziła się — wytrzymywała natarcie nieubłagana. Podtrzymywało ją w uporze poczucie swojej słuszności i niemocy zadośćuczynienia dzikiemu żądaniu sędziów; podszeptywał instynkt, że dopóki się nie poddała, jej oskarżyciele nie mają pewności co do jej winy, że do posądzonej bez dostatecznych dowodów nie ważą się zastosować tortur — „chybaby... Boga nie było na niebie“.
I powróciła do celi nieprzełamana.
W istocie pozostawiła sędziów w wielkim kłopocie. Gdyby uciekli się do przymusu tortur — „zła wola“ mogłaby się spotęgować — „czarownica“, rachując na punkty niebolesne, na opiekę ze strony djabła, nie dałaby się już nakłonić do naprawienia zła, które wyrządziła. Pamiętali o tem, że ojciec Miggeli prosił i doradzał, aby użyto przedewszystkiem „sposobów dobroci’.
I tu nastręczył usługi swoje pastor Bleihand, który w cieniu nawy, niewidzialny dla oskarżonej, był świadkiem poprzedniej sceny. Wystąpił teraz na światło:
— Gdyby komisja pozwoliła mi podjąć próbę od działania na podsądną...
„Czcigodni i łaskawi moi panowie“ wyrazili natychmiast zgodę.
— Czy przywołać ją znowu?
— Nie! wolę zejść do jej celi... Muszę pomówić z nią w cztery oczy... Zabiorę tylko to...
Wskazał stojący na stole krucyfiks.


ROZDZIAŁ XXIII.
Namowa.

Przenikliwy psycholog nie podążył zaraz. Obrał godzinę północy.
Przeraziła się, gdy milczący strażnik zatknął dwie pochodnie w służących do tego celu otworach ścian i usunął się dyskretnie z celi. A już doznała zgrozy, gdy bezpośrednio potem stanął przed nią wyprostowany, tak dobrze jej pamiętny z niedzielnej przechadzki w górach — pastor Bleihand. Kiedy jego trupia twarz wyrosła z ciemni lochu, połyskując czerwienią padających na nią świateł pochodni — porwała się z posłania ze słomy, na której leżała — i wcisnęła się w najdalszy kąt. Głucho zatrzasnęły się okute żelazem drzwi dębowe...
Przez długą chwilę trwało milczenie.
Wreszcie opanowała swój przestrach — spytała:
— Czego chcesz?!
I pomyślała: Jastrząb zleciał z gór i zanurzył pazury w kozicę... Jak wtedy...
— Przychodzę ciebie zbawić.
— Ach!...
Jakieś drgnienie radości przebiegło strwożoną duszę. Ale zaraz zapytała:
— Jak?...
— Żądam od ciebie dobrego czynu.
— Co mam zrobić?
— Powrócić zdrowie dziecku, na które rzuciłaś urok z pomocą szatana.
Nadzieja zgasła. Anna Göldi wpadła w irytację.
— To ty... ty... ty sam jesteś szatanem.
Nie drgnął. Wyprostował się majestatycznie:
— Przychodzę w imieniu Boga.
I podniósł wgórę krucyfiks.
Już się go nie bała. Naraz zatrząsł nią pusty śmiech — uprzytomniła sobie w oburzeniu ową scenę, gdy sięgnął po jej cześć niewieścią.
— Obłudniku! — krzyknęła — nie lękam się ciebie... Odmaluję cię przed sądem tak, że nie będziesz mi się zasłaniał Bogiem. Rozpustniku!... opowiem twoje sprawki... Niech mi jeno włos utrącą z głowy, będę wiedziała, jak mam się bronić... Ot, znalazł się święty.... He! he! he!
Wysłuchał ją spokojnie... Przeczekał, aż ten spazmatyczny śmiech ucichł. Naówczas rzekł twardo:
— Nie powiesz nic, Anno... Nic!
— Dlaczego?!...
Pytała, lecz w jego tonie była taka pewność, iż głos jej drgnął obawą.
— Sama wiesz, Anno!...
Przysiadł na ławie pod ociekającym wilgocią murem. Postawił krucyfiks pomiędzy sobą a stojącą przed nim, jakby w ten sposób stawiając dla niej nieprzekraczalną granicę — i mówił powoli, a z naciskiem na każdym niemal słowie:
„Nie powiesz nic, Anno, boś przysięgła na krzyż. Nic powiesz, bo nie zaryzykujesz krzywoprzysięstwem zbawienia dusznego. Jeśli-ś jesteś opętana przez złego ducha, nie przemienisz sobie czyśćca na piekło, dodając do swych grzechów największy — krzywoprzysięstwo. Nie powiesz nic, bo i ja nic nie powiem. A nie powiem nic, gdyż lituję się nad tobą i nie chcę zwiększać kary, jaka może ci grozić za twoje winy. Nie dochodzę własnej krzywdy, gdyż jeno krzywda dziecka leży mi na sercu. Wiesz sama, jako chciałaś mnie skusić — wiesz, coś uczyniła ze mną.
— Ja? I — przerwała mimowoli — to ty sam...
— Pociągnęłaś mnie, dziewczyno, za sobą... Demon wstąpił w twoje oczy kuszące — w twoje kwitnące wargi — w twoje włosy płomienne — w twoje ciało gibkie — w twój śmiech ponętny, w głos wabiący. Nie byłem winien, dziewczyno!...“. — Uderzył się w piersi.
Miał wrażenie, że zachichotała cicho.
— Nie śmiej się... Wiem, co myślisz... Że ty sama nie dopuściłaś do gwałtu. Tak!... nie przeczę... Ale uczyniłaś to znowu mocą grzechu, który Karze Mojżesz... Nawet broniącą męża przed niebezpieczeństwem niewiastę, jeżeli uczyniła to ręką bezwstydną, Zakon Mojżeszowy karze — nakazuje odciąć jej ową rękę.[48] Jedno słowo twoje — a moje dobije ciebie, bo sromotę twoją opowiem. Ale ja sam tego nie chcę... Albowiem przychodzę do ciebie, jako przyjaciel... Jeżeli nie jesteś zepsuta do cna, opanowana przez djabła bez ratunku — winnaś krzywdę naprawić... Okaż przynajmniej dobrą wolę...
Jeszcze mówił do niej długo w ten sposób. Czuła się bezradną, zaniepokojoną jego słowy — padały na mą, jak krople gorącej smoły, stanowiły rodzaj tortur...
Udręczona biła głową o mur — już traciła moc odporu — wreszcie wyciągnęła rękę i krzyknęła głosem nieludzkim:
— Dobrze! już dobrze!... Niechaj jutro przyniosą dziecię w imieniu Boga... Spróbuję... Tylko odejdź... odejdź!...
Wyszedł, triumfując...
Anna Göldi opadła na słomę płakała gorzko. Bodaj, że na jej decyzję oddziałało poczęści wspomnienie rad pastora Tilliera. Prawił jej o możliwości cudu Boskiego — a więc Bóg mógł dać jej moc uleczenia chorej, aby dopomóc niewinnej, przywalonej potwornem oskarżeniem.
Modliła się gorąco przez noc całą:
— Boże! dopomóż... Spraw cud przez moją słabą rękę... Ty widzisz przecie, iż cierpię niewinnie. Bądź dobry dla mnie, słodki Jezu! Pomóż, Panno Najświętsza... a będę ci wierna do grobu...
Mieszała rzewnie modlitwy katolickie, zapamiętane w dzieciństwie, z nabytemi później — protestanckiego obrządku...
Powtarzała śpiewnym głosem pieszczotliwe wezwali a litanji: „Święta Boże Rodzicielko, Matko najczystsza, Matko najśliczniejsza, Matko niepokalana, Matko nienaruszona, Matko najmilsza, Matko przedziwna... Wieżo Dawidowa... Wieżo z kości słoniowej... Stolico mądrości... Zwierciadło sprawiedliwości...“.
Wreszcie sen ją zmorzył. Obudził ją zgrzyt klucza w zamku.
Wszedł strażnik, — rzekł:
— Pójdź za mną... Przywieźli dziecko!
Powstała żwawo — modlitwa i sen pokrzepiły ją... Szła pewnym krokiem do sali sądowej — ożywiała ją nadzieja...
Ocali dziecko — i siebie!


ROZDZIAŁ XXIV.
Cud Boski.

Sędzia Tschudi przyniósł swoją dzieweczkę na ręku. Miggeli nie mogła stąpnąć kroku bez pomocy osób trzecich. Położono ją stole...
Dziecko patrzyło zdumionemi oczyma na przystępującą do niej Annę Göldi:
— Czego ona chce tutaj... ta zła?! — krzyknęło. Tatuniu! zabierz mnie stąd.
Sędzia ucałował Miggeli:
— Leż kochanie, spokojnie... Nie bój się... Ona ci nic złego nie zrobi. Czuwam nad tobą.
Odstąpił.
Anna Göldi zakasała rękawy, obnażyła ręce — westchnęła — ujęła nóżkę dziecka i poprosiła:
— Pamiętasz, Miggeli — ile razy podawałam ci słodycze. Nie byłam zła dla ciebie... Przypomnij... Bądź grzeczna, Miggeli...
Pochylała się nad małą — przemogła w sercu niechęć do kapryśnej istoty, z powodu które, znalazła się w tak okrutnem położeniu — pocałowała ją w czoło.
Miggeli uspokoiła się... Teraz patrzyła zaciekawionemi oczkami na dawną służącą. Co to będzie?... Co ona zamierza czynić?
Dokoła stołu i przy ścianach skupiły się gromadki widzów. Byli tu dostojnicy miejscy i księża. Było mnóstwo kancelistów.
— W imię Boże! — rzekła uroczyście Anna.
I poczęła głaskać chorą lewą nóżkę kaleki, pocierając ją, ugniatać w ręku, wyciągać i zginać. Nie używa a żadnych uczonych metod — poprostu wykonywała improwizowane ruchy, oczekując, iż Bóg ją oświeci — że wskaże jej właściwe lecznicze zabiegi.
Dokoła widzowie zaparli dech w piersiach. Oczekiwali efektu. Ale operacje trwały już kwadrans — ruchy Anny stawały się coraz energiczniejsze — gruby pot spływał jej z czoła. Zmiany jednak nie było:
— Wstań, kochanie! — prosiła co pewien czas operatorka.
Miggeli podnosiła się — próbowała zejść ze stołu na krzesło — przystanąć...
— Nie mogę! — mówiła żałosnym głosem.
I kładła się znowu bezradna na stół... I znowu następowały improwizowane „passy“ — wysiłki nieuczonego masażu Anny.
— A teraz?... Spróbuj ujść parę kroków.
Nowa próba — dziecko trzymało się stołu — nie ważyło się odejść odeń — chwiało się na nóżkach.
Anna widziała łzy w oczach małej. Lecz równocześnie miała wrażenie, że Miggeli śmieje się szyderczo przez łzy — tak jakoś dziwnie krzywiły się wąskie, subtelne usteczka dziewczynki.
Operatorka obtarła rękawem pot z czoła — spojrzała po obecnych — nie wiedziała sama, skąd wzięła się jej ta myśl, skąd głos jej spotężniał naraz do krzyku:
— Czemu gapicie się tak wszyscy?!... Czy nie widzicie, że przeszkadzacie mil... Jeżeli nie odejdziecie, nic z tego nie będzie!
Zabrzmiało to, jak rozkaz.
I jakby posłuszni obcej mocy — obecni usunęli się do sąsiedniej sali.
— Zamknąć drzwi! — krzyknęła Anna Göldi.
Drzwi zamknęły się — jakby niepodobna było oprzeć się rozkazowi wyższej woli.
Ustąpił i Tschudi — ale przystanął za drzwiami i czuwał. Gotów był wedrzeć się do środka na pierwsze wezwanie córki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I oto dziw!
Nie minęło pięciu minut.
Rozległ się krzyk przestrachu — okrutny krzyk.
Tschudi otworzył drzwi.
Miggeli biegła ku niemu z płaczem:
— Tatusiu!... ratuj mnie...
Przypadła do ojca — tuląc główkę w jego ramionach.
Obecni zdumieli. Dziecko przed kilku minutami, ba! już od tygodni i miesięcy, nie w ładające nóżkami przybiegło do ojca o własnych siłach.
Chodziło — więc było uzdrowione!
Utykało wprawdzie — ale ten utykający chód właściwy był mu od urodzenia. Nie! — obecni mieliwrażenie — konstatuje to protokół, — że „Miggeli chodziła lepiej, niż dawniej. Nóżka nie była tak skrócona, jak przedtem. Potwierdzili to wszyscy, którzy obserwowali dziecko od wielu lat.“
Anna stała blada — wzruszona — bezmowna. Obie ręce podniosła do głowy.
I stał się cud Boski!...
A ona nie była go w stanie zrozumieć.
Przecież nic nie uczyniła innego, niż przedtem — tak samo pociągała dłońmi i ponownie słyszała od dziewczynki uporczywą odpowiedź:
„Nie mogę chodzić!...“
Jeno, że wzięła ją nagle złość. Krzyknęła:
— Będziesz mi chodzić, mała łotrzyco!
I zacisnęła ręce kurczowo przy mimowolnej groźbie:
— Precz!... bo cię zaduszę!
A wtedy stał się cud...
Miggeli — przerażona zbladła — porwała się z krzykiem... i uciekła...
Cud stał się!...
Anna pomyślała:
— Tillier powiedział, że Bóg ulituje się nademną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zaszedł jeszcze jeden przypadek, który odwrócił od czarodziejki uwagę. Albowiem dziecko wyrwało się z objęć ojca — pobiegło do kąta — miało torsje — trzęsło się... włożyło do ust paluszek i oddało ranny posiłek...
Coś naraz brzęknęło o podłogę... Sekretarz podskoczył. Miał wrażenie, że przedmiot, który podniósł, wypadł dziecku z kieszonki... Był to gwóźdź.
Podniósł go i podał dziecku:
— Zgubiłaś to, Miggeli...
— Dziecko spojrzało na gwóźdź — na sekretarza — na ojca — na obecnych i spiesznie zawołało:
— To z buzi, tatusiu!... to z buzi... To ostatni gwóźdź.
Sekretarz stracił pewność, iż widział, jak gwóźdź wypadł z kieszonki. Tschudi podniósł dziecko do góry — ze łzami wołał:
— Dziecię moje!... Jesteś ocalona z mocy złego Ducha...
I zwracając się do Anny Göldi, dorzucił głosem, idącym z głębi serca:
— Dziękuję ci, Anno!... Obiecałem pastorowi i Tillier, że wrócisz do niego, jeżeli pomożesz. Słowo moje jest święte. Panowie — zwróćcie jej wolność.

A wówczas ktoś położył mu dłoń na ramieniu i śród ciszy, która nastała, czyjś głos zabrzmiał, niby dźwięk kamienia, uderzającego o dno przepaści skalnej:
— Mylisz się, sędzio Tschudi. Przyrzekłeś, że Anna Göldi powróci wolna, jeżeli nie powiedzie się jej uzdrowienie dziecka...
A zwracając się do obecnych — wparłszy wzrok w przewodniczącego komisji śledczej, dodał.
— Ja, pastor Bleihand, protestuję w imieniu Pana nad Pany przeciw uwolnieniu czarownicy. Widzieliście sami, panowie, że Anna Göldi dowiodła, iż posiada moc czarnoksięską. Albowiem kto potrafił — tak nagle uratować dziecko — wbrew wszelkiej mocy ludzkiej — ten sam rzucił na nie wprzód urok mocą szatana...
Annę Göldi wyniesiono omdlałą do lochu.
Teraz już nikt nie wątpił, że była opętaną przez siłę piekła, służką demonów.
Postąpiono z nią, jak nakazywała najwyższa ostrożność. Bywało, że czarodzieje wydostawali się z murów więziennych, zrywając powrozy, lub usypiając czujność strażników. Ale doświadczenie pouczyło, że nawet moc djabła posiada granice — nie przemaga pewnych zapór, stworzonych sztuką ludzką.
Tedy przykuto Annę łańcuchami do murów, nałożywszy jej obrożę żelazną na szyję i dla większej pewności położono pentagramę mosiężną na progu, przybitą gwoździami ułożonemi w znak krzyża...
To już dawało pewność zupełną...
Czarownica nie ucieknie!


ROZDZIAŁ XXV.
Zawiłości proceduralne.

Proces Anny Gőldi trwał długo — blisko pięć miesięcy. Natknął się na mnogie szkopuły proceduralne. Przedewszystkiem budziła wątpliwości prawnicze i rozżegała namiętności partyjno-religijne sama kwestja właściwości sądu. Trzy czynniki starły się w walce o kompetencję.
W zwykłym trybie rzeczy winien był sprawę rozstrzygnąć z ramienia władzy świeckiej trybunał pięciu, zasilany w wypadkach, gdy szło o zbrodnie osobliwie ciężkie, przez trzech ławników miejskich, przy udziale burmistrza. Był to trybunał pod względem wyznaniowym mieszany: uczestniczyli w nim katolicy i ewangielicy niemal w równej mierze.
Ale oto zgłosiły pretensje do sądzenia sprawy obie gminy religijne: katolicka i ewangielicko-augsburska. Obie dowodziły z jednakim żarem, iż specyficzny charakter przestępstwa — oskarżenie o czary, kwalifikował sprawę do rozpoznania przez gminę wyznaniową. Burmistrz ustąpił, gdy pastor Bleihand zwrócił jego uwagę na to, iż osądzenie czarownicy napotka w innym wypadku trudności. Jakkolwiek bowiem ustawa o czarach nie była zniesiona wprost w drodze prawodawczej, lecz istniały uprzednie wyroki z przed wielu lat, usuwające tę ustawę, jako nieodpowiednią duchowi czasu; tedy trybunał pięciu, wierny własnym komentarzom kasacyjnym, przy nadmiarze lojalności, mógł zakwestjonować istnienie tego rodzaju przestępstwa i przy zmianie kwalifikacji zbrodni, nie wydać wyroku śmierci. Nadto Bleihand wskazywał, że sędzia Tschudi, zadowolony z wyzdrowienia córki i zdradzający obawę, iż zasądzenie Anny Göldi może wywołać zemstę ze strony będących z nią w zmowie sił zaświatowych, może ulec pokusie wynajdywania okoliczności łagodzących, a nawet autorytetem swoim wywrzeć wpływ w kierunku uniewinnienia, przy klauzuli wygnania uniewinnionej w drodze administracyjnej.
Tedy szale ważyły się pomiędzy konkurującemi ze sobą gminami wyznaniowemi, powołującemi się na tradycje sądzenia wykroczeń przeciw obyczajom i duchowi religijnemu, przyczem gmina ewangielicka, liczebniejsza znacznie w Glarus, oburzoną była, iż katolicka poważa się sięgać po prawo sądzenia „czarownicy“, nie należącej do kościoła rzymskiego, wyraźnie podług rejestrów luteranki. Albowiem Kanonik Glaruski wbrew pieniącemu się gniewem pastorowi BleihandoWi wywodził, że Anna Goldi była uprzednio katoliczką, że katolikami byli jej rodzice, że czarownicą była niewątpliwie od urodzenia, tedy wcześniej obraziła kościół rzymski, niż luterański, że nadto tradycje i ptak tyki inkwizycji, posiadającej w zamurowanych podziemiach klasztoru Dominikańskiego odnośne utensylja sądowe celem wydarcia oskarżonej tajemnicy jej związków z piekłem — gwarantują bardziej wydobycie najaw całej prawdy; a stąd — brzmiała konkluzja — „sprawa winna być dla dobra powszechności przekazana duchowieństwu rzymskiemu“.
Wysoce wymowny, zyskujący niemal nieograniczone wpływy na sfery rządzące, pastor Bleihand, powoływał się na swoją inicjatywę w ujawnieniu czarów Anny Göldi i sprowadzeniu jej przed sąd. Dobijał ponadto zarzut rzekomej niesprawności ewangielików przy docieraniu do prawdy w sprawach o związki ze światem demonów; zręcznie wskazywał, iż obecna przynależność podominikańskiego klasztoru do protestantów pozwoli im w potrzebie sięgnąć do arsenału środków, ktoremi rozporządzała dawna inkwizycja, a które nie były obce reprezentantom „czystego ewangielizmu “... I zwyciężył.
Katolicy uczynili jeszcze jeden wysiłek, aby sprawę odebrać z rąk „schizmatyków“; mianowicie wysłali pismo do sędziwego biskupa w Bazylei, prosząc, aby ten zwrócił się do Głowy Stolicy Apostolskiej celem wywarcia politycznego nacisku na związek kilku kantonów szwajcarskich przeciw tak jawnej uzurpacji luteranów, me wszędzie na ziemiach Szwajcarskich posiadających przewagę liczebną. Ale w odpowiedzi otrzymali od światłego biskupa Dulau ostrą reprymandę z nakazem niemieszania się w rzeczy, które „może istniały kiedyś, ale dziś stoją pod znakiem zapytania, zwłaszcza w kościele katolickim i aby pozwolili luteranom „kompromitować się, ile tamtym się podoba, skoro śród współwyznawców ujawniają dzisiaj występki tak niesamowite i nieodpowiednie do postępu czasu“.
Może ta odpowiedź nie była całkowicie trzymana w duchu dogmatycznym, ale bo też i biskup Dulau był oryginałem nielada, białym krukiem w czarnych szeregach księżej ciemnoty szwajcarskiej, pozwalającym sonie na samodzielne wykładnie, narażające go już nieraz na scysje z Rzymem i wywołujące niekiedy upomnienia papieskie z zaleceniami niewprowadzania nowinek. Dulau potrafił zawsze wytłumaczyć się, ale w potrzebie podtrzymywał odważnie własne zdanie; a że zyskał był ogromną popularność śród swoich współwyznawców, kurja dyplomatycznie godziła się z lekkiemi „wybrykami“ czcigodnego biskupa, mającego za sobą zasługi kiłkudziesiątletniego kapłaństwa. Tylko tego kalibru biskup — nawiasem mówiąc, duchowny, oddany z zapałem nauce astronomji i fizyki, niejako torujący drogę uczonemu księdzu Angelo Secchiemu[49], — mogiłę zdobyć w liście do zaścianka Glaruskiego na talu końcowy ustęp: „Raczcie zapamiętać sobie jeszcze, że z czarami zachodzą rzeczy dziwne: im więcej się je prześladuje, tem częstsze są te przestępstwa — giną, gdy o nich się nie mówi.“
Księża Glaruscy podejrzewali, że szanowny biskup uległ modnemu duchowi niedowiarstwa — takie rzeczy zdarzały się zdawna, i to nawet papieżom (np. Bonifacy VIII, posuwający się aż do drwin z rzeczy świętych)[50] — ale nie śmieli przeczyć powadze biskupa. Nadmieńmy jeszcze, że ten światowy i wesoły utrzymujący tolerancyjnie stosunki z reprezentantem wszystkich wyznań, zasłyszawszy, iż rzekoma czarownica była służącą pastora w Ferney, napisał do tego ostatniego list sekretny, aby udzielił ze swojej strony monitu współwyznawcom, gotowym popełnić „głupie okrucieństwo“. Wiedział bowiem, że Tillier, podobnie ja on sam, nie podzielał zabobonów epoki.
Zauważmy, że Dulau z przydomkiem „starszy“ — udyż inny Dulau (młodszy) był biskupem Arelateńskim we Francji — rozczytywał się pocichu z zamiłowaniem w Wolterze. Nie zrzekał się jednak zawodu duchownego, gdyż — poza honorami i dostatkami, jakie osiąga! ze swego stanowiska — był zdania, że „religja stanowi najdoskonalsze wędzidło, bo wstrzymuje słowem namiętność! dzikiego motłochu”. W zaufanem towarzystwie wygłaszał tezy ryzykowne, świadczące o jego głębokim sceptycyzmie; mianowicie upewniał grono dyskretnych przyjaciół, że „Jehowa jest nazbyt zły, aby pozostawał Bogiem dla postępującego w etyce świata; natomiast Chrystus jest za dobry, aby mógł być Bogiem dla wiecznie złośliwych i wymagających bicza mas ludzkich”, uznając zasady dziedziczności, nie godził się na pochodzenie „słodkiego Jezusa od krewkiego Jehowy, zalecającego żydom stokrotnie w Chanaanie rzezie niewiast i dzieci należących do Plemion nieprzyjaznych Synom Jakubowym”. Zasadniczo przeciwny był oderwaniu się kościoła katolickiego od Głowy w Rzymie, ponieważ od wojen międzynarodowych i klasowych oczekiwał nie mniej zła, niż od dawniejszych religijnych. Tedy poparł brata, odmawiającego zaprzysiężenia na nową konstytucję w rewolucyjnym roku 1792-im, a kiedy ów zamordowany został przez motłoch podczas krwawych dni wrześniowych, Dulau udał się do Paryża, aby los brata podzielić — i oddał szlachetną starczą głowę pod ślepy nóż gilotyny.


ROZDZIAŁ XXVI.
Zmarnowany wysiłek.

