Strona:Leo Belmont - Złotowłosa czarownica z Glarus.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No, mów! mów!
— Tak nie mogę... boli! bo-o—li! Oj!
Na znak sędziego łańcuch jął się rozdłużać. Wisząc na rękach, dotknęła stopami kamiennej podłogi — to była ulga. Jękliwym głosem jęła wyrzucać swoje sekrety:
— Gwoździe były moje... Zostawiłam je w szkatułce... Chowałam je — to była pamiątka... Ukrywałam je oddawna... Nosiłam gwoździe na szyi... Ach! dlatego pomyślałam, że i wasze męki przecierpię...
To było zeznanie pierwszorzędnej wagi. O skarżona przyznawała się do noszenia gwoździ na szyi — zatem ćwiczyła się w urabianiu sobie na ciele „miejsc znieczulenia“. Nadto uchylał się rąbek tajemnicy — „czarownica“ wyznała nareszcie, że owe gwoździe, znalezione w wydzielinach Miggeli, były jej własnością. Niebawem wyszły na jaw inne rzeczy — zdumiewające, obnażające jej grzeszny żywot, ukryty przez całe lata przed okiem ludzkiem.
— Kto ci dał te gwoździe?
— Hans...
— Jaki Hans?...
— Przyjaciel... z Appenzell.
— Dlaczego je chowałaś?
— Na pamiątkę... naszego kochania...
— A! więc miałaś kochanka?...
— Miałam... niedługo... Poszedł w świat.
— Zatem żyłaś w związku nieślubnym — surowo zabrzmiał głos. Czy były owoce z tej miłości nieczystej?
Milczała...
— Korba!!..
Wolmar usłuchał... Znów zatrzeszczały stawy.