Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wany dotrzeć do niej po tej stromej ścieżce. Jakby ja kiś zew nieodparty, wabiła go jej czerwona spódnica, odbijająca jaskrawą plamą od ciemnej zieleni drzew. Kilkakrotnie, jakby z niepokojem, obejrzał się za siebie osłaniały go gąszcze drzew, które pozostawił za sobą. Nikt z dołu nie mógł go dojrzeć. Nikt nie poszedł jego śladem. Nie kłopotał się, że małżonka może zaniepokoić się jego nagłem zniknięciem po nabożeństwie. Przyzwyczajona była do tego, że po kazaniu niedziel — nem uchodził na kilka godzin w góry, aby odetchnąć; wracał do domu dopiero w godzinie obiadu.
Ale Anna Göldi — odważna Anna — doznała na raz ucisku serca. Ten chudy człowieczek w czarnej opończy, który darł się ku jej samotnej wyżynie, wydawał się jej jakimś upiorem, wyrosłym z przepaści. Prawdę mówiąc, nie lubiła go. Nazywała go w duchu nie śmiałaby tej myśli powierzyć nikomu nagłos — „straszydłem na wróble“. Przeważnie śmieszył ją, o ile nie przerażał, kiedy prała w strumyku na tyłach podwórza bieliznę państwa i małej Marjetki, a z rozwartych okien dolatywały ją jego histeryczne okrzyki i monotonne po sępne teksty przygotowywanych przezeń kazań. Jeszcze jedno zdejmowało ją lękiem napoły, napoły bawiło: zdarzyło się parokrotnie, że pastor Bleihand zetknął się z mą w sionce domu, niemal otarł się o jej sukienki — nie widziała wówczas na twarzy jego wyrazu wstrętu; przeciwnie, oczy nauczyciela cnoty gorzały ja kimś dziwnym blaskiem, w którym wyczytała coś na — kształt żądzy. Może to właśnie było powodem jej zagadkowego i lekceważącego uśmiechu, kiedy przystanęła dziś na progu świątyni i usłyszała go każącego przeciw rozpuście grzesznego cielska.