Zatem w łonie gminy ewangelickiej ukonstytuował się Najwyższy Sąd doraźny w zwiększonym komplecie gwoli niezwykłości zbrodni z 33 członków, w składzie mieszanym — z duchownych, urzędników i obywateli miejscowych, o wyraźnie demokratycznym charakterze, jak przystało republikańskiej z ducha Szwajcarji, albowiem w skład sądu wchodzili: piekarz, młynarz, cukiernik, rzeźnik, obok pastora Bleihanda, pasterza duchownych owieczek, i wielkiego handlarza bydła, posiadającego rogate i nierogate stada w imponującej liczbie kilkuset głów. Sąd ten, przypominający sądy szeffenów — t. j. łączący osoby urzędowe z wybrańcami gminy — stosował procedurę nader zawiłą, stapiającą odwieczne tradycje z powiewami nowego ducha, albowiem po części sądził podług akt piśmiennych, nie widząc zgoła oskarżonej, po części wyłaniał z siebie komisje, które przesłuchiwały wielokrotnie podsądną, poczem cały komplet starał się uzgodnić jej zeznania, oraz zeznania również komisyjnie przesłuchanych świadków.
Ulegając nowym prądom nie użył odrazu tortur, zadawalniając się kilkakrotnem osmaganiem czarownicy, którą w tym celu sprowadzony z miasta Wyl mistrz katowskiego rzemiosła Wolmar — potomek zubożałego, pozbawionego tytułu, rodu szlacheckiego — obnażał do cna z szat. Sędziowie duchowni gwoli wstydliwości asystowali przy tego rodzaju widowiskach w maskach, a raczej przywdziewali pozostałe w szatniach klasztornych dominikańskie kaptury z otworami dla oczu.
Anna z przerażeniem spoglądała na te twarze bez twarzy — w miarę ciosów, które pozostawiały krwawe pręgi na jej plecach, udach, ramionach i brzuchu, słabła widocznie i coraz skłonniejsza była pod wpływem bólu do ujawnienia tajemnic swego piekielnego rzemiosła. Mrok wokół sprawy wczarowania w żołądek dziecka gwoździ, drutów, igieł i szpilek, stopniowo się rozpraszał ku triumfowi sprawiedliwości. Jednakże Anna tak jawnie podupadła na siłach już po tych lekkich egzekucjach, iż w obawie, aby nie uciekła z ciała przed spełnieniem się wyroku, naskutek nalegań humanitarnego doktora Marti, została przeniesiona z wilgotnego lochu do celi na wieży.
Był w Glarus jeden człowiek, który doznawał tajnej zgrozy, myśląc o losie biednej Anny — stracił sen i apetyt i dręczył się wyrzutami sumienia. Był to aptekarz Engherc. Coś targnęło jego nerwami okrutnie od chwili, gdy sędzina Tschudi, ściskając mu ręce, oświadczyła w kształcie pochwały: „Pan był pierwszym, który otworzył nam oczy na to, że w postępowaniu Anny Göldi brała udział siła nieczysta. Chciał zaprotestować, ale uląkł się wchodzenia w spory na gruncie tak śliskim, albowiem poprzedniego dnia wyczytał był w miejscowej gazecie znamienny ustęp, inspirowany przez pastora Bleihanda, obok wiadomości z kantonów włoskich o uwięzieniu autorów bezbożnych pisemek. „Czas wielki, aby zabrano się do skrytych Wolterjanów, którzy tu nas szerzą zbrodnicze nowinki pod wpływem swego szatańskiego mistrza i demoralizują naszą zacną ludność. Jeszcze coś targnęło jego sumieniem: oto przypadkiem natrafił wieczorem na furgon, którym pod silną strażą przewożono Annę do hygieniczniejszego więzienia na wieży. Poznała go w blasku pochodni i wrzasnęła doń, nieludzkim głosem, błagając o pomoc: „Mordują mnie! biją! — pan przyrzekał żenić się ze mną, pan mnie całował... O, wyrwij mnie ze szponów tych tygrysów!... Mam rany na całem ciele!“.
Zakneblowano jej zaraz usta — popędzono konie. Aptekarz pozostał w mroku ulicy. Ale potem częstokroć przychodził pod wieżę i nasłuchiwał jęków więzionej, które podobne były do wycia wilków i, zwłaszcza w ciszy nocnej, rozchodziły się jawnie i daleko po okolicy. W tem humanitarnem więzieniu, w najwyższej kondygnacji, nieszczęśliwa przykuta była krótkiemi łańcuchami do środkowego żelaznego słupa — mogła ledwo dowlec się na czworakach do wąskich otworów i niewidzialna dla przechodniów, — których wabiła pod wieżę ciekawość, a odpędzała rychło zgroza, (albowiem pierzchali, żegnając się znakiem krzyża), — siliła się zaczerpnąć w płuca nieco powietrza. Nocą przed błędnemi jej oczyma migały przez owe szpary gwiazdy, na których szukała aniołów, coby przyszły jej z pomocą.
Najwyższą zagadkę dla sędziów stanowił udział w sprawie Steinmüllera. Albowiem coraz jawniejszem było, że prostaczkę Annę, którą prawdomówność wielu świadków przedstawiała, jako „uczciwą i dobrą dziewczynę“ — musiał ktoś mędrszy od niej sprowadzić z drogi cnoty i nauczyć sztuk djabelskich. Nie można było jednak ustalić niewątpliwie, — a sąd był skrupulatny w dochodzeniu sprawy, — czy owym mistrzem w czarowaniu był dla Anny właśnie Steinmiiller, który nawet pod razami bicza wyparł się wszystkiego. Nadto kapryśna Miggeli, przy ponownem przesłuchaniu przez komisję śledczą, cofnęła pierwotne zeznania i oświadczyła, że Steinmüller był zawsze dobry dla niej, kołysał ją na kolanach i przynosił jej orzechy i czekoladki. Naskutek tej zmiany zeznań, nader ważkiej, ponieważ chodziło o świadectwo bezpośrednio poszkodowanej, — Steinmūllera jeszcze w przedzień powrotu Anny wypuszczono z więzienia za kaucją.
Sama Anna zaprzeczyła, aby Steinmüller udzielał jej kiedykolwiek nauk djabelskich. Natomiast dała inne wskazówki, które rzuciły wielki snop światła na sposoby jej działania. Co prawda, triumf odnośny zawdzięczano li użyciu tortur, po przewiezieniu ponownem oskarżonej do więzienia — w tymże klasztorze podominikańskim, aby ułatwić mości Wolmarowi korzystanie z narzędzi, przechowanych w kamerze inkwizycyjnej, do której wejście w tym celu odmurowano.
Użycie tych metod procedury, zda się, już pogrzebanej, a wskrzeszonej dzięki nastawaniu Bleihanda, nie obyło się bez sprzeciwu Tschudiego, który dobrał sobie, celem oddziałania na komisję, wymownego aptekarza i z nim razem uda! się do sekretarjatu. Ale nie zdołali nic wskórać. Upadłym głosem sędzia Tschudi bronił swego stanowiska:
— Wszakże sam ból może skłonić oskarżoną do nagadania na siebie niestworzonych rzeczy.
— Tak pan sądzi, panie Tschudi? — nie bez ironji odparł mu niezłomny Bleihand. A czy nie przypuszcza pan, że bez bólu... oskarżona ukryje swoje tajemnice?!
— Ależ sędzia jeno twierdzi, że oskarżona może pod wpływem męki naopowiadać o sobie rzeczy nieprawdziwe! — wtrącił mimowoli aptekarz.
— Czyliż pan mniema, panie Engherc, że sąd da się wprowadzić w błąd? Mamy sposoby sprawdzić każde zeznanie. Niech pan zważy, iż wszystko, co „badana zeznaje, zestawia się następnie i kontroluje. O ile pizy powtórzeniu metod badania... i przy zaostrzeniu środków, zeznania nie dają logicznego i jasnego obrazu — stosuje się nowa doza tortur; i wreszcie ta prawda, którą winni starają się ukryć, musi wyjść na jaw! Niech że pan przejrzy dokumenty, panie Engherc, a przekona się pan sam, jak bardzo śledztwo postąpiło naprzód. A przecież nie wyzyskaliśmy jeszcze wszystkich naszych sposobów.
Aptekarz Engherc przeglądał akty bąknął.
— Niewiele jest w tem sensu... doprawdy.
Bleihand zachmurzył się i spojrzał z ukosa na aptekarza:
— Dla Was, panie Engherz! — Jest dla ludzi kompetentniejszych, nie dla tych, co gotowi są stanąć nawet po stronie czarownic, o ile te mają ponętne twarzyczki. Straż doniosła mi, że podsądna miała z panem jakieś konfidencje... To nie-do-brze!... Należy panować nad sobą, panie Engherz, aby nie budzić podejrzeń o chęć bronienia tak złej sprawy wbrew publicznemu dobru...
Oczy Bleihanda świeciły złowróżbnie. Aptekarz poczuł, że serce bije mu trwogą. Zamilkł — sędzia i schucti milczał również. Miał wrażenie, że żadnemi argumentami nie przejedna Bleihanda i popierających go kiwaniem głowy innych członków komisji. Tedy obaj odeszli z kwitkiem, pozostawiając rzeczy naturalnemu biegowi. Sędzia Tschudi nadto obawiał się, że żona, podburzona przez pastorową, weźmie mu za złe jego wspaniałomyślne porywy. W istocie słyszał, jak tego wieczora pani Bleihand szeptała w kącie do jego małżonki:
— Słyszane to rzeczy, moja pani, aby ludzie przeszkadzali wyprowadzeniu na jaw sztuczek czarownic... Nie rozumiem tego rodzaju litości. Przecież one prawie nie czują — i jeżeli nie przytknąć do nich ognia, zapią się wszystkiego w żywe oczy.
— Święta prawda, moja pani... Ale, niestety, nawet mój mąż jest człowiekiem słabego charakteru... i nie wie sam, gdzie ma umieścić swoją litość.
Słowa te wyrzeczone zostały głośniej. Pani Tschudi chodziło o to, aby męża „nauczyć rozumu“. Powstał, rozwiódł ręce, i rzekł:
— Droga Mizzii boję się, aby ta kobieta nie zrobiła znowu czegoś złego naszej małej przez zemstę, a dlatego...
— Nie twoja w tem głowa! — przerwała mu. — To rzecz Wysokiego Sądu. On potrafi ukrócić złość czarownicy, gdy dowiedzie jej swojej mocy wyrwania piekłu jego tajemnic.
— A przedewszystkiem chodzi o sprawiedliwość! — dodała pastorowa.
— Święta prawda! — przywtórzyła ponownie pani Tschudi.
Biedny sędzia zwiesił głowę. Czuł się zawstydzonym przez te kobiety, które pouczały go o elementarnych obowiązkach jego zawodu.


ROZDZIAŁ XXVII.
Pierwszy egzamin.

Stara wypróbowana metoda — wbrew dziwacznym skrupułom zdradzającego początki starczej sklerozy sędziego Tschudi — wydała jednak owoce.
Wprawdzie nie odrazu. Podczas pierwszego „zastraszającego egzaminu (tak się to zwało)[51] przez dwie bite godziny Anna Göldi, z uporem przedziwnym dla zwątlałego w męce więziennej niewieściego ciała, wytrzymała wszelkie dotknięcia Mistrza rozpalonemi cęgami. Krzyczała w niebogłosy za każdym razem, gdy czerwona pieczęć, sycząc w zetknięciu się z bielą skóry, kładła na niej stygmat, niebawem przemieniający się w czarną plamę na poszarpanem mięsie.
Ale gdy padał z ławy, na której siedział inkwirent w towarzystwie dwóch asystentów, suchy głos.
— No, cóż nam powiesz, Anno Göldi? —
Odpowiadała:
— Nic!... nici... nic nie powiem!
— Któż więc wczarował gwoździe w brzuszek dziecka, hę?
— Nie wiem... nie wiem!... Djabeł... nie ja!
— Ba, djabeł — przyznajesz... ale z czyją pomocą?
— Nie wiem... nie wiem... nie wiem!
— Bądź rozsądną dziewczyno. Przecież mądrzej jest powiedzieć wszystko odrazu, niż zmuszać nas...
I sędzia dawał znak Mistrzowi, aby przyłożył pieczęć.
Znowu skwierczało pieczone mięso, na krągłych piersiach Anny wykwitała rana czarno-purpurowa. Ale ona zaciskała zęby, wylewała gorzkie łzy — a po chwili padało uporczywe:
— Ludzie1 ludzie!... czego wy chcecie odemnie?... O, ja nieszczęśliwa!... Boże, ocal!...
— A zatem nic nie powiesz, kochanie? — próbował wpłynąć łagodnością głosu na oporną wytrwały sędzia.
— Nie mogę! nie mogę!... Jakże wezmę na duszę swoją grzech tak straszny?... Nie znałam djabła... Jako żywo!... Jezu!... czego wy chcecie odemnie?!...
Zemdlała.
Przerwano badanie na godzinę...
Potem ten pierwszy egzamin, którego datę: 4 kwietnia 1792 r. notuje protokół, opatrzony znamienną formułą: Ad majorem Dei gloriam“[52] — ciągnął się już krótko: — w niespełna pół godziny udało się wydrzeć czarownicy ważne wyznania, które dotąd w niecnym uporze taiła przed światem.
Na ten raz zastosowano tak zwaną technicznie „korbę“ — świetny sprzęt inkwizycji, sporządzony podług najdoskonalszego modelu hiszpańskiego. Łączył on „ekspansję z elewacją“, — stwierdza skrupulatnie protokólista. To znaczy, że podsądna podnoszona była wgórę na łańcuchu żelaznym, przymocowanym do belki poprzecznej, z rękoma, wykręconemi do tyłu; z nóg obnażonej męczennicy zwieszały się pudowe kule żelazne. Kiedy kat obracał zwolna korbę, ciało ofiary zwisało rozciągane przez ciężar, uczepiony do nóg, a kości rąk obracały się w stawach, trzeszcząc i powodując wzrastający wywich, jakby chodziło o eksperyment akrobatyczny w przyśpieszonem przez pedagogję trybunału inkwizycyjnego tempie.
Oczy Anny wyszły z orbit, gdy ujrzała poraź pierwszy w życiu ten instrument — stały się obłąkane, ogromne, świecące białkami, bo źrenice z nieludzkiego bólu uciekły wgłąb, kiedy nastąpiła pierwsza „elewacja“.
— Powiem! powiem wszystko! — wrzasnęła.
Korbę zatrzymano.
— No, mów! mów!
— Tak nie mogę... boli! bo-o—li! Oj!
Na znak sędziego łańcuch jął się rozdłużać. Wisząc na rękach, dotknęła stopami kamiennej podłogi — to była ulga. Jękliwym głosem jęła wyrzucać swoje sekrety:
— Gwoździe były moje... Zostawiłam je w szkatułce... Chowałam je — to była pamiątka... Ukrywałam je oddawna... Nosiłam gwoździe na szyi... Ach! dlatego pomyślałam, że i wasze męki przecierpię...
To było zeznanie pierwszorzędnej wagi. O skarżona przyznawała się do noszenia gwoździ na szyi — zatem ćwiczyła się w urabianiu sobie na ciele „miejsc znieczulenia“. Nadto uchylał się rąbek tajemnicy — „czarownica“ wyznała nareszcie, że owe gwoździe, znalezione w wydzielinach Miggeli, były jej własnością. Niebawem wyszły na jaw inne rzeczy — zdumiewające, obnażające jej grzeszny żywot, ukryty przez całe lata przed okiem ludzkiem.
— Kto ci dał te gwoździe?
— Hans...
— Jaki Hans?...
— Przyjaciel... z Appenzell.
— Dlaczego je chowałaś?
— Na pamiątkę... naszego kochania...
— A! więc miałaś kochanka?...
— Miałam... niedługo... Poszedł w świat.
— Zatem żyłaś w związku nieślubnym — surowo zabrzmiał głos. Czy były owoce z tej miłości nieczystej?
Milczała...
— Korba!!..
Wolmar usłuchał... Znów zatrzeszczały stawy.
— Były! były!... Miałam dziecko!...
Sędziowie spojrzeli po sobie wzajem — triumfująco.
— Gdzie jest to dziecko?
— W górach... zakopane... O! o! o!... zabite.
— Zabiłaś dzieciaka?!
W oczach sędziów — gdyby pomrok nie panował w katowni — mogłaby dojrzeć wyraz najwyższego oburzenia.
— Nie ja!... nie ja!... Zabił je dziad rodzony.
— Korba!!!...
Mistrz z Wylu jest posłuszny. Ciężary zwisają, z nóg, na których występują sinemi pręgami nabrzmiałe żyły.
Stawy trzeszczą.
— Zabiłaś sama! Nieszczęsna przyznaje się do „winy“.
— Tak... tak... sama!...
Szept triumfu na ławie komisji śledczej.
Niebawem wyświetla się, że szkatułka z gwoździami ukrytą została pod podłogą w jej alkowie — „pod nogą łóżka“. Obłąkana z bólu dziewczyna wyjaśnia sądowi z coraz większą gotowością, w jaki sposób wysyłała je ze szkatułki do żołądka Miggeli. W Ferney wkrzykiwała słowa rozkazu w dołek, zrobiony w ziemi — magiczne rozkazy szły prądam i pod ziemią, a gwoździe spełniały je, nocą wczarowując się w brzuszek dzieciny.
Niewiadomo, co w tych opowieściach było fantazją zmuszonej do wyjaśnień Anny, która nieraz nasłuchała się od kumoszek legend o czarownicach, a co było p od szeptem znających już arkana sztuki czarnoksięskiej sędziów, zadających misterne pytania przy nacisku „korby“. Przy każdem zawahaniu się zeznającej — kat dzialał sprawnie: już nie zachęcano słowami do roboty, poprostu mały zakręt palca sędziowskiego na powietrzu wywoływał ruch korby w odnośnym kierunku.
Pisarz, odwrócony plecami do podsądnej, szanujący gwoje nerwy, niezwykle czułe na jego czas, dłubał w nosie i zapisywał automatycznie zeznania. Prawdę rzec, już nudził się okrutnie tą sprawą, w której od całych tygodni sporządzał tomowe akty i całemi dniami kopjował je dla sądowego personelu. Gdyby miał odwagę wypowiedzieć swoje krytyczne zdanie, byłby zarzucił trybunałowi, że po stokroć stwierdza rzeczy już niewątpliwie ustalone: Anna Göldi była czarownica — możnaby ją spalić bez tylu protokółów, zabierających mu czas i drogą wolność. Pewnej chwili zakręciła się czuła łezka w jego oku i, spadając na papier, splamiła go rozlanym atramentem, jak świadczy oryginalny protokół po czternastu dziesiątkach lat. Przypom niał bo wiem sobie, że m łoda jego małżonka tęskni za nim w domu, oburzona, iż nawet nocami zatrzymują męża z powodu tych „głupich tortur“, — a nadomiar jego synkowi weszła drzazga w paluszek i maleństwo okropnie cierpi.
A ci trzej pedanci sprawdzają i sprawdzają bez końca rzeczy jasne, jak słońce:
— Jednakże bywałaś czasem po odejściu od sędziostwa w Glarus. Czy tak?
— Nie! nigdy...
— Bywałaś!.. Miggeli słyszała: byłaś pod jej oknem... uderzałaś w szybę.
— Byłam...
— Wiele razy?
— Raz jeden...
— Może dwa razy? Miggeli zeznała, że...
— Tak!... dwa razy...
— Po co?
— Nie wiem sama... Nie pamiętam...
I błagalnie dodaje:
— Naprawdę nie pamiętam... Nie męczcie!!
— Jak byłaś?.. W ciele? w duchu?..
— W ciele...
— Zauważonoby ciebie... Byłaś w duchu — w wietrze?
— Tak, w duchu... w wietrze...
— W postaci psa?...
— Tak... psa...
— I kota?
— I kota!
— A więc przyznajesz się do związku z djabłem?...
— Nie!... nie przyznaję się! — nowy okrzyk rozpaczy, ostatnia próba obrony.
— Korba!...
— Nie, nie trzeba! przyznaję się do wszystkiego... Byłam w związku z djabłem...
— Jak się nazywał?
— Ja... ja nie wiem.
— Belzebub czy Asmodeusz?
— Belzebub...
Na progu katowni staje ktoś w kapturze czarnym dwie żagwie oczu świecą przez otwory maski przyszedł dowiedzieć się o wynikach „egzaminu“ — słyszy ostatnie słowa... i mimowoli wykrzykuje:
— Doskonale!... jak wyglądał?
A ona zwraca nawpół oślepłe oczy w stronę drzwi — nie może rozpoznać zamaskowanego, ale rozróżnia dokładnie głos... I krzyczy w niespodziewanym wybuchu złości:
— Wyglądał, jak ty... pastorze Bleihand!...
I mdleje ponownie.
Kat ją wynosi.
Śród sędziów zachodzi konsternacja. Co znaczył ostatni wykrzyk? Czy to było zuchwalstwo podsądnej? — drwina z trybunału? — jeszcze jedna zbrodnia, dołączona do poprzednich, wymagająca kary kwalifikowanej przy wyrzeczeniu ostatecznego wyroku?!
Ale pastor Bleihand wyprowadza sędziów z przykrego położenia. Nieledwo wstydzą się, iż byli świadkami, jak winowajczyni rzuciła mu w twarz obelgę. Wstyd zbędny!

— To jest możliwe — powiada spokojnym grosem pastor — czytałem w aktach sądowych, że djabeł dla niepoznaki brał na siebie bluźnierczo nawet postać Chrystusa.[53] Bywało także, iż znajdowano w domach ladacznic cnotliwych opatów w wiekach, gdy jeszcze kościół rzymski nie dawał przykładów zgorszenia... Było takich dwóch — oczywiście byli to djabli przebrani za opatów.[54]
ROZDZIAŁ XXVIII.
Coraz jaśniej.

Doktór praw Tschudi zaszedł do apteki. Wyglądał mizernie. Chód jego był ociężały; postać, dawniej wyprostowana, przygięła się ku ziemi. Czuł się zakłopotany; lecz równocześnie przez okulary strzelał z szarych oczek błyskami wyraz triumfu. Jakgdyby pozbył się ciężaru wielkiej zagadki — rzekł:
— Nie mieliśmy słuszności obaj, panie Engherz.
Aptekarz podniósł na sędziego oczy zdziwione, chmurne. On wyglądał jeszcze gorzej. Sine półkręgi pod powiekami świadczyły o bezsenności. Nie zapytywał — czekał.
— Uważa Pan, panie Engherz — mówił sędzia, spiesznie wyrzucając słowa. Poprostu nie znamy się na tych rzeczach. Bleihand miał słuszność. Niepodobna dojść inaczej prawdy... Chryzostom miał rację, wyrażając pogląd Ojców Kościoła na te baby w traktacie, który pokazywał mi Bleihand w bibliotece, a mianowicie nazywając kobietę „złem nieodzownem, pokutą naturalną, nieszczęściem upragnionem, niebezpieczeństwem domowem, czarem śmiertelnym i pomalowanym występkiem.“ Zresztą już mędrzec pogański, sam cnotliwy Katon pouczał, że „gdyby świat uwolnił się tylko od kobiet, mężczyźni nie omieszkaliby wejść w stosunki z bóstwami“.
— Ale co się stało? — spytał niecierpliwie aptekarz.
Sędzia usiadł przy ladzie:
— A stało się to, że ta stosowana przez barbarzyństwo metoda tortur jednakże dziś zatriumfowała! Przed chwilą odbyia się w moim domu rewizja — i co pan powie, panie Engherz? — za wskazaniem tej „kobiety“ (sędzia nie lubił wymawiać nazwiska swej służącej, odkąd ujawnione zostały jej praktyki) podniesiono deskę podłogi w alkowie i wydobyto... szkatułkę, w której znalazła się taka sama śrubka, jaką w swoim czasie podano w mleku mojej Maryjce — kubek w kubek taka sama!... Teraz bacz pan sam! — w alkowie nie było od chwili odjazdu tamtej nikogo... żona pracuje sama, gdyż nie może znaleźć nikogo odpowiedniego... boimy się wpaść, jak wtedy... Szkatułka siedziała głęboko pod de^ką prawie pod nogą łóżka... Deskę wyrąbano w miejscu wskazanem przez tę „kobietę“: „pod nogą łóżka. Naprzód wydobyto olbrzymiego szczura — zdechłego. Potem nadgryzioną szkatułkę hebanową...
Aptekarz bałuszył oczy na sędziego — jeszcze nie rozumiał związku logicznego jego relacyj z czarami... Nieco nerwowo postukiwał nogą w ladę, za którą stał i skubał niecierpliwie swoją klinowatą bródkę.
Pomyśl-że Pan, — sędzia rozłożył ręce. — Wiemy zatem, skąd pochodzą gwoździe... Któż mógłby je z pod podłogi, ze szkatułki, przesłać dziecku w organizm?... Próbowałem podnieść łożko — ciężkie, przytem tak wtłoczone między ścianę i skrzynię, że poprostu trudno je podźwignąć... Próbowałem sam — i spociłem się ogromnie. Jakiś łatwowierny w niedowiarstwie głuptas powiedziałby: sama Miggeli odnalazła szkatułkę i zabrała — poczem nieostrożnie połknęła... jej zawartość. Nonsens!... Idjotyzm!... Chorowite, bezsilne dziecko me byłoby w stanie podźwignąć łóżka — przestawić. A potem, pomyśl-no pan, — jak dziecko mogło dostać się do szkatułki, skoro deskę trzeba było rąbać toporem, aby ją wydobyć. No, proszę pana... niech-no pan rozwiąże mi tę zagadkę inaczej, niż dzielny Bleihand, który wszystko odgadł i wydobył najaw!...
Aptekarz milczał ponuro — teraz zgodził się i ręką przecierał nerwowo po łysinie.
— A więc... co pan myśli o tem?
— Nic!... nic!... — syczał Engherz.
I naraz rozkrzyczał się:
— Przestań pan gadać o tem... bo ja zwariuję.
Zakręcił się na pięcie — i bez pożegnania wyszedł z apteki do sąsiednich pokojów mieszkalnych.
Sędzia Tschudi ze zdumieniem spoglądał na młodego adepta farmacji, krzątającego się przy flakonach w poszukiwaniu jakichś ingredjencyj na zamówione lekarstwo dla Miggeli.
— Co mu się stało?!
— Powiada, że bolą go zęby... Nie sypia... Ale mnie się wydaje, że pryncypał ma... kręćka tu.
I wymownie puścił palec przy czole w ruch „młynka“.

