Tajemnicza wyspa (1875)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Tajemnicza wyspa
Wydawca Księgarnia Seyfartha
i Czajkowskiego
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. Pł.
Tytuł orygin. L’Île mystérieuse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

TAJEMNICZA WYSPA
przez
Juliusza Verne
przełożył z francuskiego
J.   Pł...


LWÓW, 1875.
Nakładem księgarni Seyfartha i Czajkowskiego.
Z drukarni A. J. O. Rogosza.





ROZBITKI W POWIETRZU.
ROZDZIAŁ I.
(Huragan w r. 1865. — Głosy w powietrzu. — Balon porwany trąbą powietrzną. — Powłoka balonu pęka. — Wskróś tylko morze. — Pięciu podróżników. — Co się dzieje w łódce balonu. — Ląd na widnokręgu. — Rozwiązanie dramatu.)

— Podnosimy się?
— Przeciwnie! idziemy w dół!
— Gorzej, panie Cyrus, spadamy!
— Przez Boga! wyrzucić balast!
— To już ostatni worek!
— A co, podnosi się balon?
— Nie!
— Słyszę jakby plusk fal!
— Pod nami morze!
— Nie więcej jak 500 stóp pod nami!
Wówczas potężny głos zagrzmiał w powietrzu:
— Precz z wszelkim ciężarem!… wyrzucić wszystko! i dalej na bożą łaskę!
Takie słowa zabrzmiały w powietrzu, nad nieprzejrzaną pustynią wód Oceanu Spokojnego, około godziny czwartej wieczorem, dnia 23. marca 1865 roku.
Któż nie pamięta owego wściekłego wichru północno-wschodniego, który w owym roku rozszalał się był w sam czas porównania dnia z nocą (aequinoctium) i kiedy barometr spadł do 710 milimetrów?… Był to huragan, który trwał bez przerwy od 18. do 26. marca. Okropne spustoszenia sprawił w Ameryce, w Europie i Azji, ogarnąwszy całą strefę na 1800 mil szeroką, w kierunku skośnym do równika, od 35. równoleżnika półn. aż do 40. równoleżnika połud.! Miasta poburzone, lasy powyrywane z korzeniem, brzegi pozrywane przez góry wód toczące się wściekłym pędem, okręty na ląd powyrzucane, których na setki liczyły wykazy biura Veritas, całe okolice spustoszone przez trąby, które w swym pochodzie miażdżyły wszystko, tysiące trupów na lądzie, tysiące przez morze pochłoniętych: takie ślady wściekłości swej pozostawił po sobie ów straszliwy orkan. W klęskach przeszedł obydwa orkany, z których pierwszy 25. października 1810, drugi 26. lipca 1825 spustoszyły tak okropnie Hawanę i Gwadelupę.
Otóż w tej samej chwili, kiedy tak straszne katastrofy dokonywały się na lądzie i na morzu, odgrywał się także we wzburzonych strefach napowietrznych równie groźny dramat.
W istocie balon jakiś niesiony jak piłka na grzbiecie trąby, porwany wirem powietrznym, przelatywał przestrzeń z szybkością 90 mil na godzinę[1], kręcąc się do koła własnej osi, jak gdyby nim miotał malstrom[2] powietrzny.
U spodu balonu, przymocowana linami, kołysała się łódka, w której siedziało pięciu podróżników, zaledwie widzialnych wśród tych gęstych wyziewów zmięszanych z cząsteczkami wody, które ciągnęły się aż do samej płaszczyzny oceanu.
Skądże się wziął ten balon, ta igraszka straszliwej burzy? Z którego końca świata wyleciał? Niepodobieństwem ażeby się to stało podczas trwania orkanu. Huragan zaś trwał już od pięciu dni a pierwsze jego objawy rozpoczęły się 18. marca. Możnaby więc było sądzić, że balon przychodził z bardzo daleka, gdyż w ciągu 24 godzin musiał przelecieć co najmniej przestrzeni 2000 mil.
W każdym razie podróżni nie mogli posiadać sposobu obliczenia przestrzeni, przebytej od chwili swego wyjazdu, brakowało im bowiem do tego wszelkiego punktu porównawczego i wszelkiej podstawy obliczenia. Co więcej, rzecz dziwna! nie czuli nawet gwałtowności burzy, która nimi miotała. Nie czuli ani wiru, który kręcił nimi, ani pędu w kierunku poziomym! Nie byli w stanie przeniknąć wzrokiem tej gęstej mgły kłębiącej się pod nimi. Dokoła nie widzieli nic prócz mgły. Tak gęste były chmury, że nie podobna im było rozróżnić, czy to dzień, czyli noc. Ani promień światła, ani gwar żaden z ziemi, ani szum oceanu nie mógł do nich dolecieć, w tę ciemną głuchą nieskończoność, dopóki w wyższych unosili się strefach. Dopiero nagłe spadanie balonu poświadomiło ich o niebezpieczeństwie, jakie im gotowały huczące pod nimi bałwany morskie.
Tymczasem balon wypróżniony z ciężących przedmiotów, jak amunicja, broń i zapasy żywności, wzniósł się znowu w wyższe pokłady atmosfery, do wysokości 4500 stóp. Podróżni, przeświadczywszy się, że mają pod sobą morze i wiedząc, że mniejsze niebezpieczeństwo grozi im u góry niżeli w dole, bez wahania wyrzucali z łódki najpotrzebniejsze przedmioty, ażeby tylko nic nie utracić z gazu, tej duszy balonu, która ich unosiła po nad otchłanią morską.
Noc upłynęła wśród ciągłego niepokoju, który byłby w stanie o śmierć przyprawić ludzi obdarzonych mniejszym hartem i siłą ducha. Wreszcie zaświtał dzień a z brzaskiem jego huragan zdawał się tracić nieco na gwałtowności. W dniu tym 24. marca ukazywały się niektóre objawy przesilenia burzy. Ze świtem chmury bardziej pęcherzowate popowracały napowrót w wyższe regiony niebios. Po kilku godzinach trąba powietrzna wydęła się i pękła. Huragan zmienił się w silny wicher, czyli prąd pokładów atmosferycznych zmniejszył się o połowę. Był to jeszcze, jak powiadają marynarze francuscy „une brise a trois ris“, niemniej przeto zamęt żywiołów uspokoił się znacznie.
Około godziny jedenastej powietrze oczyściło się widocznie w wyższych swych pokładach. Atmosfera wydzielała ze siebie ową wilgoć przezroczystą, którą widać a nawet czuć po przejściu każdego wielkiego meteoru. Nieprawdopodobnem było, ażeby huragan posunął się tylko dalej ku zachodowi, zdawało się raczej że zdusił się sam w sobie. Być może że rozpłynął się cały w kaskadzie elektrycznej, po pęknięciu trąby, jak to się wydarza czasem przy trąbach szalejących po oceanie indyjskim.
Lecz w tym samym czasie dało się czuć także na nowo zniżanie się balonu, powolne lecz ustawiczne, ku niższym pokładom powietrza. Zdawało się nawet, że balon zwolna opada i że powłoka jego rozszerzając się coraz bardziej, przechodzi z kształtu kulistego w owalny.
Około południa balon wznosił się już tylko 2000 stóp nad powierzchnią morza. Cała objętość jego wynosiła 50.000 stóp kubicznych i dzięki swej tęgości mógł się był długi czas utrzymywać w powietrzu, bądź wzbijając się wysoko, bądź też pędząc w kierunku poziomym.
W tej chwili wynosili podróżni ostatki żywności obciążające jeszcze łódkę, chowając tylko po kieszeniach niektóre drobniejsze narzędzia, a jeden z nich, wspiąwszy się na obręcz, gdzie się zbiegały liny sieci balonowej,[3] usiłował przymocować silniej dolny przyrząd balonu.
Widocznem było że podróżni nie mogli już dłużej podtrzymać balonu w górnych strefach i że brakło im gazu!
Zguba ich więc była niechybną!
Jak daleko sięgał ich wzrok nie widać było ani lądu ani żadnej wyspy. Na całej przestrzeni nie było ani jednego punktu stałego, ani kawałka ziemi, gdzieby mogli wyrzucić kotwicę.
Dokoła nie było nic, jak tylko nieskończone morze, którego bałwany łamały się z nieporównaną jeszcze gwałtownością. Ocean bezgraniczny, którego krańców nie mogli dostrzedz, pomimo że z wysokości swej obejmowali dokoła wzrokiem 40 milową przestrzeń! Była to wilgotna płaszczyzna, którą bił i chłostał niemiłosiernie huragan. Morze wydawało się jak stado rozhukanych rumaków ze śnieżystemi grzywami... Ani płatka ziemi na widnokręgu, ani jednego okrętu!
Potrzeba więc było wszelkiemi sposobami powstrzymać spadanie balonu, ażeby nie pochłonęły go fale morskie. Widocznie pracowali nad tem podróżnicy w łódce. Lecz pomimo ich usiłowań, balon spadał coraz niżej a jednocześnie posuwał się z olbrzymią szybkością w kierunku, w którą wiał wicher, t. j. z północno-wschodniego a w południowo-zachodnim.
Okropne było położenie tych nieszczęsnych! Snać nie byli już więcej panami balonu. Usiłowania ich były bezskuteczne. Powłoka balonu opadała i klęsła coraz bardziej. Gaz ulatywał a nie było sposobu powstrzymać go. Spadanie przyspieszało się widocznie, a około południa łódka oddaloną już była tylko na 600 stóp od powierzchni oceanu.
W istocie niepodobna było zapobiedz ulatywaniu gazu, który wolno wymykał się przez szparę w powłoce balonowej.
Wypróżniając łódkę stopniowo ze wszystkich znajdujących się w niej przedmiotów, mogli byli podróżni jeszcze przez kilka godzin utrzymać się w powietrzu. Lecz tym sposobem zdołanoby opóźnić tylko nieuniknioną katastrofę, a jeśliby z zapadnięciem nocy nie ukazał się jaki ląd, podróżni wraz z łódką i balonem musieliby zginąć w morzu.
Ostatniego sposobu, jaki im jeszcze pozostał, spróbowali w tej chwili. Podróżni byli snać ludźmi niepospolitego męstwa, co umieją patrzeć śmierci w oczy. Ani jedno słowo szemrania ni skargi nie wyrwało się z ust żadnego. Byli zdecydowani walczyć do ostatniej chwili i użyć wszelkich sposobów dla spóźnienia swej zguby. Co się tyczy łódki, był to rodzaj kosza plecionego z łozy, niesposobnego do pływania i nie było możności utrzymania jej na powierzchni fal skoro by w nie wpadła.
O godzinie drugiej balon wznosił się już zaledwie na 400 stóp nad morzem.
W tej chwili odezwał się głos męzki — głos człowieka, którego serce nie zna trwogi. Głosowi temu odpowiedziały inne niemniej mężne głosy.
— Wszystko już wyrzucone?
— Nie, jest jeszcze 10.000 franków w złocie.
W tej chwili wpadł w morze ciężki worek.
— Podnosi się balon?
— Trochę, lecz wkrótce spadnie napowrót!
— Czy jest co jeszcze do wyrzucenia?
— Nic!
— Jakto? a łódka?
— Uczepmy się sieci! i do morza z łódką!
Był to w istocie ostatni jeszcze środek ulżenia balonowi. Odcięto sznury przymocowujące łódkę do obręcza i balon wzniósł się w górę do wysokości 2000 stóp.
Pięciu podróżnych wspięło się po sznurach na wierzch obręcza i uczepiwszy się sieci spoglądali w przepaść.
Wiadomo nam jak wielką czułość statyczną posiadają balony. Dość wyrzucić najlżejszy przedmiot, ażeby wywołać ruch w kierunku pionowym. Balon unoszący się w powietrzu, jest tem samem czem waga o matematycznej dokładności. Łatwo więc pojąć, że odjąwszy mu znaczny stosunkowo ciężar, pęd jego w górę będzie wielki i raptowny. To samo stało się teraz.
Lecz pokołysawszy się zaledwie przez chwilę w wyższych strefach, balon począł napowrót spadać. Gaz ulatywał wciąż przez szparę, którą niepodobna było naprawić.
Podróżni uczynili wszystko co było w ich mocy. Odtąd żaden już środek ludzki nie mógł ich ocalić. Nie mogli już więcej liczyć na nic, jak tylko na pomoc bożą.
O godzinie czwartej balon oddalony był jeszcze tylko 500 stóp od powierzchni morza.
W tej chwili dało się słyszeć głośne szczekanie. Pies towarzyszył podróżnym, tuż obok swego pana uczepiony w sieci balonowej.
— Top! coś zobaczył? — zawołał jeden z podróżnych.
Po chwili zawołał silny głos:
— Ziemia! ziemia!
Balon pędzony ustawicznie wichrem w kierunku południowo-wschodnim, przeleciał od świtu znaczną przestrzeń, setki mil, i w istocie w kierunku rzeczonym ukazał się dość wyniosły kawałek ziemi.
Lecz ziemia ta oddaloną była jeszcze o mil 30 pod wiatr. Potrzeba było najmniej dobrej godziny, ażeby do niej przybić i to w tym tylko razie, jeśliby nie nastąpiło żadne zboczenie. Całej godziny! Ale czy pierwej nie uleci reszta gazu, która jeszcze pozostała w balonie?
Oto było straszne pytanie! Podróżni widzieli wyraźnie przed sobą ów punkt stały, do którego bądź co bądź należało przybić koniecznie. Nie wiedzieli co to było, ląd stały czy też wyspa, zaledwie wiedzieli w jaką stronę świata zagnał ich orkan! Lecz czy to ziemia zamieszkała czy nie, czy gościnnie ich przyjmie czy nie — byle tylko dostać się do niej!...
O godzinie czwartej widocznem było, że balon dłużej już utrzymać się nie był w stanie. W przelocie muskał sobą powierzchnię morza. Już grzbiety olbrzymich fal zmoczyły kilkakrotnie spód sieci, ociężając ją tym sposobem jeszcze bardziej, a balon podnosił się już tylko w połowie, jak ptak z przestrzelonem skrzydłem.
W pół godziny potem ziemia była już tylko o milę oddaloną, lecz balon, wycieńczony, opadły, rozdęty i pofałdowany, zawierał jeszcze tylko odrobinę gazu w górnej swej części. Podróżni uczepieni w sieci ciężyli mu już zanadto i wkrótce do połowy pogrążeni w morzu wystawieni byli na wściekłość morskich bałwanów. Powłoka balonu wydęła się jak olbrzymia kieszeń półkólista, a wiatr dmąc w nią z tyłu pędził balon niby okręt po morzu. Może w ten sposób dobije do lądu!
Oddalenie od ziemi wynosiło już tylko około 240 sążni, gdy w tem krzyk straszliwy wydobył się naraz z czterech piersi. Balon, który jak się zdawało, więcej już podnieść się nie mógł, popchnięty naraz gwałtownie przez morskie bałwany, podniósł się niespodziewanie w górę. Jak gdyby w tej chwili pozbył się nowej części swojego ładunku, wzniósł się do wysokości 500 stóp, i tam napotkał rodzaj powietrznego wiru, który zamiast popędzić go ku brzegowi, popchnął go w kierunku prawie równoległym. Wreszcie we dwie minuty później zbliżył się do brzegu w kierunku skośnym i upadł na piasek nadbrzeżny, w miejscu gdzie już nie sięgały fale morskie.
Podróżni pomagając sobie nawzajem wywikłali się z sieci. Balon pozbywszy się reszty ciężaru popędził dalej z wiatrem, jak ptak raniony, który na chwilę odzyskał życie — i znikł w przestrzeni.
W łódce było pięciu podróżnych i pies, a balon wyrzucił na brzeg tylko czterech.
Jeden z podróżnych musiał snać zostać porwanym przez ów bałwan, który uderzył w sieć i to zapewnie sprawiło, że balon pozbywszy się części swego ciężaru, wzniósł się raz jeszcze, a w kilka minut później upadł na brzegu.
Zaledwie czterej rozbitki — słusznie należy im się ta nazwa — dotknęli stopą lądu, gdy w tem, postrzegłszy stratę towarzysza, zawołali jakby z jednej piersi:
— Może usiłuje dostać się w pław! Na ratunek, na ratunek!





ROZDZIAŁ II.
(Epizod z wojny amerykańskiej r. 1865. — Inżynier Cyrus Smith. — Gedeon Spilett. — Murzyn Nab. — Pencroff marynarz. — Młody Harbert. — Niespodziewany projekt. — Schadzka o godzinie dziesiątej wieczorem. — Wyjazd wśród burzy.)

