Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w sekrecie zwierzyła się przed mężem, że jej babka była podobnież wesoła, śmiała się do szaleństwa i wyskoczyła z wieży kościelnej na bruk, przyczem uległa potłuczeniom, które spowodowały zgon.
— Boję się o dziecko! — mówiła, tonąc we łzach i załamując ręce.
Doktór praw chodził markotnie po pokoju i rozwodził rękoma:
— Nic z tego nie rozumiem! — mówił. Ot, słyszałem dziś w przejściu — baby płotły między sobą: „dzieciak został uroczony“.
Pobladła.
— A gdyby tak było? — spytała...
— Gadki babskie! — rzekł niepewnym głosem. W każdym razie, zdaje się, pogorączkowaliśmy się wówczas, wypędzając Annę Göldi. Ten gwóźdź w mleku — śrubka w cieście — to mógł być początek choroby...
— Ależ... dziwna jest twoja logika! — ośmieliła się zaprzeczyć głowie domu — przecież wtedy nie było wymiotów!
— A prawda! — zawstydził się. W każdym razie — — kiedy Anna tu była, nie było jeszcze objawów tej choroby...
— Ty zawsze żałujesz tego flejtucha! — odparła ze złością i wzruszyła ramionami.
Podejrzewała Bogu winnego małżonka, zimnego wobec kobiet, jak ryba — całą bowiem czułość od wielu lat przeniósł na dziecko — o tajne sympatje dla urodziwej służącej.
— Tak, czy inaczej — ozwał się Tschudi, przystając naraz i patrząc zukosa na żonę — zdecydowany jestem wezwać do naszej małej... d-ra Gottlieba!