Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nici... Znajdziemy ją!... Nikt nie ukryje się przed Bogiem — rzekł pastor.
I czoło jego opromieniło się jasnością, która zacnemu Tschudi wydała się aureolą, godną ludzi świętych na tym padole śmiertelnego grzechu — dziedzictwa źle skierowanego do rajskich jabłek apetytu naszej pramacierzy Ewy...


ROZDZIAŁ XVI
W bibljotece klasztornej.

Przez malowane witraże ostrołukowych okien, wąskich, gdyby otwory strzelnic, wdzierały się do sali bibljotecznej przyćmione barwne promienie; ślizgały się po stosach ksiąg i foljałów, rozrzuconych na podłużnym stole, wspartym na kilku parach koziołków z czarnego drzewa. Wielka figura nagiego Chrystusa z przepaską na biodrach, roboty starodawnego wiejskiego rzeźbiarza, który wiekom nie przekazał imienia, zwieszała się męczeńsko we wgłębieniu muru ze swego krzyża, świecąc czerwonością starannie malowanych na rzezanym dębie ran i nakazując pietyzm przebywającym tu w tej chwili ludziom.
Było ich trzech. Joggeli, starzec, liczący lat bodaj osiemdziesiąt, ongiś przewodnik po górach, mimo sędziwego wieku ruszający się żwawo, — z wolem zwisającem pod gardłem, z twarzą ospowatą, z wyblakłemi błękitnemi oczyma, śmigał posłusznie za każdą wskazówką pastorskiego kija po mnogich przenośnych schodkach, nie sprawiając szmeru, jak niegdyś po niedostępnych zboczach skał. Był głuchoniemy wskutek katastro-