Ludzie, których orkan wyrzucił na to wybrzeże, nie byli ani aeronautami z zawodu, ani miłośnikami wypraw napowietrznych. Byli to jeńcy wojenni, którzy natchnieni odwagą umknęli z niewoli wśród okoliczności nadzwyczajnych i wyjątkowych. Sto razy wystawieni byli na śmierć niechybną! Sto razy powinien był balon pęknięty pogrążyć ich w otchłań morską! Ale niebo ocaliło ich na cele nieznane, i umknąwszy z miasta Richmond, oblężonego przez wojska jenerała Ulyssesa Granta, znaleźli się nagle 20. marca o siedm tysięcy mil oddalonymi od stolicy Wirginji, najgłówniejszej twierdzy separatystów, podczas straszliwej wojny amerykańskiej r. 1865. Żegluga ich napowietrzna trwała dni pięć.
Ucieczka tych jeńców, zakończona wyż opisaną katastrofą, przyszła do skutku wśród następujących dziwnych i ciekawych okoliczności.
Tegoż samego roku 1865 w lutym, podczas jednej z owych bezowocnych wypraw przedsiębranych przez jenerała Granta w celu opanowania Richmondu, kilku z jego oficerów dostawszy się do niewoli, zostało uwięzionymi w temże mieście. Jeden z nich, wyszczególniający się pomiędzy innymi i należący do sztabu wojsk sfederowanych, zwał się Cyrus Smith.
Cyrus Smith, rodem z Massachussets, był inżynierem, mężem pierwszorzędnej nauki; rząd federalny poruczył mu w czasie wojny nadzór i kierownictwo nad kolejami żelaznemi, którym przypadło tak ważne zadanie strategiczne. Był to typ Amerykanina północnego, chudy, kościsty, sucherlawy, liczył około 45 lat, miał włosy i zarost krótko podstrzyżone i już szpakowate, i nosił tylko pełny, gęsty wąs. Głowa jego piękna i pełna wyrazu była z rzędu t. z. „numizmatycznych“, które zdają się być stworzone na to, ażeby figurować na medalach; posiadał oczy ogniste, wyraz ust surowy i poważny i twarz taką, jaką posiadają zazwyczaj uczeni wojskowi. Był to jeden z tych inżynierów, którzy chcieli rozpocząć swój zawód od młotka i kilofa[4], podobni owym bohaterom, którzy rozpoczynali swoją karjerę wojskową od prostego żołnierza. Genjalność umysłu łączył z niepospolitą zręcznością mechaniczną. Ramię jego odznaczało się rzadką jędrnością muskułów. Był on prawdziwym mężem czynu zarówno jak i człowiekiem myślącym, działał bez natężenia, party żywą przedsiębiorczością swego ducha, i energiczną wytrwałością, gotową stanąć do walki z wszelkiemi przeciwnościami. Obok głębokich i wszechstronnych wiadomości, posiadał wielką praktyczność, był to, jak powiadają, człowiek, który wszędzie i zawsze „da sobie radę“. Miał usposobienie godne pozazdroszczenia. W każdej okoliczności był zawsze panem siebie i łączył w sobie w najwyższym stopniu owe trzy warunki wszelkiej energji: rzutkość umysłu i ciała, gwałtowność żądz i potęgę woli. Mógł słusznie powiedzieć że hasło jego było to samo, co Wilhelma z Oranji w XVII. wieku: „Do działania nie trzeba mi nadziei, ani powodzenia do wytrwania“.
Cyrus Smith był zarazem wcielonem męstwem. Brał udział we wszystkich bitwach wojny secesjonistów z unjonistami. Wstąpiwszy najpierw w szeregi ochotnicze unionistów pod wodzą jenerała Granta, walczył pod Paducah, Belmont, Pittsburg-Landing, przy oblężeniu Koryntu, pod Port-Gibson, nad Czarną Rzeką, pod Chatta-Noga, pod Wilderness, zawsze mężnie jak żołnierz godny swojego jenerała, który zwykł był mawiać: „nie liczę nigdy moich trupów!“ I sto razy powinien był Cyrus Smith znaleźć się w liczbie tych, których „nie liczył“ groźny Grant, ale we wszystkich tych walkach, pomimo że wcale się nie oszczędzał, sprzyjało mu szczęście, aż do chwili, kiedy ranny dostał się do niewoli w bitwie pod Richmondem.
Przy tej samej sposobności i tego samego dnia, co Cyrus Smith, wpadł w niewolę południowców także drugi znakomity człowiek. Był nim nikt inny, jak czcigodny Gedeon Spilett, „korespondent“ dziennika New-York-Herald, wysłany do śledzenia przebiegu wojny wśród wojsk armji północnej.
Gedeon Spilett należał do rzędu owych godnych podziwu korespondentów pism angielskich i amerykańskich, z rodziaju takich Stanley’ów i jemu podobnych, którzy nie cofną się przed niczem, gdy chodzi o uzyskanie wiadomości wiernych i prawdziwych i doniesienie takowych swemu dziennikowi w jaknajkrótszej osnowie. Dzienniki Unji amerykańskiej, tego rodzaju co New-York-Herald stanowią prawdziwe potęgi a wysłannicy ich są osobistościami, z któremi liczyć się musi każdy. Gedeon Spilett był jednym z takich wysłanników pierwszorzędnego stopnia.
Był to mąż wielkich zasług, energiczny, zręczny, gotów na wszystko, pełny pomysłów, bywalec który przebiegł świat cały, żołnierz i artysta zarazem, skory do rady, raźny w czynie, nie dbały na trudy, ani na mozoły ani niebezpieczeństwa, gdy szło o to, ażeby się o wszystkiem dowiedzieć, naprzód dla siebie a potem dla swego dziennika, prawdziwy bohater w ciekawości, w wywiadach, we wszystkiem, co nieznane, niewiadome, niemożliwe, jeden z tych nieustraszonych spostrzegaczy, którzy piszą spokojnie wśród gradu kul, spisują „notatki“ wśród kartaczy, dla których każde niebezpieczeństwo jest „pożądaną okazją“.
I on też brał udział we wszystkich bitwach, zawsze na przedzie, z rewolwerem w jednej ręce, z notatkami w drugiej, a wśród huku armat nie zadrżał mu ołówek w ręku. Nie trudził nigdy napróżno drutów telegraficznych, jak to czynią ci, którzy mówią wtedy gdy nic nie mają do powiedzenia, ale każda jego wiadomość krótka, treściwa i jasna, rzucała nowe światło na jakąś ważną okoliczność. Zresztą nie brakło mu nigdy ani dobrego humoru ani konceptu. On to podczas bitwy nad Czarną Rzeką, aby nie stracić pierwszego miejsca przy kratkach biura telegraficznego, i módz najpierw donieść swojemu dziennikowi o wyniku bitwy, telegrafował przez całe dwie godziny pierwsze rozdziały biblji. Koncept ten kosztował New-York-Herald’a dwa tysiące dolarów, ale za to New-York-Herald miał pierwszy wiadomość.
Gedeon Spilett był wzrostu słusznego. Liczył najwięcej lat czterdzieści. Blond faworyty wpadające w kolor rudawy okalały twarz jego. Wzrok miał łagodny, szybki, bystry, latający. Był to wzrok człowieka jednym rzutem ogarniającego wszystkie szczegóły na widnokręgu. Będąc silnie zbudowany, zahartował się pod wpływem rozmaitych klimatów, jak sztaba stalowa w zimnej wodzie.
Gedeon Spilett piastował już od lat dziesięciu urząd korespondenta New-York-Herald’a wzbogacając to pismo swojemi doniesieniami i rysunkami, równie bowiem zręcznie władał ołówkiem jak piórem. W chwili, gdy został wzięty do niewoli pracował właśnie nad opisem i zdjęciem planu bitwy. Ostatnie słowa nakreślone w jego notatkach były: „Jeden z południowców bierze mnie na cel i....“ I chybił Gedeona Spiletta, który, swoim zwyczajem, i z tych opałów wyszedł zupełnie bez szwanku.
Cyrus Smith i Gedeon Spilett, znani sobie nawzajem chyba z reputacji, zostali obaj odwiezieni do Richmond. Inżynier ozdrowiał szybko ze swej rany i właśnie w czasie swej rekonwalescencji zapoznał się z korespondentem. Ci dwaj ludzie podobali się sobie nawzajem i powzięli dla siebie szacunek. Wkrótce ożywiała ich obu jedna tylko myśl, jeden cel: wydobyć się z niewoli, połączyć się z armją Granta i walczyć nadal w jego szeregach za jedność federalną.
Obaj Amerykanie postanowili zatem korzystać z każdej sposobności do ucieczki; lecz chociażby im nawet pozostawiono zupełną wolność w obrębie samego miasta, to jednak Richmond tak ściśle strzeżony był dokoła, że ucieczka musiała się wydać każdemu istnem niepodobieństwem.
W tym stanie rzeczy przybył Cyrusowi niespodziewanie nowy sprzymierzeniec w osobie sługi, który duszą i ciałem był mu oddany. Tym zuchem był pewien murzyn, zrodzony w posiadłościach inżyniera, z ojca i matki niewolników któremu jednak Cyrus Smith hołdując rozumem i sercem zasadzie zniesienia niewoli, od dawna darował był wolność. Niewolnik, choć wolność uzyskał, nie chciał mimo to porzucić swego pana. Kochał go tak, że z radością byłby dał życie za niego. Był to chłopak lat trzydziestu, dziarski, obrotny, zręczny, intelegentny, łagodny i spokojny, czasem naiwny, zawsze uśmiechnięty, usłużny i poczciwy. Zwał się Nabuchodonozor, lubił jednak żeby nań wołano skróconym i poufałym sposobem: „Nab“.
Otóż Nab, dowiedziawszy się że pan jego dostał się do niewoli, bezzwłocznie opuścił Massachussets, przybył pod Richmond i tu postępem i zręcznością, naraziwszy swe życie najmniej dwadzieścia razy, potrafił wcisnąć się do oblężonego miasta. Chcieć opisać obopólną radość Cyrusa, gdy ujrzał niespodzianie wiernego sługę, i Naba, gdy odszukał swego pana, byłoby niepodobieństwem.
Lecz chociaż udało się Nabowi wkręcić do Richmondu, to jednak o wiele trudniej było wydobyć się ztamtąd, gdyż jeńców federalnych bacznem strzyżono okiem. Tylko nadzwyczajny jakiś wypadek mógł nastręczyć sposobność do ucieczki połączoną z pewnem prawdopodobieństwem powodzenia, a sposobność taka nie tylko nie przychodziła sama ale i sprowadzić ją było nie łatwo.
Tymczasem Grant nie zaprzestawał swych strategicznych operacyj. Zwycięstwo pod Petersburgiem drogo go kosztowało. Siły jego połączone z siłami Butlera nie osięgnęły dotychczas pod Richmond żadnego rezultatu i nic nie zapowiadało naszym jeńcom bliskiego wyswobodzenia. Korespondent, któremu nudna ta niewola nie nastręczała żadnych ciekawych szczegółów dla jego notatek, nie mógł już dłużej wytrzymać. Jedna myśl opanowała go całego! bądź co bądź wydobyć się z Richmond. Kilkakrotnie nawet próbował szczęścia, lecz każdym razem wstrzymywały go nieprzełamane trudności.
Tymczasem oblężenie trwało dalej, i jeśli jeńcy nasi wzdychali tylko do tego, ażeby ucieczką połączyć się z armją Granta, to i między oblężonemi byli tacy, którzy niemniej radzi by byli wydobyć się z miasta, ażeby połączyć się z armją separatystów, a między tymi niejaki Jonatan Forster, zapalony południowiec. I w istocie tak samo jeńcy federalni jak i federaliści nie mogli opuścić miasta opasanego w kole przez armją północną. Gubernator Richmondu od dawna już nie mógł się znosić z jenerałem Lee a rzeczą najwyższej wagi było zawiadomić tegoż o położeniu w jakiem znajdowało się miasto, ażeby przyspieszyć odsiecz. Otóż wyż pomieniony Jonatan Forster wpadł był na myśl wzbić się w powietrze balonem, przelecieć tym sposobem linje wojsk oblężonych i dostać się do obozu separatystów.
Gubernator zezwolił na ten projekt. Sporządzono balon i oddano go do dyspozycji Jonatana Forstera, któremu pięciu innych jeszcze zuchów miało towarzyszyć w tej napowietrznej wyprawie. Balon zaopatrzono bronią, na wypadek gdyby lądując byli zmuszeni bronić się i żywnością, na wypadek, gdyby ich podróż napowietrzna miała się nieco przedłużyć.
Czas wyjazdu naznaczono na dzień 18go marca. Miało się to stać w nocy, przy średnim wietrze północno-zachodnim, a aeronauci spodziewali się w kilka godzin przybyć do kwatery jenerała Lee.
Lecz ten wiatr północno-zachodni nie był wcale zwyczajnym wiatrem. Już od 18. marca uważano, że się zmienia w orkan. Wkrótce burza wzmogła się do tego stopnia, że wyjazd Forstera musiał być odroczonym, niepodobna bowiem było narażać balon i jego załogę na wściekłość rozpasanych żywiołów.
Balon, napełniony gazem, czekał na głównym placu miejskim, gotów odlecieć każdej chwili, gdyby się wicher nieco uspokoił a całe miasto niecierpliwiło się, widząc, że stan powietrza nie zmienia się wcale.
Upłynął 18 i 19 marca a burza nie uspakajała się ani na chwilę. Z trudnością nawet zdołano ochronić od zniszczenia balon, przymocowany do ziemi, którym wiatry morskie wściekle targały.
Minęła noc z 19 na 20 marca, ale nad ranem orkan z większą jeszcze wybuchnął wściekłością. Wyjazd był niemożliwy.
Dnia tego zaczepił Cyrusa Smitha na jednej z ulic Richmondu człowiek jakiś zupełnie mu nieznany. Był to marynarz, nazwiskiem Pencroff, w wieku od 35 do 40 lat, silnie zbudowany, mocno ogorzały, z żywemi, ustawicznie mrugającemi oczyma, ale z poczciwym wyrazem twarzy. Ten Pencroff był z urodzenia północnym Amerykaninem, przepłynął wszystkie morza na całej kuli ziemskiej i doznał najdziwniejszych przygód, jakie kiedykolwiek spotkać mogą istotę dwunożną bez pierza. Nie potrzeba dodawać, że była to natura w wysokim stopniu przedsiębiorcza, gotowa na wszystko, a której nigdy nic nie zdołało wprawić w zdziwienie. Pencroff na początku owego roku udał się był do Richmond w interesach, w towarzystwie młodego chłopca, nazwiskiem Harbert Brown, rodem z New-Iersey, syna swojego kapitana sieroty, którego kochał jak własnego syna. Nie mogąc wyjechać przed rozpoczęciem oblężenia, ujrzał się nagle zamkniętym w mieście, ku wielkiemu swemu niezadowoleniu i w tem położeniu przepełniała go także całego ta jedna myśl: wymknąć się jakim bądź sposobem. Inżyniera Cyrusa Smitha znał ze słychu. Wiedział jak niecierpliwie ten śmiały człowiek targał więzy swojej niewoli. Otóż dnia tego postanowił porozumieć się z nim i spotkawszy go zagadnął bez wstępu:
— Jakże, panie Smith, czy sprzykszyło się już panu bardzo w Richmond?
Inżynier zmierzył bystro człowieka, który tak do niego przemówił, a ten zniżając głos, dodał:
— Panie Smith, chcesz pan uciekać?
— A kiedy? zapytał żywo inżynier i można słusznie twierdzić, że odpowiedź ta wymknęła mu się mimowoli, gdyż nie wybadał jeszcze człowieka, który przemówił do niego.
Lecz zmierzywszy wzrokiem przenikliwym dobroduszną postać marynarza, nie wątpił więcej że ma do czynienia z poczciwym człowiekiem.
— Kto pan jesteś? zapytał krótko.
Pencroff wyjawił mu swoje nazwisko.
— Dobrze, odparł Cyrus Smith, lecz jakiż sposób ucieczki?
— Tym balonem, co tam wisi gnuśnie i wydaje mi się, jak gdyby na nas czekał umyślnie!..
Marynarz nie potrzebował kończyć zdania. Inżynier zrozumiał wszystko z pierwszego słowa. Chwycił Pencroffa pod ramię i zabrał go ze sobą do swego mieszkania.
Tam marynarz rozwinął cały swój projekt w istocie nader prosty. Narażało się tylko życie... a zresztą nic. Prawda, że orkan szalał z największą gwałtownością, ale taki zręczny i śmiały inżynier, jak Cyrus Smith, potrafiłby przecież kierować balonem. Gdyby on znał tę sztukę, on sam, Pencroff, ani chwili by się nie wahał puścić się w drogę — rozumie się z Harbertem. Nie takie on widział burze i nic sobie z żadnej nie robił!
Cyrus Smith słuchał marynarza w milczeniu, ale wzrok jego pałał. Trafiała się więc sposobność, a Cyrus Smith nie zwykł był opuszczać podobnej. Projekt był wprawdzie bardzo niebezpieczny, mimo to był wykonalny. W nocy, pomimo najczulszej straży, można było podkraść się pod balon, wślizgnąć do łódki, a potem odciąć liny, które go do ziemi wiązały. Prawda że można zostać zabitym, lecz może się także i udać, a gdyby nie ta burza... Lecz gdyby nie ta burza, balon byłby już odleciał, a tak gorąco oczekiwana sposobność do ucieczki byłaby się w tej chwili nie trafiała!
— Nie jestem sam!... rzekł kończąc swe rozmyślania Cyrus Smith.
— Ileż osób chcesz pan zabrać ze sobą? zapytał marynarz.
— Dwie: mego przyjaciela Spiletta i sługę Naba.
— Razem trzy — odparł Pencroff — a ze mną i z Harbertem pięć. Balon miał zabrać sześć...
— Więc jedziemy! — rzekł Cyrus Smith.
To słówko „my“ tyczyło się także korespondenta, ale korespondent nie należał do ludzi, którzy cofają się od podobnych przedsięwzięć i zaledwie mu ten projekt przedłożono, przystał od razu bez namysłu. Co go dziwiło, to że myśl taka prosta jemu samemu nie przyszła dotąd do głowy. Co się tyczy Naba, to ten szedł wszędzie, dokąd się panu jego podobało.
— A zatem dziś w wieczór, rzekł Pencroff. Będziemy się przechadzać wszyscy pięciu w tamtej stronie, niby z ciekawości.
— Dziś w wieczór, o godzinie dziesiątej — odparł Cyrus Smith — i dałby Bóg, ażeby się ta burza nie uspokoiła przed naszym wyjazdem!
Pencroff pożegnał inżyniera i powrócił do swego pomieszkania, gdzie zostawił młodego Harberta Brown. Ten śmiały chłopczyna znał plan marynarza i nie bez pewnego niespokoju oczekiwał rezultatu konferencji z inżynierem. Jak więc widzimy, było to pięciu ludzi śmiałych i gotowych na wszystko, którzy postanowili puścić się na losy burzy, wśród wyjącego z pełnej piersi orkanu!
Nie! Huragan nie uspakajał się wcale, i ani Jonatanowi Forsterowi ani towarzyszom jego nie mogło przyjść do głowy narażać się na wściekłość jego w tak kruchej łódce! Dzień był okropny. Inżynier jednego się tylko obawiał, t. j. ażeby balon przymocowany do ziemi a targany wichrem nie pękł w tysiąc kawałków. Przez kilka godzin wałęsał się po placu prawie pustym, nie spuszczając z oka balonu. Tosamo robił Pencroff z przeciwnej strony, z rękami w kieszeniach, poziewając od czasu do czasu, jak człowiek, który nie wie czem zabić nudny czas — lecz także powątpiewał, czy balon nie pęknie lub czy nie zerwie swych więzów i nie uleci w powietrze.
Nadszedł wieczór. Noc była bardzo ciemna. Gęste wyziewy niby chmury unosiły się ponad ziemią. Padał deszcz ze śniegiem i zimno było przenikliwe. Rodzaj mgły ciężkiej zawisł nad Richmondem. Zdawało się, jakoby burza stała się chwilową rozjemczynią między oblężonymi a oblegającymi i że armaty zawstydzone milczały w obec straszliwych ryków orkanu. Ulice były puste. Zdawało się nawet zbytecznem podczas tak okropnej burzy strzedz placu miejskiego, w pośrodku którego uwiązany do ziemi rozpaczliwie szamotał się balon Wszystko snać sprzyjało ucieczce jeńców, ależ ta jazda napowietrzna wśród rozhukanych wichrów....
— Przebrzydła chlapawica! — rzekł Pencroff, uderzając z góry pięścią w kapelusz, który wicher zrywał mu z głowy. — Ale ba! przecież postawimy na swojem!
O godzinie w pół do dziesiątej Cyrus Smith i towarzysze jego z rozmaitych stron podkradli się chyłkiem aż na sam plac, pogrążony w zupełnej ciemności, ponieważ oświetlające go lampy gazowe pogasły wszystkie od wiatru. Nie widać było nawet olbrzymiego balonu, który wicher przygniótł aż do samej ziemi. Oprócz worków z balastem złożonych w sieci sznurowej balonu, łódka przytwierdzoną była osobno za pomocą potężnej liny przewleczonej przez kółko utwierdzone w bruku kamiennym, której drugi w dwójnasób złożony koniec przymocowany był do krawędzi łódki.
Jeńcy spotkali się przy łódce. Nikt ich nie spostrzegł, a nawet tak było ciemno, że sami siebie nie widzieli.
W głębokiem milczeniu Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Nab i Harbert wsiedli do łódki, podczas gdy Pencroff na rozkaz inżyniera zdejmował po jednemu worki z balastem. Trwało to chwil kilka, poczem marynarz zajął miejsce w łódce obok swoich towarzyszów.
Balon przytrzymywała jeszcze tylko w dwójnasób złożona lina, a Cyrus Smith miał już tylko wydać rozkaz wyjazdu.
Wtem pies jakiś jednym susem wskoczył do łódki. Był to Top, pies inżyniera, który urwawszy się z łańcucha, pobiegł za swoim panem. Cyrus Smith, obawiając się zwiększenia ciężaru, chciał odpędzić biedne zwierzę
— Ba, jeden więcej! rzekł Pencroff i wyrzucił z łódki dwa worki z balastem.
Następnie popuścił linę i balon wzniósł się do góry w kierunku ukośnym i znikł w obłokach, potrąciwszy wpierw łudką o dwa kominy, które rozwalił w szalonym swym pędzie.
Orkan rozszalał się wówczas z wściekłą gwałtownością. Dopóki noc trwała, niepodobieństwem było spuszczać się na dół, a gdy dzień zaświtał, gęste mgły zakryły pod niemi ziemię.
W pięć dni później, gdy się rozjaśniło powietrze, ujrzeli nieprzejrzane morze pod sobą, a wicher pędził balon z przerażającą szybkością.
Widzieliśmy w poprzednim rozdziale, jakim sposobem z tych pięciu ludzi, którzy 20. marca opuścili Richmond, dnia 24. marca wyrzuconych zostało czterech na puste wybrzeże, sześć tysięcy mil oddalone od ich rodzinnego kraju.[5]
A tym, którego stracili, na którego ratunek pospieszyli natychmiast czterej ocaleni rozbitki, był ich przewódzca, inżynier Cyrus Smith!...






