Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i śmieszny z tym swoim tonem żebrzącym o pozwolenie na rzecz tak prostą.
— A czemu nie?... Trawy dość... dla wszystkich.
Zwolna, oględnie, podesławszy sobie fularową chustę pod głowę, ułożył się tuż pod złomkiem muru, na którym siedziała kołysząc obiema gołemi nogami, gdyż pozostały jej chodak niosła w ręku. Tak leżąc, zaglądał jej w oczy.
— Śpiewasz brzydkie, pogańskie pieśni, dziewczyno.
Obraziła się nie na żarty.
— Ot, gadasz po próżnicy! — mówiła doń obcesowo na „ty“, bez krzty poszanowania, jakby upoważniły ją do poufałości jego „bezecne oczy“, jak je nazywała w duchu po pierwszych z nim spotkaniach w sionce, gdy powiało na nią od tego cnotliwca znajomą jej z częstych a próżnych do niej zalotów obywateli z Glarusu ordynarną żądzą męską.
Uderzyła się w piersi:
— Chrześcijanką jestem... i niezgorszą!
I na stwierdzenie tej pochwały pod własnym adr#sam, wyciągnęła śpiewnym głosem:

Jezu drogi, myśmy się
Słuchać słów twych tu zebrali...
Nakłoń serce, byśmy Cię
Godnie teraz uwielbiali...
Wolni od powszedniej troski,
Niech słyszymy głos Twój boski!...

Podniósł się powoli — przysiadł. Głową pokiwał aprobująco, jakkolwiek jakiś cień mignął w jego oczach i zdawał się wyrażać pewne niezadowolenie, że właśnie