∗             ∗

W zarysach głównych sprawa przedstawiała się bezwątpienia jasno. Ale brakło wielu szczegółów. Sumienność nakazywała je zbadać, aby wyrok nie padł nieopatrznie — aby przyszłość mogła nową sprawę wykorzystać dla uzupełnienia prawd, zawartych w piramidzie ksiąg wiedzy ludzkiej o czarcie i jego metodach uwodzenia dusz niepobożnych.
Przedewszystkiem niewiadomo było, czy djabeł Anny Göldi miał jeden, czy też dwa rogi — jak zbudowany był w częściach wstydliwych, jakiej był natury: zimnej czy gorącej — ile centymetrów posiadał i jakiej barwy był ogon i t. d., i t. d. Rzeczy te winny były obejść każdy umysł badawczy.
Zatem Annę, — która, wyznawszy tak wiele, zacięła się jednak w milczeniu opornem, ilekroć chodziło o te kwestje, jako że stanowiły one najgłębszy sekret piekła, — zmieniające się co godzin parę, liczne i zaufane warty budziły co kilka minut, nie dając jej zażyć snu dniem ani nocą. Później, aby wart ze względów humanitarności nie budzić, zastosowano wypróbowane przez kilka krajów kulturalnych, wynalezione w Szkocji narzędzie. Przejęła je pierwsza i rozpowszechniła Hiszpanja, aczkolwiek własnym genjuszem stworzyła mnóstwo instrumentów cudowniejszych: buty, nabijane gwoździami do wnętrza, zamykające się wokół ciała pancerze z szydłami i t. p. Jednakże wszystko to były tortury ostrzejsze, niebezpieczne, wymagające stałego doglądu katów, iżby śmierć nie uwolniła przedwcześnie ofiary od zasłużonych mąk. To zaś był instrument lekki, nader praktyczny, działający automatycznie i skuteczny, jak okazały liczne doświadczenia w ciągu trzech wieków, poczynione tak na katolikach, jak i na protestantach, zarówno w sprawach apostazji i herezji, jak czarodziejstwa i magji. Niejednokrotnie dzięki temu narzędziu ujawniano sprawki incubów i succubów, t. j. djablików, bezustannie wałęsających się między ludźmi, niekiedy zarażających mocą zła całe okręgi wiejskie, których ludność wypadało wówczas już nie dziesiątkować, lecz wytrzebiać ogniem.
Więc były to cztery haki żelazne, związane obręczą stalową, umocowaną wokół szyi — wstawiało się je w rozwarte usta. Ilekroć ofiara nieostrożnie zasnęła, haki wrażały się w podniebienie, język w miąższ policzków od wewnątrz — i sen się przerywał.[55]
Anna nie mogła spać — musiała być każdej chwili czujna, żeby uniknąć bólu — dyszała ciężko rozwartemi stale usty — dochodziła do stanu obłędu. Nadto, karmiąc ją, o ile niezbędnem to było dla utrzymania czarownicy aż do wyroku przy życiu — tu stosowany był nawet przymus względem pragnących się zagłodzić — nie udzielano jej żadnych zgoła napojów.
Albowiem jest to aksjomatem, zdobytym przez wiele doświadczeń, że „czarownica nie zdradzi obyczajów nawiedzającego ją złego ducha, dopóki gardło nie wyschnie jej z pragnienia“.
Kiedy, omdlewając, błagała o kroplę wody — zapowiedziano jej dnia pewnego, że „dostanie wody obficiej, niż marzy“. Przytoczono w istocie do katowni beczkę wody. Była-ż to litość?
Odpowiedzi udziela protokół z dnia 13 kwietnia, t. j. z daty drugiego „egzaminu zastraszenia“. Stwierdza on bezstronnie, że oskarżona była „męczona w najostrzejszy sposób“ (auf allerschärfste gepeinigt). Jeno, że zamiast ognia zastosowano jego przeciwieństwo.
Z wysokości kilkumetrowej w ciągu piętnastu minut przez ogromny lej wlewano skrępowanej na deskach olbrzymie ilości wody, aż brzuch jej się rozdął i ciało na brzmiało... Nie krzyczała — bo krzyczeć nie mogła. Wyjątkowo estetyczny inkwirent — przewodniczący ko misji, kontrolującej wyniki badań pierwszej komisji — odwrócił się mimowoli i splunął:
— Jakże szpetna się stała! Prawdziwa czarownica!
Po tej próbie pozostawiono badaną na godzin parę w samotności, aby „mogła przypomnieć sobie i opowiedzieć przytomnie, co trzeba“. Głosem osłabłym przytakiwała następnie na wszystkie pytania, powtarzając ostatnie ich słowa.
— Czy sztuk tych nauczył cię Steinmüller?
— Nauczył Steinmüller.
— Czy odbywaliście narady we trójkę?
— We trójkę.
— Czy on nauczył cię zaklęć magicznych?
— Tak... zaklęć magicznych.
Ręce jej parzyły. Była w gorączce. Inkwizytor zdu miony był, że ciało, w które napompowano tyle wody, mogło być tak gorące. Oczywiście, tłumaczyło się to organizacją niezwykłą, przysługującą tylko osobom cza rowniczego stanu. Szatan ocalał swoje pupilki: podczas tortury ognia zraszał im czoła zimnym potem, podczas tortury wody ogrzewał je opiekuńczo.
W każdym razie wiedziano już tyle, że można było na ten raz wtrącić Steinmülera na stałe do celi więziennej, nie licząc się z przyjaznemi dlań świadectwami wielu sklepikarzy. Gotowi oni byli przysiąc, że Steinmüller był raczej opętany przez Annę Göldi, niźli jej mistrzował. Inni gotowi byli dać głowę, że człowiek 80-letni, którego znali od paru dziesiątków lat — nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Ale naiwność tych twierdzeń była dla komisji śledczej widoczna. Z jednej strony winę jego stwierdzało kategoryczne „tak“ torturowanej; z drugiej strony jej twierdzeniu nadawało pewność nowe zeznanie Miggeli, która przypomniała sobie wiele innych rzeczy: „widziała naszyjnik z gwoździ na szyi Anny, kiedy raz wieczorem zakradła się do jej kuchni“ — widziała nadto, że „nakładał go jej właśnie Steinmüller“. W ątpliwości znikły: złośliwy starzec wyrabiał w czarownicy piętna nieczułe i uczył ją czarowania.
Jednak przy krzyżowych pytaniach, gdy Annę postawiono przed oczy starca, oskarżona wyciągnęła ręce i mocnym głosem uroczyście rzekła:
— Przysięgam na Boga, że ton człowiek jest niewinny! Ja tylko sama jestem winowajczynią.
Trzej sędziowie — należący do nowej komisji kontroli — spoglądali z zakłopotaniem na dwoje podsądnych.
— Anno! czemuż więc oskarżyłaś mnie? — z wyrzutem zwrócił się do niej starzec. Czemu nastajesz na moją cześć i życie?
Był złamany. Nie rozumiał, jak mogła obarczyć go potwornem oskarżeniem o wspólnictwo.
I znowu głos jej upadł. Zalewając się łzami, wyciągnęła doń ręce:
— Przebacz! To oni wmówili mi... I Miggeli powiedziała. A więc i ja...
Łzy ją dławiły.
Była chwila długiego milczenia. Sędziowie naradzali się szeptem, co uczynić winni wobec tego, że Anna cofnęła swój zarzut. Czy urządzić trzeci egzamin, który wobec widocznego upadku sił Anny Göldi mógłby wywołać niepożądany efekt: śmierć. Doktór Marti, powołany rankiem tego dnia w celu oględzin, ostrzegł trybunał przed „nadużyciem tortur“. Czy też wypadało raczej poddać egzaminowi starca, który tak podupadł ostatnio na zdrowiu, że mała doza mogła nie wystarczyć do wydarcia zeznań, wielka mogła skończyć się katastrofą, niepożądaną w interesach sprawiedliwości. Z adecydowano poddać tę kwestję rozwadze ⅔ kompletu sdowego i zawezwać imiennie sędziów na naradę w dniu jutrzejszym.
W chwili, gdy dozorcy rozłączali oboje „winowajców“, aby odprowadzić każde do jego celi, Anna odwróciła się i zawołała od progu do Steinmüllera.
— A ty... a ty... czy i ty wierzysz, że ja jestem czarownicą?
W jej okrzyku było tyle bólu — pytanie zabrzmiało tak dziwnie, że wzruszeni strażnicy zatrzymali się.
Steinmüller popatrzył Annie w oczy. Coś go tknęło. Tyle męki ujrzał w jej oczach — tyle światła spłynęło na rozum prostaka, widzącego, iż znalazł się tak łatwo w więzach, a tak mało budzi wiary w sędziach, mimo czystości swojej, że z ust jego padły wyrazy, które balsamem spłynęły na jej udręczoną duszę:
— Nie, Anno! Nie wierzę... Ty nie jesteś czarownicą! Ani ty, ani nikt!...
W mroku więzienia zapaliło się światło, którego nikt nie widział, prócz tych dwojga.
— Dziękuję! — wyszeptała.

A zaraz się rozeszli.
ROZDZIAŁ XXIX.
Nieudana interwencja.

Pastor Tillier, zawiadomiony przez dostojnego biskupa genewskiego o niesamowitych wypadkach, zachodzących z Anną Göldi, zachwiał się w optymistycznem mniemaniu, iż Bóg sam sobie poradzi z ciemnotą Glaluską bez interwencji ludzkiej. Uznawszy mądrość przysłowia ludowego, iż „Bóg temu pomaga, kto pomaga sam sobie“, a czując się moralnie odpowiedzialnym za los biednej dziewczyny, której udzielił niezbyt „zbawiennej rady, pewnego dnia przysiadł fałd i napisał list do pastora Bleihanda — list nie bylejaki, gdyż zwracał się w nim „do rozumu i serca duchownego kolegi“, prosił przyjaźnie i argumentował dobitnie, cytował Pismo Święte — Zakon Stary i Nowy, powoływał się na dzieła uczonych, zaklinał o sprawiedliwość w Imię Boże i oczekiwał „rychłego zaniechania sprawy niemądrej i niepotrzebnej dla powagi Kościoła Ewangelickiego“. List ów był napisany maczkiem na czterdziestu trzech kartkach sporego formatu; stanowił owoc szlachetnego mozołu niemal całej doby; zaopatrzony w siedem czarnych pieczęci lakowych znalazł się w trakcie procesu w rękach zdumionego jego treścią pastora Bleihanda.
„W imię Boże! — pisał pastor Ferneyski — jest-li to odpowiedniem dla nas, sług Baranka, przebaczającego wszystkie krzywdy i nakazującego miłować nawet nieprzyjacioły swoje, abyśmy wykonywali pomstę i sprawowali sądy, skoro powiedziane jest w Ewangelji Pana Naszego, Jezusa: „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni“ (Ś. Mateusz VII. 1.)?!
„A czyliż nie przeto religja chrześcijańska zburzyła Olimp pogański, zniweczyła gromy Jowisza, nauką miłości przygłuszyła pioruny Jehowiczne wieków zdziczenia, iżby stawiąc w obrazie Trójcy równego mocą Ojcu i Duchowi Świętemu cichego i słodkiego Jezusa — uprzytomnić ludziom męką na Golgocie, że nawet najniewinniejszy może stać się ofiarą niesprawiedliwości i nieopatrzności sądów ludzkich?!
„A nie usłyszysz-że, drogi kolego Bleihand, onego głosu, który przez usta apostoła Pawła obwieścił światu, iż „większa jest moc Miłości, niźli Wiary i Nadziei; kto zasię niema jej w sercu, to — chociażby miał proroctwo i wiedział wszystkie tajemnice i znał wszelką umiejętność, a wiarą góry przenaszał i gadał wszystkiemi językami ludzkiemi i anielskiemi, jest jako miedź brzękająca i cymbał brzmiący“. List do Koryntjan, Roz. XIII. 1, 2.).
„Ale nawet i Stary Zakon onego Boga groźnego, którego twarz wyjrzała z kiza ognistego i z płomieni Synajskich grozą karzącą — ukazuje nam hamującego się w gniewie, łagodniejącego z czasem, gdy oto Niniwie grzesznej zapowiada miłosierdzie przez swego proroka Jonasza, acz wprzód, zapalczywszy, zawiesił był nad nią wyrok zagłady“.
Po tym wspaniałym wstępie ksiądz z Ferney przechodzi ostrożnie do sprawy Anny Göldi, starając się w twardej mózgownicy adresata zachwiać wiarę w jej winy, a nawet samą wiarę w istnienie czarów.
„Boć i to jest wątpliwe, czcigodny kolego Bleihand, czy nie daliście się omamić jakowymś złudom, może świadectwu ludzi nad miarę łatwowiernych, a może czyjemuś złośliwemu oszczerstwu. Nie jest mi tajnem, że i ludzie głębokiej uczoności podtrzymują wiarę w czary naszych czasach; ale-ć i mistrze wiedzy, Arystotel i Plato, których mądrość uczciło chrześcijaństwo, wierzyli przecie w najgrubsze gusła pogańskie i w te bożyszcza, które kłamliwemi były, skoro Bogiem Jedynym był ci zawsze, od lat 5000 — od stworzenia świata — Jahwe Żydowski, od dni Zbawienia jawiący się ludziom w Osobie Jezusa i we Trójcy Świętej.
„Gdybyś, miły przyjacielu, znał język angielski, któremu ja ciekawością samouka poświęciłem nieco czasu, a przeczytałbyś dzieło, które liczy już lat blisko dwieście p. t. „Discovery of Witchkraft“, autorstwa Reginalda Scotta (r. 1584), to zastanowiłoby Cię niejedno: uczony ten człowiek opisał mnóstwo sztuczek kuglarskich, które robić potrafią akrobaci, a które ciemnota prostaczków i głupstwo uczonych przypisywać zwykły czarom; przytoczył też mnogie błędy, jakim ulegali inkwizytorzy; odmalował niedorzeczność procedury, wymuszającej mękam i zeznania sprzeczne z najprostszą rzeczywistością. A chociaż on sam nie wybrnął jeszcze ze wszystkich błędów myśli, ze względu na niedojrzałość czasu, Ty, panie, zląkłbyś się w obliczu owych przykładów wszczynania w naszej epoce procesu, który chluby Szwajcarji nie przyniesie, bo-ć jest z gatunku, schodzącego już wraz z rosnącą oświatą z pola we wszystkich krajach cywilizowanych”.
List ów kończył się z konieczności zapewnieniem o „najprzyjaźniejszych uczuciach”, jakiemi ożywiony jest piszący względem swego korespondenta; oraz prócz sakramentalnego przed podpisem dodatku: “z wyrazami najwyższego szacunku”, mieścił inny: „w nadziei, że słowa moje wywrą wpływ należyty”.
Hipoteza błędna!
W piersi pastora Bleihanda, jeżeli tak wolno powiedzieć o niej, zawrzało całe piekło oburzenia, — albowiem o „niebie oburzenia“ podręczniki stylu nic nie mówią, mimo gromów, które zeń padały na Gomorę i Sodomę, oraz deszczów potopu, zalewającego ongiś cały świat. Cóż to?!... jakiś „zramolisowany klecha“ — oczywiście Bleihand tego tak nie określił, ale tak pomyślał — ośmiela się dawać nauki jemu, który „zjadł zęby na czarownicach. W istocie pastorowi Bleihandowi brakło dwóch zębów na przedzie, odkąd w ciemnej bibljotece zawadził o sąsiednią drabinę, wspinając się po przekład dzieła Glanvilla, zbijającego właśnie wywody Reginalda Scotta stokroć większem oczytaniem się w Biblji, Talmudzie i Kabale, w pismach klasyków rzymskich, Ojców Kościoła i scholastyków — i upadł nieszczęśliwie na głowę.
Opanowawszy wzburzenie — boć nie godziło się na list duchownego, utrzymany w tonie przyzwoitym, odpowiedzieć niegrzecznie — Bleihand odpisał znacznie krócej. Była to odmowa uprzejma, ale kategoryczna.
„Taskawy księże i kolego! — rozumiem, że troska Twoja w sprawie, obchodzącej przedewszystkiem moje probostwo, wynika z pobudek szlachetnej dbałości o dobre imię wszystkich ewangielików. Niemniej jednak wynikła ona z absolutnej nieznajomości perypetjów danej sprawy. Nie przypuszczam bowiem, że wytrwałbyś przy swem zdaniu, gdyby znane Ci były bliżej... fakty. Racz wierzyć mi, Dobrodzieju, że nie jestem w sądach swoich ani odrobinę mniej ostrożny, niż Ty. Ale cóż mam czynić, łaskawy kolego, jeśli znaleźliśmy u Anny Göldi — iż przemilczę inne dowody — kilka miejsc absolutnie nieczułych, jako że Anna Göldi nie krzyczy, gdy się one nakłuwa najdotkliwiej, co chyba — jak mi przyznasz bezstronnie — do spraw naturalnych tego świata nie należy”.
Nie bez zjadliwej ironji, ukrytej pod pozorami szacunku, padały w dalszym ciągu pouczenia w odpowiedzi na pouczenia i cytaty, odparowujące cytaty: „Był ci nasz Jezus słodki i cichy, ale i on z biczem szedł do świątyni Jerozolimskiej rozpędzać szachraje żydowskie, świętościami kupczące, zanim ona świątynia Herodowa padła za karę, iż „lubiono tam nazbyt pieniądz i nienawidzono się wzajem“, jak to sam Talmud przyznaje (Traktat Menachom XIII 13.22.)[56]
„Nie nakazał On sądzić — to prawda; ale wdzięczny za to przypomnienie, winienem Ci wzajem przypomnieć, Kolego i Mistrzu, że ten-że ci Jezus rzekł: „Nie przyszedłem na świat, aby nieść pokój, lecz przyszedłem, aby miecz dawać na ziemię“ (Mat. X. 34.). Albowiem miara sprawiedliwości Pańskiej przebiera się także, czego dowodem są wieczyste ognie Gehenny i przebywający w nich do skończenia wieków bezbożnicy i odmieńce, nieznający światła Ewangelji. A ja inaczej tego nie rozumiem, jeno w ten sposób, że nie wolno tu nam na ziemi pobłażać sługom piekła. Może też niejedną duszę grzeszną widokiem kary nienajsroższej — bo czem-że jest letki ogień ziemski wobec gorąca stosów smolnych sprawiedliwości Boskiej? — odciągamy od naśladowania maniery czartów?
„Zawiesił Mojżesz nad czarownicami miecz Pana“. Zaś Chrystus rzekł, iż „przyszedł na ziemię nie poto, by Zakon Stary rozwiązać, lecz iżby ten wypełnił się co do joty.“ (Ś. Mateusz V 17.18). A to przedewszystkiem zalecono nam, odpowiedzialnym za dusze naszego stada.
„Św. Paweł był prorokiem miłości — ale i ja-ci nie idę inszym śladem, miłością żarliwą odwracając duszę opętaną od piekła, a może w ten sposób gotując jej łagodniejsze losy w czyśćcu, miast ogniów Gehenny. A nie zaprzeczysz mi, światły Kolego, że ten sam Paweł w listach apostolskich poucza nas, jako lepsze jest,,podać takiego na zatracenie ciała, aby duch był zachowań w dzień Pana naszego, Jezusa Chrystusa. (Do Kor. V 5).
„Nie od rzeczy będzie też, iż ważę się przypomnieć Ci, skoro i Ty przypominasz mi Ninewę, że sprawiedliwy kapłan Samuel strącił koronę z czoła pomazańca swego Saula jeno za to, iż ów nie wysiekł — wbrew nakazom Pańskim — wszystkich niewiast i dziatek wrażego Izraelowi plemienia; on sam tedy rozsiekał mieczem przed ołtarzem Pańskim w Galgal oszczędzonego przez litość Saulową króla Agaga (1 Ks. Samuela. XV 33). Tudzież pobożny Dawid ludność wszystkich miast synów Ammonowych „podał pod piły, brony, siekiery żelazne i wegnał w piece cegielne (2 Ks. Samuela XII 31). „Albowiem Pan jest Bogiem pomsty i miecza i mści się win ojców na dzieciach do trzeciego i czwartego pokolenia, jak poucza nas sam Zakon. (Ks. Mojż. II 3).
„Duszę łagodną miał Król Dawid; a przecież wydał wszystkie potomki króla Saula na zgubę za to, iż ojcowie ich zgrzeszyli przed dwustu laty, nie przepuściwszy do Chanaan wybranego ludu Izraela; oszczędził li kalekę Mefisboseta (2 Sam. IX 1).
„Zapewne-ć, wolałbym i ja także, iżby Zbawiciel nasz urodził się na ziemi mniej zapowietrzonej, niźli ziemia Palestyńska, ale skoro Panu naszemu tak się podobało, to i nam winny podobać się wielkie prawa wydane na tej ziemi, innych zaś nie powinniśmy sobie kaprysem ludzkim stwarzać, ażebyśmy nie stali się gorsi od Żydowinów.“

List kończył się energicznym zwrotem:
„Nie jest mi sądzone szukać mądrości w starych księgach angielskich, skoro hebrajskie, łacińskie i germańskie oświeciły mnie aż nadto. Gdy jednak starsze doświadczenie Czcigodnego Kolegi poucza mnie księgą jakiegoś Scotta z 1584 roku, to moja młodsza i skromna wiedza niechże powoła się na argumenty nie lżejsze: Po pierwsze, jeśli-ć świat, zdaniem Waszem, idzie naprzód i coraz oczy przeciera, to miarodajniejszy jest mi od Scotta Glanvill, w łacińskich tekstach obnażający nieuctwo tamtego i pobijający go z kretesem. Powtóre, nie był najgłupszym mężem Cromwell, a on w sto lat po onym Reginaldzie Scott, pławił czarownice w Tamizie i ujawnione palił na stosach; zaś nie dopuszczał duszenia ich, iżby lekką karą nie obrazić Majestatu Boskiego.
„Wreszcie, jeżeli-ć nawet używamy tortur, to leciuchnych i w granicach godziwości, a nawet pod kontrolą lekarską, gdy tymczasem w Szkocji — którą ksiądz raczy mi za przykład stawiać — dr-owi Fianowi w obecności króla Jakuba „rozcięto wszystkie paznogcie i wyrwano je z pomocą instrumentu turkas, pod każdy paznokieć wbito mu duże szpilki az po główkę i wszystkie kości pokruszono mu w drobne kawałki znakomitą torturą hiszpańską“. A przecież — jak świadczą stare kroniki — ów złoczyńca, podejrzany, iż sprawił z brzegu burzę na morzu, iżby króla z okrętem utopić, „miał tak głęboko w duszy tkwiącego czarta, że wszystkie już poczynione na torturach wyznania po torturach jeszcze niegodziwie odwołał.“[57].
„Wszystko to dowodzi jawnie, że z opętańcami szatana cackać się nie godzi!

Sługa Pastor Bleihand.

P. S. Na dowód, iż błąd nie po naszej jest stronie, pozwalam sobie przesłać Sz. Koledze kopję protokółu, z którego widać, iż Anna Göldi korzystała ze schronienia w Ferney w domu Księdza Dobrodzieja, aby stamtąd pod ziemią przesyłać prądy magiczne, szkodzące niewinnej dziecinie, — co woła o pomstę do Boga i ludzi. Sama to wyznała.“


Spuszczając gorący czarny lak na złożony w kształt koperty list, pastor Bleihand — co zdarzało mu się rzadko — uśmiechnął się do siebie:
— To jest mocne... „Korzystała ze schronienia w domu Księdza Dobrodzieja!

❋ ❋

Pastor Tillier czuł się zdruzgotany tym listem — przekorą fanatyka.
Jednak zabiegów nie zaniechał. Udał się po pomoc do władzy centralnej swego kantonu. Niebawem też do burmistrza w Glarus nadszedł list dyplomatyczny z Genewy w tonie, przystosowanym zręcznie do faktów, zakomunikowanych w kopji protokółu z miejsca sądu nad „czarownicą“ — list misterny w sformułowaniach prawniczych, a natchniony lub może całkiem podyktowany przez proboszcza Ferneyskiego.
Stwierdzał on, że Annę Göldi ściągnięto podstępem z Ferney, gdzie znajdowała się jeszcze, pod opieką Kantonu, w którym gościła i była uprawniona korzystać z przywilejów azylu. Nadto list ten wyrażał zdziwienie, że sprawę Anny Göldi sądziły władze G larus „nieuprawnione i niekompetentne w danym razie, o ile szanować mamy tradycje narodowe i wieczyste zasady jurysprudencji rzymskiej“.
„Albowiem“ — pisano dalej — „protokół stwierdza, że miejscem przestępstwa było w istocie nie Glarus, lecz Ferney. Chociaż ofiara przebywała w Glarus, to jednak prądy czarownicze, czyli impulsy złej woli szły z Ferney, z ogródka miejscowego pastora. Tedy sprawa podpadała jedynie i nieodwołalnie pod sąd naszego Kantonu, resp. sądowi okręgu Ferney“, — precyzowało dobitnie pismo.
„A jeżeli nie chodzi o to, aby Kantony Szwajcarskie wzajem stawiały sobie tamy i przeszkody, zupełnie niewłaściwe w stosunkach, zmierzających do braterstwa i wzajemnego poszanowania, a praktycznie dogodnych dla wszystkich Szwajcarów, — to tuszymy, że władze Glarusu wydadzą nam czarownicę, abyśmy ją według sumienia, praw Kantonu i woli Bożej osądzili i na karę należną skazali, jeśli fakty, stwierdzone przez trybunał w Glarus, okażą się prawdziwemi i tak krzyczącemi, jak być się wydają.“

Wezwania tego niepodobna było zlekceważyć. Burmistrz gryzł paznogcie, odczytując po dziesięćkroć to pismo — rozbolała go głowa: nie wiedział, jak ma odpowiedzieć. Nie chodziło o pozę dyplomatyczną o same pozory miłych stosunków międzykantonalnych, o zgodność z formułami prawa międzynarodowego, zainicjowanego już w XVI wieku przez siedzącego w dożywotniem więzieniu Grotiusa chodziło o rzeczy większej wagi.
Ta Szwajcarja, jeszcze rozbita na państewka autonomiczne, nie była wprawdzie jeszcze ową późniejszą, „naszą Szwajcarja“ — na schyłku XIX wieku imponującą już demokratycznemi rządami, bezpłatną oświatą szkolną, tępieniem analfabetyzmu, wzorem zgodnego pożycia rozmaitych wyznań i narodów, tolerancją, rozciągającą się na wszelkie tradycyjne... głupstwa i nawet na utopje polityczne nowej doby; ale to już była Szwajcarja, tęskniąca do jedności, do granic szerszych wolnego państwa, rzuconego na najcudniejsze góry i doliny świata.
Nadto był w tem piśmie brzask owego prawa azylu, które służyło następnie emigrantom z musu, lub dobrowolnym wygnańcom wszystkich krajów, duszącym się pod rządami despotycznemu Reprezentowała ten przebłysk opieki narazie z kantonów jedyna Genewa, ale Glarus nie śmiał jej obrazić.
Wszelako z drugiej strony chodziło Glarusowi o zachowanie prestige’u władzy miejscowej: tyle się już natrudzono tutaj nad sprawą Anny Göldi — miał-że komu innemu przypaść w darze triumf sprawiedliwości?