ROZDZIAŁ III.
(Godzina piąta w wieczór. — Stracony towarzysz. — Rozpacz Naba. — Poszukiwania w północnej stronie. — Wysepka. — Noc pełna strapienia i udręczeń. — Mgła poranna — Wyprawa Naba wpław przez morze. — Obraz ziemi. — Przez kanał w bród.)

Sieć przedarła się była pod Cyrusem Smithem i uderzający bałwan morski porwał go ze sobą. Z nim razem zniknął także pies jego. Wierne to zwierzę dobrowolnie rzuciło się w morze na pomoc swojemu panu.
— Dalej, naprzód! zawołał korespondent.
I wszyscy czterej, jak byli, Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff i Nab, niepomni własnego znużenia i trudów, rozpoczęli poszukiwania.
Biedny Nab płakał z wściekłości i z rozpaczy zarazem, na myśl, że utraci wszystko co kochał na świecie.
Między chwilą, kiedy Cyrus Smith zniknął, a chwilą, w której towarzysze jego wyrzuceni zostali na ląd, nie upłynęło więcej jak dwie minuty. Można się więc było spodziewać przyjść jeszcze na czas z pomocą.
— Szukajmy go, szukajmy go! krzyczał Nab.
— Dobrze, Nab, odparł Gedeon Spilett, i znajdziemy go!
— Przy życiu?
— Przy życiu!
— A umie pływać? zawołał Pencroff.
— Umie! odparł Nab, a zresztą Top jest przy nim!
Marynarz, słysząc wściekły ryk morza, pokiwał tylko głową!
Inżynier wpadł w morze na północ od wybrzeża, około pół mili od miejsca, w którem wyrzuceni zostali nasi rozbitki. Najbliższy zatem punkt wybrzeża, do którego mógłby dopłynąć, odległy był co najwyżej pół mili.
Była wówczas mniej więcej godzina szósta z wieczora. Mgła podniosła się z oceanu i ciemniejszą jeszcze uczyniła noc. Rozbitki skierowali swe kroki północnym brzegiem lądu, na który los ich wyrzucił, lądu zupełnie nieznanego, którego nawet położenia geograficznego domyślać się nie mogli. Pod nogami mieli grunt piasczysty, zmięszany z kamykami i pozbawiony, jak się zdawało, wszelkiej roślinności. Grunt ten, nader nierówny i chropowaty, poprzerzynany był tu i owdzie małemi rozpadlinami, które niezmiernie utrudniały pochód. Z tych dołów zrywały się co chwila duże jakieś ptaki ciężkiego lotu, których ciemność nie dozwalała rozpoznać. Inne, szybsze i mniejsze, wzlatywały stadami jak chmury. Marynarzowi zdawało się, że poznaje w nich mewy i drobniejsze ptactwo morskie, którego przeraźliwe ostre krzyki zagłuszały nawet szum oceanu.
Od czasu do czasu rozbitki nasi zatrzymywali się i wołali z całych sił, wytężając słuch, czy też od strony morza nie odezwie się głos jaki. Przypuszczali słusznie, że zbliżywszy się do miejsca, w którem Cyrus Smith mógł był wypłynąć, w razie, gdyby on sam nie był w stanie dać znać o sobie, szczekanie Topa doszłoby ich ucha. Lecz żaden głos nie dał się słyszeć wśród ponurego grzmotu łamiących się o brzegi fal morskich. Wtedy drużyna nasza podążyła dalej, przeszukując po drodze wszystkie najmniejsze zakręty nadbrzeża.
Po 20 minutach marszu, wstrzymała nagle pochód naszych rozbitków granica spienionych fal morskich. Nie było dalej lądu. Znaleźli się na samym krańcu języka ziemi, o którego podnóże łamały się z wściekłością bałwany.
— To przylądek, rzekł marynarz. Zwróćmy się w prawo i tym sposobem dotrzemy do lądu stałego.
— Lecz jeśli on tam jest! odparł Nab, wskazując na ocean, którego olbrzymie fale bielały w zmroku.
— Więc wołajmy na niego!
I wszyscy czterej, łącząc razem swe glosy, wydali grzmiący okrzyk — żadnej odpowiedzi. Wyczekali chwili, w której morze jakby tchu nabierając — przycichło — i ponowili okrzyk — ale napróżno!
Wówczas zwrócili swe kroki w przeciwną stronę przylądku, po gruncie jednakowo piasczystym i kamienistym. Pencroff jednak zauważył, że brzegi były bardziej urwiste, że grunt się zwolna podnosił — i przypuszczał, że łączy swą przydłużoną nieco pochyłością wyniosły ląd, którego ciężkie kształty rysowały się niewyraźnie w cieniach zmroku. Mniej było ptactwa w tej stronie wybrzeża. I morze zdawało się być mniej wzburzonem, mniej hałaśliwem i nawet prąd fal widocznie o wiele zwolniał. Zeledwie słychać było jak łamały się o brzegi. Ta strona przylądku tworzyła snać małą zatokę półkolistą, którą ów język zasłaniał przed działaniem pełnego morza.
Lecz idąc dalej w tym kierunku południowym, oddalano się tylko coraz bardziej od tej strony wybrzeża, gdzie Cyrus Smith prawdopodobnie mógł był wypłynąć. Po półtorej mili drogi nie napotkali jeszcze takiego zakrętu, któryby im dozwolił zwrócić się znowu na północ. Zdawało się jednak, że przylądek ten z tej strony którą szli, musiał gdzieś przytykać do stałego lądu. Rozbitki, jakkolwiek znużeni i wycieńczeni na siłach, dążyli mężnie naprzód, w nadziei znalezienia się co chwila na skręcie, który ich zawróci napowrót w dawnym kierunku.
Lecz jakież było ich rozczarowanie, gdy po dwóch milach drogi zaleźli się naraz na dość wyniosłym, śliskim, skalistym szczycie, a przed sobą ujrzeli morze!
— Jesteśmy na jakiejś wyspie! rzekł Pencroff, i zeszliśmy ją od końca do końca!
Marynarz miał słuszność. Rozbitki nasi nie zostali wyrzuceni na ląd stały, ani nawet na wyspę, lecz na malutką wysepkę mającą zaledwie dwie mil długości, której szerokość nie musiała być także bardzo znaczną.
Czyż miałaby ta mała kamienista wysepka pozbawiona wszelkiej roślinności, pusty przytułek kilku ptaków morskich, przytykać do innej większej jakiej wyspy? Trudno to było przypuścić. Podróżni nasi, ujrzawszy z łódki ziemię przez mgły, nie zdołali ocenić dostatecznie jej objętości. Lecz Pencroff wprawnem okiem marynarza przenikającem wszelkie ciemności, zdawał się dostrzegać w tej chwili na zachodzie niewyraźnie kształty jakiegoś górzystego wybrzeża.
Lecz ciemność nie dozwalała rozróżnić do jakiego rodzaju należała ta wysepka, pojedyńczych czy też złożonych. Nie podobna było także opuścić jej, gdyż zewsząd oblaną była morzem. Trzeba więc było odłożyć nazajutrz poszukiwania za straconym towarzyszem, który niestety żadnym nawet znakiem nie dał znać o sobie.
— Milczenie Cyrusa niczego nie dowodzi, rzekł korespondent. Może zemdlał, może jest ranny i chwilowo niezdolny dać odpowiedzi, ale nie traćmy nadziei.
Korespondent wpadł zatem na myśl rozpalenia ognia na pewnym punkcie wysepki, który by służył jako sygnał dla Cyrusa. Lecz nigdzie nie można było znaleść ani drzewa ani suchych krzewów. Wszędzie tylko piasek i kamyki!
Łatwo pojąć żal i boleść Naba i towarzyszy jego którzy żywe przywiązanie powzięli dla nieustraszonego Cyrusa. Aż nadto widocznem było niepodobieństwo niesienia mu w tej chwili pomocy. Potrzeba było oczekiwać dnia. Albo więc Cyrus sam o własnych ocalił się siłach i znalazł już schronienie na jakimś punkcie wybrzeża, albo też stracony był na wieki!
Długie to były i gorzkie godziny. Rozbitki srogich doznawali cierpień, lecz zaledwie je czuli. Nie przyszło im do głowy użyć chwili spoczynku. Myśl o ich przewódzcy nie pozwoliła im pamiętać o sobie; nie tracąc nadzieji, a raczej wmawiając ją w siebie, tysiąc razy przebyli tam i nazad całą wysepkę, powracając nieustannie do jej północnego krańca, najbardziej z bliżonego do miejsca gdzie zaszło owo opłakane zdarzenie. Naprzemian to przysłuchując się, to znów wołając, spodziewali się wciąż usłyszeć wołanie o pomoc, a głos ich musiał sięgać daleko, gdyż spokój jakiś zapanował wówczas w powietrzu, fale się uspokoiły a zarazem i huk ich przycichł.
Raz nawet na krzyk Naba zdawało się że zawtórowało echo. Harbert zwrócił na to uwagę Pencroffa, dodając:
— To dowodzi, że w stronie zachodniej znajduje się ziemia nie bardzo daleko.
Marynarz skinął na to potakująco. Zresztą nie mogły go oczy omylić. Jeśli chociaż niewyraźnie dostrzegł w tej stronie ziemię, to z pewnością była tam ziemia.
Lecz to dalekie echo było jedyną odpowiedzią na krzyk Naba, a całą wschodnią część wysepki zaległa ponura cisza.
Tymczasem zwolna wypogadzało się Niebo. Około północy zamigotało kilka gwiazdek, i gdyby inżynier był przy nich, byłby dostrzegł, że te gwiazdy nie należały już do strefy północnej. Nie było gwiazdy polarnej na tym nowym horyzoncie, konstylacje zenitalne były także różne od tych, jakie się dają spostrzegać na północy nowego świata, a Krzyż południowy jaśniał na południowym biegunie.[6]
Tak upłynęła noc. Około godz. piątej nad ranem, dnia 25. marca na wierzchołku nieba zarysowały się lekkie półcienie. Widnokrąg pogrążony był jeszcze w ciemności, lecz z pierwszym brzaskiem dnia, podniosła się z morza mgła gęsta tak, że zaledwie na dwadzieścia kroków przed sobą można było dostrzegać przedmioty. Mgła rozwinęła się i zawisła nad ziemią w ciężkich szmatach.
Była to nowa przeszkoda bardzo nie w porę. Rozbitki nie mogli nic rozróżnić w koło siebie. Podczas gdy oczy Naba i korespondenta błądziły po oceanie, marynarz z Harbertem śledzili za ową ziemią na zachodzie. Lecz ani śladu ziemi nie można było dostrzedz.
— Mniejsza z tem, rzekł Pencroff, chociaż nie widzę ziemi, to ją czuję... ona tam... tam... tak pewnie, jak to, że nie jesteśmy więcej w Richmondzie!
Lecz niebawem mgła poczęła się rozwiewać. Była ona tylko zapowiednią pogody. Ciepłe promienie słoneczne ogrzały naprzód górne pokłady powietrza a następnie przedarły się do samej powierzchni wysepki.
W istocie, około godziny wpół do siódmej, w trzy kwandransy po wschodzie słońca, mgła zrobiła się przezroczystą. Zgęstniała u góry, lecz zato przerzedziła się u dołu. Niebawem ukazała się oczom rozbitków cała wysepka, jak gdyby wyszła z chmur, następnie półkolem poczęło odsłaniać się morze, niezmierzone ku wschodowi ale zato na zachodzie zarysowało się wyniosłe i urwiste wybrzeże.
Tak! to ziemia! Tam ich zbawienie na jakiś czas przynajmniej! Wysepkę przedzielał od owego wybrzeża kanał na pół mili szeroki, w którym szumiał bystry prąd morski.
Tymczasem jeden z rozbitków idąc wyłącznie za popędem swego serca, rzucił się nagle w prąd morski, nie zasiągnąwszy wprzód nawet zdania towarzyszy, nie rzekłszy ani słowa. Był to Nab. Spieszno mu było dostać się do tego wybrzeża i dopłynąć doń od strony północnej. Nikt by go nie był w stanie zatrzymać. Pencroff wołał za nim, ale napróżno. Korespondent gotował się płynąć za Nabem.
Wówczas Pencroff przystąpiwszy do niego rzekł:
— Chcesz pan przepłynąć ten kanał?
— Tak jest, odparł Gedeon Spilett.
— Więc wierz mi, zaczekaj trochę, rzekł marynarz. Nab wystarczy ażeby nieść pomoc swemu panu. Puściwszy się kanałem, narazilibyśmy się tylko na to, że prąd porwałby nas ze sobą. Otóż, jeżeli się nie mylę, to prąd ten spowodowany jest odpływem morza. Patrz pan, morze widocznie opada. Więc miejmy cierpliwość gdy odpływ ustąpi, uda się nam może przejść w bród.
— Masz pan słuszność, odparł korespondent. Nie rozłączajmy się ze sobą, jak długo się da...
Tymczasem Nab walczył mężnie z prądem wody. Płynął wciąż w kierunku skośnym. Za każdem uderzeniem fali widać było jego czarne barki nad powierzchnią wody. Prąd unosił go wprawdzie z olbrzymią szybkością, lecz jednocześnie przybliżał się wciąż do brzegu. To pół mili, które oddzielało wyspę od ziemi, przepłynął w przeciągu więcej niż pół godziny i wyszedł na brzeg o kilka tysięcy stóp w bok od miejsca przeciwległego punktowi, z którego wypłynął.
Nab wylądował u podnóża stromej ściany granitowej, strzepnął się tęgo, następnie pobiegł pędem i zniknął wkrótce po za wierzchołkiem skały, sterczącej ponad morzem w tej samej mniej więcej wysokości, co północny kraniec wysepki.
Towarzysze Naba przypatrywali się ze ściśnionem sercem śmiałemu jego zamiarowi a gdy już zniknął im z oczu, przenieśli wzrok swój na ową ziemię, na której chcieli szukać schronienia i przytułku. Zjedli także kilka muszli rozsianych gęsto po piasku — lichy to był posiłek, ale zawsze jakiś posiłek.
Przeciwległe wybrzeże tworzyło obszerną zatokę, zakończoną na południe spiczastym językiem, pozbawionym wszelkiej roślinności, który przedstawiał widok nader ponury i dziki. Język ten łączył się z wybrzeżem w dość fantastycznych zarysach i jak filary zakończone w kabłąk, sterczały z niego olbrzymie skały granitowe. Przeciwnie na północ rozszerzając się, tworzyła zatoka wybrzeże bardziej zaokrąglone, ciągnące się z południowo-zachodniego w północno-wschodnim kierunku a zakończone urwistym, śpiczastym przylądkiem. Odległość pomiędzy tymi dwoma krańcami, o który opierał się łuk zatoki mogła wynosić mil ośm, Wysepka na pół mili od brzegu oddalona, zajmowała szeroki pas morza, podobna do olbrzymiego szkieletu wieloryba. Cała jej szerokość wynosiła ćwierć mili.
Nadbrzeże przed wysepką składało się w pierwszym rzędzie z płaszczyzny piasczystej pokrytej gęsto czarniawemi skałami, które właśnie w tej chwili z opadającego wskutek odpływu morza poczęły z wolna wychylać głowy. Na drugim planie wznosił się rodzaj kurtyny[7] granitowej, ściętej prostopadle, z fantastycznym wierzchołkiem, najmniej 300 stóp wysokiej. Kurtyna ta ciągnęła się na trzy mile długości i kończyła się z prawej strony raptownie ściętem urwiskiem, jak gdyby ręką ludzką wyciosanem. Przeciwnie po lewej stronie przed samym przylądkiem, to strome niekształtne wybrzeże rozdrobione w graniaste bryły, złożone z nagromadzonych odłamów skał i rumowiska, przechodziło zwolna w przydłużną pochyłość, z którą łączyły się urwiska i skały południowego krańca.
Na płaszczystej wyżynie wybrzeża nie było ani jednego drzewa. Był to jakby stół gładki, podobny temu, który się wznosi nad Cape-Town, na przylądku Dobrej Nadzieji, tylko mniejszych nieco rozmiarów. Tak przynajmniej wydawało się patrząc z wysepki. Za to nie brakowało roślinności po prawej stronie, za owem urwiskiem. Łatwo było rozróżnić grupy olbrzymich drzew, ciągnące się jak daleko wzrok sięgał.
Widok tej roślinności rozweselał nieco oko, znużone szorstkiemi linjami granitowych ram, które go otaczały.
Na ostatnim wreszcie planie, ponad piaszczystą wyżyną, w kierunku północno-zachodnim w odległości najmniej siedm mil, błyszczał śniegiem okryty szczyt, ozłocony promieniami słońca. Była to czapka śniegu pokrywająca łysinę jakiejś oddalonej góry.
Niepodobna więc było rozstrzygnąć kwestji, czy ziemia, którą widzieli przed sobą, była wyspą, czy też częścią lądu stałego. Lecz patrząc na te skały piętrzące się po lewej stronie, dziwacznie poszarpane i urwiste, każdy geolog byłby niezawodnie przypisał im pochodzenie wulkaniczne, niezaprzeczenie bowiem były wytworem jakiejś podziemnej rewolucji.
Gedeon Spilett, Pencroff i Harbert uważnie przypatrywali się tej ziemi, na której czekał ich może długoletni pobyt a może i śmierć nawet, jeżeli nie leżała przy szlaku, którym zwykły płynąć okręta!
— No, i cóż ty na to, Pencroff? zapytał Harbert.
— Ha cóż, widzę w tem dobre i złe, jak we wszystkiem, odparł marynarz. Zresztą obaczymy. Lecz odpływ morza coraz widoczniejszy. Za trzy godziny spróbujemy, czy nie uda się nam przejść na drugi bok, a gdy się już raz tam dostaniemy, będziemy się starali robić co będzie można i odszukać p. Smitha.
Pencroff nie omylił się w swych rachubach. We trzy godziny później, gdy morze opadło, odkryła się większa część piasczystej płaszczyzny, stanowiącej łożysko kanału. Wysepkę oddzielała już tylko od przeciwnego wybrzeża wąska odnoga, łatwa do przebycia.
W istocie, około godziny dziesiątej, Gedeon Spilett z dwoma towarzyszami, rozebrawszy się i przymocowawszy na głowie zawiniątka z sukniami, rzucili się w odnogę, której głębokość nie wynosiła więcej jak pięć stóp. Harbert, dla którego było zbyt głęboko, płynął jak ryba i trzymał się dzielnie. Wszyscy trzej dostali się bez trudności na drugą stronę. Tam osuszywszy się rychło na słońcu i przywdziawszy napowrót suknie, które udało im się ochronić od zmoczenia złożyli walną naradę.






