Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obudzonych w niej gorzkich wspomnień. Jestem sobie taki urwis... często zapominam się, potrzebuję gwaru, krzyku. Ale naprawdę, panie pastorze, to ja jestem biedna, nieszczęśliwa, zmarnowana na nic kobieta... Miałam życie ciężkie... bardzo ciężkie...
Zaciekawił się — nasłuchiwał z powagą:
— Aż tak ciężkie?...
W głosie jego była teraz wielka jakaś czułość, która niespodzianie ujęła naiwne serce Anny Göldi. Tedy wysypała przed nim naraz mnóstwo skarg swoich gorzkich, z których nie zwierzała się dotąd nikomu w obcem środowisku, gazie żyła jako służąca, wyzyskiwana i poniewierana wbrew wszelkim pozorom dobroci jej państwa.
— Było nas ośmioro rodzeństwa. Ja — najstarsza harowałam zawsze, pomagając matce... Ojczym zawdy był niezadowolony ze mnie, choć nie leniłam się nigdy i wszelkiemi sposobami starałam się mu dogodzić. Ale odkrył grzech maminy — jako że byłam dzieckiem przedślubnem... Odkrył, choć mama taiła długo przed nim, żem jej rodzona córka. Jeno że on był pijak i okrutnik. Matce zmarło się, gdyż pobił ją raz do nieprzytomności. Ojczym uciekł i przepadł. Była nędza. Całą dzieciarnię, której ja matkowałam, zastępując chorą rodzicielkę, wzięli krewniacy i sąsiedzi — rozleciało się to wszystko po ludziach. Ja zostałam samotna na tym Bożym świecie...
Pastor był wzruszony... Miał ochotę wziąć tą żałośnie skarżącą się, ładną dziewczynę w ramiona i przytulić. Otwierały się w nim jakieś tajne źródła ciepłych uczuć, którym nie pozwolił bić z dna duszy surowy żywot, na jaki skazał sam siebie dobrowolnie odmłodu.
Dziewczyna opowiadała dalej, smętnie zapatrzona