Burmistrz jeszcze wśród nocy — list bowiem n ad szedł późnym wieczorem — wezwał na sekretną naradę pastora Bleihanda. Ten w moment zorjentował się co do ukrytego śród zawiłych szlaków rozumowań sensu listu. Odgadł intrygę Tilliera: „czarownicę“ chciano wyrwać z rąk kata — piekłu okazać miłosierdzie.
Jednakże odmowa bez słusznego motywu była niemożliwa. Genewa nie cofała się przed wydaniem skazującego wyroku — stawiała jeno kwestję kompetencji stawiała mocno: początek zbrodni tkwił poza miastem Glarus, ręka złej woli operowała w Ferney. Argument prawniczy wydawał się nieskazitelny. Pastor, wysyłając protokuł, sam wykopał pod sobą dołek.
— Musimy ją wydać! — nieśmiało ozwał się burmistrz.
Bleihand zmarszczył czoło... Aż żyły wystąpiły mu na skroniach. Naraz uderzył pięścią w stół.
— A gdybyśmy dowiedli, że zaczarowanie nastąpiło w Glarus?
— Ba!... w takim razie... — bąkał burmistrz. — Ale jak tego dowieść?
— Są napomknienia Göldi w aktach w tym duchu... Przychodziła pod okno Miggeli już po swym wyjeździe... w różnych kształtach...
— Hm... to mało!... Jednakże... — opierał się burmistrz.
— Niech pan mi da czas do jutra. Obaczymy.

— Proszę!... Rób pan, co uważasz za stosowne.
ROZDZIAŁ XXX.
Zaczarowane ciasto.

Nazajutrz pastor przystąpił do dzieła.
Nastąpił trzeci egzamin terrorystyczny pod datą 8 Maja. Brak nam o nim pełnego sprawozdania. Jakaś ręka wandalska uszkodziła protokół. Zachował się zen tylko strzęp. Ale świadczy on, że na len raz me zadawano srogich tortur Annie Göldi. Były zbędne. „Oskarżona złagodniała i sama chętnie dała potrzebne wyjaśnienia“. „Mówiła głosem cichym i łagodnym, ukorzona wobec potęgi Boga i przenikliwości sądu“.
To znaczy, że właściwie była już obłąkana. Wymownie wskazuje na to charakter jej zeznań. Są niekompletne, ale dowodzą, iż zyskano materjał obfity — „prawie dobrowolny“ — notuje sumienny sekretarz.
Wyznała, że już w dzieciństwie błąkała się w obrazie wilkołaka, że katastrofa, która pogrzebała pod lawiną dom jej dziada była dziełem jej rąk, ze zaraza, która padła na oborę sąsiada Heireli Kleinhirna była również jej sprawką, że zamierzała podpalić Zbór ewangielicki — wreszcie, że podała Miggeli rankiem ostatniej niedzieli swego pobytu w Glarus zaczarowane ciasto, przygotowane w tym celu przez Steinmüllera. W tem cieście były zarodki owych gwoździ i szpilek, które później rozrosły się w żołądku dziecka do niebywałych rozmiarów w zwiększonej ilości.
Chciano — jak stwierdza ów strzęp protokółu w ostatnich wierszach — „zahartować ją w torturze dla przekonania się, czy te zeznania dobrowolne potwierdzi“, ale już nie wymuszono z niej nic więcej. Zaszła rzecz dziwna — „możliwa tylko u czarownic“, zdaniem sędziów w Glarus — notowana przecież w podręcznikach psychofizjologii, jako fakt dziwny, ale naturalny: Anna Göldi zasnęła na torturach.
„Wymodliła sobie ów sen u Boga“ — tak osądziła zdziwiona po przebudzeniu, nie widząc ogni, któremi przypiekano jej pięty, i przyszedłszy do przytomności.
„Gdzie się podzieli sędziowie?“ — pytała dozorcy. „Czy mnie męczono dzisiaj?“
— Hm... trochę...
— Nic nie czułam!... Bóg okazał mi łaskę swoją...

∗             ∗

Pastor Bleihand mógł być dumny z siebie. Wyszło na jaw, że owe prądy zaczarowujące — może dziś uznalibyśmy je za jakieś promienie radjowe — stosowały się do późniejszych wymiotów. Pierwsze wywołane były na miejscu — jeszcze przed wyjazdem Anny — i od nich rozpoczęła się choroba dziecka. Miggeli, rozpytana w domu przez członków komisji — obecnie znowu słabująca na żołądek, wymiotująca słodycze, któremi ją przekarmiała matka, ale już bez gwoździ — potwierdziła, iż takie właśnie ciasto z „migdałami i rodzenkami dostała rankiem owej niedzieli, kiedy Anna się wyniosła“... „Był przytem Steinmüller — mama i tata byli w kościele“. Wszystko to dziewczynka rozpowiadała ospale znudzili ją już ci panowie w czarnych togach i perukach, którzy ciągle nachodzili dom jej rodziców i nie dawali jej spokoju.
Świadectwa gromadziły się z różnych stron i dawały obraz zupełnie zgodny. Albowiem i Steinmüller — „ledwo podniesiony nieco wgórę, zanim ciężary zdołały rozciągnąć porządnie muskuły na nogach starczych zakrzyknął, że wyzna wszystko. W istocie w strachu, który najeżył włosy osiemdziesięcioletniego delikwenta, opisał badany najściślej wszystkie ingredjencje, które weszły do zaczarowanego przysmaku. Były to podług protokółu — następujące substancje: „Miód, witrjolej, opiłki stali, gips, pozłota, werniks“ i t. p.[58].
Teraz można było już dać odprawę dyplomatyczną Genewie. Sprawa podpadała jednakże pod kompetencję trybunału w Glarus.

∗             ∗

Tillier, zawiadomiony sztafetą z Genewy, ze „władze Glarusu przy nadesłaniu nowego protokółu oświadczyły o właściwości swoich sądów w sprawie Göldi, wobec czego jesteśmy bezradni“ — wpadł w rozpacz i wściekłość. Dosłownie bił głową o mur. Poczem inapisał list do Zarządu miasta Glarus.
W liście tym nazywał dostojników miejskich z burmistrzem na czele „bandą łotrów i bałwanów, idącą na pasku hyjeny w ludzkiem ciele, zwarjowanego apostoła ciemnoty, jakiegoś pastora z pod ciemnej gwiazdy, skończonego zbója i szelmy, Bleihanda“. Nie szczędził barw — nie hamował się w słowach.
Pisał jeszcze, że wzywa burmistrza m. Glarus „przed sąd historji“, zanim Pan Bóg porachuje się z nim na Sądzie Ostatecznym, gdzie stawi się mało łajdaków tak doskonałych, jak on i jego kompanjon, Bleihand”.
W końcu pisma zmieniał jednak ton na uroczysty, pełny zaklęć „w imię Rozumu i Serca, Ludzkości i Czasu“. Przypominał „sprawę, która rozegrała się w Polsce za króla Sobieskiego, sprawę, o której pełno było w pismach owego czasu, a te dotarły aż do epoki naszej: ścięcie w dn. 4 marca roku Pańskiego 1689 szlachcica Łyszczyńskiego po wydarciu mu języka i konfiskacie dóbr.“ Pisał: „Jakkolwiek chodziło tam o obrazę Boga i wyrok poparli biskupi i sejm polski, to przecież Europa ówczesna zatrzęsła się oburzeniem: zwłoki spalono bowiem na stosie z pismami delinkwenta, nie uzyskawszy na wyrok aprobaty papieża Inocentego XI, który też swawolę biskupów, demoralizujących Sejm polski, dostojnie zgromił“[59].
Przypominał jeszcze drugą sprawę w słowach gorzkich:
„Niepomna tej ohydy Polska ponownie popełniła zwyczajną zbrodnię kryminalną w roku 1715. Skazany został na śmierć i konfiskatę majątku młody protestant, Zygmunt Unrug, za jedno zdanie cudze — przepisane przezeń w notatniku swoim z książki francuskiej — zdanie o treści niewinnej w niewinnym kształcie zapytania[60] — a wyrok uprawomocniły sądy polskie i wykonały wbrew skasowaniu przez Stolicę Apostolską! Naówczas to Sorbona Paryska uroczyście potępiła ów wyrok, jako „pogwałcenie wszelkich praw ludzkich i boskich“; nie uznało go też duchowieństwo, widząc w mm „nieprawowite mieszanie się trybunału świeckiego w rzeczy duchowne“.[61] Polska straciła wtedy na długie czasy sympatję i szacunek cywilizowanego świata, jako ze podeptała nieopatrznie własne lepsze tradycje z okresu rządów wolnomyślnych króla Zygmunta Augusta“.
„Baczcie więc i wy, panowie! — pisał w pięknem natchnieniu proboszcz Ferneyski — abyście i wy, skoro ja one rzeczy, czasem i miejscem dalekie, tak żywo pamiętam na mocy ksiąg starych, nie znaleźli się na czarnej liście pamiątek w opinji potomnych. Opamiętajcie się, ludzie, i nie kładźcie plamy hańby wieczystej na kartę Historji Szwajcarji — albowiem Sąd Historji napiętnuje wzgardą na wieczne czasy nasz cudny i dostojny kraj, nasz poczciwy naród, a nadewszystko w nienawiści ludzkiej z piętnem na czole za podłość i ciemnotę pozostanie wierzący w potworne i dziecinne bajki o czarach wasz Glarus! Strzeżcie się pióra poety, który poda was w czasie światlejszym czasom przyszłym na pośmiewisko i postawi was przed okiem Ludzkości, jako wzór ohydy!
W dopisku Tillier zapowiadał, że przybędzie osobiście, aby „popatrzeć żółtym gadom w ślepia — i przekonać się, czy wytrzymają wzrok człowieka uczciwego, który nie wierzy w szatany, o ile te nie mieszkają w Topniejących duszach pastorów Bleihandów i burmistrzów Wetterhornów!“
Po wysłaniu tego listu, starzec jął rzeczywiście przygotowywać się do podróży w obawie, iż samo pismo pożądanego efektu nie osiągnie. Ale, niestety, popadł w gorączkową chorobę — i nieprzytomny przeleżał w łóżku dni parę.

— — — — — — — — —
— — — — — — — — —

A tymczasem w Glarus sprawa Anny Gőldi i Steinmüllera dojrzała do wydania wyroku. W jakiej mierze odbił się na nim list pastora Tillier — który równocześnie przestraszył i oburzył małodusznego burmistrza — obaczymy niebawem.


CZĘŚĆ CZWARTA.
ROZDZIAŁ XXXI.
Szelki.

Nieszczęśliwy Steinmüller nie doczekał się wyroku. Przed sprawiedliwością ziemi uciekł dobrowolnie do „lepszego świata“, czyli do kręgu piekielnego, przeznaczonego dla samobójców.
Stało się to tak.
Zamknięty w ciemnicy, gdzie nie było nic widać, — nawet czterech ścian, dających się bez wysiłku nóg dotykać równocześnie wyciągniętemi ramiony miast podług zalecenia dbałych o jego duszę sędziów duchownych oddać się rozpamiętywaniu swego grzechu, zabawiał się z początku „matematyką“, dającą umysłom wyższym dar Letejskiego zapomnienia o troskach bytu. Prostak bednarz znalazł się niejako na drogach, które Keplera, syna kobiety, prześladowanej za czarownictwo, doprowadziły od „pomiaru beczek“[62] do genialnych obliczeń dróg planet, zanim umarł z głodu i mrozu, pozostawiając światu prawdy wiekopomne. Właściwie Steinmüller posiadał tylko zdolności rachownicze, nawzór innego bednarza, o którym pisze Smiles w dziele o „Samopomocy“: mógł dokonywać w pamięci nieskazitelne podnoszenia parocyfrowych liczb do ósmej 1 dziesiątej potęgi. W więzieniu szeregował liczby, mające znaki, dochodzące do kwintyljonów i sektyljonów. Nadto szukał rozrywki w obliczeniu tajemniczego symbolu algebraicznego dla wartości okręgu koła.
Talmudyczni żydzi mogli być dumni: czy to w potrzebie zbudowania kuczki, niedostępnej dla złych duchów, czy też w chęci określenia rytualnego wymiaru religijnie czystej (t. j. życiowo brudnej) mikwy — obliczyli oni prawidłowo całą liczbę 3 i pono aż dwa znaki dziesiętne, idące za nią. Mogli być dumni, ponieważ Bizantyńczycy Michałowi Psellusowi nadali tytuł pierwszego z filozofów i dźwignęli mu pomnik za życia w nagrodę, że ten wierutny idjota — wbrew obliczeniom, możliwym dla mądrego dziecka — określił ów tajemniczy znak prastarej algebry, jako 2,8 — czyli nawet w całej liczbie błędnie. Kapitalny dowód, jak bardzo zawodne są zdania współczesnych, wynoszące durniów na szczyty sławy, a depcące ludzi genialnych!...
„Archimedes — jeżeli zaciekawia cię to, cierpliwy czytelniku — pierwszy w dziejach skreślił trafnie dwa pierwsze znaki dziesiętne (3, 14), gdyż twierdzenie o dwóch znakach, odkrytych przez talmudystów, mieści w sobie odrobinę rasowej przesady, zwykłej u współczesnych chwalców mądrości rabinicznej.[63]
Bliskim, trzeciego znaku był już grek Ptolomeusz.
Metius w XVI wieku, czy też Ludolf von Ceulen doszedł już do 34 cyfr dziesiętnych. W epoce Steinmüllera oficer artylerji austrjackiej baron Vega w chwili, gdy doszedł na papierze do 140 znaków, został zamor dowany przez bandytę.
Więzień klasztoru w Glarus w swojej ciemnej celi doszedł samym pamięciowym rachunkiem do znaku trzechsetnego; rezultat rachunków podyktował sędzie mu, który go odwiedził — ślad odnośny pozostał w aktach — a zarazem wyraził rozpacz i przestrach, iż przed spodziewanym wyrokiem śmierci nie dojdzie do końca. Prosił, aby mu pozwolono dokończyć rachunek przed zgonem. Nie został wysłuchany.
Biedak!... nie potrzebował żyć dłużej. Gdyby bo wiem sędziowie z Glarus zaofiarowali mu nawet drugich 80 lat w dodatku do już przeżytych, nie dokończyłby swego zadania. Nauka współczesna, dzięki Robertsonowi i Schankowi, dotarła już do 500-go znaku. A dopiero w roku 1882-im rozstrzygnęły został ten cudowny problemat, zajmujący umysły geometrów przez 4000 lat; dostarczony został ścisły dowód nierozwiązalności tego zadania — albowiem owa liczba symboliczna jest nieskończoną.
Nieskończoną, jak głupota, jak złość ludzka!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy więc nocą z dn. 11 na 12 maja wszedł do celi więźnia z pochodnią dozorca i oświadczył Steinmüllerowi, że za trzy dni trybunał zbierze się celem wydania na niego i wspólniczkę wyroku, oczy starca stanęły w słup, zadygotały mu ręce i nogi. Poczem rzekł do strażnika głosem proszącym:
— Poczciwcze, przynieś mi moje spodnie.
— Macie portki więzienne.
— To przynieś mi moje szelki, przypięte do spodni.
— Ba, rozumiem Was... Ho! ho!... Ale to sprzeciwia się regulaminowi.
— Moglibyście wyjaśnić, że przypadkiem, gdy przebierałem się w kostjum więzienny, zostały w celi.
— Musiałbym skłamać!... To nie godzi się z urzędowem sumieniem.
— A gdybym dał Wam za to sposobność do zarobienia pięciu luidorów? Hm... to co innego... Jakośby się to zrobiło... na honor!
— A więc posłuchajcie... Odkryję Wam gdzie znajdziecie tych pięć luidorów. Ale nie oszukacie?
Stary inwalida wojenny zastukał drewnianą nogą odparł oburzony:
— Dałem słowo żołnierskie, honorowe! Steinmüller odkrył honorowemu dozorcy, że w kurtce ma zaszytych w podszewce pięć asygnacyj.
Strażnik przyniósł mu szelki.
Tejże nocy Steinmūller powiesił się na klamce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad ranem ta ohydna ucieczka czarownika została ujawniona. Burmistrz zwołał nadzwyczajne posiedzenie komisji trybunału. Nie posiadano się z oburzenia. Owca nie była całą, ale wilk sprawiedliwości musiał być syty! Tedy zapadł wyrok: ciało samobójcy wydać katu, zmarłemu uciąć rękę, wystawić przez tydzień umocowaną na słupie granicznym, trupa bez ręki zawiesić na szubienicy w rynku na dwie doby, następnie pogrzebać pod szubienicą, ziemię zrównać, aby nie było śladu mogiły, majątek czarownika skonfiskować na rzecz skarbu po potrąceniu kosztów sądowych należnych członkom trybunału za ich trudy“. Na mocy tego wyroku, wykonanego niezwłocznie i skrupulatnie, sędziowie otrzymali przeszło 200 talarów koronnych. „Skarb na tej operacji zyskał naczysto 754 guldeny.“[64]


ROZDZIAŁ XXXII.
Rada Zacharjasza Joffe.

Burmistrz po odebraniu listu pastora Tillier, bezkarnego z powodu przebywania lżyciela „zagranicą“ — nie dosypiał nocy. To i owo z tego wymownego listu utkwiło w jego duszy, jak cierń. Udręka jego była tem większą, że nie miał jej z kim podzielić. Bardzo am bitny, nie pokazał listu szanownemu pastorowi, ponieważ wstyd mu było ujawnić czarno na białem hańbiące go wymysły, jakkolwiek w liście dostawało się niezgorzej również Bleihandowi. Zresztą na radzie pastora w tym nader subtelnym wypadku burmistrz nie polegał, przyznając w duchu, że pastor był fanatykiem, znał się zapewnie na sprawach religji, ale nie miał zmysłu dla skrupułów świeckich. Wstydził się też wtajemniczać w tę sprawę, w której honor jego ucierpiał, kogokolwiek z urzędników miejskich.
Z tych okrutnych tarapatów Wetterhorn znalazł wyjście: zwrócił się mianowicie do izraelity Joffego, który nieraz już doznawał drwin od butnych chrześcijan — znał się przeto na tego rodzaju „ekscesach“, a nadto niejednokrotnie już udzielił burmistrzowi mądrej rady w zawiłych sprawach — co prawda, o charakterze raczej finansowym, lub związanym z dostawami dla magistratu, na czem obaj zarabiali dość przyzwoicie (po 100%).
Przedstawiciel najwyższej władzy w stolicy kantonu przypomniał sobie czcigodnego starca z okazji swoich niedawnych imienin, dla których uczczenia Zacharjasz Joffe nadesłał głowie miasta kosz butelek kirszu przy powinszowalnem piśmie w imieniu własnem i swojej gminy. Pokazało się bowiem owych dni, że na skraju miasta — niejako w obrębie ghetta — wegetuje niezbyt zasobna w środki, niemal uboga, ledwo tolerowana przez przymknięte oczy urzędu, nieliczna gmina żydowska. Była nieliczna wskutek przejść dziejowych, dość analogicznych z ówczesnemi stosunkami na innych ziemiach Europy zachodniej.
Kiedyś przed stuleciami, przebiegając szlaki tułacze z Hiszpanji, przepędzana z Francji i ziem Niemieckich na Renem, schroniła się tu gromadka wygnańców, która pod „dobroczynnemi“ rządami Filipów i Karolów nie chciała ani umierać na stosie za „prawo koszerowania mięsa“, jak inni, bardziej bohaterscy współwyznawcy, ani nie chciała zrzec się tego prawa, żeby nie zgrzeszyć przeciw ideałowi etycznemu swojego Zakonu; nie godziła się też na przyjęcie maski Marrańsko-pozornego chrztu, wiedząc, że czujni siepacze Torkwemady wyśledzą w każdej kryjówce święcących Paschę i odstępstwo od swojej (t. j. nowej, z musu przyjętej) wiary ukarzą torturami i stosem. To nieliczne grono ludzi chorych ze strachu i żebraczych po odebraniu im majątków na rzecz skarbu Królów katolickich — rozrosło się szybko go kilku tysięcy głów i zakwitło ponownie, pożyczając chrześcijanom na lichwę pieniądze, pożyczane też od chrześcijan również na lichwę; albowiem obie strony, opierając na tem samem prawie Mojżeszowem nie mogły „bliźnim“ swoim t. j. współwyznawcom pożyczać na lichwę.[65] Ale nastąpiły nowe powiewy, a właściwie stare, gdyż wybuchy nienawiści powtarzały się z nieubłaganą perjodycznością co pewien czas to tu, to ówdzie.
Szwajcarowie wyrżnęli tysiąc ludzi w Glarus za zatruwanie studzien w... Kolonji. Drugi tysiąc został utopiony w Renie za chorobę Sw. Wita, czyli zarazę tańca opętanych i mnichów — biczowników, której powody rownież przypisywano „anonimowemu mocarstwu żydów“. Jeszcze dwa tysiące zginęło w najróżniejszy sposób za zbrodnię, dokonaną przed dwoma tysiącami lat na ziemi Palestyńskiej (w 33-im roku naszej ery). W rezultacie zostało kilka par żydowskich, które jakoś potrafiły ukryć się w górach, przymierały głodem, lecz ostatecznie — dzięki wieczystemu błogosławieństwu Jehowy, rozrosły się po paru pokoleniach w setki głów i t. d. i t. d. Słowem, niepojętemi sposobami, acz nie tak liczna „jak piasek na dnie morza i gwiazdy na niebie“ (podług obietnicy przymierza z Abrahamem) — deptana, jak tamten, niedosiężna w trwaniu swojem, jak te urosła na skraju Glarus nowa gmina. Nie obfitowała w dochody, z wyjątkiem jednostek, które podtrzymywały byt współwyznawców — żebraków; nie była też uczona, albowiem nowych nauk nie nabywała, a zwitki Pięcioksięgu i Talmudu — druki drogie i nie dość liczne w owej epoce — zaciekłość prześladowców spaliła, lub podarła na strzępy.
Wszelako pobożni, nie czytając Biblji, wiedzieli napewno, że kryje się w niej „najwyższa moralność“[66], a nie czytając Talmudu, byli przekonani, że mieści on w sobie najgłębszą mądrość, której już nigdy świat nie przejdzie — poglądy wybaczalne u pozbawionych możności czytania inteligentów gminy Glaruskiej. Najmędrszy w gminie, pradziad Zacharjasza, Abraham Joffe, starał się zrestytuować święte księgi ze strzępków z pomocą przygasłej pamięci i daru kombinacyjnego. Odczytał słowa: „kochaj... siebie samego“ (słowa środkowe: „bliźniego, jak“ — zostały wydarte przez złośliwość chuliganów). Z pamiętnego nakazu miłości zakonnej: „Oko za oko, krew za krew, ząb za ząb“, zostało naskutek spalenia środkowych słów tylko: „oko za ząb“ — nakaz nieużyteczny dla pozbawionej sił fizycznych gminy żydowskiej.
Pozbawiony ksiąg świętych Abraham Joffe nie oparł się jednak rabinicznemu nałogowi: pisał komentarze do komentarzy i stworzył szereg aforyzmów, świadczących o niepospolitym jego genjuszu; godzi się przytoczyć z nich choćby kilka dla pamięci wieków: „Nauka to religja żydowska — religja żydowska to naród wieczny“. „Niema takiego prawa Mojżeszowego, z którego nie możnaby zrobić sto lżejszych i sto cięższych i sto, które można obejść. Tora[67] to pół objawienia, Talmud — to trzy czwarte“. „Jeżeli na Twojem podwórku jest śmietnik, to odnajdź w nim jedną perłę i pokaż na dowód, że masz kopalnię djamentów“. „Niema takiego szkiełka, z którego komentarz filozoficzny nie mógłby sfałszować brylantu“. „Nie potrzebujesz słuchać, skoro możesz cytować“. „Cytuj ostrożnie i wygodnie — nigdy wszystko“. „Cytującemu rzeczy niedogodne — zarzuć, że kłamie“.
Czasami z ust mędrca wychodziły tezy, najwyraźniej żartobliwe gdyż niezwierzane papierowi, lecz podawane tylko dla rozrywki z ust do ust, np. „Jeżeli nie możesz wybić gojowi dwojga oczu, to wybij mu jedno; jeżeli skutkiem słabości nie możesz wybić mu ani jednego oka, wybij trzy oczy mechesowi“.