ROZDZIAŁ IV.
(Litodomy. — Przy ujściu rzeki. — Dymniki górskie. — Dalszy ciąg poszukiwań. — Las o zielonych drzewach. — Zapas paliwa. — Czekajmy odpływu morza! — Widok ze szczytu wybrzeża. — Spław drzewa. — Powrót do brzegu.)

Korespondent polecił przedewszystkiem marynarzowi, ażeby czekał na niego w tem samem miejscu dokąd niebawem powróci, poczem nie tracąc chwili czasu, podążył do góry w tę samą stronę wybrzeża, którędy kilka godzin przedtem udał się był Nab. W kilka minut później znikł na zakręcie wybrzeża, tak mu spieszno było zasięgnąć wieści o straconym towarzyszu.
Harbert chciał mu towarzyszyć. Ale marynarz rzekł:
— Zostań tu ze mną mój chłopcze. Musimy przysposobić jakieś koczowisko i pomyśleć, czyby się nie dało wyszukać dla naszych żołądków coś pożywniejszego od muszli. Przyjaciele nasi będą potrzebowali posiłku za powrotem. Niech każdy czyni, co do niego należy.
— Jam gotów, odparł Harbert.
— To dobrze, rzekł marynarz — jakoś to będzie. Postępujmy tylko systematycznie. Czujemy znużenie, zimno i głód, trzeba nam więc wyszukać sobie przytułku, ognia i pożywienia. W lesie znajdziemy drzewo, w ptasich gniazdach jaja, idzie więc tylko jeszcze o dach.
— Ja więc poszukam w skałach jakiejś jaskini — odparł Herbert — i pewnie uda mi się wynaleść dziurę, w której się wszyscy pomieścimy.
— To, to, mój chłopcze, rzekł Pencroff. I dalej naprzód!
I obaj puścili się w drogę podnóżem olbrzymiej skalistej ściany, po wydmie piasczystej, którą zwolna opadające morze odkryło. Lecz zamiast iść w górę na północ, oni schodzili w dół na południe. Pencroff zauważał na kilkaset kroków od miejsca, w którem wylądowali, wrzynającą się w brzeg wąską cieśninę, która, zdaniem jego, była łożyskiem rzeki jakiejś lub potoku. Z jednej więc strony było rzeczą nader ważną zamieszkać w pobliżu wody słodkiej, z drugiej zaś strony nie było nieprawdopodobnem przypuszczenie, że prąd morski w tę stronę poniósł Cyrusa.
Powiedzieliśmy wyżej, że owa ściana skalista wznosiła się do wysokości 300 stóp, ale od góry do dołu była jakby z jednego kamienia wyciosaną, i nawet u podnóża jej, które morze z lekka podmywało, nie było żadnej szczeliny mogącej służyć za tymczasowe schronienie. Był to mur prostopadły z twardego granitu, którego nigdy nie dotknęło morze. Dokoła szczytu jego wzlatywały chmury wodnego ptactwa, szczególniej rozmaite rodzaje z rzędu płetwonogich o podłużnym, spłaszczonym i śpiczastym dzióbie — nader krzykliwe i wcale nie zmięszane widokiem ludzi, którzy pewnie po raz pierwszy przerywali im ich spokojną samotność. Pomiędzy tem ptactwem płetwonogiem rozpoznał Pencroff także rodzaj mew, które zowią czasem wronami morskiemi, tudzież małe drapieżne mewki, gnieżdżące się po zakrętach granitowej ściany. Jeden strzał celny w środek tego ptasiego mrowiska byłby setki ich ubił, lecz do strzału potrzeba strzelby, a ani Pencroff ani Harbert nie posiadali takowej. Zresztą te mewki i te wrony zaledwie dadzą się jeść i nawet jaja ich mają smak obrzydliwy.
Tymczasem Harbert, zboczywszy nieco na lewo, natrafił wkrótce na kilka brył skalnych pokrytych algami,[8] które w kilka godzin później przypływające morze powinno było znowu skryć pod wodę. Na tych skałach, wśród wijącego się ziela morskiego, leżały muszle o podwójnej skorupie, któremi nie mógł wzgardzić człowiek zgłodniały. Harbert przywołał zatem Pencroffa, który na głos jego z pospiechem przybiegł.
— To nie są ślimaki morskie, odparł Harbert, który uważnie przypatrywał się tym uczepionym do skał mięczakom, to litodomy.
— A dadzą się jeść? zapytał Pencroff.
— Wyśmienicie.
— Więc bierzmy się do nich.
Marynarz mógł w tej mierzy polegać na zdaniu Harberta. Chłopak ten był nader bity w historji naturalnej i posiadał od lat najmłodszych namiętne zamiłowanie do tej nauki. Ojciec pchnął go więc w tym kierunku, posyłając na wykłady najlepszych profesorów w Bostonie, którzy polubili to dziecko intelegentne i pracowite. I później jeszcze nieraz miano spożytkować jego zmysł przyrodniczy, który jak na początek nie omylił go wcale.
Litodomy te, były to płazy podłużne, w kształcie gron przyczepione do skały. Należały one do rodzaju mięczaków świdrujących, które przedziurawiają najtwardsze kamienie a skorupa ich zaokrągla się na obu końcach, czego nie widać u pospolitych ślimaków.
Pencroff z Harbertem sprawili okropne spustoszenie pomiędzy temi litodomami, które wylazły były właśnie ze skorupy, aby się pogrzać na słońcu. Jedli je tak jak ostrygi i przekonali się, że mają smak silnie pieprzny, tak że nie trzeba było do nich ani pieprzu ani innej przyprawy.
Tym sposobem zaspokoili chwilowo głód, lecz zato tem gwałtowniej, zwłaszcza po takiej potrawie, dało się im czuć pragnienie. Trzeba więc było szukać słodkiej wody, a nie podlegało wątpliwości, że nie może jej brakować na ziemi tak kapryśnie wyposażonej niespodziewanemi darami przyrody. Pencroff i Harbert zaopatrzywszy się wpierw w obfity zapas litodomów, któremi napełnili kieszenie i chustki, spuścili się napowrót do podnóża góry.
Dwieście kroków dalej przybyli do cieśniny, którą, według zapowiedzi Pencroffa, miała płynąć mała rzeczka. W tem miejscu przerywała się ściana granitowa, zdawało się, że wskutek jakiegoś dawnego podziemnego wybuchu. U podnóża jej było małe wydrążenie w kształcie zatoki, której dno tworzyło kąt dosyć ostry. W tem miejscu szerokość potoku wynosiła 100 stóp, a jego nadbrzeże po obu stronach zaledwie 20 stóp. Rzekę tę ściskały z obu stron prostopadłe ściany granitowe, które ku ujściu zdawały się nieco zniżać. Dalej bieg rzeki zwracał się nagle i ginął w zaroślach małego lasku na pół mili przestrzeni.
— Tu woda! tam las! rzekł Pencroff. Brak nam jeszcze tylko mieszkania!
Woda była w rzece przezroczysta. Marynarz przekonał się, że podczas odpływu morza, kiedy fale morskie jej nie mąciły, była słodką. Stwierdziwszy tę ważną okoliczność, począł Harbert szukać wydrążenia jakiego w skale, któreby mogło służyć im za schronienie, ale daremnie. Skała była wszędzie gładka, równa i prostopadła.
Przy samem jednak ujściu potoku, w miejscu bezpiecznem przed falami morskiemi, podczas przypływu, rumowiska skał tworzyły wprawdzie nie pieczarę, lecz stosy olbrzymich brył, jakie często napotkać można w okolicach mających pokłady granitowe, zwane „dymnikami górskiemi.“
Pencroff i Harbert zapuścili się dość daleko pomiędzy skały, w ich kurytarzy posypane piaskiem, w które wdzierało się światło przez szczeliny pomiędzy bryłami granitu, z których wiele utrzymywało równowagę w sposób niepojęty dla oka. Lecz razem ze światłem wkradał się także wiatr — przeciąg podobny temu, jaki panuje po kurytarzach — a z wiatrem zalatywał z zewnątrz ostry, przenikliwy chłód. Marynarz jednak sądził, że ubezpieczywszy lepiej niektóre części tych kurytarzy od działania zewnętrznej atmosfery, pozatykawszy niektóre otwory kamieniami i piaskiem, możnaby te „dymniki“ uczynić mieszkalnemi. Ich kształt geometryczny podobny był do znaku & który oznacza w skrócéniu et caetera. Zaopatrzywszy dobrze górny guz znaku, którędy wciskał się do środka wiatr południowy i zachodni, można było wybornie zużytkować dalszy jego układ na mieszkanie.
— Oto tego nam było potrzeba! zawołał Pencroff, i jeśli będziemy znów kiedy mieli przy nas p. Smitha, potrafi on niezawodnie wykrzesać coś z tego labiryntu!
— Ujrzymy go jeszcze, ujrzymy, zawołał Harbert, a kiedy powróci, trzeba żeby już zastał mieszkanie przynajmiej znośne. Doprowadzimy do tego, jeżeli nam się uda w lewym kurytarzu skleić ognisko lecz trzebaby zostawić otwór, przez któryby dym wylatywał.
— Uda się nam, uda, mój chłopcze odparł marynarz, a urządzenie tych dymników — (nazwę tę pozostawił Pencroff temu prowizorycznemu mieszkaniu) — będzie naszem zadaniem. Przedewszystkiem jednak trzeba zabrać zapas paliwa. Sądzę że las przyda nam się do zatkania tych otworów, przez które djabeł teraz hula.
Harbert i Pencroff wydobyli się z pomiędzy „dymników“ i obszedłszy krawędź wybrzeża, poczęli wdrapywać się znowu na lewy brzeg rzeki. Prąd był w tem miejscu dość bystry i unosił ze sobą kilka zeschłych gałęzi. Przypływ morza, który w tej chwili dawał się już czuć, powinien był gwałtownie odeprzeć go wstecz na dość znaczną odległość. Marynarz wpadł więc na myśl, że możnaby ten przypływ i odpływ morza zużytkować do przewozu ciężkich materjałów.
Po kwadransie drogi dotarli marynarz i Harbert do kolana, jakie tworzyła rzeka, skręcając w lewo. Od tego punktu począwszy toczył się dalej bieg rzeki środkiem lasu, gdzie rosły przepyszne drzewa. Drzewa te, pomimo spóźnionej pory roku, zachowały swą zieloność, należąc do gatunku drzew szyszkowych, które rodzą się we wszystkich częściach świata, tak pod niebem północnem jak i w krainach podrównikowych. Młody nasz przyrodnik rozróżnił pomiędzy niemi „deodary“, drzewa żywiczne, nader rozpowszechnione w strefie himalajskiej, roztaczające woń bardzo przyjemną. Z pomiędzy tych pięknych drzew strzelały w niebo grupy sosen, rozpościerających szeroko gęste korony swych gałęzi. Pencroff uczuł pod nogami, wśród bujnego ziela suche gałęzie, trzeszczące jak dziecinne pukawki.
— Brawo! chłopcze, rzekł do Harberta; choć nie znam może nazwisk tych drzew, tyle wiem przynajmiej, że należą do rodzaju „paliwa“ a ten jeden rodzaj obchodzi nas w tej chwili.
— Róbmy zapas! odparł Harbert, i natychmiast wziął się do dzieła.
Zbiórka szła z łatwością. Nie trzeba było nawet łamać drzew, gdyż mnóstwo suchych gałęzi leżało pod nogami. Lecz chociaż nie brak było paliwa, środki przewozu takowego pozostawiały wiele do życzenia. Drzewo to było bardzo suche i musiało szybko się palić. Z tąd wynikała konieczność sprowadzenia go do „dymników“ w większej ilości, a dwóch ludzi nie mogło zbyt znacznemu podołać ciężarowi. Uwagę tę zrobił Harbert.
— E! mój chłopcze, odparł marynarz, trzeba znaleźć jakiś sposób przewiezienia tego drzewa. Sposób na wszystko się znajdzie! Gdybyśmy mieli wózek lub łódkę, toby to łatwo było!
— Lecz mamy rzekę! zawołał Harbert.
— A jużci, odparł Pencroff. Rzeka będzie dla nas drogą, która sama jedzie, a nie darmo wynaleziono tratwy i spławy.
— Tylko że droga nasza, zauważał Harbert, posuwa się w tej chwili w przeciwnym kierunku od tego, jaki nam jest potrzebny. Morze bowiem zaczyna przypływać!
— Zaczekajmy na odpływ, odparł marynarz, a wtedy morze samo powiezie nasze paliwo do „dymników“. Tymczasem przygotujmy spław!
Marynarz z Harbertem skierowali swe kroki ku kątowi, jaki krawędź lasu tworzyła ze rzeką. Obaj dźwigali odpowiedni do sił swoich ładunek drzewa w wiązkach. Na nadbrzeżnem urwisku znajdowała się również wielka ilość suchych gałęzi, pomiędzy zaroślami, w których ludzka noga nigdy zapewne nie postała. Pencroff wziął się natychmiast do sporządzenia tratwy.
W małej przestrzeni utworzonej przez klinowo wystający kawałek brzegu, o który łamał się prąd rzeki, składali marynarz z Harbertem duże kawały drzewa, związując takowe ze sobą zapomocą suchej wikliny. W ten sposób sporządzili rodzaj tratwy, na której ułożyli w stos cały swój zapas drzewa, wynoszący mniej więcej tyle, ile mogło nabrać dwudziestu ludzi. W godzinę robota była ukończoną i spław przywiązany do brzegu miał już tylko czekać na przypływ morza.
Mając zatem jeszcze kilka godzin wolnych, postanowili Pencroff i Harbert wyleźć na sam szczyt wyniosłego nadbrzeża i ztamtąd rozpatrzeć się dokładniej w okolicy.
W odległości 200 kroków po za kolanem, które tworzyła rzeka, skalista ściana wybrzeża zakończona bezładnie natłoczonemi skałami, przechodziła w lekką spadzistość tuż przy krawędzi lasu. Spadzistość tę tworzyły, jakby ręką natury wyżłobione schody. Marynarz i Harbert poczęli więc po nich wspinać się do góry. Dzięki silnym swym ścięgnom, w kilku minutach dotarli do szczytu i stanęli na krawędzi urwiska po nad ujściem rzeki.
Stanąwszy na szczycie, pierwsze spojrzenie rzucili na ten ocean, który przebywali w tak okropnych okolicznościach! Ze wzruszeniem patrzali w ową północną stronę wybrzeża, gdzie nastąpiła ostateczna katastrofa. Tam to zginął Cyrus Smith. Śledzili wzrokiem za jakim szczątkiem balonu, do którego mógłby uczepić się człowiek. Ni śladu czegoś podobnego! Wskróś tylko niezmierna wodna pustynia. Całe wybrzeże w koło było również puste. Nie widać było nigdzie ani Gedeona Spiletta, ani Naba. Łatwo jednak być mogło, że w tej chwili tak daleko byli oddaleni, że ich dojrzeć nie można było.
— Coś mi powiada, ozwał się Harbert, że taki dzielny człowiek, jak pan Cyrus nie mógł pójść na dno, jak pierwszy lepszy. Musiał gdzieś przypłynąć do brzegu. Prawda, Pencroff?
Marynarz smutnie pochylił głowę. On nie spodziewał się już więcej Cyrusa Smitha, lecz nie chcąc wszelkiej nadziei odbierać Harbertowi, odparł:
— Niezawodnie, niezawodnie, nasz inżynier da sobie radę nawet tam, gdzieby każdy inny przepadł z kretesem!...
Tymczasem przypatrywał się uważnie położeniu i kształtom wybrzeża. Na dole, u stóp jego rozciągała się piasczysta płaszczyzna, zamknięta po prawej stronie ujścia rzeki szeregiem raf z morza sterczących. Skały te wynurzone jeszcze z wody podobne były do krokodyli wylęgających się w mule nadbrzeżnym. Z tamtej strony tych raf połyskiwało morze w promieniach słonecznych. Na południe ostra krawędź zamykała widnokrąg, tak, że nie można było poznać, czyli ziemia w tym kierunku się przedłuża, lub czyli ciągnie się w kierunku południowo-wschodnim i południowo-zachodnim, w którym to razie ziemia ta byłaby półwyspem nader przedłużonym. Na północnym krańcu zatoki rysowały się daleko kształty wybrzeża w linji bardziej zaokrąglonej. Tam rzeka była płytką, szeroko rozlaną, bez urwistych brzegów, z szerokiemi ławami piasku, który odpływ morza poodkrywał.
Pencroff i Harbert zwrócili teraz wzrok swój na zachód. Oko ich oparło się naprzód na górze, piętrzącej się w odległości sześciu lub siedmiu mil, której wierzchołek pokryty był śniegiem. Począwszy od pierwszych jej pagórków aż na dwie mile ku wybrzeżu, ciągnęły się wielkie obszary lasów, ogołocone z liścia, gdzieniegdzie tylko przerywane zielonemi grupami drzew iglastych. — Dalej, od krańca tego boru aż do samego wybrzeża, zieleniła się szeroka płaszczyzna porośnięta grupami drzew bezładnie porozrzucanych. Po lewej stronie widać było wśród rzadkich drzew połyskującą rzeczułkę; zdawało się że bieg jej dość kręty wiódł ją w poboczne pasma gór, zkąd zapewne musiało wytryskać jej źródło. W miejscu, gdzie marynarz zostawił spław drzewa, poczęła rzeka płynąć pomiędzy dwiema wysokiemi ścianami granitowemi, ale podczas gdy po lewym boku brzegi były gładkie i urwiste, po prawym natomiast poczęły się zwolna coraz bardziej zniżać, po opoce następowały odłamy skał, po skałach kamienie, po kamieniach kamyczki — i tak aż do samej krawędzi wybrzeża.
— Mieliżbyśmy się znajdować na wyspie?... mruknął marynarz.
— W każdym razie zdaje się być dość rozległą! odparł chłopak.
— Najrozleglejsza wyspa jest zawsze tylko wyspą! rzekł Pencroff.
Ważna ta kwestja nie mogła natychmiast być rozstrzygniętą. Trzeba to było na później odłożyć. Sama zaś ta kraina, czy była wyspą czy też stałym lądem, zdawała się żyzną, w przyjemne widoki i różnorodne opływającą płody.
— To szęście nasze, rzekł Pencroff, a w położeniu w jakiem jesteśmy winniśmy za to wdzięczność Opatrzności.
— Niechże więc Bogu będzie chwała! odparł Harbert, którego dusza pobożna przepełnioną była wdzięcznością dla Stwórcy wszech rzeczy.
Długo Pencroff i Harbert rozpatrywali się po krainie, na którą los ich wyrzucił, lecz z tak ogólnikowego przeglądu trudno było odgadnąć, co przyszłość dla nich chowała w swem łonie.
Następnie rozpoczęli powrót południowym grzbietem pasma gór granitowych, zarysowanym długim festonem skał o najdziwaczniejszych kształtach. Tu po szczelinach skał i po dziurach wyżłobionych w kamieniu gnieździło się tysiące ptactwa. Harbert skacząc ze skały na skałę spłoszył jedną taką gromadę skrzydlatą.
— A! to nie są mewy! zawołał.
— A cóż to za ptaki? zapytał Pencroff. Na honor, jabym myślał że to gołębie!
— W samej rzeczy, odparł Harbert, to są gołębie ale dzikie, zwane skalnemi. Poznaję je po podwójnym pasku czarnym na skrzydłach, po białym kuprze i po pierzu modro-popielatem. A ponieważ sam gołąb’ skalny jest bardzo smaczny, więc i jaja jego muszą być wyśmienite, a założyłbym się, że ich dość znajdziemy po gniazdach.
— Nie pozwolimy im się wywieść, chyba pod postacią jajecznicy! odparł wesoło Pencroff.
— A w czemże zgotujesz jajecznicę? zapytał Harbert. W kapeluszu?
— Prawda, odparł marynarz, nie znam się dość na kuglarstwie. Będziemy się więc kontentować jajami na miękko; co do mnie podejmuję się sprzątnąć najtwardsze!
Pencroff i Harbert przeszukiwali sumiennie dziury w skałach i w istocie znaleźli w niektórych jaja gołębie! Zebrali ich kilka tuzinów w chustkę i ponieważ przypływ morza się zbliżał, poczęli spuszczać się na dół ku rzece.
Kiedy przybyli do miejsca, w którem rzeka tworzyła kolano, była godzina pierwsza z południa. Prąd wody począł się już odwracać. Trzeba więc było korzystać z odpływu, ażeby spław z drzewem sprowadzić do ujścia rzeki. Pencroff nie chciał puścić spławu na los wody, lecz nie miał również ochoty sam wsiąść na spław, ażeby nim kierować. Ale marynarz nigdy nie jest w kłopocie o linę lub sznur; Pencroff więc ukręcił na prędce ze suchej wikliny powróz na kilka sążni długości. Żywy ten powróz przymocowali do tylnej części tratwy, marynarz ujął jeden koniec do ręki, podczas gdy Harbert za pomocą długiej żerdzi odpychał tratwę od brzegu i w ten sposób kierował ją z prądem wody.
Manewr ten udał się wyśmienicie. Potężny ładunek z drzewem wstrzymywany ręką marynarza idącego brzegiem, płynął prosto z wodą. Brzeg był bardzo urwisty, nie było niebezpieczeństwa ażeby spław osiadł na mieliźnie a mniej więcej we dwie godziny później przybił do ujścia rzeki, o kilka kroków od „dymników“.






