Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakkolwiek mocną czuła się fizycznie, zdjął ją nagle przestrach na widok tego niepojętego człowieka, który tak płomiennie karcił ludzkie namiętności, a teraz niby cień groźny — stąpał uparcie jej śladami, zaciąwszy usta, wyciągając drapieżnie ręce i goniąc ją spojrzeniami gorejących oczu. Więc w miarę, jak zbliżał się do niej, pomykała coraz chyżej, pragnąc za wszelką cenę uniknąć z nim spotkania. Lecz ten bieg ją zmęczył — kilkakrotnie potknęła się boleśnie o kamień — zgubiła w biegu jeden sabot i już z większym trudem zdążała po zasypanej szczątkami skał, ginącej śród zielsk i korzeni, dróżce.
Naraz na zakręcie drogi znikł jej z oczu. Stała właśnie obok drewnianego krzyża z wizerunkiem Męki Pańskiej, postawionego tu dawno przez pobożność okolicznych mieszkańców ku odstraszeniu złego ducha. Tuż zaraz poczynały się ruiny.
Uspokoiła się — odetchnęła i przysiadła na odłamku starego muru. „Głupia jestem!... czego się boję!“ zgromiła siebie samą.
I zanuciła ludową piosenkę:

A gdybym była ptaszyną,
Gdybym skrzydełka miała,
Jak wicher gna doliną,
Do ciebie bym leciała!...
Juchhe! juchhej!...
Przechodzą dni i noce,
Leżę samotna w komorze...
Serduszko tęsknie łopoce...
Mój Hans pojechał za morze
Oj-oj! oj-oj! oj-oj!