∗             ∗

Zacharjasz Joffe odziedziczył spryt po pradziadzie. W gminie stał się „światłem i okiem Izraela“. Ulegano bezopornie jego autorytetowi. Wiedziano, że rada jego jest zawsze praktyczną i wyjdzie współwyznawcom na korzyść. Podziwiano też styl i mądrość pisma, które w imieniu gminy wystosował do burmistrza, nie przymawiając się o prawa obywatelskie, jeszcze zbędne ówczesnym Żydom, a jednak układnością treści zyskując im wegetację spokojną w pozycji niezupełnie legalnego pobytu na krańcach Glarusu, niechętnego żydom za przykładem wszystkich innych krajów i wieków.
„Życzymy ci, Panie, stu lat i jeszcze więcej, jako że widzimy w Tobie nowego Koresza,[68] który dba o to, żeby nikomu nie działa się krzywda, nawet nam żydom. Modlimy się codzień do Pana nad Pany o Twoje zacne zdrowie. Winszujemy Ci z całego serca, że udało Ci się dla Twojej sławy i na chwałę dobrych obyczajów odnaleźć przestępczynię, która — jak słychać groziła całemu miastu największemi nieszczęściami.“
To ostatnie pochlebstwo dotyczyło sprowadzenia Anny Göldi do Glarus i postawienia jej przed obliczem trybunału. List kończył się ustępem nieco dwuznacznym w pochwale:
„Wiemy dobrze, że wiara chrześcijańska nakazuje kochać wrogów i cieszymy się, że obywatele tutejsi pod Twojemi rządami nie uważają nas, żydów, za swoich wrogów.“

∗             ∗

Zamknąwszy się w gabinecie ze swoim „mądrym Żydem“, niby z Mędrcem-Natanem, burmistrz odczytał mu „list pewnego nieznajomego“ i zapytał:
— Co zrobiłbyś, Zacharjaszu, w podobnym wypadku?
Joffe pogładził srebrną brodę, sięgającą, jak należało, do pasa — i rzekł:
— Ja?... Nic. Przecie list mógł zaginąć w drodze — i można nie wiedzieć o nim.
— Ja... tak nie mogę!
— Przepraszam... o co panu burmistrzowi chodzi?
— O „sąd historji“.
— Gdzie jest taki sąd?
— Jakto?... Sąd potomnych!
Zacharjasz Joffe pokręcił głową.
— Co to jest sąd potomnych?... To są tacy sami ludzie, jak my... jeden powie tak, a drugi powie inaczej.
— Zdarza się jednak, że potępią wszyscy.
— No, to co, że potępiają?... Oni są po to, żeby potępiać głupstwa swoich przodków, ale sami robią takie same, albo jeszcze gorsze. My, żydzi — nie znamy sądu potomnych, tylko sąd przodków!
— Ba! wy... Wy piszecie od prawej ręki. My, aryjczycy, tak nie możemy.
Przeszedł się po pokoju. Targał nerwowo wąsa.
— Zauważ sobie, Zacharjaszu. Ot, spalono takiego Husa. Po trzystu latach świat krzyczy: „to była zbrodnia!... — to był wielki człowiek!“.
— To i co?... Wszakże on nie byłby wielki, gdyby go nie spalili. Tamci zrobili mu reklamę. Przecie prześladowania robią człowieka i naród wielkim. Bez prześladowania nie urósłby żaden człowiek do wielkości...
I dodał napoły smętnie, napół radośnie:
— A naszego narodu to jużby dawno nie było. Zatonąłby w morzu innych narodów... I ja myślę, że...
— Ach! nie o to chodzi — przerwał burmistrz niecierpliwie. Ta Anna Göldi stoi mi kością w gardle.
— To niech ją pan burmistrz wypuści.
— Zwarjowałeś! — ofuknął surowo burmistrz. Ona zginąć musi... to czarownica!
Zacharjasz spojrzał z podełba na zaczerwienioną twarz burmistrza, wzruszył ramionami i rzekł:
— No, jak musi — to musi!
Burmistrz przysiadł, mówił już łagodnie:
— Wejdź w moje położenie, Zacharjaszu. Choćbym nie wiem, co zrobił, większość osądzi Annę na śmierć — za czary. To znaczy skaże ją na stos. A jeżeli potem... sąd historji, ten wścibski sąd, orzecze, że to my byliśmy głupcami, że czary nie istnieją, ale... są objawem praw naturalnych, — to... to... (burmistrz widocznie plątał się w myślach, zaniepokojony wyrokiem potomnych), to... plama hańby przylgnie do mnie, burmistrza Glarusu, Wetterhorna!
Powstał znowu i ręce rozłożył w zakłopotaniu rozpaczy.
— A jednak ona umrzeć musi... Nie możemy jej puścić wolno... Inaczej skompromitowalibyśmy się, że zaczęliśmy ten proces... a nie doprowadziliśmy do końca.
Zacharjasz gładził brodę.
— Jest punkt wyjścia...
— Jaki?! jaki?! — skwapliwie podchwycił burmistrz.
— Czy ona musi zginąć... za czary?
— Skoro będzie spalona...? — -
— Czy ona nie może być... ścięta?
— W takim razie... byłaby skazana za inne przestępstwo.
— Czy być ściętym, to nie jest zginąć?
— No... oczywiście!
— To ona może umrzeć... — w wyroku — za inne przestępstwo.
— Nie rozumiem!
— Została skazana np. „za otrucie”, albo „za okropną szkodę cielesną, wyrządzoną córeczce pana doktora Tschudi“ — to czy nie będzie wszystko w porządku? I ona zginie... i nie będzie sądu potomnych, bo nie będzie „czarów”, ale będzie zwyczajna zbrodnia kryminalna. Wszyscy będą kontenci... a nawet i ta Anna Göldi — bo... „ogień jest gorszy od noża“, jak orzekli mędrcy.
Twarz burmistrza rozjaśniła się zachwytem. Ujął pióro gęsie:
— Jak mówisz, drogi Izraelito? Dyktuj!..
— Mówię: „Za okrutną krzywdę wyrządzoną...“
Burmistrz zapisywał:
„Greuelthat gegen das Töchterli des Herrn Dr. Tschudi“.
— Dziękuję ci, mądry Zacharjaszu!
Audjencja była skończona.
Formuła prawniczego umysłu mądrego Żyda zatriumfowała w aryjskim wyroku, wydanym w Kantonie Glarus na „czarownicę“ Annę Göldi“.


ROZDZIAŁ XXXIII.
Głos rzeźnika.

Wszelako rzecz ważyła się jeszcze na włosku. Honor Kantonu Glarus byłby narażony na szwank, gdyby burmistrzowi nie przyszedł z niespodziewaną pomocą rzeźnik Wilhelm Melchthal.
Ten dostojny ławnik sądu przeważnie spał na posiedzeniach. Nudziły go i usypiały finezje prawnicze oraz gadatliwość innych członków Trybunału Trzydziestu Trzech. Jego głośne chrapanie budziło zgorszenie sędziowskiego kompletu. Byli radzi, gdy opuszczał posiedzenie. W wyroku na Steinmüllera nie brał udziału. Nie utrącono mu jednak rangi sędziowskiej, gdyż ta przypadła mu z misji obywatelskiej: wiedziano, że był szanowany przez cech rzeźniczy, który w obronie prezesa swego związku skoczyłby w ogień. Nadto despektu jego nie zniosłaby miłująca go ludność Glarusu, gdyż lubiła go za jego styl rubaszny i wesoły, za kpinki z „możnych panów z Magistratu“, za protesty przeciw nad miernym podatkom, a nadewszystko szanowała go za to, że był największym mistrzem w strzelaniu do celu i dostąpił sławy „drugiego Wilhelma Tella“. Scysja z nim groziła wybuchem buntu nawet śród nieskłonnych do sporu z władzami i ciężkich z natury Szwajcarów Ponieważ miał kilka jatek na przedmieściu i z dostatków swoich nie szczędził grosza ubogim, a często wyprawiał darmowe festyny dla kolegów po fachu i proszonych gości — posiadał wpływy w Kantonie i zaczepiać go nie było bezpiecznem. Krewki tłuścioch, sangwinik, gotów był w sprzeczce uciec się do wielkiego kozika, który stale nosił w cholewie.
Już nieraz bruździł sądowi podczas rozpraw, kiedy obudziwszy się z drzemki, wybuchał rubaszną filipiką Zwłaszcza drażniła go wymowność pastora Bleihanda on też, on jedyny potrafił mu się przeciwstawić. W sze lako wybryki Melchthala z przytoczonych wyżej powo dów znoszono cierpliwie — śmiano się z nich półgębkiem, a przyprowadzano go zwykle do porządku dobro duszną uwagą, lub poklepaniem w plecy. Jako człowiek w gruncie rzeczy rozsądny, machał naówczas ręką i opuszczał posiedzenie, aby pójść na wódkę.

Lecz w dniu, kiedy trybunał zebrał się na ostatnie posiedzenie celem wydania przez tajne głosowanie wyroku na Annę Göldi — Melchthal nie dał się tak łatwe ugłaskać. Przyszedł rozsierdzony już zgóry, w humorze najgorszym; nie doczekawszy się nawet otwarcia rozpraw przez przewodniczącego sądowi i nie prosząc zgoła o głos — wybuchnął, załamując ręce:
— Do kroćset!... co się tu u nas dzieje w kantonie?!... Coście wy uczynili z tym nieszczęsnym Steinmüllerem?!.. Co to za wyroki?... — Wstyd i hańba!
Obecni zdumieli... Słowa uwięzły im w gardłach wobec tak wyraźnego zuchwalstwa. Melchthal stanowczo przebrał miarę. Jeden pastor Bleihand znalazł gotową odpowiedź:
— Czarownika spotkała zasłużona kara.
— Nie gadałbyś, klecho, od rzeczy, Tfy! — splunął Melchthal.
Bleihand zbladł — czekał upomnienia pod adresem zuchwalca ze strony burmistrza. Ale przewodniczący ociągał się, sam incydentem oszołomiony; zgarbił się, oczy wbił w ziemię i zapomniał języka w gębie. Przypomniały mu się bowiem palące słowa listu Tilliera: „plama hańby“.
Melchthal rozmachiwał atletycznemi kułakami:
— Powiadam: „wstyd i hańba!“... Nie jestem... rzeźnikiem.
Mimowoli rozszedł się śmiech po sali i zakołysał głowami sędziów.
Melchthal trzasnął pięścią w dębowy stół:
— Nie śmiać się, do pioruna!... jestem rzeźnikiem, ale kraję bydło... nie ludzkie trupy! Niechby sobie nawet ten poczciwy Steinmüller był czarownikiem — (mnie tam krzywdy nijakiej nie zrobił, a wypiłem z nim niejeden kufel piwa) — to jednak trupów krajać się nie godzi. To nie jest... chrześcijańskie. A jeszcze jedno, panie klecho! — zwrócił się w stronę już oniemiałego ze zgrozy Bleihanda — jak pan do tego dopuścił?...
„Jestem ewangielik... dobry ewangielik! — ciągnął, spoglądając dumnie po obecnych i bijąc się pięściami w pierś. Czytuję, jak my wszyscy, jeden rozdział Biblji co Niedzielę. I powiadam wam — widziałem to na własne oczy — nawet Żydowinowie nie zrobiliby nic podobnego! Powiedział Mojżesz: „nie pozostawisz obwieszonego na drzewie, ale koniecznie pochowasz go tegoż dnia“.[69] Czy nie powiedział tak?! — zwrócił się znów triumfująco do pobladłego i spuszczającego oczy Bleihanda. „A wy, panowie, dopuściliście do zawieszenia trupa na dwie doby. Dobrze, że go już uprzątnięto! Ale kęs mięsa — ręka obcięta — wisi... ma wisieć jeszcze trzy dni... i śmierdzi! A gdzie?... — Na przedmieściu... tuż w sąsiedztwie mojego sklepu z mięsiwem! I przychodzą ludzie i powiadają to, czego przez dwadzieścia pięć lat, nikt mi nie śmiał w oczy powiedzieć: — że moje mięso cuchnie! A to przecież nie moje świnie, lecz wasze... świństwo rozpościera dech! Panie burmistrzu! żądam, aby ten strzęp mięsa zdjęto!
— Jest wyrok sądowy... Jednakże to się zrobi, panie Melchthal... Usiądź pan tymczasem... Teraz mamy wyrokować w sprawie Anny Göldi.
Melchthal siadł; ocierał pot z czoła olbrzymią kolorową chustą.

∗             ∗

Ale obrady nie potoczyły się gładko. Znowu krewki rzeźnik wyszedł ze stanu równowagi. Przedewszystkiem zażądał jawnego głosowania — „boć to wstyd ukrywać w brzuchu, co myślisz, jeżeli myślisz sumiennie“. I oto powstydzono się nie usłuchać głosu szczerości z ust tego prostaka. Potem, gdy pastor Bleihand jął rozwodzić się nad tem, że „czarownica zasługuje na stos“ i dały się słyszeć liczne głosy: „taki tak!... do ognia z czarownicą“ — Melchthal wpadł w ferwor i ponownie zaoponował:
— Czarownica, czy nie czarownica, ale nie pozwolę, żeby kobietę palono!... Smażyć pieczeń — to rozumiem; ale żywego człowieka pakować w żar — to już jest ohyda!...
Ku zdziwieniu obecnych burmistrz poparł Melchthala:
— I ja... byłbym zdania, że ścięcie wystarczy.
Pastor Bleihand rozczapierzył palce. Podniósł się na palcach stóp, jak mógł najwyżej. Wyrastał nad zgromadzeniem, gdyby upiór. Pienił się ze złości, dowodząc, że tylko kraje bezbożne, skłonne do ateizmu — jacyś Anglikanie poszukują kar lżejszych za najwyższą zbrodnię. Używać miecza, gdy wiadomo, że... czarownice ból od ran potrafią znieść z pomocą szatana...
Ale Melchthal nie dał mu dokończyć. Przystanął za krzesłem, i tak niem obrócił, jakby zamierzał je porwać i cisnąć przez stół w szanownego proboszcza.
— Zamilcz, klecho!... Gdyby tak posłuchać twych paplań, to i dziewuch należałoby się wyrzec całkiem. Bo wszystkie niewiasty młode i ładne — to dla ciebie są czarownice. Nie miałbym za żonę zdrowej kobiety, która, dzięki Bogu, urodziła mi dwanaścioro — a w tem trzykroć przepyszne bliźniątka! — roześmiał się, rozradowanemi oczyma wodząc po ścianach. I znów zwrócił się gniewnie do pastora:
— A i ty, cnotliwcze, wziąłeś sobie babę... jeno brzydką i starą, pożal się Boże, kikimorę jakąś, która widokiem swoim psuje ludziskom apetyt!... Do licha!... Wolałbym celibat księży rzymskich, niż taki... przysmak! A przynajmniej w tam tem jest sens — podczas gdy ty, pastorku, pleciesz co niedziela o grzesznem ciele, aż ciarki przechodzą, jednak bez baby nie wytrzymałeś! Bleihand zwrócił się do przewodniczącego:
— Czy pan pozwoli na takie bezczeszczenie kapłana, że nad skryty konkubinat przełożył małżeństwo w myśl Św. Pawła?[70]
Zanim burmistrz zdołał otworzyć usta, Melchthal zaprotestował:
— Te... te.. te!... U nas ksiądz nie jest żadnym dostojnikiem — nie znamy, chwalić Boga, infułatów! — Jest tylko pierwszym sługą gminy, ale musi służyć dobrze i nie powinien pleść od rzeczy. Sam Mojżesz nakazał zgładzać czarownice mieczem — słyszałem to! — a gaciał zawsze, jak mu Pan Bóg polecił; a tu ten klecha chce nas pouczać: „ogień“ i „ogień“... To mi ewangielik. Zakonu nie zna...
Powstało zamieszanie. I oto... ku zdumieniu wszystkich obecnych, pastor Bleihand, zgnębiony, przysiadł. Zdawało się, że poczuł instynktownie, iż ten rzeźnik, któremu przytakiwać jęli młynarz, handlarz bydła i szewc — posiada moc zachwiania jego prestige’u wobec gminy. Stało się coś dziwniejszego jeszcze. Kiedy burmistrz zaproponował Bleihandowi, aby zechciał umotywować swoje zdanie, usłyszano, jak ze ściśniętego gardła pastora wydobyły się słowa:
— Nie oponuję przeciw ścięciu... Ale żądam głowy Anny Göldi — o motywy mniejsza!
I oto burmistrz Glarusu niespodziewanie ujrzał przed sobą utorowaną drogę. Wyminął szczęśliwie dyskusję o motywy, która mogłaby się przedłużyć bez końca, z rezultatem niepewnym. Obecni mogli byli nastawać na utrzymaniu kwalifikacji: „czary“ w wyroku, nie licząc się z kasatą odnośnej ustawy przez Trybunał Najwyższy w sprawie analogicznej z przed lat trzydziestu paru. Rzekł tedy:
— Jeżeli pastor Bleihand sądzi, że motywy nie mają wagi, oraz jako oskarżyciel główny godzi się na karę ścięcia, to może przystąpilibyśmy odrazu do głosowania? A co do motywów, to prosiłbym... o pozwolenie mi zredagowania wyroku w zastosowaniu do kary... Sprawa jest przecież jasna...
Jeden za drugim padały głosy. Po cytacie Melchta — po cofnięciu się pastora Bleihanda — wszystkie głosiły z kolei:
— Ściąć!
— ściąć!
— ściąć!
Obecni radzi byli, że prędzej ukończy się sprawa, która zabrała im tyle czasu i tyle napsuła krwi.
Ostatni głos przypadł Melchthalowi. I tu znowu okazał się on oryginałem:
— A ja tam byłbym zdania, że skoro to jest czarownica... wystarczyłoby wziąć ją za kark i przepędzić na cztery wiatry. Nasz kanton uwolni się od jej djabelskiej mocy, a inne niech się z nią porają po swojemu. Wygnanie! — to mi jest słuszny wyrok... Żądam przegłosowania raz jeszcze!...
A wtedy ze zdławionego gardła Bleihanda padło ponownie:
— Żądam głowy Anny Göldi, jak zostało już zagłosowane!
Nikt nie poparł żądania Melchthala.
Trzydzieści dwa głosy przyjęły wyrok miecza.
Dnie tego rzeźnik z Glarus — on jedyny — ocalił godność swojego kantonu, jeżeli coś dało się z niej ocalić... Ale — -
On też nie upierał się przy swojem zdaniu. Bądź co bądź był to człowiek dzietny — współczuł ojcu Miggeli, czcigodnemu sędziemu Tschudi — i wczarowywania dzieciom gwoździ w żołądki, choćby nawet nic się im stąd złego nie zdarzyło, prócz przykrości wymiotowania takiego żelaznego paskudztwa, i chociaż czarownica sama przywróciła zdrowie niewinnej dziecinie, sprostowawszy jej nogę, skurczoną od urodzenia (w to wierzył święcie) — takiej zbrodni poczciwy rzeźnik nie mógł pochwalać. Tedy skoro inni — jak zgadywał — nie ważyli nazbyt ostatniej okoliczności, która, w jego mniemaniu, była objawem skruchy dziewczyny głupiej, opętanej przez księcia piekieł, mocniejszego i mędrszego od niej — to już nie wypadało robić dalszych awantur.
Mistrz rzeźniczy posiadał zatem i takt, aczkolwiek uchodził w kantonie Glarus za człowieka ordynarnego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyrok zapadł.
Tegoż dnia jeszcze burmistrz z pomocą skryby ratuszowego wykoncypował motywy, dyskretnie usuwając istotę przestępstwa, „czary“. Mylił się jednak, sądząc, że ocalił od hańby swoje nazwisko i swój Kanton.
Albowiem, już po egzekucji nad Anną Göldi, sprawa jej rozgłosiła się po szerokim świecie — wyszły na jaw peripetje procesu — odpisy akt poszły do innych kantonów, oryginały znalazły się z czasem w rękach badaczy i przy kantonie Glarus pozostała nazawsze smutna sława zaścianka ciemnoty, który przeprowadził ostatni w Europie proces, skazujący za „czarownictwo“, przetłumaczone obłudnie na „trucicielstwo“.
Maska wyroku, który przystosowano naciągnięciami motywów do zwykłej procedury, nie pomogła! Ohydna prawda przeświecała przez otwory maski. A wtedy to ówczesny historyk niemiecki, August Ludwik von Schloezer, w dreszczu zgrozy, który udzielił się całemu światu, napiętnował ów wyrok, nowem, przez siebie wynalezionem słowem:
Mord justycji![71]


ROZDZIAŁ XXXIV.
NA GRANICY

Był dzień 18 czerwca 1782 roku — dzień egzekucji.
Weselnie roześmiało się bezmyślne słońce, aby wszystkiemi urokami opromienić aksamitną zieleń łąk, delikatne fiolety skłonów górskich, śnieżną rozbiel szczytów, czarującą dolinę Glarusu i wszelakie zamieszkujące w wąskiej i krętej kotlinie, w uroczych domkach — plugawstwo ludzkie.
Pastor Tillier — wierny swojej obietnicy — śpieszył w przeddzień na miejsce kaźni. Nie wierzył, że ta rzecz okropna spełnić się może. Ufał sobie, że stanie na czas przed szafotem, przemówi do tłumów i powstrzyma ręce zaślepionego motłochu, iżby nie unurzały się w krwi niewinnej. Prześladowało go nieszczęście: zbyt żartko popędzany przez niego koń chłopski padł w drodze, zdaleka od granicy kantonu Glarus. Staruszek, wytrwały w swoich zamiarach, pozostawił woźnicę, ubolewającego gorzko nad swoją stratą przy padlinie — i wyruszył przez przełęcze i urwiska do miasta, które pragnął oświecić duchem Ewangelji. Była noc — on brnął przez pomrokę.
Nieopodal od miasta przystanął — rozejrzał się po okolicy — i serce drgnęło mu zachwytem: wschodziło słońce — świt kładł sto barw na doliny i góry. Pastor pomyślał o cudach, które Dobroć i Moc Boża zlewa z niewyczerpanej skarbnicy na ten padół ziemski, a jednak ludzie są ślepi na to piękno, albowiem dusze swoje szpecą nienawiścią i ciemnotą. Zaiste, ta cudowność natury, acz powszednia, słusznie wydała mu się wyższą, niż cuda Boże, objawiające się plagami — wszami, żabami, szarańczą, ciemnością, morderstwami pieworodnych — a wszystko gwoli uwolnieniu Żydów od Egiptu i Egiptu od Żydów. Nie była jeno wyższą od tego cudu, który głosem Jezusa rozbroił ręce faryzeuszów, gotowe kamieniami obrzucić jawnogrzesznicę, i zabił ukośnie literę okrutnego Zakonu.
Tak myślał i jął gorąco modlić się do Boga:
— Nie pozwól, Panie, aby stare moje oczy ujrzały tę ohydę.
I Bóg wysłuchał jego modlitwy.
Pastor Tillier dotarł żwawym krokiem do przedmieścia i tu ujrzał rzecz okropną: wiszącą rękę ludzką — krwawy strzęp mięsa. Staruszek przeraził się — serce o tętnie osłabionem przez wiek i długą pieszą wędrówkę, nie wytrzymało — pękło... Tillier zachwiał się i wpadł do przydrożnego rowu...
„Ohydy“, która była wyznaczona na godzinę dwunastą w południe, nie zobaczył.
Łudził się, że byłby w stanie jej zapobiec. Wszechmocny jednak uczynił, co było w Jego mocy wobec zatwardziałości serc ludzkich: zaoszczędził poczciwym, starczym oczom okrutnego widoku!...