ROZDZIAŁ V.
(Urządzenie „dymników.“ — Ważna kwestja ognia. — Pudełko z zapałkami. — Poszukiwania po nadbrzeżu. — Powrót korespondenta i Naba. — Wszystkiego wszystkiem jedna zapałka! — Ognisko rozpalone. — Pierwsza wieczerza. — Pierwsza noc na lądzie.)

Skoro spław z drzewem został wyładowany, pierwszą troską Pencroffa było urządzić „dymniki“ na mieszkanie, zatykając otwory i dziury, któremi wiatr zalatywał. Zapomocą piasku, kamyków i splecionych gałęzi pozapychali szczelnie wszystkie boczne krużganki znaku & wystawione na wiatr południowy, oraz górny guz jego. Zostawili tylko jedną kiszkę poboczną, wąską i krętą, ażeby dym miał którędy wychodzić a ognisko ażeby miało potrzebny ciąg. Tym sposobem podzielili „dymniki“ na kilka izb, jeźli można nazwać tem mianem tyleż ciemnych jam, któremi zaledwie zwierz byłby się zadowolił. Tyle przynajmniej było z nich korzyści, że były suche i że można było w nich prosto stać, zwłaszcza w głównej izbie zajmującej średnią część „dymników.“ Podłogę stanowił drobny piasek i wziąwszy wszystko razem w rachubę, można tam było jako tako wytrzymać, dopóki by się coś lepszego nie trafiło.
Podczas roboty Harbert i Pencroff rozmawiali ze sobą.
— A może towarzysze nasi, rzekł Harbert, lepszą gdzie od naszej wynajdą rezydencję!
— Być to może, odparł marynarz, ale — w wątpliwości trzeba przezorności! Lepiej mieć na łuku jedną cięciwę więcej, niż nie mieć żadnej.
— Mój Boże! rzekł Harbert, żeby tylko przyprowadzili ze sobą p. Smitha, żeby go odszukali, o to byśmy Bogu za to podziękowali!...
— Prawda! prawda! mruknął Pencroff. Był to człowiek, jakich mało!
— Jakto „był...?“ Więc nie spodziewasz się już ujrzeć go więcej?
— A broń mnie Boże! odparł marynarz.
Robota była tymczasem gotową i Pencroff oświadczył, że jest z niego bardzo zadowolonym.
— Teraz, rzekł, mogą powrócić nasi przyjaciele. Znajdą schronienie dostateczne.
Nie pozostało więc jak tylko przysposobić ognisko i zgotować jedzenie. Było to zadanie proste i łatwe w istocie. Na dnie pierwszego otworu z lewej strony, w którem pozostawioną była komunikacja z powietrzem, położyli obszerne płyty kamienne. Należało zapobiedz temu, ażeby dym wszystkiego ciepła nie wydmuchiwał na dwór, chcąc wewnątrz utrzymać przyzwoitą temperaturę. Jedną z izb przeznaczyli na skład drzewa, na płytach zaś kamiennych położył marynarz kilka polan i nieco drobniejszych trzasek.
Podczas tych przygotowań, zapytał Harbert marynarza, czyli posiada zapałki.
— Rozumie się, odparł Pencroff, i to na szczęście nasze, bo bez zapałek lub czyru bylibyśmy we wielkim kłopocie!
— Moglibyśmy poradzić sobie w takim razie tak jak dzicy ludzie, rzekł Harbert, pocierając dwa kawałki suchego drzewa, jeden o drugi.
— Spróbuj, mój chłopcze, odparł marynarz, a zobaczysz, czy, oprócz tego że sobie połamiesz ręce, dojdziesz do jakiego rezultatu?
— A przecież to sposób bardzo prosty i bardzo używany na wyspach Cichego Oceanu!
— Nie przeczę, rzekł Pencroff, sądzę jednak, że dzicy muszą mieć osobny jakiś sposób do tego lub używają osobnego gatunku drzewa. Co do mnie, próbowałem już nieraz w ten sposób dobyć ognia, lecz zawsze napróżno! Przyznaję się więc, że wolę zapałki. Gdzie są moje zapałki?
Pencroff sięgnął do kamizelki po pudełko z zapałkami, które, jako zapalony miłośnik tytoniu, zawsze nosił przy sobie. W kamizelce go nie było. Przetrząsł kieszenie u spodni, lecz, ku największemu zdziwieniu swemu, i tam go nie znalazł.
— A, to głupio, i gorzej niż głupio! zawołał patrząc na Harberta. Pudełko musiało mi wylecieć z kieszeni i przepaść gdzieś do licha. A ty, Harbercie, nie masz przy sobie nic, ani krzesiwa, ani nic takiego, czemby można ogień rozniecić?
— Nie mam nic!
Była to zguba w takich okolicznościach nader ważna i jak na teraz niepowetowana.
Pencroff nie ukrywał wcale swego bolesnego rozczarowania. Ciężka chmura zawisła na jego czole, lecz nie mówił ani słowa. Harbert, chcąc go pocieszyć, zauważył, że prawdopodobnie zapałki byłyby zamoczone wodą morską, a tem samem nie do użycia.
— Ależ nie mój chłopcze, odparł marynarz. Były w pudełku mosiężnem, szczelnie zamykającem się! A cóż teraz poczniemy?
— Z pewnością znajdzie się jakiś sposób wydobycia ognia. Zresztą p. Smith lub p. Spilett nie będą pewnie tak ogołoceni z zapałek jak my.
— Być może, odparł Pencroff, ale tymczasem nie mamy ognia i towarzysze nasi za powrotem znajdą bardzo mdły tylko posiłek!
— Ależ niepodobieństwem jest, zawołał żywo Harbert, ażeby nie mieli przy sobie zapałek lub czyru!
— Ja wątpię, odparł marynarz potrzęsajac głową. Najprzód ani Nab, ani p. Smith nie palą, a co do p. Spiletta, obawiam się, że prędzej zachował swoje notatki niż pudełko z siarnikami.
Harbert nie odrzekł na to ani słowa. Zguba zapałek była zaiste godną opłakania. Lecz młody chłopiec miał nadzieję że w ten lub ów sposób, zawsze jednak uda się dostać ognia. Pencroff, bardziej doświadczony, jakkolwiek nie byle czem dawał się zbić z tropu, innego jednak był zdania. W każdym razie nie pozostawało im nic innego, jak tylko oczekiwać powrotu Naba i[9] Marynarz wyszedł na dwór, trąc czoło gwałtownie, a za nim Harbert.
W piasku pomiędzy skałami, nad brzegiem rzeki, szukali obaj jaknajpilniej, ale napróżno. Pudełko było mosiężne i powinno było odrazu wpaść w oko.
— Słuchaj Pencroffie, rzekł Harbert, nie wyrzuciłeś przypadkiem tego pudełka z łódki do morza?
— Nie byłem tak nierozsądny, odparł marynarz. Ale kiedy co człowiekiem tak rzuca na wszystkie strony, jak nami rzucało, to rzecz taka mała łatwo może się wytrząść. Nawet fajka gdzieś przepadła! Przeklęte pudełko! Gdzie ono może być?
— Morze teraz odpływa, rzekł Harbert, biegnijmy na miejsce, gdzieśmy wylądowali.
Mało było prawdopodobieństwa, ażeby odszukali pudełko, które fale morskie w czasie przypływu musiały ponieść między kupę kamieni, mimo to jednak należało zbadać tę okoliczność. Harbert i Pencroff pospieszyli więc co tchu na miejsce, w którem dzień przedtem wylądowali, oddalone mniej więcej 200 kroków od „dymników.“
Tam pomiędzy kamykami i w rozpadlinach skał poczęli nader szczegółowe i skrupulatne poszukiwania, ale bez skutku. Jeżeli pudełko wypadło w tem miejscu fale musiały je niewątpliwie porwać i unieść ze sobą. Stopniowo jak morze ustępowało, marynarz przeszukiwał najdrobniejsze szczeliny między skałami wszystko daremnie!
korespondenta. Ale trzeba było wyrzec się jaj na twardo, które chciał dla nich ugotować, a wikt na surowem mięsie nie przedstawiał się ani dla nich ani dla niego samego w zbyt ponętnej perspektywie.
Przed powrotem do „dymników“, marynarz i Harbert, na wypadek gdyby zupełnie zabrakło im ognia, zebrali świeży zapas litodomów i w milczeniu skierowali kroki ku pomieszkaniu.
Pencroff z oczyma w ziemię wlepionemi szukał wciąż straconego pudełka. Zeszedł nawet cały lewy brzeg rzeki, od ujścia aż do owego zakrętu, gdzie był uwiązany spław z drzewem. Wrócił na ów wysoki blat górny i przebiegł go od końca do końca, przeszukiwał zarośla z kraju lasu — wszystko bezskutecznie.
Gdy Harbert z marynarzem powrócili do „dymników“ była godzina piąta z wieczora. Nie trzeba dodawać, że wszystkie kąty pomieszkania zostały przeszukane i przetrząśnięte. Należało więc pożegnać się zupełnie z nadzieją.
Około godziny szóstej z wieczora, w chwili gdy słońce zapadało za pasmo gór siniejących na zachodzie, Harbert, który tam i sam przechadzał się po piasczystem wybrzeżu, doniósł że Nab i Spilett wracają.
Niestety, powracali sami!... Harbertowi serce niewymownem ścisnęło się żalem. Marynarza nie omyliły przeczucia. Inżynier Cyrus Smith zginął bez wieści!
Korespondent nie mówiąc ani słowa usiadł na jednej ze skał. Omdlewając ze znużenia, umierając prawie z głodu, nie miał siły wyrzec jednego słowa!
Zaczerwione od płaczu oczy Naba i świeże łzy, których powstrzymać nie mógł, świadczyły zbyt wyraźnie że stracił wszelką nadzieję!
Korespondent opowiedział w krótkości przebieg ich poszukiwań za Cyrusem Smithem. Razem z Nabem zbiegli nadbrzeże wzdłuż na ośm mil, więc znacznie powyżej tego miejsca, gdzie nastąpił przedostatni spadek balonu, któremu towarzyszyło zniknięcie Cyrusa z psem jego Topem. Nadbrzeże było puste. Nigdzie śladu, nigdzie znaku żywej duszy. Nie znaleźli jednego kamyka świeżo poruszonego, ani śladu stopy ludzkiej na piasku, na całej tej przestrzeni nadbrzeżnej. Widocznie nigdy noga żadnego z mieszkańców tej ziemi nie postała w tej stronie wybrzeża. Morze było równie puste jak brzegi i w tem morzu na kilkaset stóp od ziemi, znalazł Cyrus Smith niezawodnie swój grób.
W tej chwili Nab zerwał się na nogi i głosem, który jasno świadczył o walce, jaką uczucie rozpaczy z uczuciem nadziei toczyło w jego piersi, zawołał:
— Nie! nie! On nie zginął! Nie, to być nie może! On! przenigdy! Ja! lub kto inny, co innego! ale on! nie nigdy! To człowiek, co zawsze da sobie radę!...
Po tych słowach opuściły go siły i słaniając się, szepnął:
— A! już nie mam sił!
Harbert przyskoczył do niego.
— Nab! zawołał chłopak, odszukamy go jeszcze! Bóg go nam zwróci! Ale teraz tyś głodny! Jedz, jedz trochę, proszę cię!
I mówiąc to podał biednemu murzynowi kilka garści ślimaków. Lichy i niedostateczny to był posiłek!
Nab od dawna nic nie miał w ustach, mimo to nie przyjął posiłku. Osierocony przez swojego pana nie mógł lub nie chciał żyć dłużej!
Gedeon Spilett zato połykał chciwie podane sobie mięczaki. Poczem położył się na piasku u podnóża skały. Osłabiony był i wycieńczony na siłach, ale spokojny.
Wtedy Harbert przystąpiwszy do niego, chwycił go za rękę, i rzekł:
— Kochany panie, wynaleźliśmy schronienie, gdzie panu wygodniej będzie niż tu. Oto noc się zbliża. Odpocznij pan sobie, a jutro zobaczymy...
Korespondent wstał i podążył za chłopakiem ku „dymnikom.“
W tej chwili przystąpił do niego Pencroff i tonem najnaturalniejszym w świecie zapytał go, czyli przypadkiem nie ma przy sobie zapałek.
Korespondent zatrzymał się, poszukał w kieszeniach i nie znalazłszy odparł:
— Miałem je przy sobie, lecz musiałem razem z innemi rzeczami wyrzucić w morze...
Marynarz zadał wówczas to samo pytanie Nabowi, i tę samą otrzymał odpowiedź.
— Tam do kroćset djabłów! zawołał, nie mogąc już dłużej wytrzymać.
Korespondent usłyszał wykrzyknik i przybliżywszy się do Pencroffa, zapytał:
— Nie ma ani jednej zapałki?
— Ani jednej, a tem samem nie będzie ognia!
— Ach! gdyby pan mój był tutaj, zawołał Nab, on by na to poradził!
Czterej rozbitki stanęli jak wryci i popatrzyli po sobie z niepokojem. Harbert pierwszy przerwał milczenie:
— Panie Spilett, rzekł, pan palisz i masz zawsze przy sobie zapałki! Możeś pan źle szukał? Poszukaj raz jeszcze! Jedna jedyna zapałka wystarczyłaby nam!
Korespondent przetrząsł na nowo wszystkie kieszenie u spodni, u kamizelki, u surduta i u paltota, i wreszcie, ku wielkiej radości Pencroffa i własnemu zdumieniu, namacał mały kawałeczek drzewa zapchany za podszewkę kamizelki. Palce jego dotknęły tego kawałeczka przez sukno, lecz nie mogły go wydobyć. A ponieważ to była jedyna zapałka, jaką posiadali, chodziło więc o to, ażeby nie zetrzeć z niej ani odrobiny fosforu.
— Pozwól pan, ja się podejmę ją wydobyć, rzekł chłopiec.
I nader zręcznie, wyciągnął w całości zapałkę, to liche a tak kosztowne źdźbło drzewa, które dla tych biednych ludzi miało wartość nieocenioną. Zapałka była nienaruszoną.
— Mamy więc jedną zapałkę! zawołał Pencroff. To tak, jakbyśmy mieli cały magazyn!
Wziął zapałkę do ręki i wszyscy przybyli do „dymników“.
Ten mały kawałek drzewa, którym tak obojętnie szafuje się w krajach zamieszkałych, i który tam żadnej nie ma wartości, tu należało go spożytkować z jak największą ostrożnością. Marynarz przekonał się że był zupełnie suchy poczem rzekł:
— Trzeba by papieru.
— Oto jest, odparł Gedeon Spilett, wydarłszy po chwili wahania jedną kartkę ze swoich notatek.
Pencroff wziął papier do ręki i przykucznął koło ogniska. Kilka garści ziół zeschłych, liści i mchu suchego wsunął pod polana, tak, ażeby powietrze miało wolny przeciąg i mogło szybko wzniecić drzewo w płomień.
Poczem Pencroff zwinął papier w trąbkę, jak to czynią ci, którzy palą fajkę w czasie silnego wiatru, i wsunął go pomiędzy mech. Wybrał następnie krzemyk trochę chropowaty, oczyścił go starannie i z sercem bijącem potarł oń zlekka zapałkę, zapierając w piersi oddech.
Pierwsze potarcie było bez skutku. Pencroff nie dość silnie przycisnął siarnik, obawiając się zetrzeć zeń fosfor.
— Nie, nie mogę, rzekł po chwili, ręka mi drży... Zapałka gotowa zgasnąć... nie, ja nie mogę, ja nie chcę! I podnosząc się rzekł do Harberta, ażeby go zastąpił.
Chłopak pewnie w całem swem życiu nigdy tak nie był wzruszonym, jak teraz. Serce mu biło gwałtownie. Prometeusz, kiedy szedł wykraść ogień z nieba, nie musiał silniejszego doznawać wrażenia! Lecz nie wahając się długo, potarł nagle zapałkę o krzemień. Dało się słyszeć naprzód lekkie pryśnięcie, poczem zamigotał mały niebieskawy płomyczek, wydając ze siebie siarczysty dym. Harbert zwolna odwrócił zapałkę trzonkiem do góry, ażeby podsycić płomień i wsunął ją w trąbkę papierową. Papier zajął się w kilku sekundach i w tej samej chwili mech buchnął płomieniem.
W kilka minut później dał się słyszeć trzask suchego drzewa i wesoły płomień, poddmuchiwany gorliwie przez marynarza, oświetlił ponurą ciemność.
— Wygrana! — zawołał Pencroff wstając ze ziemi — nigdy w życiu nie doznałem takiego wzruszenia!
Ognisko było widocznie dobrze urządzone z płyt kamiennych. Dym z łatwością ulatywał przez górny otwór, ciąg był dostateczny a wkrótce dało się czuć przyjemne, ożywcze ciepło.
Co do ognia, należało nie dać mu nigdy wygasnąć zupełnie i zawsze pod popiołem przechować trochę żaru. Zresztą była to tylko kwestja pilności i uwagi. Drzewa bowiem było dość i w każdym czasie można było zapas powiększyć.
Pencroff zamierzał przedewszystkiem w ten sposób spożytkować ogień, ażeby ugotować wieczerzę posilniejszą od mdłych litodomów. Harbert przyniósł dwa tuziny jaj. Korespondent siedząc w kącie przypatrywał się w milczeniu tym przygotowaniom. W głowie jego potrójna wirowała myśl. Czy Cyrus żyje jeszcze? Jeżeli żyje, gdzie się znajduje? Jeśli ocalał, jak wytłumaczyć, że dotychczas nie dał nic znać o sobie? Co się tyczy Naba, ten błąkał się po wybrzeżu. Było to ciało bez duszy.
Pencroff znał pięćdziesiąt dwa sposoby przyrządzania jaj, lecz w tej chwili nie miał pomiędzy niemi żadnego wyboru. Włożył więc jaja w popiół gorący i czekał, dopóki nie stwardnieją na wolnym ogniu.
W kilku minutach jaja były gotowe i marynarz zaprosił korespondenta do wieczerzy. Była to pierwsza wieczerza naszych rozbitków na tej nieznanej ziemi! Jaja były wyborne, a ponieważ jajo posiada wszystkie pierwiastki niezbędne do pożywienia ludzkiego, więc biedacy czuli się niem znacznie pokrzepionymi na siłach.
Ach! gdyby nie to, że jednego z nich brakło przy tej wieczerzy! Gdyby wszyscy pięciu, tak jak się wydostali z murów Richmondu, znaleźli się byli tutaj razem, pod tem sklepieniem ze skał, przy tem jasnem, wesołym ognisku, na suchym piasku, możeby tylko słowa gorącego dziękczynienia mieli dla Stwórcy! Lecz najgienjalniejszy, najuczeńszy z nich, ich przywódzca Cyrus Smith został im niestety wydarty! a ciało jego zostało bez pogrzebu, bez ostatniej nawet przysługi!
Tak minął ów dzień 25. marca. Na dworze wiatr świszczał i słychać było jednostajnie łamanie się fal morskich o brzegi. Krzemienie nadbrzeżne tam i nazad miotane falami toczyły się z zagłuszającym łoskotem.
Korespondent wcisnął się w ciemny kąt jednego z kurytarzy, spisawszy poprzednio w krótkości zdarzenia ubiegłego dnia: pierwsze zjawienie się nowego lądu, stratę inżyniera, przegląd wybrzeża, wypadek z zapałkami itd. Poczem znużenie sprowadziło ożywczy sen na jego powieki.
Harbert usnął także niebawem. Marynarz, śpiąc jednem okiem, a drugiem czuwając, przepędził całą noc przy ognisku, dokładając doń ustawicznie świeżego drzewa. Jeden tylko z rozbitków nie szukał odpoczynku w „dymnikach.“ Był nim zrozpaczony, niepocieszony Nab, który głuchy na namowy towarzyszy doradzających mu kilka godzin spoczynku, całą noc błąkał się po wybrzeżu, wołając wciąż pana swojego.






