Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tów, czarującą dolinę Glarusu i wszelakie zamieszkujące w wąskiej i krętej kotlinie, w uroczych domkach — plugawstwo ludzkie.
Pastor Tillier — wierny swojej obietnicy — śpieszył w przeddzień na miejsce kaźni. Nie wierzył, że ta rzecz okropna spełnić się może. Ufał sobie, że stanie na czas przed szafotem, przemówi do tłumów i powstrzyma ręce zaślepionego motłochu, iżby nie unurzały się w krwi niewinnej. Prześladowało go nieszczęście: zbyt żartko popędzany przez niego koń chłopski padł w drodze, zdaleka od granicy kantonu Glarus. Staruszek, wytrwały w swoich zamiarach, pozostawił woźnicę, ubolewającego gorzko nad swoją stratą przy padlinie — i wyruszył przez przełęcze i urwiska do miasta, które pragnął oświecić duchem Ewangelji. Była noc — on brnął przez pomrokę.
Nieopodal od miasta przystanął — rozejrzał się po okolicy — i serce drgnęło mu zachwytem: wschodziło słońce — świt kładł sto barw na doliny i góry. Pastor pomyślał o cudach, które Dobroć i Moc Boża zlewa z niewyczerpanej skarbnicy na ten padół ziemski, a jednak ludzie są ślepi na to piękno, albowiem dusze swoje szpecą nienawiścią i ciemnotą. Zaiste, ta cudowność natury, acz powszednia, słusznie wydała mu się wyższą, niż cuda Boże, objawiające się plagami — wszami, żabami, szarańczą, ciemnością, morderstwami pieworodnych — a wszystko gwoli uwolnieniu Żydów od Egiptu i Egiptu od Żydów. Nie była jeno wyższą od tego cudu, który głosem Jezusa rozbroił ręce faryzeuszów, gotowe kamieniami obrzucić jawnogrzesznicę, i zabił ukośnie literę okrutnego Zakonu.
Tak myślał i jął gorąco modlić się do Boga: