Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w tej chwili ta dziewczyna, bełtająca w pobliżu bosemi nogami i dysząca nań żarem swego młodego ciała, przypominała mu, iż „zebrali się tu słuchać Jezusa“.
— Dobrze! dobrze! — przerwał jej. Wierzę ci... Jesteś więc wyznania Augsburskiego.
Wzruszyła ramionami. Nie wiedziała, co to znaczy.
— Mój dziad był katolikiem — i moja matka tyż.
— A ty?...
— Byłam w waszym kościele. Doktór Tschudi przeinaczył mnie — tak chciał, więc posłuchałam go. Zapisali mnie w ewangieliki.
— A!... to dobrze... to dobrze... Tem bardziej dziwi mnie — dodał z naciskiem po namyśle że stronisz odemnie. Nie bywasz w kościele na nabożeństwie... Wstępujesz na moment — to nieładnie...
— A bo mi się nie podoba tam!
Otworzył oczy ze zdumieniem.
— Dlaczego?! Bo mówicie takie rzeczy straszne, okrutne...
— Moje dziecko! Życie jest okrutne... nie ja!...
Zwiesiła naraz smętnie głowę. Łzy zakręciły się jej w oczach. Jakby nagłe wspomnienie musnęło ją skrzydłem żałobnem.
— Oj, to prawda! to prawda, panie pastorze!
Tym razem ton jej był pełen szacunku.
— Zdawało mi się, że jesteś wesoła, dziewczyno... zbyt wesoła! — przemówił pastor głosem łagodnym. A teraz tyle smutku słyszę w twym głosie...
— Bo ja już jestem taka zatracona dziewczyna! — spowiadała się w potrzebie szczerości pod wpływem