ROZDZIAŁ VI.
(Inwentarz rozbitków. — Zgoła nic. — Kawałek płótna spalonego. — Wycieczka do lasu. — Roślinność w lesie. — Polowanie na „jakamara.“ — Ślady dzikich zwierząt. — „Kurukusy.“ — „Tetrasy.“ — Osobliwszy połów wydr.)

Podamy teraz dokładny spis przedmiotów, jakie posiadali nasi rozbitki napowietrzni, wyrzuceni na ziemię, jak się zdawało, niezamieszkaną przez ludzi.
Oto nie posiadali nic zgoła, oprócz sukien, które mieli na sobie w chwili ostatecznej katastrofy. Musimy jednak wspomnieć także o notatkach i o zegarku, które Gedeon Spilett zapewne przez zapomnienie przy sobie zostawił, ale zato ani kawałka broni, ani narzędzia żadnego, ani scyzoryka nawet! Wszystko wyrzucili byli z łódki, ażeby ulżyć balonowi.
Fantastyczni bohaterowie Daniela Foe lub Wyss’a, tudzież owi Selkirk’owie i Raynale, rozbitki z pod Juan Fernandez lub z archipolegu Aucklandzkiego, nigdy podobnie ze wszystkiego nie byli ogołoceni. Zawsze albo ze swojego okrętu, który osiadał na mieliźnie, czerpali zapasy w zbożu, bydle, narzędziach i broni, albo też z rozbitego gdzieś okrętu przypływały do nich rzeczy, któremi mogli zaspokoić pierwsze życia potrzeby. Nigdy nie stawali od pierwszej zaraz chwili bezbronnie wśród dzikiej przyrody. Nasi rozbitki nie posiadali ani narzędzia ani sprzętu żadnego. Z niczego musieli przyjść do wszystkiego!
Jeszcze gdyby Cyrus Smith był przy nich, gdyby w tem smutnem położeniu mógł był swe wiadomości praktyczne, swą zmyślność wrodzoną spożytkować dla ich dobra, możeby jeszcze nie znikła była wszelka nadzieja. Ale niestety! Cyrus zginął dla nich bezpowrotnie. Rozbitki nasi nie mogli liczyć na nikogo, tylko na siebie samych i na Opatrzność, która nie opuszcza nigdy tych, co Jej szczerze ufają.
Przedewszystkiem zachodziło pytanie: czy mieli osiąść w tej stronie wybrzeża, nie wybadawszy wpierw do jakiego rodzaju ziemi ono należało, czy ziemia ta była zamieszkała, lub czy to wybrzeże było tylko kawałkiem samotnej odludnej wyspy?
Była to kwestya ważna, którą trzeba było w jaknajkrótszym czasie rozstrzygnąć. Od rozwiązania jej bowiem zawisły dalsze kroki, które należało przedsięwziąć. Mimo to przed rozpoczęciem dalszych wywiadów i badań, trzeba było jak mniemał Pencroff, kilka dni jeszcze wyczekać, ażeby przygotować zapasy żywności i postarać się o strawę posilniejszą niż same tylko jaja i mięczaki. — Podejmując dłuższą wyprawę, w której czekały ich trudy i mozoły, w której nie znaleźliby prawdopodobnie schronienia, gdzieby mogli głowę złożyć, potrzebowali wzmocnić i pokrzepić swe siły.
„Dymniki“ dawały tymczasowo dostateczne miejsce schronienia i wypoczynku. Ogień był rozpalony a nie trudno było przechowywać żar. Jak na teraz nie brakowało muszli ni jaj po skałach i w mule nadbrzeżnym. Możeby udało się zabić kilka z tych gołębi, które setkami okrążały szczyty skał, za pomocą pałki lub kamyka. A może drzewa sąsiedniego lasu rodziły jadalne owoce? Wreszcie mieli także wodę słodką. Postanowiono zatem pozostać jeszcze dni kilka w „dymnikach,“ ażeby przygotować się na dłuższą wyprawę wzdłuż wybrzeża lub w głąb kraju.
Projekt ten szczególnie przypadł do smaku Nabowi. Mając głowę nabitą myślami i przeczuciami nie spieszno mu było wcale porzucić tę stronę wybrzeża, gdzie się wydarzyła ostateczna katastrofa. Ani wierzył ani chciał wierzyć w śmierć Cyrusa. Zdawało mu się niemożliwem, ażeby człowiek taki zakończył życie w sposób tak pospolity, porwany przez morskie bałwany, ażeby utonął na kilkaset kroków od brzegu! Dopókiby fale morskie nie wyrzuciły na brzeg ciała inżyniera, dopókiby on, Nab, własnemi oczyma nie ujrzał, własnemi rękami nie dotknął zwłok swojego pana, dopóty nie uwierzyłby nigdy w śmierć jego! A myśl ta uporczywiej jeszcze niż pierwej zagnieździła się w sercu Naba. Było to złudzenie, może, ale złudzenie godne szacunku, którego marynarz nie chciał mu wydzierać! Marynarz sam nie miał żadnej nadziei, dla niego Cyrus zginął bezpowrotnie w toni morskiej, ale z Nabem nie było co mówić. Był on podobny psu, który nie chce porzucić miejsca, gdzie zginął pan jego, a boleść jego była tak wielką, że mało było prawdopodobieństwa, ażeby zdołał ją przeżyć.
Tego samego dnia, 26 marca, równo ze świtem wybrał się Nab wzdłuż wybrzeża, na północ i zaszedł aż do miejsca gdzie morze prawdopodobnie pochłonęło nieszczęsnego Cyrusa.
Śniadanie składało się dnia tego z jaj gołębich i z litodomów. Harbert znalazł w jednej rozpadlinie skalnej sól osiadłą tamże w skutek wyziewów morskich; ta substancja mineralna była dla nich wielce pożądaną.
Po jedzeniu zapytał Pencroff korespondenta, czyby nie chciał towarzyszyć jemu i Harbertowi do lasu, gdzie się wybierają, aby spróbować szczęścia myśliwskiego. Po głębszem zastanowieniu jednak okazała się konieczna potrzeba, ażeby ktoś pozostał w domu, by podtrzymywać ogień i na wypadek dość zresztą nieprawdopodobny, gdyby Nab potrzebował pomocy. Korespondent zatem został.
— A nam, Harbercie, czas na łowy, rzekł marynarz. Amunicję znajdziemy po drodze a strzelby wytniemy sobie w lesie.
Na odchodnem zauważył jednak Harbert, że, skoro brakuje czyru, roztropnie by było czem innem go zastąpić.
— A czem? zapytał Pencroff.
— Kawałkiem płótna spalonego, odparł chłopak; w potrzebie zastąpi to czyr.
Marynarz pochwalił ten projekt. Cała niedogodność jego polegała tylko w tem, że trzeba było ofiarować kawałek chustki. Rzecz jednak warta była tego i wkrótce kawałek kraciastej chustki Pencroffa przemienił się we wpół spaloną szmatę. Zapalna ta materja schowaną została w średniej izbie w małem wydrążeniu skalnem, bezpiecznem od wiatru i wilgoci.
Była w ówczas godzina dziewiąta zrana. Niebo było pochmurne, a wiatr dął południowo-wschodni. Harbert i Pencroff skręcili na rogu za „dymnikami,“ rzuciwszy jeszcze ostatnie spojrzenie na dym, który kłębami wylatywał z za skały, poczem podążyli dalej lewym brzegiem rzeki.
Skoro przybyli do lasu, Pencroff wyłamał z pierwszego drzewa duże grube gałęzie, które przemienił w tęgie pałki a Harbert końce ich przytarł nieco o skałę. Ach! coby był dał za kawałek nożyka! Poczem obaj myśliwi pospieszyli dalej wśród wysokich zarośli krajem urwiska. Począwszy od owego kolana, które bieg rzeki zwracało w kierunku południowo-zachodnim, koryto jej poczęło się zwolna zwężać i przemieniać się w wąską głęboką czeluść, zasklepioną z zewnątrz podwójnym łukiem gałęzi. Ażeby nie zbłądzić, postanowił Pencroff trzymać się kraju rzeki, któryby ich w potrzebie wyprowadził na powrót na miejsce, skąd byli wyszli. Droga jednak przedstawiała wielkie przeszkody: tu drzewa, których giętkie gałęzie spadały do samej powierzchni wody, ówdzie gęste wikliny, ciernie i głogi, przez które kijem trzeba się było przerębywać. Miejscami Harbert zwinnie jak kot przemykał się wśród połamanych gałęzi i pniów potrzaskanych i znikał w gęstwinie. Lecz Pencroff przywoływał go natychmiast, prosząc by się zbyt nie oddalał.
Tymczasem marynarz śledził bacznie rozkład i naturę kraju. Na lewym brzegu, którym szli, ziemia była płaską i wznosiła się zwolna w głąb lasu. Miejscami była błotnistą i przybierała wówczas charakter bagnisty. Czuć było pod spodem jakoby sieć żył wodnych, które podziemnemi kanałami sączyły się i wpadały do rzeki. Tu i ówdzie przez gęstwinę płynął strumyk, który z łatwością można było przeskoczyć. Brzeg przeciwległy zdawał się bardziej nierównym a dolina, której spód stanowiło łożysko rzeki w wyraźniejszych rysowała się kształtach. Pagórek pokryty drzewami amfiteatralnie uszykowanemi zasłaniał dalszy widok. Tam na prawym brzegu jeszcze trudniej byłoby iść, grunt bowiem był bardziej nierówny i spadzisty a drzewa przechylone do samej wody utrzymywały się tylko siłą swych korzeni.
Nie trzeba dodawać, że las ten podobnie jak części wybrzeża, którą już byli przebiegli, nie zdradzał ani śladu ludzkiej stopy ni ręki. Pencroff napotykał tylko świeże ślady jakichś czworonożnych zwierząt, których gatunku nie mógł się domyśleć. Sądził jednak, i zdanie jego podzielał także Harbert, że niektóre z tych śladów należały do strasznych bestyj, z któremi lepiej się było nie spotykać; lecz nigdzie nie znaleźli ani znaków siekiery na drzewie, ani resztek wygasłego ognia, ani śladu stopy ludzkiej, której to okoliczności zresztą może błogosławić byli powinni, gdyż obecność ludzi na tej ziemi odludnej, wśród fal Cichego Oceanu, mogła wzniecać raczej obawę niż radość.
Harbert i Pencroff, którym ciągłe przeszkody wśród drogi nie dozwalały swobodniejszej rozmowy, posuwali się naprzód, bardzo powolnie, tak, że po godzinie drogi uszli zaledwie jedną milę francuską. Dotychczas polowanie nie obfitowało w zwierzynę. W gałęziach jednak świergotało i trzepotało się trochę ptactwa nader płochliwego, któremu widok człowieka zdawał się napędzać instynktywną bojaźń. Między innem ptactwem poznał Harbert w jednej z bagnistych stron lasu, ptaka o długim śpiczastym dziobie podobnego z kształtu do naszego zimorodka, od którego różnił się tylko swem pierzem szorstkiem metalicznego połysku.
— To musi być „jakamar,“ rzekł Herbert, próbując zbliżyć się nieco do ptaka.
— To by właśnie była dobra sposobność skosztować jego mięsa, odparł marynarz, gdyby miał ochotę dać się upiec na rożniu!
W tej chwili kamyk zręcznie i silnie rzucony ręką Harberta trafił ptaka pod samo skrzydło, lecz uderzenie nie było dość mocne, bo „jakamar“ zerwał się i pełnym pędem swych nóg umknął w mgnieniu oka w gęstwinę.
— Jakiż niezgraba ze mnie! zawołał Harbert.
— Wcale nie, mój chłopcze! odparł marynarz. Rzut był dobry a niejeden byłby chybił ptaka. Nie irytuj się więc! Na drugi raz nam się nie wywinie!
I podążyli dalej w las. Czem dalej szli, tem rozłożystsze, tem wspanialsze były drzewa, lecz żadne nie rodziło jadalnych owoców. Nadaremnie szukał Pencroff owych pysznych drzew palmowych, tak pożytecznych w życiu domowem, których ojczyzna, podług zapewnień przyrodników, rozciąga się aż do czterdziestego równoleżnika półkuli północnej, a tylko do trzydziestego piątego półkuli południowej. Las ten składał się z samych drzew szyszkowych, z „deodarów,“ które był poznał Harbert, z „duglasów“ podobnych tym, które rosną w północno-wschodniej części Ameryki i wspaniałych jodeł na sto pięćdziesiąt stóp wysokich.
W tej chwili gromada ptaszków małych, z pięknem pierzem, z długim mieniącym się ogonem rozpierzchła się pomiędzy gałęziami sypiąc pióra snać słabo przyrośnięte, które delikatnym puchem pokryły ziemię. Harbert podjął kilka tych piórek i przypatrzywszy się im dokładnie rzekł:
— To są „kurukusy“.
— Wolałbym kurkę perłową lub cietrzewia, odparł Pencroff; no, ale można je jeść?...
— Wyśmienicie, rzekł Harbert, a nawet mięso ich jest bardzo delikatne. Zresztą, jeśli się nie mylę, dadzą się łatwo podejść i zabić kijem.
Marynarz i Harbert, przemykając się chyłkiem pomiędzy zarośla, podkradli się aż pod drzewo, którego niskie gałęzie pokryte były całe temi ptaszkami. Kurukusy te czatowały na przesmyku na robaki, któremi się żywią. Widać było jak pierzastemi łapkami uczepiły się mocno pręcików od gałązek, na których siedziały.
Wtedy myśliwi nasi wyprostowali się nagle i zamachnąwszy się kilka razy pałką, jakby kosą, pościnali całe rzędy „kurukusów“, które w niemem osłupieniu, nie myśląc nawet o ucieczce, dawały się dobrowolnie mordować. Gdy ich już około sto leżało na ziemi, wtedy dopiero reszta zdecydowała się uciekać.
— Brawo! zawołał Pencroff, otóż to zwierzyna jakby stworzona dla takich myśliwych jak my! Można je ręką chwytać!
Marynarz ponawlekał te kurukusy, tak jak skowronki, na pręcik, poczem ruszyli dalej. Widocznem było że brzeg rzeki począł się z lekka zaokrąglać, tworząc niby hak zagięty w kierunku południowym, nieprawdopodobnem jednak było, ażeby w tym kierunku płynął dalej, rzeka bowiem musiała wytryskać w górach i zasilać się tam topniejącym śniegiem, który pokrywał boki góry, sterczącej w kształcie stożka pośrodku.
Głównym celem tej wyprawy było, jak wiemy, dostarczenie mieszkańcom „dymników“ jak największej ilości zwierzyny. Nie można było powiedzieć, ażeby cel ten dotychczas był osiągnięty. To też marynarz ciągnął dalej gorliwie poszukiwania i zaklął niemiłosiernie, gdy nagle zwierz jakiś, którego nawet rozpoznać nie mógł, pomknął wśród bujnych zarośli. Gdyby choć miał przy sobie Topa! Ale Top zniknął razem z swym panem i zapewne z nim razem utonął w morzu!
Koło godziny trzeciej z południa ujrzeli nowe gromady ptaków między drzewami obskubujące z nich wonne jagody, między innemi były tam drzewa jałowcowe. Nagle rozszedł się po lesie głos, podobny zupełnie do dźwięku trąbki. Te dziwne a donośne tony pochodziły od rodzaju kur leśnych, które w Stanach Zjednoczonych zwą „tetrasami“. Wkrótce ujrzeli kilka takich par, o pierzu płowo-brunatnem i z brunatnemi ogonami. Harbert poznał odrazu samców po dwóch śpiczastych skrzydełkach, jakie tworzyły napiętrzone na szyi piórka. Pencroff uwziął się koniecznie ubić jednego takiego „tetrasa“, wielkości tej co nasza swojska kura, którego mięso może się równać dobrocią z mięsem jarząbka; trudno to jednak było, bo nie dawały do siebie przystąpić. Po kilku bezowocnych próbach, któremi tylko płoszyli ptaki, rzekł marynarz do Harberta:
— Ha, skoro niepodobna ubić je w locie, spróbujemy chwytać je na wędkę.
— Jakto, tak jak karpia? zawołał Harbert wielce zdumiony tą propozycją.
— Tak samo, odparł marynarz zupełnie poważnie.
Pencroff znalazł w zaroślach około pół tuzina gniazd „tetrasich“, a w każdym było po dwa i trzy jaja. Dołożył całej ostrożności, ażeby nie naruszyć tych gniazd, których właściciele musieli kiedyś powrócić.
W pobliżu tych gniazd postanowił zarzucić swe sieci, nie takie sieci jak na przepiórki lub zające, lecz prostą pospolitą wędkę. Oddalił się więc z Harbertem na pewną odległość od gniazd i tam począł sporządzać osobliwsze swe sidła z taką troskliwą starannością, która byłaby przyniosła zaszczyt każdemu uczniowi Izaaka Waltona[10]. Harbert śledził tę robotę z łatwem do zrozumienia zajęciem, powątpiewając jednak o pomyślnym skutku. Wędka uplecioną została z wąskiej, cienkiej wikliny piętnastu do dwudziestu stóp długości. Grube mocne ciernie z zakrzywionemi końcami, której dostarczył krzak karłowatej akacji, przymocował do końca wędki zamiast haczków. Za przynętę posłużyły dwie czerwone glisty pełzające po ziemi.
Po tych przygotowaniach Pencroff podkradłszy się zręcznie przez zarośla, położył jeden koniec wędki opatrzony kilkoma haczkami tuż przy samych gniazdach, poczem wziąwszy drugi koniec do ręki, skrył się wraz z Harbertem za grube drzewo. Obaj czekali cierpliwie, co dalej nastąpi. Harbert, jak powiedzieliśmy, nie bardzo ufał wynalazkowi Pencroffa.
Po dobrej pół godzinie kilka par tetrasów, jak przewidział Pencroff, powróciło do swoich gniazd. Skacząc i dziobiąc po ziemi, nie domyślały się całkiem obecności myśliwych, którzy mieli tę przezorność, iż stanęli pod wiatr.
Harbert czuł się w tej chwili żywo zainteresowanym. Wstrzymał oddech a Pencroff z wlepionemi oczyma, otwartą gębą, z ustami naprzód wydętemi, jakgdyby chciał w tej chwili połknąć kawałek tetrasa, zaledwie oddychał.
Tetrasy tymczasem przechadzały się pomiędzy haczkami, nie wiele na nie zważając. Wtedy Pencroff kilka razy z lekka szarpnął wędką dla poruszenia przynęty, ażeby się wydawało, że glisty jeszcze żywe.
Marynarz doznawał w tej chwili niezawodnie silniejszej emocji od rybaka łowiącego ryby na wędkę, który nie widzi we wodzie zbliżającej się zwierzyny.
Szarpnięcie wędki zwróciło uwagę tetrasów, które w tej chwili rzuciły się z otwartemi dziobami na haczki. Trzy tetrasy, najżarłoczniejsze zapewne, połknęły naraz przynętę i haczyk. W ówczas Pencroff ściągnął nagle wędkę a trzepotanie skrzydeł dowodziło że ptaki zostały schwytane.
— Hurra! zawołał marynarz rzucając się na swą zdobycz i opanowując ją w jednej chwili.
Harbert klaskał w ręce. Pierwszy raz w życiu widział, jak ptaki chwytają się na wędkę. Ale skromny marynarz zapewniał, że to nie jemu należy się zasługa tego wynalazku.
— A zresztą, dodał, w położeniu w jakiem my się znajdujemy, trzeba być gotowym na wszelkiego rodzaju wynalazki.
Zdobycz swą uwiązali za łapki, a Pencroff uszczęśliwiony że nie wracają przecie z próżnemi rękoma, widząc że dzień się już chylił ku zachodowi, oświadczył że czas wracać do domu.
Bieg rzeki wskazywał im drogę powrotu i około godziny szóstej Harbert i Pencroff, znużeni nieco wyprawą, powrócili do „dymników“.






ROZDZIAŁ VII.
(Naba jeszcze nie ma! — Domysły korespondenta. — Wieczerza. — Złowroga noc. — Straszliwa burza. — Wyprawa nocna. — Walka z wichrem i deszczem. — Ośm mil od pierwszego siedliska.)

Gedeon Spilett stał właśnie nad brzegiem morza, nieruchomy, z rękami w tył założonemi i patrzał na ocean, z którego na widnokręgu wynurzała się olbrzymia czarna chmura i wznosiła się szybko ku zenitowi. Wiatr był już dość gwałtowny, a ku wieczorowi stawał się coraz chłodniejszym. Niebo źle wróżyło, a pierwsze objawy orkanu były widoczne.
Harbert wszedł do „dymników,“ a Pencroff zwrócił się ku miejscu, gdzie stał korespondent. Ale ten, zatopiony w myślach, nie spostrzegł wcale zbliżającego się marynarza.
— Będziemy mieli fatalną noc, panie Spilett! — odezwał się marynarz. — Wicher i deszcz, że aż roskosz będą miały petrele[11].
W ten sposób zagadnięty, odwrócił się korespondent i ujrzawszy Pencroffa, pierwsze słowa jakie rzekł do niego, były:
— W jakiej odległości od brzegu, zdaniem pańskiem, otrzymała nasza łódka owo uderzenie bałwanu morskiego, które pozbawiło nas towarzysza?
Marynarz nie spodziewał się wcale podobnego zapytania. Pomyślawszy chwilkę, odparł:
— W odległości 240 sążni t. j. 1200 stóp co najwięcej.
— A zatem Cyrus Smith wpadł do morza co najwyżej 1200 stóp od brzegu?
— Mniej więcej — odparł Pencroff
— A jego pies także?
— Także.
— Co mnie dziwi i zastanawia — rzekł Spilett — to, że przypuściwszy śmierć inżyniera a z nim razem i psa, morze nie wyrzuciło dotychczas zwłok ani psa ani pana!
— Nie ma w tem nic dziwnego przy tak wzburzonem morzu — odparł marynarz. — Zresztą prąd wody mógł ich unieść i wyrzucić gdzieś dalej.
— Więc pan sądzisz, że towarzysz nasz zginął w toni morskiej? — spytał raz jeszcze korespondent.
— Takie jest moje zdanie.
— A moje zdanie — rzekł Gedeon Spilett — przy całym szacunku jaki mam dla pańskiego doświadczenia, panie Pencroff, jest, że to kompletne zniknięcie razem Cyrusa i Topa, czy żywych czy nieżywych, mieści w sobie zagadkę i nieprawdopodobieństwo.
— Chciałbym być pańskiego zdania, panie Spilett — odrzekł marynarz. — Niestety, mam inne przekonanie.
Po tych słowach marynarz powrócił do „dymników.“ Na ognisku zapłonął wesoły ogień. Harbert dorzucił wiązkę suchego drzewa i jasny płomień roztoczył blask po ciemnych zakątkach korytarzy.
Pencroff wziął się natychmiast do gotowania wieczerzy. Uznał za stosowne umieścić w jadłospisie tego wieczora, jedno z dań posilniejszych, wszyscy bowiem potrzebowali pokrzepić siły. Kollekcję „kurukusów“ zachował na dzień następny, na teraz oskubał z pierza dwa „tetrasy“ i nadziawszy takowe na rożen zaimprowizowany z kawałka patyka, piekł je wolno na ogniu.
Była już godzina siódma z wieczora, a Naba jeszcze nie było. Pencroff począł się niepokoić. Obawiał się, że albo spotkał go jaki przypadek na nieznanej ziemi, albo że nieszczęśliwy dopuścił się jakiego rozpaczliwego kroku. Harbert jednak z tego opóźnienia się Naba zupełnie inne wyciągał wnioski. Zdaniem jego, jeżeli Nab dotychczas nie wrócił, to dla tego, że musiała zajść jakaś nowa okoliczność, która go skłoniła do dłuższych i dalszych poszukiwań. A ta nowa okoliczność nie mogła jak tylko być korzystną dla Cyrusa Smitha. Dlaczegożby innego Nab nie powrócił, jeżeli nie dla tego, że go zatrzymała jakaś niespodziana nadzieja? Może trafił na jaki znak i na jaki ślad stopy ludzkiej, może znalazł resztki jakich przedmiotów wyrzuconych przez morze, które mu dalszą wskazały drogę? Może w tej chwili jest już na pewnym tropie? A może, może nawet przy swoim panu?...
Tak rozumował chłopak i tak mówił. Nikt mu w tem nie przeszkadzał. Korespondent sam potakiwał mu. Co do Pencroffa, ten był przekonany, że Nab tego dnia dalej jeszcze niż poprzedniego zapędził się w swych poszukiwaniach i dla tego nie mógł do tego czasu powrócić.
Harbert tymczasem, rozgorączkowany jakimś wewnętrznem przeczuciem kilkakrotnie wyraził zamiar, że radby wyjść na spotkanie Naba. Pencroff jednak wytłumaczył mu, że byłaby to wycieczka całkiem bezowocna, że w tej ciemności i ulewie nie mógłby trafić na ślad Naba i że lepiej czekać do jutra. Gdyby Nab nazajutrz nie powrócił, wówczas on sam nie wahałby się ani chwili razem z Harbertem puścić się na jego odszukanie.
Gedeon Spilett podzielał w tej mierze zdanie marynarza, że nie należy się ze sobą rozłączać, i Harbert musiał odstąpić od swego zamiaru, lecz dwie łzy duże jak groch spłynęły mu po policzkach.
Korespondent nie mógł się powstrzymać, ażeby nie uściskać tego szlachetnego dziecka.
Tymczasem wszczęła się burza na dobre. Wicher południowo-wschodni z nieporównaną wściekłością dął od strony morza i hulał po ziemi. Słychać było, jak morze, odpływające właśnie, z szalonym rykiem uderzało o pierwszą granicę skał sterczących wzdłuż wybrzeża. Deszcz roztarty przez orkan na drobniutkie cząsteczki rozrzucił się niby mgła wilgotna; rzekłbyś, że to mgliste wyziewy wlokły się dużemi szmatami po ziemi; strumyki nadbrzeżne hurkotały z przerażającym łoskotem, jak gdyby fury kamieni wysypywano na bruk. Piasek miotany wichrem mięszał się z ulewą i siekł jakby rózgą po twarzy; tyle było w powietrzu pyłu mineralnego, ile pyłu wodnistego. Pomiędzy ujściem rzeki a rogiem skalistej ściany wściekły wir powietrzy rozpoczął szalony taniec, a wiatry odrywające się z tego madstromu, nie znajdując innego przesmyku, prócz wąskiej doliny, którą pędził potok z całą gwałtownością parły tamtędy. Dym ulatujący z ogniska wąską kiszką, odparty wichrem opadał na powrót, napełniał korytarze i czynił w nich pobyt nieznośnym.
Dla tego to Pencroff, gdy „tetrasy“ były upieczone, przygasił ogień, przechowując tylko nieco żaru pod popiołem.
Godzina ósma, a Nab jeszcze nie wracał. Można było jednak teraz przypuszczać, że to burza wstrzymywała go od powrotu, że schroniwszy się w jakiej jaskini, czekał aż nawałnica przeminie lub przynajmniej dzień zaświta. Wybrać się zaś naprzeciwko niego i odszukać go, było w tym stanie rzeczy istnem niepodobieństwem.
„Tetrasy“ stanowiły na dziś całą wieczerzę rozbitków. Mięso ich było wyborne. Pencroff i Harbert, których apetyt zaostrzyła dłuższa wycieczka, pożerali je w całem tego słowa znaczeniu.
Poczem każdy wcisnął się w kąt, w którym przepędził noc poprzedzającą. Harbert usnął koło marynarza, który rozciągnął się jak długi przy ognisku.
Na dworze, czem dalej w noc, tem straszliwsze przybierała burza rozmiary. Był to orkan podobny temu, jaki z murów Richmondu zapędził więźniów na tę ziemię Cichego Oceanu. Zresztą była to jedna z tych burz tak częstych w tamtejszych stronach w porze zrównania dnia z nocą, obfitych w nieszczęsne katastrofy, a tem straszliwszych na przestrzeniach, nie stawiających im żadnej zapory! Łatwo zatem wyobrazić sobie, lecz niepodobna opisać, z jaką wściekłością, z jakim szalonym impetem uderzał rozkiełzany orkan w ten kawałek lądu nie zasłoniony niczem od wschodu, a zatem wystawiony wprost na jego działanie!
Na szczęście budowa skał tworzących „dymniki“ była dość silną. Były to olbrzymie bryły granitowe, a jednak niektóre z nich, snać nie dość trwale usadowione, zdawały się chwiać w swych podstawach. Pencroff sparty ręką na skale, uczuwał to nagłe drżenie. Lecz powtarzał sam sobie, i słusznie, że nie ma się czego lękać, że ich improwizowane mieszkanie nie zawali się nad nimi. Od czasu do czasu słyszał jednak jak duże bryły kamienne, oderwane wichrem ze szczytu ściany skalnej, z grzmiącym łoskotem spadały na brzeg morski. Niektóre z nich staczały się nawet po sklepieniach „dymników“ lub spadając pionowo roztrzaskiwały się na nich w kawałki. Po dwakroć wstawał marynarz i na klęczkach czołgał się do wchodu „dymników,“ ażeby zobaczyć co się dzieje na dworze, lecz przekonawszy się, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, powracał znowu i kładł się przy ognisku, na którem syczał tlejący pod popiołem żar.
Pomimo wycia orkanu i grzmotów nawałnicy, Harbert spał twardo. W końcu owładnął sen i Pencroffa, który jako marynarz, przyzwyczajony był do tego rodzaju łoskotu. Tylko Gedeon Spilett sam jeden czuwał. Jakiś niepokój wewnętrzny spłaszał mu sen z powiek. Czynił sam sobie wyrzuty, że nie towarzyszył Nabowi w tej wyprawie. Widocznie nie stracił jeszcze wszelkiej nadziei. Te same przeczucia, co Harbertem, miotały i nim bez ustanku. Wszystkie jego myśli skoncentrowały się w Nabie. Dla czego Nab nie powrócił? Tysiąc razy zadawał sobie to pytanie. Przewracał się niespokojnie po swem posłaniu piaszczystem, zaledwie zwracając uwagę na walkę żywiołów. Od czasu do czasu powieki jego ociężałe ze znużenia, przymykały się na chwilę, lecz natychmiast myśl jakaś, nagła jak błyskawica, rozwierała je napowrót.
Około godziny drugiej z północy Pencroff, który tymczasem zasnął był twardo, uczuł, że ktoś silnie szarpnął go za ramię.
— Co to? — zawołał budząc się, i zebrał od razu zmysły z przytomnością właściwą marynarzom.
Ujrzał pochylonego nad sobą korespondenta, który rzekł:
— Słuchaj, Pencroff, słuchaj!
Marynarz wytężył słuch, lecz prócz wycia wichru nie słyszał nic więcej.
— To wicher — rzekł.
— Ależ nie — odparł Gedeon Spilett, wsłuchując się znowu — mnie się zdawało, że to...
— Co takiego?
— Że to szczekanie psa!
— Szczekanie psa! — zawołał Pencroff zrywając się na równe nogi.
— Tak jest... szczekanie.
— To nie może być! — odparł marynarz. — A zresztą jakim sposobem wśród ryku nawałnicy...
— Pst.... słuchaj pan.... — rzekł korespondent.
Pencroff wsłuchał się uważniej, i w istocie w chwili, gdy burza nieco przycichła, zdawało mu się, że usłyszał dalekie szczekanie.
— A co? — rzekł korespondent, ściskając nerwowo za rękę marynarza.
— Prawda... w istocie!... — odparł Pencroff.
— To Top! to Top!... — zawołał Harbert, który tymczasem przebudził się był, i wszyscy trzej rzucili się ku wychodowi.
Z największą trudnością potrafili dostać się na dwór, wiatr bowiem odpychał ich wstecz, a gdy wyszli, musieli oprzeć się o skałę, ażeby nie upaść. Patrzyli do koła, lecz żaden nie mógł przemówić.
Gruba ciemność spowiła razem morze, niebo i ziemię, ciemność nieprzenikniona. Zdawało się, że w całej atmosferze nie było jednego atomu światła.
Przez kilka minut korespondent i towarzysze jego stali na miejscu targani wichrem, przemoczeni deszczem, oślepieni piaskiem. W tem, podczas chwilowej ciszy, usłyszeli powtórnie owo szczekanie z dość znacznej, jak się im zdawało, odległości.
To Top, z pewnością żaden pies inny, tylko Top. Lecz sam, czy też z kim jeszcze? Prawdopodobnie sam, bo gdyby Nab był z nim, jużby był przybiegł do „dymników.“
Marynarz nie mogąc przemówić, ścisnął korespondenta za rękę, jak gdyby chciał powiedzieć: „zaczekaj!“ i wbiegł do „dymników.“
Po chwili wrócił z pękiem chrustu zapalonego, rzucił go w ciemności i silnie zagwizdał.
Na ten znak dało się słyszeć bliżej szczekanie i po chwili pies jakiś wbiegł pędem do „dymników.“ Pencroff, Harbert i Gedeon Spilett weszli za nim.
Pęk suchego drzewa rzucony na węgle, oświecił wnet jasnym płomieniem kurytarz.
— To Top! — zawołał Harbert.
W istocie był to Top, wspaniały pies krwi anglo-normańskiej, który po obu tych skrzyżowanych ze sobą rasach odziedziczył nadzwyczajną chyżość nóg i delikatność węchu.
Był to pies inżyniera Cyrusa Smitha.
Lecz był on sam jeden! Ani pan jego ani Nab nie towarzyszyli mu.
Jakimże sposobem mógł go instynkt zaprowadzić do „dymników,“ których nie znał i w których nigdy nie był? Była to rzecz niepojęta, szczególnie w noc tak ciemną i wśród tak strasznej burzy! Lecz co dziwniejsza jeszcze, Top nie był wcale zmęczony, i nie był nawet powalany mułem ani piaskiem!...
Harbert chwycił jego głowę w obie ręce, pies dał się pieścić i tarł kark o dłonie Harberta.
— Skoro się pies znalazł, znajdzie się teraz i pan! — rzekł korespondent.
— Dałby to Bóg! — odparł Harbert. — Spieszmy! Top będzie naszym przewodnikiem.
Pencroff nie sprzeciwiał się temu. Czuł on, że przybycie Topa zachwiało jego przypuszczenia.
— W drogę zatem! — zawołał.
Pencroff ponakrywał troskliwie węgle na ognisku. Kilka kawałków drzewa położył pod popioł, by za powrotem zastać ogień gotowy. Poczem zabrawszy ze sobą resztki wieczerzy, wyruszył w drogę wraz z korespondentem i Harbertem. Przed nimi biegł Top, który poszczekując z lekka, zdawał się ich wzywać, ażeby szli za nim.
Burza zdawała się właśnie dochodzić do szczytu wściekłości. Było to na nowiu, księżyc zatem nie przepuszczał ani jednego promyka przez chmury. Trudno było trzymać się prostego kierunku, najlepiej zatem było spuścić się zupełnie na instynkt Topa, na co też zgodzili się nasi podróżni. Korespondent z Harbertem postępowali zaraz za psem, marynarz zamykał pochód. Nie podobna było słowa przemówić. Deszcz nie padał wprawdzie zbyt rzęsisty, gdyż wiatr go rozpraszał na drobne cząsteczki, ale za to orkan szalał straszliwy.
Jedna wszelakoż okoliczność nader pomyślnie sprzyjała marynarzowi i towarzyszom jego. Oto wiatr był południowo-wschodni, skutkiem czego dął im w plecy a nie w twarz. Piasek, którym miotał z całą gwałtownością, a który inaczej byłby nie do zniesienia, uderzał im w plecy i byle się w tył nie odwracali, mogli iść naprzód dość spokojnie i nie zbyt turbowani. Ogółem wziąwszy, szli nawet nieraz szybciej niż sami chcieli, musieli przyspieszać bieg, ażeby nie być przewróconymi, nadzieja jednak, potężna nadzieja zdwajała ich siły i tym razem już nie ślepy traf kierował ich krokami. Nie wątpili wcale, że Nab odszukał swojego pana i że to on przysłał do nich wiernego psa z tą wieścią. Lecz czy żywego znalazł inżyniera, lub czy może tylko przysłał po towarzyszy, ażeby oddać wspólnie ostatnią przysługę zwłokom nieszczęśliwego Smitha.
Minąwszy róg skalistej ściany, od której trzymali się ostrożnie z daleka, Harbert, korespondent i Pencroff wstrzymali się, ażeby zaczerpnąć tchu. Krawędź ściany zasłaniała ich przed wichrem i ciężko oddychali po tym kwandransie drogi odbytej szalonym pędem.
W tej chwili mogli się nawzajem słyszeć rozmawiać ze sobą, a gdy Harbert wymówił nazwisko Cyrusa Smitha, Top zaczął z lekka poszczekiwać, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że pan jego żywy i zdrów.
— Żyje, Top? — powtarzał Harbert — prawda, Top, że żyje?
A pies szczekał, jak gdyby w odpowiedzi na zapytanie.
Po chwili dalej w drogę. Była wówczas godzina około w pół do trzeciej z północy. Morze zaczęło się podnosić, a przypływ ten na nowiu i przy takim wichrze był niezwykle tym razem silny i groźny. Olbrzymie bałwany grzmiąc rozbijały się o szereg raf przed wysepką, z taką gwałtownością i siłą, że prawdopodobnie przewalały się przez całą wysepkę, której w tej chwili zupełnie nie było widać. Tama ta nie zasłaniała już zatem lądu zamieszkiwanego przez naszych rozbitków a wystawionego teraz wprost na impet rozhukanego morza.
Skoro marynarz i towarzysze jego opuścili krawędź skalnej ściany, wicher uderzył znów na nich z podwójną wściekłością. Zgięci we dwoje, zwracając się tyłem do wiatru, biegli nader szybko za Topem, który ani razu nie zawahał się nad kierunkiem drogi, którą obrać należało. Szli więc na północ, mając po prawej ręce rozhukane morze a po lewej okolicę pogrążoną w mroku nocnym, której charakteru nie podobna było ocenić. Domyślali się jednak, że musiała być względnie dość płaską, orkan bowiem prześwistywał teraz ponad nimi, nie biorąc ich więcej na dwa boki, jak tego doświadczyli, gdy się rozbijał o skałę granitową.
Do godziny czwartej nad ranem przebiegli pięć mil drogi. Chmury podniosły się zwolna do góry i nie wlokły się już jak pierwej po ziemi. Orkan mniej także wilgotny przemieniał się we wiatr ostry, suchy i zimny. Wędrowce nasi niedostatecznie okryci srogie cierpieli zimno, lecz skarga nie wymknęła się z ust żadnego z nich. Postanowili iść w ślad za Topem wszędzie, dokąd rozumne to zwierze ich zawiedzie.
Około godziny piątej poczęło świtać. Najprzód na zenicie nieba, gdzie mniej gęste były wyziewy, zarysowały się krawędzie chmur szaremi smugami i w krótce na czarnem tle nieba jaśniejszy nieco pas odgraniczył wyraźniej widnokrąg morza. Grzbiety fal zamigotały szaremi światełkami i zabielały pianą. Równoczesnie z lewego boku wybitniejsze części krajobrazu poczęły zwolna wynurzać się z ciemności, lecz tak jeszcze niewyraźnie, jakby na czarnym tle sinemi malowane barwami.
O godzinie szóstej był już dzień biały. Chmury pędziły z niezwykłą szybkością w dość wysokich stosunkowo sferach. Wędrowców naszych oddzielała w ówczas od „dymników“ przestrzeń sześciomilowa. Szli nadbrzeżem nader płaskiem, wzdłuż którego po prawej ręce wynurzał się z morza szereg skał, tylko których wierzchołki, przy pełnem właśnie morzu, wyglądały z wody. Po lewej stronie okolica pusta, piaszczysta, urozmaicona tylko kilkoma wydmami porosłemi w bodiaki, przedstawiała widok smutny i dziki. Nadbrzeże było dość gładkie i nie przedstawiało od strony morza innej zapory, prócz łańcucha pagórków nieregularnie porozrzucanych. Tu i ówdzie kilka drzew wyciągało swe chude i wykrzywione ramiona na zachód, jak gdyby się nawzajem sobie podrzeźniały. Daleko w tyle, w południowo-zachodniej stronie zaokrąglał się kraniec ostatniego lasu.
W tej chwili Top niedwuznacznemi oznakami począł objawiać jakiś niepokój. Biegł naprzód, to znów powracał do marynarza, jakgdyby zachęcając go do pośpiechu. Zbiegł z brzegu i wiedziony swym dziwnym instynktem nie wahając się chwili, popędził między owe wydmy piaszczyste.
Wędrowce pospieszyli za nim. Kraj ten zdawał się zupełnie pustym, nie widać było w okół żadnej żywej istoty.
Wydmy te otoczone były do koła jakby wałem szerokim utworzonym z pagórków większych i mniejszych, fantastycznie porozrzucanych. Była to jakby mała Szwajcarya z piasku, potrzeba było prawdziwie cudownego instynktu, ażeby się w niej zorjentować.
W pięć minut później, marynarz i towarzysze jego stanęli przed jaskinią wydrążoną na odwrotnej stronie wysokiej wydmy. Przed tym otworem zatrzymał się Top i począł głośno szczekać. Spilett, Harbert i Pencroff weszli do groty.
Tam ujrzeli Naba klęczącego przy ciele złożonem na posłaniu z trawy i mchu...
Było to ciało inżyniera Cyrusa Smitha.