ROZDZIAŁ XXXV.
OPIEKUN MIGGELI

Wszystko, co żyło w Glarus, wybierało się onego dnia na widowisko, które miało odbyć się na placu zabaw[72], — tam, gdzie co niedziela tańczono, śpiewano, urządzano wyścigi między dorosłymi, zapalano wieczorami fajerwerki dla dziatwy, strzelano do celu, grano w piłkę.
Wszystko wyruszało z domów, parło poprzez ulice, aby zobaczyć kaźń czarownicy — służba i państwo, pastuchy i oracze, rzemieślnicy i kupcy, magistratura i sądownictwo — bez różnicy płci, wieku, wyznań chrześcijańskich i narodowości.
Nie sądźmy, iżby ci poczciwcy byli o wiele gorsi od nas, uczestników i świadków wojny europejskiej — że byli z natury okrutniejsi. Psychosocjologowie stwierdzili zgodnie z prawdą, że w każdej dziejowej epoce — wielkie masy nastrojone są na ten ton, jaki nadaje im średni stopień wiedzy czasu — nie jakowaś wyrodność uczuć. Podobnie, jak nas nie rażą więźniowie, przeprowadzani przez miasto w kajdanach, albo wyroki śmierci i długotrwałego zamknięcia, ferowane w sądach na przestępców współczesnych, tak samo oni — ci maluczcy — znajdowali się w harmonji ze swojem prawodawstwem.
Nie byli to więc źli ojcowie, mężowie, przyjaciele — posiadali uczucia tkliwe w życiu rodzinnem i towarzyskiem; byli jednakże społecznie tępi, głusi na cierpienia „czarownic“. I nie dziw! — wyobraźnia, podniecona obrazami mąk Gehenny, stworzonej rzekomo przez samo Bóstwo, stawianemi nieustannie przed oczyma pobożnych z wysokości kazalnic, — umysłowość, przerażona krążącemi wszędy opowieściami o potędze piekła, o demonach, czyhających co krok na słabe dusze ludzkie, — o przeszkodach, kładzionych przez niewidzialne moce dobru doczesnemu i — co gorsza — zbawieniu wiecznemu, — moralność społeczna, ufna w to, co głosili ustnie, co w księgach ryli najmędrsi, przekonana cytatami z najpoważniejszych źródeł — z pism świętych, prawiących o czarcie — musiała stępieć!
Więcej jeszcze! — serca (bo i czemuż miałyby być litościwsze od Boga, skazującego na ognie wieczne?) musiały radować się, iż przenikliwość sędziów potrafiła wyśledzić czarnoksiężników, że tortury wydzierały im sekret ich władzy, że dobroczynna akcja katów uwalniała ludzkość od najgroźniejszego z niebezpieczeństw: od skutków grzechu pierworodnego.
Tedy wszyscy musieli być onego dnia na placu — wszyscy oprócz dzieci najmłodszych, które ochraniano przed widokami, mogącemi rozstroić słabe jeszcze nerwy, albo — (skoro o nerwach wiedziało się wtedy niewiele) — nieodpowiedniemi dla oczu, niepojmujących sensu zdarzeń: rozumieli ich istotę tylko dorośli, tylko oświeceni przez kościół i etykę religijną, nazwyczajeni od młodu do scen podobnych, a zwłaszcza ci, którzy już obeznani byli z ideologją kazań, z obrazami pobożnego pędzla, z literaturą mędrców duchownych i świeckich, napotykającą sprzeciwy jeno ze strony wyjątkowych nieuków, lub filozofów, już zarażonych duchem przeczenia i zgorszeniem niewiary.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było tedy coś dziwnego i niespodzianego w tem, że rankiem tego dnia zaszedł do państwa Tschudich aptekarz, a po krótkiem przywitaniu, oświadczył sędziemu:
— Przychodzę przeprosić pana za mój nietakt — pamięta pan? — wtedy... Ale nie lubię myśleć o tej... pan wie, kogo mam na myśli. Nie zamierzam nawet pójść na egzekucję.
Mówił to głosem zgaszonym, jakby wstydząc się czegoś. Sędzia, który nie widział go od czasu swojej wizyty w aptece, kiedy to Engherz oddalił się bez pożegnania, uderzony był jego złym wyglądem. Zadał troskliwie pytanie:
— Czy pan jest chory, panie Engherz?
— Tak.. Nie... tylko źle sypiam...
Ale sędzina klasnęła radośnie w ręce.
Ach, jak to doskonale składa się, panie Engherz. Doprawdy, mógłby pan wyświadczyć mi wielką przysługę. Mamy miejsce w loży burmistrza — nie uchodzi zlekceważyć zaproszenia. Zresztą jestem nader ciekawa, jak zachowa się ta djablica. Musiałabym jednak zostać przy Miggeli, bo nie mam kogo zostawić przy niej, cały dom wybiera się na paradę — wszyscy sąsiedzi. Pastorowa sprawiła sobie nawet nową suknię... I nie dziwota — toćże nie codzień nadarza się taka uroczystość... Gdyby więc pan łaskawie zechciał...
— Zostać przy dziecku, — dokończył tępo Engherz.
— Właśnie sam o tem pomyślałem — i przychodzę. Nie będzie mi tak markotno tutaj, jak samemu w domu, w taki dzień... świąteczny.
I dodał:
— Podwójnie świąteczny: Niedziela... i ta kaźń.
— Miggeli jeszcze śpi. Nie budzę jej nigdy przed dwunastą... Chyba, że sama się ocknie.. Pójdźmy na górę — proszę pana...
W istocie dzieweczka jeszcze spała. Jej jasne włoski rozrzuciły się w nieładzie na poduszkach. Oddychała swobodnie. Jej twarzyczka rumieniła się we śnie.
— Ma kolorki!... Ostatniemi czasy czuje się znacznie lepiej. Chwała Bogu, jesteśmy o nią spokojniejsi. — A więc — rozciągnie pan nad małą opiekę, panie Engherz?
— Proszę być spokojną, doktorowo. Kładę tu mój kapelusz i już siadam w fotelu... o!... a nie ruszę się z miejsca aż do waszego powrotu. Ale na państwo już pora...
W istocie zegar wybił połowę godziny dwunastej.
Pani Tschudi zakrzątnęła się żywo przy toalecie, — poczem ona i jej mąż delikatnie a kilkakrotnie ucałowali śpiącą. Nie zbudziła się — jeno przeciągnęła się w łóżeczku i odwróciła się na drugi bok.
— Prawda, jaka ona jest rozkoszna? Czy nie aniołek?
— Aniołek, — tępo potwierdził aptekarz.
Ale gdy wychodzili, mruknął przez zęby:
Simiae... simiae...
Wyraz ten oznacza po łacinie: małpy. Doktór Tschudi odwrócił się zdumiony od progu.
— Co pan powiedział, panie Engherz?
— Powiedziałem: similia similibus curantur[73] Nie wychodzi mi z głowy ta teza nowej i modnej szkoły medycznej... Hahnemana, Homeopaci!... Nie zalecają prawie lekarstw... Ależ to ruina dla aptek!
— A, rozumiem, — zgodził się Tschudi.
I dodał z uśmiechem:
— Przesłyszałem się nieco...
Za chwilę dał się słyszeć turkot powozu... Oddalał się i głuchł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W mieszkaniu zapanowała cisza. Słychać było tylko lekki i równy oddech śpiącego aniołka. Aptekarz siedział nieopodal przy oknie pierwszego piętra, gdzie mieściła się obecnie sypialnia Miggeli, gdyż na dole odnawiano tapety. Głowę ściskał oburącz — ręce wsparł na kolanach, — i tak zgięty wpół rozmyślał.
Bo Engherz w owej epoce czuł się najnieszczęśliwszym z ludzi. Zagadka gwoździ, wczarowanych w żołądek dziecka dręczyła go ustawicznie — dniem i nocą. Pękała mu od rozmyślań głowa. Bądź co bądź, w tej sprawie było coś tajemniczego: całe miasto uwierzyło przecież w czary. Nie byli to ludzie, zdaniem jego, najinteligentniejsi w świecie; jednakże w ich sposobie myślenia była jakaś metoda. Toć wyjaśnienia Tschudiego — opowieść o szkatułce z gwoździami, której istnienia dowiodło śledztwo, stwierdziły je zeznania Anny — niepodobieństwo, aby Miggeli mogła sama wyrąbać deskę celem dotarcia do skrzynki — to wszystko przemawiało przecież za słusznością wyroku!
A jednak niewiara zaraziła już duszę Engherza: przypomniał sobie drwiące oczy i przekorne uwagi sprytnego żydowskiego lekarza.
Od kilku tygodni Engherz badał gruntownie zawiłą kwestję: czy istnieją czary? — Przewertował znowu całą swoją świecką bibljotekę. Nadto sprowadził „szwarcem“ przez zaufanego człowieka wszystkie pośmiertne pisma Woltera. Nie przyniosło mu to ulgi. Znajdował się obecnie w nastroju tak poważnym, że drwinki Woltera nie bawiły go wcale. Genjalny satyryk wydał mu się wesołym kpiarzem, szydzącym zgoła ze wszystkiego na świecie. Mędrzec z Ferney zabijał przesądy, a przed zarzutami oponentów bronił się tak: „Narzekacie na mnie, że nie stawiam nic pozytywnego, że tylko burzę. Ależ, głupi ludzie: — ja uwolniłem was od potwornego zwierza, zabobonów, który was pożerał, a wy żądacie, abym coś postawił na jego miejsce... Po co?“...
Engherza wszelako nie zadawalniała taka odpowiedź. Wolter dawał mu pustkę, nic — on zaś potrzebował wiary. Myśl o niebie opustoszałem, niebie bez Bóstwa, bez opieki nad ludzkością — o ziemi, na której dziać się mogą podłości i krzywdy bez liku, których siła ziemska nie naprawi, a zaziemska nie ukarze — zdejmowała go zimnym dreszczem.
Nadto księgarz genewski, żeby uspokoić własne sumienie (na Wolterze robił interesy) — nadesłał mu wraz z jego dziełami życiorys Woltera, niesłychanie zjadliwy, sporządzony przez jakiegoś kleryka, nawiasem mówiąc, z pochodzenia semity, który fanatyzm dziadów swoich przeszczepił na grunt swojego rzymskiego wyznania, w stare miechy Izraela przelewając nowe wino katolickie. W tym życiorysie mówiło się jednym tchem i o tem, jak „stary zbrodniarz doszedł wreszcie do bram piekła“[74], t. j. umarł, i o tem, jak konający upokorzył się, przywołał księdza do łoża boleści, przyjął komunję świętą, odwołał wszystkie swoje błędy, czyli na skutek skruchy dostąpił łaski nieba. Nie odmawia się jej przecież najgorszemu zbrodniarzowi, byle przyjął ostatnie sakramenty!... Tu więc sprzeczność tkwiła wyraźna...
Otóż Engherz odnalazł gdzieś w pismach Woltera zdanie — wcale nie wydarte biciem ostatniej godziny — tezę, która przyświecała stale Wolterowi, burzycielowi przesądów spaczonej wiary, ale w życiu upartem u deiście.
„Gdyby istności Boga nie głosiły nieba, gdyby nie był — zmyśleć byłoby Go trzeba!“
I oto w tej chwili — w pobliżu łóżeczka Miggeli aptekarz zadawał sobie pytanie:
„Czy to samo nie stosuje się do djabła? Czy istnieje i ajaceł oła utrzymania równowagi stworzenia — a gdyby nie był, to czy nie należałoby go stworzyć wyobraźnią?...

Nagle od łóżeczka doszedł go figlarny głosik:
— A! to pan, panie Engherz?... Pan obiecał mi kiedyś przynieść karmelki.
Miggeli obudziła się i gołemi nóżkami, podrygując, biła w zmiętą pierzynę.
Obudził się z dumań.
— Właśnie z tem przyszedłem, Miggeli.
Wyciągnął z kieszeni torebkę — wyjął karmelek i obracał nim kusząco w powietrzu.
— Niech pan mi to da! — dziecko powstało i wyciągnęło chciwie rączki. — Prędzej... dawać tu!... — już rozkazywała kapryśnie.
Podał chrupała cukierek i oblizywała różowe usteczka języczkiem.
— A, smaczne!... Niech pan przysiądzie się tu... Bliżej!... Na łóżeczku.
Przesiadł się z krzesła na posłanie...
I naraz — syknął...
W pośladek wpiła mu się szpilka.
— Co to jest?!
Dziewczynka zaklaskała w rączki:
— Boli?... he, he!...
— Boli!
jeszcze głośniej się śmiała.
— To mój sekret... Ludzie są takie głupie!
I już poprostu zaniosła się śmiechem.
— Powierz mi ten sekret.
— Ej, nie chcę... Daj mi jeszcze karmelek.
Schował cukierki do kieszeni z miną surową.
— Nie dostaniesz — póki nie wydasz mi swego sekretu.
— A pan nikomu nie powie?
— Nikomu!
— Niech pan przysięgnie — nikomu?
— Przysięgam.
— Podnieść dwa palce — powtarzać: „Przysięgam, że nikomu nie opowiem sekretu Miggeli“.
Z opowieści ojca — z wizyt komisji — znała pewne praktyki sądowe.
Engherz uroczyście powtórzył słowa przysięgi, jakoż dreszcz zdjął go od stóp do głów. Instynkt naszeptywał mu, że słowo nieznanej zagadki wnet padnie, padnie z ust dziewięcioletniego dziecka, które świadomie, czy nieświadomie — przemądrzałe i niedorozwinięte w skrzywionym rozwoju — zdołało oszukać wszystkich starszych — całe miasto!
Przysiągł, nie myśląc o tem, czy nie będzie zmuszony zostać krzywoprzysiężcą, gdyby - -
Byleby wiedzieć — wszystko, wszystko!
— No, to ja panu coś pokażę.
I mała wyskoczyła bosemi nóżkami z łóżeczka.
— Niech pan pójdzie za mną!
Szedł posłuszny, zdumiony, zaciekawiony do żywego.
Sprowadziła go na dół do kuchenki — a stamtąd po wąskich schodkach powiodła na antresolę, do dawnej alkowy Anny Göldi.


ROZDZIAŁ XXXVI.
NA SZAFOCIE

O tej samej porze zajeżdżał na plac kaźni otwarty furgon, wiozący czarownicę, związaną troistym łańcuchem, w towarzystwie pachołka katowskiego.
Sam Mistrz „von“ Wolmar oczekiwał na podniesieniu, strojny płaszczem szkarłatnym, łokciem prawej ręki wsparty na drzewcu błyszczącego topora — wyniosły, dumny, jak przystało na potomka starej szlachty, acz takiego, co zboczył nieco z toru przodków, gdyż od rycerskiej wojenki opuścił się na stopień „pomocnika sprawiedliwości“ — wypadek w tym sensie wyjątkowy.
Anna Göldi zdawała się znacznie starszą nad wiek swój. W złocie rozpuszczonych jej włosów pływały pasy srebra — siwizna, nabyta w więzieniu i na torturach. Jednakże wbrew wszystkiemu — po ukończeniu śledztwa — powróciła do swojej urody, albo zyskała jakąś nową, niby z łaski Nieba, które darzyło ją urokiem na tę ostatnią drogę. Była piękna uduchowieniem pobladłej twarzyczki — piękna blaskiem niesamowitym oczu, które zrazu, po opuszczeniu wrót więziennych — mrużyły się odwyknięciem od światła, a teraz mimowoli szerzyły się i śmiały do słońca, królewsko rozsypującego promienie w szczytowym punkcie swej drogi, w południe tego cudownie pogodnego dnia letniego.
Nie słystała przekleństw tłumu, który towarzyszył pieszo furgonowi przez całą drogę; nie widziała rozjuszonych, zaszłych krwią, oczu kobiet, ni pięści wyciągniętych z groźbą ku niej. Głucha była na wszystkie okrzyki.
— Czarownico!
— Djablico przeklęta!
— Ścierwo!... Odpowiesz ty za swoje zmowy z czartem!
— Trucicielko dzieci!
— Trzeba było cię usmażyć, łotrzyco!
Kędyś w blaskach słońca, kładnącego się na skalnym wierzchołku, albo może w kształtach kamienia dostrzegała figurę ludzką.
Czy to nie Hans, który wyszedł z grobu na jej potkanie i woła ją na przechadzkę w góry?
Tak!... to on — napewno on!
Uśmiechnęła się szczęśliwym uśmiechem kobiety obłąkanej, nie rozumiejącej w tej chwili, dokąd ją wiozą i poco.
A ten śmiech w takiej minucie oburzył nawet pachołka kata. Mocno stuknął ją pięścią w podbródek:
— Ej, ty!... nie umiesz się zachować przystojnie!... Jedziesz na swoją śmierć, a śmiejesz się, jakbyś jechała na Sabat czarownic.
Rumieniec zalał jej policzki.
Czy oprzytomniała?
Tak jest!... jedzie na Sabat czarownic. Bo zaraz wydało się jej — (furgon wjechał właśnie w środek kręgu, zajętego przez widzów, głowa przy głowie) — wydało się jej, że jest w zgromadzeniu służebników i służebnic czarta, o których tyle nasłyszała się od swoich inkwizytorów.
Albowiem czyliż ten cały tłum, wyjący na okólnych galerjach, na ławach drewnianych trybun — te wściekłe baby, ci mężczyźni srodzy, ta młódź rozhukana — bal nawet te damy strojne w sporządzonych ad hoc lożach, zdobnych girlandami polnego kwiecia — czyż to wszystko nie było orgją djablów i djablic, spędzonych na wiec Sabatni siły nieczystej?!
A co znaczą te trzy strzały z moździerzy?... I dlaczego tak pięknie zahuczały trąby?
Nie wiedziała!... Nie był znany jej ceremonjał, obmyślony w najdrobniejszych szczegółach na posiedzeniu nocnem w sali ratuszowej, jako że Szwajcarzy słyną z umiejętności urządzania pięknych widowisk odświętnych.
Jej uwagę przykuł człowiek, który rozparł się na pierwszej ławie — tuż przy estradzie szafotu — i krzyczał do niej głosem pijanym:
— Nie bój się, Anno!... Raz — dwa... i będzie po wszystkiem. Tylko się nie bój!
W jego pijanym głosie — gdyby zdolna była ujmować w tym momencie takie subtelności — odczułaby zdławione łzy.
Był to Melchthal.
Dnia dzisiejszego nad ranem pokiereszował nożem łeb swojemu majstrowi, który opowiedział mu, jak kiedyś Anna Göldi przyszła do ich jatki po mięso, a on jej chciał pokazać, jak szlachtuje się prosiaka; ona zaś z krzykiem i płaczem uciekła na widok krwi i już więcej nie chciała nic wziąć z jego ręki...
— Bałwanie. — rozkrzyczał się Melchthal — czemuś nie opowiedział o tem wcześniej? To musiała być dobra dziewczyna!... Jakaż to czarownica, co nie może patrzeć na krew prosiaka. Ach, ośle! — gdybym wiedział o tem wprzód, opowiedziałbym to tym łbom tępym i postawiłbym na swojem. A teraz — psiakrew! — już mają wyrok prawomocny. Zapóźno!...
I rozszczepił swemu majstrowi czerep...
Potem zaś na pocieszenie zabrał go do szynku — wypili na zgodę sznapsa — w końcu Melchthal ujął pod rękę swego pomocnika i sprowadził go na widowisko. Uwagę Anny — jeszcze nie zdającej sobie sprawy z tego, co się dzieje naokół — zajął właściwie ten człowiek, który to przewiązywał towarzyszowi czoło, gdyż oporny bandaż zsuwał się wciąż ze łba, to zwracał się do niej i pouczał ją serdecznie, aby się nie bała.
— To będzie trwało krótko, jak Boga kocham. Tylko poproś tego durnia z toporem, żeby trafił odrazu!...
I naraz Anna zrozumiała!
Na podniesienie wchodził stary urzędnik magistratu, przybrany w ryżą perukę i czarną togę istne straszydło na wróble — z pergaminowym zwitkiem w prawicy. którego już kiedyś widziała w katowni. Ze względu na wiek poczesny, rangę urzędową i głos tubalny — powierzano mu misję odczytywania wyroków śmierci skazańcom.
Huknęły znowu moździerze, przy których stali żołnierze w mundurach zielonych kantonu Glarus, mający wreszcie — po zbyt długich z braku wojen wywczasach — zajęcie odpowiednie. Rozdzwoniły się zaraz wszystkie dzwony kościołów Glarusu. Urzędnik zaczął czytać głosem monotonnym wyrok trybunału.
Anna, którą zmuszono do przyklęknięcia tuż obok pieńka, na którym miała złożyć głowę — drżała, jak liść osiny. Łzy, gdyby groch, spadały z jej twarzy.
Wiedziała teraz w oprzytomnieniu nagłem, dlaczego tamten dobry człowiek wołał do niej: „nie bój się!“.
Cała jej uwaga skoncentrowała się na wysokim człowieku w czerwonym płaszczu, który powinien był „trafić odrazu“.


ROZDZIAŁ XXXVII.
Ostatnie minuty.

Engherzowi zimny pot występował na czoło.
Miggeli pokazała, jak podniosła łóżko. Wlazła pod nie — nadęła się mocno i plecami uniosła jego brzeg tuż przy ścianie... Paplała ustawicznie:
— A ta skrzynka to nie była wcale tu, gdzie te głupcy rąbały... Tylko tu bliżej — o, tutaj! — niech pan sam zobaczy: tu jest taka dziura... to spróchniałe drzewo. Tutaj była skrzynka... Wygarnęłam z niej w fartuszek wszystkie gwoździe, a potem...
Tu lęk jakiś zaświecił w oczach dziecka, które wylazło z pod łóżka — lęk, zbudzony wspomnieniem:
„Potem wyskoczył z dziury wielki szczur — przestraszył mnie okropnie — bo byłam samiuteńka...
„Tupnęłam na niego nóżką — schował się w norze?... Więc znów bałam się, że wylezie... Ale ja nie głupia — wpakowałam skrzyneczkę do dziury — przyniosłam z kuchni pogrzebacz — i wsunęłam skrzynkę głębiej...“
Czuł, że ziębną mu końce palców. Spytał:
— Czemu nie opowiadałaś o tem nikomu?
— Dobry pan sobie!... Bałam się, że szczur wyjdzie i zagryzie mnie, iż zdradziłam jego kryjówkę. Bo jeszcze długo szurał pod podłogą i ciągnął skrzynkę. To on ją zawlókł tak daleko... pod drugą nogę łóżka... Oni, głupie, nie wiedzieli, pod którą nogą jest skrzynka...
— Co zrobiłaś potem, Miggeli? — indagował Engherc, a wargi mu się trzęsły.
— Potem?... A, schowałam gwoździe i szpilki do siennika w szmatce... Zaraz panu pokażę...
I lekka, jak motylek, wbiegła znowu na schody. Powoiny jej, zziębły mimo upalnego dnia czerwcowego, aptekarz szedł śladem małej do sypialni.
Świdrowało mu mózg jedno pytanie: „Potwór, czy dziecko?“
Już odgłos pierwszych trzech wystrzałów dobiegł do jego uszu. Znał ceremonjał — wiedział, że furgon stanął na placu kaźni...
Już i echa następnych trzech strzałów szerzyły się i przebijały mury sypialni. Aptekarz chwytał się za głowę, tracił dech — czuł się bezradnym. Rozjęczały się dzwony. Rozumiał, że teraz czytają Annie Göldi wyrok...
Ale jeszcze nie wszystko było dlań jasnem w tej sprawie. Mała pokazywała mu teraz rozporek w sienniku:
„Tu schowałam to wszystko, żeby... mieć to zawsze pod ręką.“
— Ale te wymioty?... jak to zrobiłaś?
Słodka Miggeli zatrzęsła się od śmiechu — formalnie zatańczyła na pościeli... Koszulka jej spadła. Naga wydała się Enghercowi djablątkiem.
— Ha! ha!... to i pan taki głupi, jak wszyscy dorośli?!... jak tatuś i mamusia... He! he!... ja nie wymiotowałam tego, ale poprostu... wrzucałam to do miski.
— Jednakże... jak wymiotowałaś, kiedy chciałaś?
— A paluszek po co?... Ha! ha! ha!
Teraz już wiedział wszystko... Odstępował w przerażeniu. Nogi chwiały się pod nim. Przysiadł na fotelu i wpatrzył się w maleńką. Myślał: trzeba coś zrobić... Zaraz — zaraz!... lecieć tam wichrem.
Ale nie miał siły.
Nagle ozwaly się znowu huki moździerzy. Liczył: „Raz — dwa — trzy...“
Kiedy dojdzie do sześciu — będzie koniec. Pamiętał: wszystkich strzałów od początku ceremonji miało być dwanaście.
„Cztery... pięć... sześć!...“
Koniec!
— No! no!... czemu Pan ma takie straszne oczy?... Proszę nie żartować! — krzyczała dziewczynka.
Stąpał teraz ku niej groźny — nieubłagany.
— Ach, ty... ty... mała djablico! — krzyknął, chrypnąc.
— Niech pan idzie precz!... Ja się boję!...
Ręce jego skurczyły się — zaokrągliły się niby szpony.
I zbliżył się do łóżka, podczas gdy ona, stojąca, tuliła się ku ścianie, dygocąc i wrzeszcząc:

— Mamo!... mamo!... ma-a—a—mo!... ma-a...
EPILOG

Nikt z widzów egzekucji nie zapomniał do końca życia ostatnich momentów tej sceny. Ludzie sędziwi, którzy widzieli kaźń czarownicy, jako wyrostki, siedząc na parkanach i obserwując z dachów, ponieważ nie wpuszczono ich między uprzywilejowanych dorosłych gapiów, — drżeli i wzdrygali się jeszcze, gdy w wiele, wiele lat później, w zimowe wieczory wnukom swoim opowiadali niesamowite szczegóły.
W roku 1882-im t. j. w sto lat po owej kaźni żył jeszcze w górach nad jeziorem Wallensee 110-letni przewodnik dziwnie krzepki, fenomenalną obdarzouy pamięcią, który w szopie alpejskiej, pykając fajkę, rozgadawszy się o przeszłości, tak malował w gronie turystów szczegóły wypadków, oglądanych przezeń w dziesiątym roku życia:
„Czarownicy pastor Bleihand podał krzyż do pocałowania. Ale ona wzięła drugi — złoty krzyżyk, który wisiał na łańcuchu u szyi pana kata — i całowała go długo... długo... A chociaż była czarownica, ludzie, co byli bliżsi, mówili, że łzy groszkiem kapały jej z czerwonych oczu... A potem — to już sam widziałem — odepchnęła ten krzyż, ale bez wszelakiej złości, tylko że całowała z takim samym żarem ręce pana kata i prosiła: „byle odrazu trafić... odrazu traf, mój dobry panie kacie! mój najlepszy!... tylko odrazu!“ A człek był litościwy i sprawny. Ciachnął raz, aż w powietrzu świsło — bo cisza była ogromna — i zaraz ten ci kadłub piekielny odwalił się jej od pieńka, krew buchła strugą... ot, tak ci wysoko... z metr lub dwa... okrutnie wysoko — sam widziałem. I głowa — powiadam państwu — to tylko smyrgnęła ci w bok... ot, tak. Owi zasię, co siedzieli blisko, powiadali, że jeszcze przewracała białkami oczu.
„A potem to wszystkie dzwony rozdzwoniły się na całe miasto pobożnie... I coś jeszcze stało się — coś okropniejszego. Był tam człowiek, taki opasły, rumiany — w rok później, pomnę, zmarł na udar — rzeźnik nasz... Jak to on ci się zwał? A, Melchthal!... tak on sam... jeszcze jego bratanek trzymał jatki lat pięćdziesiąt temu w Glarus... Więc ów Melchthal poskoczył bliżej, ułapił ci w garść głowę czarownicy za te jej złote włosy i tak — szust! — rzucił ci ją w ślepia samego pana pastora Bleihanda. I krzyczał przytem wściekle: „No, weź, szelmo!... Chciało ci się tej głowy... Bierz“!
„To zara ludzie jęli go chwytać za ręce, za nogi. że zwarjował — i jedni bili go, a drugie nie dawały go bić. Pastorowi zaś pono kość nosa pękła — bo się złapał natychmiast za ten sam nos i z jękiem a z wrzaskiem biegł do studni, czy to, że chciał zmyć krew, czy napić się... A może poprostu z onego bólu zamierzał skończyć; bo się utopił... sam, z dobrawoli.
„I jeszcze nie wszystko... Bo dzień był pełen straszności. Ludziska naleźli właśnie tegoż dnia w rowie podmiejskim jenszego pastora... z Fernaju... tak, z Fernaju! — siwego, jak gołąbek. I przyszli na on plac egze-ku-cy-i do samego pana burmistrza, pytać: co z tym drugim robić wedle pochówku — gdzie i jak?... Szły gadki, że czarownica przed kaźnią urzekła go na śmierć... I burmistrz z żoną zara wstali z loży i pojechali tam na miejsce...
„Co zasię działo się w domu zacnych państwa sędziostwa Tschudi — jakie nieszczęście, a płacz i lament wedle ukochanego dziecka — to nawet i opowiedzieć trudno!...“

∗             ∗

Co się stało w domu Tschudich — dopowiedzmy pokrótce sami.
Gdy sędziostwo zajeżdżali powozikiem przed swój dom, ujrzeli wychylającą się z okna kuchni głowę aptekarza.
Wzywał: „Na pomoc!“
Miał rękę przebitą nawskroś, krwawiącą...
— Co się stało?! — biegli bez tchu przez ogród rodzice. Wpadli do domu. Jęli trząść, zda się, nieprzytomnym ze strachu.
Engherc krzyczał — wyjaśniał:
— Przyszła tu przed wystrzałem ostatnim... przed samym dwunastym — przyleciała duchem — zaciągnęła mnie do kuchni z sypialni dziecka — nożem kuchennym (ot, leży tu jeszcze pod kominem) przebiła mi dłoń. Aż zemdlałem z bólu...
— Ale co się stało z dzieckiem... z Miggeli?
Pytali oboje drżący — nie mogący się ruszyć — jakoby sparaliżowani obawą, przeczuciem...
— Nie wiem... nie wiem... Ona poleciała nagórę... Drzwi zamknęła na klucz... Klucz wyrzuciła, wracając, gdzieś na ogród... Nie wiem, co robiła — ale boję się... Wołałem już... Dziecko nie odpowiada... Ja szaleję!... Obaczcie! — sami zobaczcie!...
Więc teraz biegli pędem po schodach... A już na krzyk zebrali się ludzie z sąsiedztwa.
Drzwi wyłamano — —
Na posłaniu leżała Miggeli — była żółta, jak wosk — sine pręgi miała na szyjce...
Tschudi ryknął, jak lew zraniony... głową bił o ścianę...
Matka upadła na martwe ciałko dzieciny z łkaniem i jękiem: „O, słodka Miggeli!“.

Aptekarz, blady, powlókł się za nimi.
Spojrzał na trupa — i rzekł:
— Oto co zrobiła wasza czarownica!
I dodał, zwracając się do oszołomionych i współczujących nieszczęściu ludzi, którzy zaraz napełnili dom:
„I pomyślcie, że są jeszcze tacy, którzy nie wierzą w istnienie Djabła i w sprawiedliwość Boga!“.


