Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zakrzyknął na nią głosem stłumionym, tyleż w lęku, aby zawołana tak nagle nie runęła głową wdół, co i w obawie, że nieprzestrzeżona zawczasu może ulec wypadkowi:
Nieszczęśliwa dziewczyno, bój się Boga! Co tam robisz?
Od góry poleciał ku niemu wesoły głos:
— A nic... patrzę w przepaść. Tak przyjemnie zawraca się w głowie.
Miał wrażenie, że szczerzyła zęby drwiącym uśmiechem.
— Zejdź... nie kuś złego!
— Ani myślę... Idę wyżej... do obłoków.
Dziewczyna powstała.
Z ust pastora pobiegła naraz wgórę odpowiedź, której on sam się nie spodziewał.
— A to poczekaj na mnie... Pójdę z tobą!
Głos pastora był dziwnie drżący — oczy spuścił.
— A juści! — parsknęła śmiechem Anna Göldi — pójdziecie?... Droga nie dla was stroma.
— Spróbuję!...
I naprawdę jął dźwigać się po ścieżce w górę, choć droga była wyboista i pełna wielkich zwałów kamiennych, które osuwały się z pod jego stóp i z hukiem spadały na dno strumienia, wijącego się w przepastnym wąwozie.
Oczekiwała, pewna, że żartuje, lubo przekonana, ze rychło znuży się niezwykłym dlań i trudnym spacerem. „Taki chuderlak“, — myślała ze złośliwą uciechą.
Ale on pokonywał trudności drogi. Chwytał się zwisających nad jego głową grubych gałęzi świerków — i wspinał się z pośpiechem, sapiąc ciężko, lecz zdecydo-