Dopisek.
W aktach sprawy Anny Göldi znajdują się dwie luźne kartki, dołączone do niej gdyby ręką Przypadku — może mądrego Przypadku — pożółkłe od starości, ledwo z trudem dające się odcyfrować przez cierpliwego czytelnika.
Jedna z tych kartek, z obu stron zapisana — jak świadczy czyjaś informacja na marginesie, została znaleziona przy trupie zacnego proboszcza z Ferney — w kieszeni jego płaszcza. Tresc jej zdaje się być urywkiem rękopisu pracy zamierzonej, a nigdy przezeń nie ukończonej, na temat czarów i jest poprostu znamienną ze względu na datę, poprzedzającą zaledwo o lat siedem wybuch Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Brzmi:
„...Z przerażeniem myślę o tem, co gotuje nam czas bliski. Jakiż bowiem może być sens tej ustawicznej walki z czarami, w której ciemny kler nasz sprzymierza się ze stanami posiadającemi i występuje przeciw nędzarkom ze stanu włościańskiego? Czemu Anna Göldi, uboga pracowita służąca pada ofiarą tej zaciekłości?... Czytałem sprawozdanie z pewnego starego procesu zagranicznego[75], które obudziło we mnie dreszcz i pchnęło mnie na szlak dziwnych myśli. Chodziło tam o skazanie na stos chłopki, która zakopała nocą przed progiem domu swoich dziedziców skrzydło nietoperza, w naiwnem mniemaniu, iż w ten sposób rzuci na nich chorobę. Może to była pomsta nieszczęśliwej, wyzyskiwanej bez litości przez prawa pańszczyźniane? Przyznała się sama do złych zamiarów — i została upieczona żywcem na wolnym ogniu, usadowiona okrakiem na rozpalonej miedzi, zda się, zwanej technicznie „kobyłą“. Przed tą karą trzymano ją trzy dni skuloną, zamkniętą w beczce, przez której otwory wysuwały się tylko głowa, ręce i nogi; a na beczce narysowano kredą krzyż, aby uniemożliwić dostęp djabłu, gdyby chciał ocalić swoją wspólniczkę. Osądził ją sąd gminny, któremu przewodniczył dziedzic, a doradcami jego byli prostacy księża. Więc pytam: czy niema w tem jakiejś sprawy socjalnej?i Może to biedna wyzyskiwana ludność w niemocy swojej dziś wzywa na pomoc siły nieczyste, zaświatowe, pomstę niewinną wyrażając skrzydłem nietoperza, Zakopanem przed domem dziedzica. Ale skoro takiemi mękami karze się niewinną złośliwość — to czyż jutro nie urośnie chęć pomsty i nie zjawią się już do pomocy siły „nieczyste“, realne, w ludzkiem ciele? Przecież i nadzieję niebieską Ewangelji na Królestwo Sprawiedliwości Bożej w zaświecie już niektórzy, żądni dóbr materjalnych i praw na ziemi, przerabiają na Ewangelję czerwoną. Strach pomyśleć, co się stanie z kulturą, gdy pomsta ludowa — gdy szatany w ludzkiem ciele — —“
W tem miejscu rękopis się urywa...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Druga kartka skreślona została energiczną ręką pastora Bleihanda. Zawiera jego wyjaśnienie, dlaczego w wynikach dyskusji przystał ostatecznie na ścięcie Anny Göldi; zwraca się do gremium Najwyższego Sądu. Brzmi krótko:
„Moi łaskawi i czcigodni panowie! Winienem wyjaśnić czemu zaniechałem sporu przeciw nagłej propozycji rzeźnika, pana Melchthal, nieco opacznie rozumiejącego swoje obowiązki sędziowskie i zasady przyzwoitego zachowania się podczas obrad sądowych. Istnieje wszakże na korzyść stanowiska, które w zgodzie z Melchthalem zajęło gremjum sądowe, werset w Ewangelji: „Wszelkie drzewo, które nie przynosi owocu dobrego, bywa wycięte i w ogień rzucone.“ (Św. Mateusz. Roz. VII 19). Tedy mogłem zgodzić się na to, aby Anna Göldi została naprzód ścięta. Ale, iżby stało się zadość Słowu Pańskiemu, żądam stanowczo, aby zwłoki Anny Góldi zostały następnie spalone....“
Temu zbożnemu życzeniu stało się zadość...

Wichry rozwiały prochy nieszczęśliwej Anny Göldi...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Lecz podobnie, jak rozpylone cząstki rud i minerałów, podniesione pamiętnym wybuchem wulkanu Krakatoa jeszcze przez długie lata krążyły masami dymów w powietrzu, porwane zostały za dalekie góry i morza i zabarwiały przecudnie blaski zórz w odległych krajach Europy, według świadectwa uczonych[76] tak samo bodaj nieśmiertelne drobiny spalonego ciała pięknej tragicznie „Złotowłosej Czarownicy z Glarus“ skupiły się w sferach górnych, przeszły poza szczyty Alp i kolorami natchnienia poetyckiego spadły na karty tej księgi...




KONIEC.



Warszawa, od 9 — 20 października 1931 r.



APOLOGJA SZATANA.
Traktacik
uzupełniający lukę w powieści
o „Złotowłosej czarownicy z Glarus“.
1. Komeratarzyk do postaci Miggeli.

Po napisaniu tej powieści doznałem lęku.
Przeraziłem się na myśl, że jedni posądzą mnie o to, iż wcale nie wierzę w istnienie Szatana; inni wezmą mi za złe, że już nazbyt złą opinję zrobiłem Djabłu, nie pomnąc Jego zasług wobec Ludzkości.
Jest się bowiem otoczonym tak złośliwymi ludźmi, że znaleźć się mogą nawet tacy, którzy przypuszczą, iż w obrazie 9-letniej Kapryśnicy Miggeli, odmalowałem symbolicznie naszą Opinję Społeczną, zwłaszcza ową prasowo-literacką, nieomylną, jak Papież. Nie masz bowuem nic łatwiejszego nad imputowanie mi zapomocą drobnych naciągnięć takiej np. ohydnej przenośni: krytyka anonymowych wzmiankarzy, zastępująca u nas studja krytyczne, pobudza siebie stale małym paluszkiem do wymiotów — owe miłe wymioty podaje za ekstrakt opinji społecznej o pisarzu, słudze społeczeństwa m ądrych Tschudich i zacnych Bleihandów — sama skrycie wrzuca do nich gwoździe i szpilki najnikczemniejszych potwarzy, poczem twierdzi, trzęsąc się z oburzenia, że to poczytny pisarz wczarowuje w zdrowy żołądek narodu rzeczy szkodliwe, sensacyjne, pornograficzne, trujące, demoralizujące; a po tym wyroku oddaje sługę narodu — szlachetnego pisarza na ścięcie publiczne in effigie... podczas gdy inni, jeszcze zręczniejsi, a również nie czytujący dzieł potępionego, doradzają raczej przemilczeniem zagłodzić i zakneblować głosiciela prawdy, uznawanej za najgorszą ze sztuczek djabelskich.
O, mój Boże! — czyliż coś podobnego mogłoby mi przyjść choćby na chwilę do głowy?!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Miałem wprawdzie przyjaciół — (na cóż wymienianiem nazwisk przerywać ich sen spokojny w mogiłach?) — wielkich uczonych polskich, którzy w nagrodę całożyciowej, pełnej poświęceń, pracy kończyli żywot, jako nędzarze — ten i ów w szpitalu. Znałem słynnego dramaturga, który w nędzy i obłędzie sypiał podczas okupacji pod mostem Poniatowskiego wypadło mi go podjąć i odwieźć do Bożego Jana. Los podobny spotykał już niejednego poetę: może któryś błądzi jeszcze ulicami, niby zastygły, niemy wyrzut symbol poniewierki. Nierzadko stykałem się z ludźmi wielkiego talentu, którzy złotemi głoskami zapisali się na kartach dziejów literatury — a przecież kończyli żywot, zgoryczeni do cna, opuszczeni przez szczęśliwych przyjaciół... czasem kończyli wystrzałem samobójczym. Nie było ani jednego, któremu gościńca do sławy pośmiertnej nie usypanoby cierniami, nie usłano błotem. Bywałem na pogrzebach ludzi zasłużonych, czy to mężów znacznej nauki, czy szczerych artystów słowa, dłuta, pędzla, tonu — których na miejsce wiecznego odpoczynku odprowadzała ledwo garstka upartych wielbicieli...
Ale... iżbym z tego powodu ważył się porównywać opinję mocarstwa prasowego z histeryczną i niedojrzałą Miggeli — nie! nic podobnego nie przyszło mi do głowy.[77]
Nawiasem mówiąc — Engherz na tle mojej historycznej powieści jest tylko dostosowaną do epoki postacią, zmyśloną przezemnie. A więc i jego ostatni czyn — czyn zbrodniczy — jest tylko fantazją autorską. Miggeli napewno żyła jeszcze długo. Ba! może żyje dotąd — i nie starzeje się. Miggeli zadusić niepodobna! Opinja prasowo-brukowa może być spokojna o siebie: żaden głos nie przeszkodzi jej, gdy oto wyraża ostatnio zdziwienie wzmianką, przerzucaną ze świstka do świstka, iż „niejaki Belmont odważa się pisać i mówić po polsku“. (Dosłownie!)...
Niechaj więc ta opinja prosperuje!... niech dusi uczciwych pisarzy — sama nietykalna i nieśmiertelna!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2. Mosty nad przepaściami.

Ale mieliśmy mówić o djable...
Któż waży się weń nie wierzyć?! Pewnego dnia uczynił mi wielki zaszczyt — jeszcze w zaraniu czasów, gdy redagowałem moje „Wolne słowo“ (r. 1908 — 1912) — czcigodny ksiądz prałat Jan Gnatowski. Złożył mi wizytę. Byłem zdumiony. Przyniósł mi Nr. 46 „Wiary“, pisma, które redagował. W numerze tym znalazł się artykuł, poświęcony odczytowi mojemu p. t. „O kobiecie upadłej“. Anonymowi wzmiankarze, tej obłudnej, pseudo-katolickiej i pseudo-narodowej, świeckiej prasy, którzy nie pofatygowali się na odczyt, — na mocy samego tytułu na afiszu rozdarli szaty z oburzenia, ogłaszając urbi et orbi, ze )es pornografem, demoralizatorem społeczności, burzycielem ideałów religijnych. O, ironjo! Wiara natomiast — pismo ex officio i z kompetencji katolickie, konstatowała po wysłuchaniu mego odczytu przez sprawozdawcę-duchownego, że odczyt mój „był utrzymany w tonie wysoce podniosłym i szczerze chrześcijańskim“.
Zacny ks. prałat Gnatowski przybył osobiście w progi moje, aby dać mi zadośćuczynienie. Zaiste piękny czyn![78]
Zdziwiłem się mocno — piękne czyny są rzadkością. W zruszony rzekłem:
— Księże-prałacie!... zdumiewam się... Przecież pomiędzy rzecznikiem „Wolnego Słowa“ i rzecznikiem „Wiary“ istnieje... przepaść niezgłębiona.
Przymrużył mądre oczy i odparł mi ze zwykłym swoim dobrodusznym uśmiechem:
— No! no!... Opatrzność dba o to, aby ponad przepaściami przerzucać mosty.
Zapamiętałem sobie te słowa nazawsze.

Miałem później honor odwiedzić kilkakrotnie tego niezwykłego człowieka, który — w naszej atmosferze wzajemnego skakania sobie do gardeł zachował do starości wiarę w opatrznościowe mosty. Podziwiałem jego słodycz w rozmowie i cierpliwość w chorobie. Ślepł wówczas ustawicznie — już nie mógł czytać; nie korzystał ze swojej bibljoteki, imponującej liczbą tomów i pięknych szaf. Jednakże nawpółślepy porządkował jeszcze aneksy do dzieła, przygotowywanego do druku.
— Jaki temat? — spytałem.
— O djable!
Wyznaję, że mimowoli żachnąłem się, odchylając głowę na poręcz kanapki. Raczej odgadł, niźli dostrzec mógł to żachnięcie ze stojącego naukos fotela.
— Pan nie wierzy... w djabła? — spytał po chwili.
— Nie wierzę — bąkałem w zawstydzeniu. A Ekscelencja... wierzy naprawdę?
Odparł z głęboką powagą:
— Tak!... jest to personifikacja zła — niewątpliwie istniejąca we wszechświecie.
Myślałem sobie naówczas, powracając z wizyty od prałata:
„Gdzież tu mogą być owe mosty... pomiędzy nami?!“

Wyznaję, że nie miałem odwagi nigdy sięgnąć po dzieło ks. Gnatowskiego o „Djable“, gdy ukazało się potem w druku. Może starczyło mi przekonywań na ten temat ze strony miłego, osobiście mi znanego, ks. Charszewskiego, najognistszego ze współczesnych teologów katolickich, który redakcję „Wolnego Słowa zaszczycił, przesyłając mi ku zbudowaniu memu wszystkie swoje interesujące dzieła — w tym rzędzie wymowne „Odrodzenie“, studjum psychologiczne, w którem autor przez usta swojego bohatera, broniąc potrzeby piekła na mocy świadectw Ewangelji, mimochodem wyraża swój szczery „żal do dziejów, że nie spaliły raczej opasłego Lutra, zamiast Husa“, który „acz szlachetny, stał się męczennikiem własnej pychy“. (Patrz str. 185). Słusznie, czy niesłusznie, lękałem się, że jakieś ewentualne faux pas w tym stylu popsuje mi postać zmarłego starca, czcigodnego autora „Djabła, w którego uparłem się nie wierzyć!
A jednak... — —
W parę lat później, w siedem zaledwie, t. j. w roku 1915-ym okazało się, że staruszek miał słuszność — że „istnieją mosty psychologiczne poprzez przepaści“. Mianowicie pokazało się, że i ja także... wierzę w djabła!
Zajęła mnie mocno postać Szatana, stworzonego przez genjusz poezji rosyjskiej. Oddałem hołd djabłu publicznie z odczytowej katedry w sali Muzeum Prz. i Roln. w Warszawie w prelekcji p. t. „Anatema“. Jest to tytuł filozoficznego dramatu Andrejewa. Zainteresował mnie szatan — „Anatema“ — szatan, który myśli i czuje głęboko, dręczy się tajemnicą bytu i cierpi nad niedolą ludzkości — uczciwy szatan, który opętał szlachetną inteligencję rosyjską (dziś rozpędzoną za bezwolę na cztery wiatry) — który, rozdwojony wieczyście w sobie, walczy o przyszłość ziemi — chwieje się, zatruty pesymizmem, aż wreszcie pada we łzach gdzieś na pustyni w dali od czynnego życia, z którem uporać się nie może.
Dramat Andrejewa „Anatema“, napisany na lat parę przed wojną — w teatrze Stanisławskiego w Moskwie porywał tłumy wizją genjalną, potęgą słowa, dopóki przedstawień nie zerwał naraz, wbrew pierwotnemu zezwoleniu, zakaz cenzury... Albowiem jakiś teolog prawosławny uderzył na trwogę, dojrzał w tej przedziwnej dramie zatrute ziarno myśli wolnej, a tuż potem policja carska odkryła w niej jadowity siew walki socjalnej.
Nie przeczę, że w tem dziele są myśli niebezpieczne — odkryłem przed publicznością polską jego tragiczną tajemnicę: trawestację ewangielicznej histoiji à rebours. Tkwi tu problem filozoficzny z jego stroną socjalną i religijną, etyczną i polityczną. Jeżą się krwawe znaki zapytania, zwrócone ostrzami buntu ku niebu. Pada cień trwogi i zwątpienia na misterjum ofiary Synowskiej za błogosławieństwem Ojca... myśl sceptyczna, podsunięta przez Szatana człowiekowi.
Zresztą sam Andrejew zagadnienie o wadze moralnej Ideału Miłości w dziejach zawiesza nierozstrzygnięte — w mgławicy, śród gwiazd. „Odpowiedź obietnicy niebiańskiej i zapowiedź buntu w imię prawdy życia — jak zauważyłem podówczas — jeszcze się ważą w tem dziele. A któż ośmieli się rozstrzygnąć kwestję. czy ślepa wiara raczej widzi proroczo przyszłość, przenikliwy zas rozum oślepiony został przez jaskrawą realność czasów, czy też dzieje się odwrotnie?“
Pytanie to rzuciłem z katedry w roku 1915-ym — czasu wojny.
Tragiczna ironja!
Zakaz cenzury rosyjskiej usunął „Anatemę“ z widowni. Ale myśl Anatemy — Andrejewa spełniła się w lat niewiele potem na ziemi przewrotu bolszewickiego co do joty. Zimny dreszcz przechodzi nas dzis, gdy czytamy słowa jasnowidza.
Anatema woła:
„Będę płakał i skarżył się tak groźnie, póki wszyscy w olbrzymiej wojnie nie zostaną katami i mordercami I zapowiada „góry trupów cuchnących i brudnych — zapowiada nadługo przed wojną Europejską i domową.
Djabeł w ostatniej scenie dramatu Andrejewa odchodzi w pomrok obłoków, mających kształty głazów, wyśmiewając się gorzko z Ziemi, która uczciła Ideał Miłości bliźniego, a w imię tego Ideału stale i bezmyślnie — zabijał Tak jest!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak jest! — uwierzyłem w Djabła.
Wprawdzie uwierzyłem nieco odmiennie, niż szanowny kapłan Jan Gnatowski. W mojej wierze poszedłem śladami autora świetnej monografji polskiej p. t. „Djabeł w poezji“, ś. p. Ignacego Matuszewskiego. Poszedłem trochę dalej na szlaku filozoficznych rozważań...
A dziś oto — w celu rehabilitacji Djabła, który tak sromotnie jednostronnie wypadł w wierze cnych Bleibandów, a tyle przyniósł krzywdy nieszczęśliwej Annie Göldi i miljonom podobnych — pragnę na tem miejscu oddać hołd innemu Djabłu — dobroczyńcy ludzkości, sprężynie postępu, nie ordynarnemu Lucyperowi, lecz buntowniczemu nosicielowi światła. Prometeuszowi aryjskiemu, który z nieba wykradł iskrę Zeusowi i zniósł ją na ziemię— Lucyferowi![79]
Nie zdołam tego uczynić lepiej, niźli podając choćby wstęp i zakończenie mego odczytu o..Anatemie“, pozostającego dotąd w rękopisie, gdyż prace niebeletrystyczne nie mają szczęścia u wydawców w smutnych warunkach naszego analfabetyzmu, gdy myśl trzeba przemycać między wierszami fabuły powieściowej, narażając się za to u nieuków na opinję... „sensacyjnego pisarza“![80]
Sądzę, że poważny czytelnik będzie mi wdzięczny za to konieczne uzupełnienie mej powieści, podajace odwrotną stronę medalu — wizji Szatana.

3. Inwokacja do Szatana.
(Wstępne słowo do prelekcji o „Anatemie“ Andrejewa).

Kto na widok chłopki, żegnającej się przy dźwięku słowa: „Djabeł“ — ma tylko uśmiech politowania nad zabobonem — ten jest półinteligentem. Nie wie, że przechodzi obok dziejowego zjawiska olbrzymiej wagi.
„Szatan“ — mówi monograf polski, Matuszewski — „jako synonim personifikacji zła, odegrał wielką rolę w dziejach cywilizacji. Historja jego jest tak obszerna, że tekst jej wyczerpujący zająłby kilka tomów.“
Dodam: trzebaby tomów, aby wyjaśnić, czemu twórcza fantazja ludzkości w rozwoju musiała tak samo uosobić Zło w djable, jak Dobro uosobiła — w Bogu; czemu wolno nazwać genjalnym i poniekąd dobroczynnym ten wysiłek myśli ludzkiej, który, stwarzając obraz szatana, tem samem oczyszczał ze zła postać Jedynego Boga. Boć gdyby w zaświecie panował tylko samotny Bóg — gdyby nie udało się naiwnej myśli wytłumaczyć choćby tylko podrzędnej roli ducha zła, Bóg, jako źródło wszechrzeczy, nie doznające oporu, musiałby ponieść odpowiedzialność moralną za wszystko zło świata.
Ale z drugiej strony opętanie człowieka i narodów przez ideę szatana stworzyło mrok umysłowy średniowiecza, zapaliło stosy dla mniemanych czarownic, zgotowało tortury dla „opętańców złego ducha“, skończyło się ledwo na krańcu XVIII wieku — a stąd było krzywdą bezmierną dla postępu.
I tu właśnie godzi się podkreślić, że opętanie przez szatana kończy się wyzwoleniem przez... szatana! Jeżeli-ć do dziś djabeł pozostawił ślady li na przesądnej duszy ludowej, a szczytów kultury już nie trwoży — to zawdzięczamy to buntowniczej mocy szatana w dziełach literatury XIX stulecia — a zwłaszcza Byronowskiemu Lucyferowi, t. j. temu, który ma na imię: „niosący światło“.
W jaki sposób opętanie przeobraziło się w wyzwolenie — nikt pokrótce nie zdoła wyrazie. Lecz charakter tej wyzwolicielskiej pracy Szatana, który „przed wiekami zjawił się w ojczyźnie wierzeń religijnych, jako antyteza Stwórcy i Zbawiciela,“ a stał się onym „burzliwym fermentem, który nie daje ludzkości zasypiać gnuśnym snem“ i w tej roli „ściągnięty z regjonów wiary przez zuchwałą fantazję artystyczną zyskał prawo obywatelstwa w krainie poezji“[81] — ten charakter najpotężniej ujawnia się w dramacie Andrejewa.
Biorąc na swoje barki ciężki trud ogarnięcia idei Satanizmu poprzez peripetje tego dramatu, mam chęć zwrócić się do potęg zła z następującą inwokacją, która błyskawicą oświetli rozwojową drogę tej idei:

0 Lilith! bogini grzechu,
Pomocną podaj mi dłoń —
Zakląć chcę siły podziemne
I wzruszyć piekielną toń!

Niech starych ludów fantazji
Wyłoni posępna mgła —
Walczące z duchami dobra
Legiony demonów zła!

Baalu, Molochu, Tyfonie,
Z egipskich, z fenickich ksiąg —
I wy, z Babilonu, z Assyrji,
Szatany — zatańczcie wkrąg!

Przyjdź krwawy, indyjski Siwu! —
I ukaż swą perską twarz,
Zły Arymanie, co w boju
Z Ormuzdem, jak równy, rwasz!

Lecz znijdź także ty, Prometeju,
Coś ziemską niedolę czuł.
A za to, żeś iskrę zniósł Grekom,
Zeus kajdanami Cię skuł!...

∗             ∗

I ty, protoplasto szatanów,
Narzędzie piekielnych mąk,
Wężu, coś skusił niewiastę,
Przyjdź z Biblji hebrajskiej ksiąg...

Pójdź, Belzebubie, którego
W. proch starł Izajaszów szał —
Pójdź, djable, coś skusić Jezusa
Darami napróżno chciał!

Przyjdź Ty, coś się z Bogiem założył,
(Złośliwą uciechą gnam)
O duszę pobożną Hijoba —
I w niebie zawstydził Cię Pan!

Niech powie nam Księga Henocha,
Jak Boga urodził się wróg: —
Niech niebo rozewrze się w błyskach,
Niech gniewny pojawi się Bóg...

Za pychę, za bunt przeciw Bogu,
Niech piekieł otwiera się próg...
Aniołem upadłym jest szatan,
Strąconym z gwiaździstych dróg!

∗             ∗

Was, djably Hagady, przerażał
Kabały magiczny znak,
Czmychaliście, Rzymskie djabełki,
Gdzie wody święconej był szlak...

Jak nisko upadłeś, szatanie,
Z ciężarem semickich wag —
Lecz wznosił cię powiew romański
I wicher germańskich sag...

Wesoły djabełku, Merlinie,
I hardy Robercie zstąp —
Wikingu — szatanie Caedmona
Na chwałę piekielną trąb!
 
Niech przyjdzie tu do nas z misterjów
Ten lichy błazenek — czart,
Co w figlach przegrywał bój z niebem,
A baba stroiła zeń żart...

I z średnich stuleci pomrocza
Niech wyjdzie ponury ów bies —
Ten zdrajca — Kusiciel czarownic —
Przyczyna mąk stosu i łez...

Rozewrzyj się piekło Dantego,
Gdzie Bóg swoich kar pełni plan,
Gdzie Pluton posępny panuje
I djabły Wirgila gna w tan...

Gdzie z „Boskiej Komedji” nakazu
Ma cierpieć katolik za grzech
Gdzie jęk słychać z ogni i z lodów
I djabłów rozlega się śmiech!...

Niech przyjdzie i czart pocieszyciel,
Co częsty od ludzi brał hołd!
Nieszczęśni wątpiący — ku niemu
Szli czasem miłośnie na żołd.

Za rozkosz — za złoto — za prawdę —
Świat gotów był duszę mu nieść —
I w orgjach sabatów djabełskich
Msze czarne mu grały na cześć!...

A teraz — na wielkie zaklęcie Fausta — w błysku i huku piorunów, wynijdź z czarnej postaci psa, Mefistofelu, najmędrszy ze wszystkich czartów, potomku ko­micznych figur djabelskich z misterjów średniowiecza, zmądrzały w mózgu Goethego naiwny szatanie Hansa Sachsa, wykształcony w szkołach filozofji uczniu encyklopedystów francuskich, podchmielony na saba­tach czarownic Walpurgii, wbogacony barwami genjuszu największego poety Niemiec... Przyjdź i podaj cyro­graf do krwawego podpisu duszy żądnej poznania i uciech przyjdź, złośliwy towarzyszu błąkającej się myśli uczonego i spragnionych zmysłów człowieka duchu wieczystego przeczenia, odwieczna cząstko mro­ków, struno drwiącego wątpienia, zjadliwy krytyku, djalektyku subtelny, płomienny sceptyku, zimny sofi­sto — wejdź w duszę Fausta, opętaj ją, tocz boj z nią zacięty, aby pchnąć ją do piekła negacji i rozpaczy!
I przegraj w pogodnym umyśle Goethego, djable Mefisto, nie umiejący kochać nic i nikogo — przegraj dwie walki: walkę o duszę zbłąkanej Gretchen przed niebem sprawiedliwej łaski — i walkę o mężną duszę Fausta, rosnącą w zwątpieniu wobec nieba wiary w potężny postęp ludzkości!
Wreszcie, z burzliwej myśli Byrona, w błyskawicach i wichrach, zjaw się, najśmielszy i najdumniejszy z szatanów, Lucyferze, przyjacielu prawdy i ludzkości — bracie Prometeusza, prawnuku strąconego w przepaść anioła buntu, ojcze rozkochanego w zakonnicy Tamarze, demona gór Kaukazkich — dziwnie piękny aniele-szatanie, wrogu odwieczny zakrzepłych dogmatów i tyranji myśli, wrogu nieukojony Boga Zemsty, Jehowy — wynijdź z chmur, potępieńcze z gwiazdą na czole, i wejdź w przymierze z wygnańcem raju — Kainem, co zabił Abla za korny hołd niebu.
Tyś nie jest podłym zdrajcą Boga i ludzi, który użyć się dał przez Bóstwo za narzędzie tortury grzeszników we włoskiem piekle Danta — ty nie masz nic wspólnego z upartym lokajem Bożym, hiszpańskim djablikiem Calderona, tyś nie jest bezsilnym duchem sprzeczności, zwyciężonym przez optymizm rasy Germańskiej, Mefistem ty urosłeś w męce myśli, krytyku-twórco nowego życia, prawy synu angielskiego szatana-rokoszanina, nad którym pierwszą łzę uronił Milton w „Raju utraconym“ — tyś niestrudzony szermierz wiedzy i ludzkości, który nie zwycięża ostatecznie lecz nigdy nie daje za wygraną.
Tyś wszedł z człowiekiem i w bój i w przymierze — walczysz zań i przeciw niemu — posępny bluźnierco, nie przyznający się do cierpień — ty przyrzekasz duszy gorzką i nagą prawdę nauki — przyrody, lecz wzamian żądasz wyrzeczenia się najwyższego szczęścia wiary!... Nieugięty nigdy, — bezinteresowny w żądaniu hołdu — toczysz bój z przeszłością w imię jutra bój, co nigdy nie będzie miał końca!...
Jaka olbrzymia ewolucja!
Głupowaty powiernik króla Ciemności, ośmieszany tak łatwo przez niebo, czmychający na widok kropidła, zmienił się w dowcipnego szydercę w postaci Mefista; zaś lękliwy w próbach wyłamania się z pod Woli Najwyższej szatan — Inferus mnicha średniowiecznego Nikodema urósł w nieustraszoną postać swiatłonoścy — Lucyfera!
W dwóch ogromnych wizerunkach — Mefista i Lucyfera stopili Goethe i Byron w tyglu fantazji genjalnej wszystkie motywy tradycji i podnieśli je na szczyty myśli twórczej...
Ich liczni następcy — Chateaubriand, Grabbe, Lenau Flaubert, Carducci, Baudelaire, Madach, Richepin, Verlaine — lub polscy, obrabiający motyw przymierza Twardowskiego z figlarzem-czartem — subtylizowali tylko oblicze djabła, albo używali symboliki satanizmu dla celów dekoracyjnych...
Chrześcijański mistyk, Krasiński, użył szatana-Masynissy do uwypuklenia tragedji niewolnego narodu, któremu Irydjonowa nienawiść przeszkadza słuchać nakazów miłości Chrystusowej. Lermontow dał cudną piesń o zakochanym w ziemiance Tamarze demonie.
Ale dopiero francuz de Vigny wprowadził ideę szatana na nowe tory w legendzie o litościwej Eloi, córze Chrystusa, narodzonej z jego łzy — a chcącej zbawić szatana cudem swojej miłości dla mego.
A ta nowa nuta, rozwinięta przez Soumet’a, Gauthiera, Le Bois, Immermana i Quinet’a — rozgrzmiała najpotężniej w poemacie Victora Hugo o „Końcu Szatana“, gdzie wieszcz francuski marzy o wielkiej harmonji nieba i ziemi — o momencie, gdy Krzyż podniesie piekło i nastąpi wybawienie upadłego anioła — na końcu świata!
Matuszewski wątpi, czy znajdzie się poeta, który „ożywi wpółsenną i rozemgloną dziś postać szatana, czyniąc z niej istotę godną braterstwa Mefista i Lucyfera“.
Cud się stał!... Andrejew stworzył „Anatemę“.

4. Szatan i narody.
(Konkluzje z odczytu o „Anatemie“.

Przez pryzmat obrazu Szatana widne są dusze różnych narodów: Religijny umysł żydowski wysnuwa w lęku postać Węża-Szatana — lecz nie śmie spojrzeć mu w twarz — i cofa się szybko przed jego widmem pod opiekuńcze skrzydła Jehowy — poczem pleśnieje w przesądach ghetta. Lecz ma tę pewność zgrzybiałego dziecka, iż dom swój zbudował na opoce smętnej i pobożnej pokory hebrajskiej względem Pana nad Pany, Stwórcy Wszechświata, który zawsze potrafi zamknąć krzyczące usta Hijoba — deszczem późniejszej łaski i maścią na wrzody trądu...

Żywotna w wesołym rdzeniu słowiańskim, a lekkomyślna natura polska, zwolna poważniejąca w udręce niewoli i rozśpiewana w mistycyzmie prawowiernie-rehgijnym — gdzieś na nizinach ludowych bawi się figielkami kusych djabełków z „Zaczarowanego Koła“[82]*, ufając, że odpędzi je kroplą święconej wody; a kędyś, na szczytach poezji Krasińskiego — Irydjona osłom się przed potęgą szatana — Masynissy mocną modlitwą kobiety — Komelji i znakiem krzyża. A tak stoi na opoce dogmatów kościoła katolickiego i pokory chrześcijańskiej, beztroskliwie pewna, że Szatan zawsze upadnie w przepaść pohańbienia.

Jasna i rewolucyjna dusza galska odżegnała się najrychlej od djabła dowcipną drwinką Woltera i rozsądkową argumentacją encyklopedystów Wieku Oświecenia — bawi się z nim z bezbożnością świecką, lub powiada doń obojętnie: „idź do djabła!“ — w wierszach dekadenckich Richepina pójdzie z nim po koleżeńsku pod rękę wymyślać Bogu, lub na złość księżom zaprasza go na posępne orgje Baudelaire’a i Verlam’a, przepijając doń na cześć kochanek — a kiedy wstępuje na szczyty poezji Saumet‘a i Wiktora Hugo, nie traci mężnej pogody francuskiej, wierząc wbrew wszystkim dogmatom religji, że piekło nie jest zbyt głęboko, ani niebo nazbyt wysoko — i że rozum i serce ludzkie potrafią z czasem doprowadzić ziemię i niebo do dawnej harmonji greckiej — przy pomocy ucywilizowanego i sczłowieczonego szatana.

Pozytywna i indywidualna dusza angielska w chwilach sentymentu skrycie drży wraz z pobożnym Miltonem, iż może wyrok bezapelacyjny, skazujący Lucyfera na wieczne piekło, jest zbyt twardy i niezgodny z nowemi prawami Anglji. A w chwilach dumy i ioz aagi argumentuje zaciekle wraz z Bajronem[83]*) przeciw surowości starego sądu Jehowy. Poczem odnowiona przez chrzest poetycki gotuje się w ciszy poważnej do pracowitego boju o ideał wolności i wiedzy — równocześnie oporna chmurom i wichrom poezji bajronistycznej i powolna — pod maską świętoszków — światłu, błyskającemu ponętnie w pośrodku owej burzy.

Głęboka i mężna dusza germańska optymizmem Goethego zwycięża sceptycyzm Mefistofela, wzbogaca się jego krytycyzmem w interesie ziemi, lecz przeciwstawia wątpliwościom szatana wiarę w ideał zabiegliwej pracy... A na drodze celów swojej rasy — nie zna łęku przed niczem; syntetyzuje dla potrzeb życia prastarą pobożność Lutra z badawczością nowych filozofów na tury, pozwala łaskawie Schoppenhauerowi tonąć w marzeniach o miłosierdziu buddyjskiem, ale równocześnie wsłuchuje się ciekawie w harde nauki Nietschego, który miał odwagę uznać siebie i uwielbić, jako pogromcę ideału pokory — jako Antychrysta!
A dusza rosyjska?

Ona wątpi i wierzy — zrywa więzy i daje się okuwać nanowo — buntuje się i jęczy — rozdaje wszystko i nikogo nie nasyca — kocha ludzkość i przeklina — chce najmocniej wierzyć i najmocniej przeczy — wie wszystko i daje się prowadzić ślepcom — lituje się nad każdem cierpieniem ludzkiem i ucieka od cierpień na pustynię myśli — idzie ku tłumom po apostolsku i daje się po apostolsku pobić kamieniami przez ślepców i niegodziwców — jest potężna w słowie, słaba w czynie — zuchwale żąda zimnej prawdy, a naraz tonie w gorących modłach — nie chce ani życia, ani śmierci... Tak, czy inaczej — dusza Anatemy jest dla świata niezmiernie pouczająca i poetycznie piękna, gdy rownocześnie wygraża niebu i plącze na grobie Wcielonej Miłości!...



5. POST SCRIPTUM.

Proroczy „Anatema“ Andrejewa niestety czeka jeszcze na tłumacza polskiego, wydawcę i reżysera... Przyjdzie nań czas, gdy odrodzi się u nas mysi poważna...
Również dziwnem jest — a brakiem tej-że myśli poważnej wyjaśnia się, że nie znalazła dotąd tłumacza i wydawcy „tragiczna farsa Arcybaszewa p. t. „Djabeł“[84]. Dowodem nieśmiertelnej potęgi wizji szatana w poezji celowości tej wizji dla wstrząśnienia duszami ludzkiemi, dla postępu moralnego — jest fakt, ze znakomity pisarz rosyjski, autor „Sanina“ i „U ostatniej mety“, Michał Arcybaszew, sięgnął do niej jakby po lat szeregu odpowiadając na pytania „Anatemy swoim poematem dramtycznym p. t. „Djabeł, gdy wizja „góry cuchnących trupów“ stała się ciałem.
W ostatnich latach swego życia ten niezwykły szermierz-publicysta z rodu poetów, zaprzągłszy się do taczki dziennikarskiej, nie mógł przecie zapomnieć zupełnie to swojem powołaniu — artysty*). Szukając oręża w walce ze sponiewieraniem ideałów ruchu ludowego przez bolszewicką czrezwyczajkę, stworzył on nową koncepcję szatana — paczącego drogi rewolucji. „Djabeł“ Arcybaszewa, niestety, nie został dotąd jeszcze oceniony, nawet przez Rosjan — emigrantów. A przecież jest to dzieło kapitalne. Autor podjął tu niesłychane zadanie: przetrawestował Goethowskiego „Fausta“ — wszystkie jego sceny — na aktualność... pod kątem wieczności. Nieśmiertelnym postaciom Fausta i Mefista nadał nowy sens — wieczysty...
Nie jego to wina, ii pod wrażeniem tego, co się, działo w jego ojczyźnie, spadającej naraz na poziom kmożerstwa — — i pod wrażeniem krzywd osobistych losu dobrowolnego wygnańca, poetyckie jego dzieło tchnie rozpaczą bezbrzeżną, dźwięczy tonami Schoppenhauera, Leopardiego i Kaznodziei Salomona: „Marność nad marnościami i wszystko marność“.
Umierając na obczyźnie, bliski nędzy i nieprzytomny w ciężkiej chorobie, która gorączką meningitu padła na przepracowany mózg, zaiste szlachetny pisarz rosyjski znalazł się w położeniu, które na ostatniej karcie swego „ Djabła sam określił okrutnemi wiecznobrzmiącemi słowy:

Przed zgrozą końca niema Boga, ni świątyni,
Ani sensu, ni dobra... Spada złudzeń szata!...
Człowiek nagi sam stoi w lodowej pustyni
Zagadki Wszechświata!




KONIEC.





  1. Jeremjasz Sauerampfer.
  2. Wilhelm Hartman w księdze „Die Hexenprocesse in der Stadt Hildesheim“ podaje datę ostatniego procesu o czary w Bawarji na rok 1746. Ale są wskazówki, że w Berlinie spalono publicznie czarownicę jeszcze w 40 lat później.
  3. Akta kilku procesów polskich, o czary podał ksiądz Władysław Siarkowski (Materjały do etnografji ludu polskiego Wyd. Akad. Krakowskiej r. 1879). Bodaj ostatni egzemplarz tej ciekawej broszury znajduje się w księgozbiorze znakomitego malarza egzekucyj nad czarownicami na ziemiach słowiańskich i wybitnego archeologa, Marjana Wawrzenieckiego. „Gazeta Codzienna“ Nr. 392 z dnia 10 lutego 1848 roku podaje relację naocznego świadka o straceniu razem czternastu mniemanych czarownic w Dobruchowie w pow. Ostrzeszowskim r. 1775. Przytaczać szczegółów tortur, jakim je poddano — niepodobna, tak są okropne.
  4. Patrz tom III Rozdział „Die Hexe von Glarus”. (str. 197 — 215).
  5. Dzieje Wolne Myśli, Przekł. Marji Feldmanowej. Str. 164.
  6. Ekklezjastes V. 14.
  7. Jezajasz XIV. 11.
  8. Mat. XXV. 41.
  9. Mat. VII. 13.
  10. Ćwiczenia duchowne Św. Ignacego. (Przekł. polski z włoskiego. Warszawa 1899. Aprobowane przez Biskupa Łyszkowskiego), str. 52.
  11. Ib. Ćwiczenia str. 100.
  12. Ib. str. 100.
  13. Ezechjel. XXI 5.
  14. Tertullian. De Spectaclo cap. XXX (W. W. Leeky „Dzieje Wolnej Myśli w Europie”. Prz. poi. str. 361).
  15. Ćwiczenia duchowne Św. Ignacego str. 53
  16. Mały Katechizm D-ra M. Lutra (Łódź, R. 1920) str. 42.
  17. Tamże str. 27
  18. Jak na tę kwestję odpowiada słynny ks. Gaume w dziele „Zasady i całość wiary katolickiej“ (Tom V str. 323), wskazaliśmy cytatami w Tomie I „Mojżesza Współczesnego“ (str. 31) (T. A.)
  19. Zdanie to wypowiada dosłownie za naszych czasów kaznodzieja w Kamen I. Gossel w broszurze: „Czem jest Talmud.
  20. meches — „wychrzta” (patrz „Nasz Przegląd”).
  21. Lewatywa.
  22. Lesage.
  23. „Dzieje medycyny w życiorysach“ dr. Leona Zamenhofa, Warszawa 1930.
  24. Wszystkie cytaty są prawdziwe. Zaczerpnięte zostały przez pietyzm autora z dziełka I. Gossla, kaznodziei w Kamen p. t. „Czem jest i czego nas uczy Talmud“, przełożonego z niemieckiego przez wielbicielkę mądrości talmudycznej Marję Blumberg. (Łódź, Nakł. J. Jawitza 1914). Nawiasem mówiąc, w tej książeczce, która zgromadziła wszystkie perły mądrości talmudycznej, brak najświętniejszej. Brzmi ona: „Wspaniałym jest obrzęd obrzezania. Gdyby go nie było, Prześwięty Bóg (niech będzie błogosławione imię Jego) nie stworzyłby wcale świata“. (Traktat Nedarim, Talmud. Tom III. Przekł. rosyjski Pereferkowicza, znawcy i wielbiciela talmudu. Roz. III str, 195). Nie opłacałoby się. (Uw. autora).
  25. „Exodus“ pięcioksięgu Mojżeszowego.
  26. Talmud, ks. Teharot. Historyk Żydowski M. J. Mibichow broni dziś jeszcze słuszności tego wyroku, jako zgodnego z prawem Mojzeszowem. („Istorja Jewrejskiego naroda“ Petersburg. Wyd r. 1902 str. 169).
  27. Początek modlitwy: „Słuchaj Izraelu“.
  28. Używamy przypadków gwoli większej dobitności wykładu nieco nieprawidłowo, zgodnie zresztą z niemczyzną Gotlieba, co mądry czytelnik nam wybaczy. (P. a.)
  29. Średniowieczni rabini, którzy powoływali się na mędrców Talmudu, pouczających, że „żydom wolno studjować pisma greckie tylko w porze, która nie jest ani dniem, ani nocą, gdyż Bóg nakazał studjować Zakon dniem i nocą“. (patrz o Aszerydach „Historja Żydów“ Nussbauma Tom II)
  30. Pieśń nad pieśniami. Roz. III, IV 3, 4, 5. Por. zgodne komentarze rabinów i scholastyków — mnichów katolickich. (Biblja święta. Przekł. polski wyd. r. 1865).
  31. Wszystkie cyfry zaczerpnięte zostały z dokumentów sądowych i dzieł kościelnych przez wielkiego angielskiego badacza i autora genjalnie objaśniającej psychozę stuleci pracy p. t. „Dzieje wolnej myśli w Europie“. (Por. str. 27).
  32. Erazm Rotterdamski ur. 1467 zm. 1536 r.
  33. Czarną tę plamę pokazują dotąd. Por. H. Lecky str. 80.
  34. Dzieło wyd. w Kolonji w latach 1485 — 1494. Sekretarz księcia Ostrowskiego przełożył w r. 1614 i wydał w Krakowie „celniejsze ustępy“ ku oświeceniu rodaków, osiągnął wpływ ogromny.
  35. Jako rzecz godną zbadania, a w każdym razie ciekawą psychologicznie, podajemy, że ów fanatyk katolicki, który 90.000 ludzi pociągnął przed trybunały za herezję, spalił żywcem 8.800 osób, wypędził 100.000 żydów z granic Hiszpanji — był podług Encyklopedji „Przegl. Tyg.“ (wyd. r. 1900) — pono pochodzenia żydowskiego.
  36. Godzi się zaznaczyć, że ten pogląd podzielał St. Przybyszewski w „Synagodze Szatana“, wiarę w czary godząc po swojemu z naukami o dziedziczności, na świadectwo naszego czasu!
  37. Tego samego zdania był Św. Augustyn i Tomasz z Akwinu, gorliwi wyznawcy wiary w czarownictwo za pomocą ślutm z mocami djabelskiemi. (Draper. „Historja Umysłowego Rozwoju Europy”. Lecky „Dzieje Wolnej myśli”)
  38. Wartość 12 luidorów ówczesnej waluty francuskiej.
  39. Czytaj: „Cwiki“.
  40. Ib. str. 107.
  41. Demonomaniè de Sorcières. str. 107.
  42. Ksiądz J. Gaume. „Zasady i całość wiary katolickiej“ (tomów 8) — przekład na Język po]ski księdza W. Czeczotta (Wyd. w Petersburgu r. 1904).
  43. Św. Mateusz Roz. V 17. 18.
  44. Ewang. Św. Łukasza. Roz. II 21.
  45. Jez. I. 5. XXXV.
  46. Rok 1600.
  47. Wstęp listu, z trudnością dający się odczytać, jako że litery czas zatarł, uległ zmianom stylizacji; natomiast zakończenie, które dało się odcyfrować w pełni, podane zostało dosłownie, o ile przekład może odpowiedzieć archaicznemu tekstowi oryginału. (P. A.).
  48. Mojżeszowe. Roz. XXV 11, 12.
  49. Angelo Secchi ur. 1818 r. zm. 1878 r. teolog, astronom, matematyk, fizyk. Zakonnik-Jezuita, profesor fizyki w rzymskim. Wygnany z Rzymu objął katedrę matematyki w Waszyngtonie. Powróciwszy do Rzymu, został dyrektorem obserwatorjum astronomicznego. Napisał mnóstwo dziel naukowych. Praca p.t. „O jedności sił fizycznych“ zyskała mu światowy rozgłos.
  50. Pobożny Dante umieścił go w piekle, jako symonistę (świętokupce). O bluźnierstwach Bonifacego VIII patrz „Dzieje umysłowego rozwoju Europy“. Są tak jaskrawe, że niepodobna ich przytoczyć, aby nie uchybić powadze nieomylności papieskiej.
  51. Terriz-examen.
  52. Ku większej chwale Boga.
  53. Por. H. Lecky Ib. str. 56. „O ukazywaniu się djabla w postaci Chrystusa, patrz rozprawę Gersona w Malleus Maleficarum (Tom II str. 47), także u Ignacego Lupusa „Edicta Sanctae Inquisitiones (r. 1603), str. 185“.
  54. Lecky H. str. 100. „Przez wyrafinowaną złośliwość djabeł, pragnąc rzucić cień na nieskazitelnego duchownego, przybierał jego postać“.
  55. Autorzy nowocześni, cytując z protokółów sądowych podawane ze ścisłością prawniczą opisy mąk inkwizycyjnych, zaznaczają, że niepodobna dość nadziwić się cudownemu wytrwaniu kobiet, często wiekowych, oraz starców, poddawanych torturom. O ile ofiary nie wpadały w obłęd, lub śmierć nie zwalniała ich od męczarni — niejednokrotnie wolały one znosić je do ostatka, niż przyznać się do związków z szatanem. Oczywiście częściej przyznawały się do wszystkiego, aby co rychlej wstąpić na stos, który w tych warunkach był wyzwoleniem. Nieraz litościwi sędziowie doradzali podsądnym przyznać się odrazu, gdyż wiedzieli, że w mrocznej atmosferze czasu — „stos ich nie minie, choćby byli niewinni”, (Przyp. autora.)
  56. Talmud. Przekł. Pereferkowicza. Tom V str. 171.
  57. Por. Criminal Trials of Scotland vol. I part. II p. p. 213, 223. (Lecky H. str. 128).
  58. Scherr notuje jeszcze z protokółu „Galizensteinwasser“, termin dla nas niepojęty (P. A.).
  59. Por. Encyklopedja S. Orgelbranda (r. 1901) Tom IX str. 501.
  60. Brzmi ono: „La vérité salutaire n‘est elle descendue du ciel que pour être aux habitants de notre globe une occasion perpetuelle d’erreur, de guerre, de haine et de division“. (Czyż Prawda zbawcza po to li zeszła z Nieba, aby stać się dla mieszkańców naszego globu wieczystym powodem do błędów wojny, do nienawiści i rozterki?). Por. Brūcknera „Dzieje literatury polskiej“. Wyd. r. 1903. Tom V str. 363.
  61. Trybunał Piotrkowski. (Patrz u Brucknera Ib.).
  62. Dzieło Keplera p. t. „Dolichometrja“ oznacza „Pomiar beczek“.
  63. Osobiście znalazłem w traktacie „Eruwim“ tylko trafne wyliczenie całej i pierwszego znaku dziesiętnego w kształcie: trochę więcej, niż trzy“. (Talmud. Przekł. Pereferkowicza Tom II str. 114).
  64. J. Scherr. Ib. str, 15.
  65. 5 Mojżeszowe Roz. IV. N. 3. „Od obcego możesz dług wyciągać“.
  66. Tego samego zdania jest i kaznodzieja Cylkow, tłumacz Pięcioksięgu. (Patrz wstęp do jego przekładu Ksiąg Mojżeszowych).
  67. Pięcioksiąg Mojżeszowy.
  68. Cyrusa Perskiego, który pozwolił Ezdraszowi odbudować zburzoną świątynię.
  69. V Mojżeszowe. Roz. XXI. 23.
  70. A jeśli się nie wstrzymywają, niech w małżeństwo wstąpią, bo lepiej niż być palonym jest w małżeństwo wstąpić. (Do kor. 1. VII. 9.).
  71. „Justizmord”.
  72. Historyczne: auf dem Spielhof (plac gier). Scherr T. II str. 217.
  73. „Podobne leczy się podobnem“ — zasada homeopatji. (Przyp. autora).
  74. To samo określenie znaleść można w „Zasadach wiary historyka księdza Gaume (Tom VI str. 302). Nawiasem mówiąc w ujemnej charakterystyce Woltera z księdzem Gaume idzie w parze historyk żydowski Graetz. (P. A.).
  75. Tillier nie zaznaczył, o jaki kraj chodzi. Ale rzecz dziwna, wszystkie poniżej opisane fakty zdają się być wyjęte z akt procesu 14 czarownic w Dobruchowie.
  76. Prof. A.R. Wallace. „Cudowny Wiek“. Roz. IX „Znaczenie kurzu: kurz jako źródło piękna w przyrodzie i nieodzowny czynnik życia“.
  77. To Balzak w zakończeniu powieści „Jaszczur“ personifikuje „opinję społeczną“ w bohaterce swojej, Fedorze. (P. A.).
  78. Nawiasem mówiąc podobny wypadek z woli figlarza losu zaszedł niedawno z powodu mojego „Mojżesza w spółczesnej“. Ponieważ każde dzieło moje musi być dla mnie pręgierzem tedy z prawa i zlewa przysięgli potwarcy rzucił, się na mnie: Owi z „zachodu” jeli mnie szarpać, iż, pono sponiewierałem Arjow i chrześcijaństwo: inni „ze wschodu” wpadli na mnie z pianą na ustach, iż ośmieliłem się rękoma „profana“ (czytaj: przechrzty) dotknąć fetysza ich Herzla, poniżając go w oczach świata. I tu ironja! — teolog ksiądz dr. Mącior w „Przeglądzie Katolickim“ — wbrew tym i tamtym qłosom — składa hołd mojej powieści, objektywizmowi memu w stosunku do chrystjanizmu, podnosi Herzla podług mego wizerunku, a nadto czarno na białem ex re mojego dzieła potępia „niesprawiedliwy antysemityzm — ślepą nienawiść dla wszystkiego co Żydowskie, ponieważ jest żydowskie (Nr 15 z r 1931). Nadmieńmy dla równowagi i podkreślenia ironji, że w liście prywatnym do mnie (z przyzwoleniem na ogłoszenie) uczcił prawdziwość mego wizerunku Herzla, i „głębokie wczucie się w jego dusze“ — rabin, poseł na Sejm, przyjaciel długoletni Wodza Sjonizmu szanowny dr. Ozjasz Thon rekompensując mi w ten sposób krzywdy od strony Sjonizmu — Loco, pozbawionego miar etycznych i estetycznych i krzyżującego moje imię nawet za to, że „Herzla porównałem z Mojżeszem“, o Herzlu ośmieliłem się wspomnieć, o zgrozo — Mickiewicza!...
  79. Dosłownie: nosiciel światła. „Lux” — światło; „fero” — noszę. (P. A.)
  80. Tak było z moją „Messaliną“. (P. A.).
  81. Cudzysłowem opatrzono cytaty z monografji „Djabeł w poezji“.
  82. Bajka dramatyczna Rydla.
  83. Por. dramat „Kain“.
  84. O filozoficznym nastroju umysłu Arcybaszewa w duchu idealizmu, świadczy jego praca p. t. „Miraże”, nieznana u nas, gdzie plecie się tylko o „Saninie” co ślina przyniesie na język.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Blumental.