ROZDZIAŁ VIII.
(Żyje czy umarł? — Opowiadanie Naba. — Ślady stóp ludzkich. — Kwestja nie do rozwiązania. — Pierwsze słowa Cyrusa Smitha. — Sprawdzenie śladów. — Powrót do „dymników.“ — Nowy cios.)

Nab klęczał jakby skamieniały. Marynarz, wyrzekł do niego to jedno słowo:
— Żyje?...
Nab milczał. Gedeon Spilett i Pencroff pobledli. Harbert załamał ręce i stanął jak wryty. Widocznie jednak biedny murzyn, zatopiony cały w swej boleści, ani widział swych towarzyszy ani słyszał słów marynarza.
Korespondent ukląkł przy tem nieruchomem ciele i przyłożył ucho do obnażonej piersi inżyniera.
Podczas gdy pochylony wytężał słuch i śledził uderzeń serca, upłynęła minuta — wiek cały!
Nab odsunął się nieco i patrzał okiem szklannem i martwem, patrzał i nie widział. Zdawało się niepodobnem, ażeby rozpacz mogła zmienić bardziej twarz człowieka. Nab zmieniony był do niepoznania, wycieńczony trudami, złamany boleścią. On miał swego pana za umarłego.
Gedeon Spilett po długiem badaniu, powstał wreszcie ze ziemi.
— Żyje! — rzekł.
Teraz Pencroff z kolei ukląkł przy Cyrusie, i jego ucha doszło słabe bicie serca, a na ustach poczuł słaby oddech wydobywający się z ust inżyniera.
Harbert na skinienie korespondenta wybiegł na dwór po wodę. W odległości stu kroków od groty trafił na czyste źródło, wezbrane deszczem wczorajszym, płynące piasczystą równiną. Lecz w co było zaczerpnąć wodę, ani jednej muszelki nie było wśród tych wydm piasczystych!... Harbert poprzestał na tem, że zmoczył chustkę swoją we wodzie i pędem powrócił do groty.
Na szczęście ta chustka przemoczona wystarczyła Spilettowi, który chciał tylko zwilżyć trochę usta inżyniera. Tych kilka kropel źródlanej wody sprawiło bezzwłoczny skutek. Z piersi Cyrusa wyrwało się westchnienie, i zdawało się nawet, że próbował kilka słów przemówić.
— Ocalony! — rzekł korespondent.
Słowa te napełniły Naba nową otuchą. Rozebrał swojego pana do naga, ażeby się przekonać, czy nie ma na ciele jakiej rany lub skaleczenia. Ani na głowie, ani na piersiach, ani na żadnym członku nie znalazł uszkodzenia, ani nawet lekkiego draśnięcia, co tem dziwniejszem było, ile że ciało Cyrusa musiało być wyrzucone między skałami. Ręce nawet miał nietknięte i niepodobna było wytłómaczyć, jakim sposobem na całem ciele Cyrusa nie było śladu tych wysileń, jakie czynić musiał, ażeby się przedrzeć przez szereg raf sterczących w morzu.
Wyjaśnienie tych wszystkich okoliczności potrzeba było odłożyć na później. Gdy Cyrus będzie mógł mówić, sam opowie im wszystko, co i jak się wydarzyło. Tymczasem chodziło o to, ażeby go przywrócić do życia i zdawało się, że nacieranie zimną wodą powinno ten skutek wywołać. Inżynier, w którego ciało przez to tarcie gwałtowne, ożywcze wstąpiło ciepło, poruszył z lekka rękami, a oddech jego stawał się coraz regularniejszym. Umierał z wycieńczenia, i gdyby nie przybycie korespondenta i jego towarzyszy, byłoby już niezawodnie po nim.
— Więc tyś myślał, że pan twój umarł? zapytał marynarz Naba.
— Myślałem, że umarł! — odpowiedział Nab — i gdyby was Top nie był odszukał i przyprowadził tutaj, byłbym pochował mojego pana i sam umarł na jego grobie.
Na takim oto włosku wisiało życie Cyrusa Smitha!
Potem opowiedział Nab cały przebieg zdarzenia. W wilję tego dnia, ruszywszy w drogę równo ze świtem, puścił się w kierunku północnym i zaszedł w tę stronę wybrzeża, gdzie już raz był przedtem.
Tam, bez żadnej nadziei (jak sam przyznawał) szukał po brzegu, między skałami, na piasku, najlżejszych śladów, któreby go mogły na trop jaki naprowadzić. Z szczególniejszą uwagą śledził tę część namulistego wybrzeża, której morze przypływające nie dosięgało, z samego kraju bowiem przypływ i odpływ morza musiał wszelki ślad zatrzeć. Nab nie spodziewał się więcej znaleźć swojego pana żywego. Szukał tylko trupa, aby go własnemi pogrzebać rękami.
A szukał długo i bezowocnie. Zdawało się, że na tej ziemi odludnej nigdy noga ludzka nie postała. Muszle, których morze nie dosięgło, a których stosy całe leżały w miejscach niewystawionych na przypływ morza, były zupełnie nietknięte. Nie było jednej muszli rozłamanej. W koło na przestrzeni dwustu do trzystu yardów[12] nie było znaku, ażeby kto wylądował, ani dawniej, ani świeżo.
Nab postanowił pójść jeszcze kilka mil dalej. Wszak łatwo być mogło, że prąd morski poniósł ciało na jakieś miejsce odleglejsze. Rzadko się zdarza, ażeby ciało pływające po morzu niedaleko od płaskiego brzegu, prędzej lub później nie zostało na brzeg wyrzucone. Nab wiedział o tem i chciał jeszcze raz ostatni ujrzeć swojego pana.
— Szedłem wzdłuż brzegu jeszcze z jakie dwie mile, szukałem między skałami, które odpływające morze odkrywa, po całem nadbrzeżu, które przypływ morza zalewa, i straciłem już wszelką nadzieję, gdy niespodzianie wczoraj, około godziny piątej z wieczora, spostrzegłem na piasku, ślady stopy ludzkiej.
— Ślady na piasku? — zawołał Pencroff.
— Tak jest! — odparł Nab.
— I ślady te zaczynały się przy samych skałach? — zapytał korespondent.
— Nie — odparł Nab — dopiero od miejsca, gdzie przypływ morza się kończy, ślady poprzednie musiało zatrzeć morze.
— Mów dalej, Nab — rzekł Gedeon Spilett.
— Na widok tych śladów małom nie oszalał. Były bardzo wyraźne i zmierzały wprost ku tym wydmom. Biegłem za niemi ćwierć mili, uważając dobrze, ażeby ich nie zatrzeć. W pięć minut później, gdy noc poczęła zapadać, usłyszałem szczekanie psa. Był to Top i on to przyprowadził mnie tu, do mojego pana.
Nab zakończył swe opowiadanie opisem boleści, jaką doznał na widok martwego ciała! Szukał w niem resztek życia. Teraz gdy znalazł pana trupem, chciał go mieć żywym. Lecz wszystkie usiłowania jego były bezskuteczne! Nie pozostawało mu nic więcej, jak oddać ostatnią przysługę temu, którego tak kochał!
Wtedy przyszli mu na myśl towarzysze, którzy niezawodnie pragnęliby ujrzeć raz jeszcze nieszczęsnego Cyrusa! Top był przy nim. Pomyślał więc czyby się nie mógł spuścić na bystry instynkt tego wiernego zwierzęcia? Wymówił kilka razy nazwisko korespondenta, którego Top z pomiędzy towarzyszy inżyniera znał najlepiej; potem wskazał ręką na południe i pies popędził jak strzała we wskazanym kierunku.
Widzieliśmy, jak Top wiedziony nadprzyrodzonym rzecby można instynktem, przybył do „dymników,“ gdzie nigdy pierwej nie był.
Towarzysze Naba z natężoną uwagą słuchali jego opowiadania. Niepojętą wydawało się im rzeczą, że Cyrus Smith po wysileniach jakie musiał robić, ażeby wydobyć się z morza, gdy się przeprawiał przez rafy nadbrzeżne, nie miał na ciele ani jednego draśnięcia. Również wytłumaczyć sobie nie mogli, jak mógł inżynier zajść do tej groty położonej między wydmami, na milę od brzegu morskiego.
— Więc to nie ty, Nab, zaniosłeś twojego pana tu w to miejsce? — zapytał korespondent.
— Nie, to nie ja — odparł Nab.
— Widać zatem, że p. Smith przyszedł tu sam — rzekł Pencroff.
— Widać, to prawda — odparł Gedeon Spilett — lecz trudno temu uwierzyć!
Okoliczność tę mógł wyjaśnić tylko sam inżynier. Należało więc czekać, aż będzie mógł mówić. Na szczęście z każdą chwilą powracało mu życie. Nacieranie przywróciło obieg krwi w ciele, Cyrus Smith poruszył znowu rękami, potem głową i kilka słów niezrozumiałych wymknęło się powtórnie z ust jego.
Nab pochylony nad nim, wołał go nieustannie po imieniu, lecz inżynier zdawał się tego nie słyszeć i oczów nie otwierał. Życie objawiało się tylko poruszeniami, zmysły nie brały w niem jeszcze żadnego udziału.
Pencroff żałował, że nie miał przy sobie ognia, a nie było możności rozniecenia go, na nieszczęście bowiem zapomniał zabrać ze sobą ów kawałek płachty spalonej, który łatwo było zatlić, za potarciem dwóch krzemyków. Kieszenie inżyniera były puste, z wyjątkiem kieszonki u kamizelki, w której znajdował się zegarek. Trzeba więc było koniecznie przenieść Cyrusa Smitha do „dymników“ i to jak najspieszniej. Zdania tego byli wszyscy.
Tymczasem pieczołowita troskliwość, jaką otaczali inżyniera, przywróciła mu przytomność prędzej niż się sami spodziewali. Woda, którą zwilżali usta, ożywiała go zwolna. Pencroff wpadł na pomysł, ażeby do wody dodać trochę soku z mięsa „tetrasiego,“ które przyniósł ze sobą. Harbert pobiegł aż do brzegu morza i wrócił z dwiema potężnemi muszlami. Marynarz sporządził rodzaj mikstury i wsączył ją w usta inżynierowi, który zdawał się wciągać w siebie chciwie tę mięszaninę.
Poczem otworzył oczy. Nab i korespondent stali nad nim pochyleni.
— Panie mój! drogi panie! — zawołał Nab.
Inżynier usłyszał ten krzyk. Poznał naprzód Naba i Spiletta, potem i tamtych dwóch towarzyszy, Harberta i marynarza i dłoń jego ścisnęła słabo ich dłonie.
I znowu kilka słów wymknęło się z ust jego, niewątpliwie te same co pierwej, a słowa te wskazywały jakie myśli już wtedy tłoczyły się w jego głowie. Tym razem zrozumieli ich brzmienie:
— Wyspa czy stały ląd? — szepnął.
— Do kroćset djabłów! — zawołał Pencroff, nie mogąc się wstrzymać od tego wykrzyknika, co nas to teraz obchodzi, jeżeli tylko pan żyjesz, panie Cyrus! Czy wyspa, czy stały ląd — to się później pokaże.
Inżynier skinął głową potakująco i zdawał się usypiać.
Zachowywano się więc jak najspokojniej, a korespondent rozpoczął natychmiast przygotowania do jak najwygodniejszego przeniesienia inżyniera. Nab, Harbert i Pencroff opuścili w tym celu grotę i podążyli ku wysokiej wydmie piasczystej, na której szczycie rosło kilka drzew karłowatych; po drodze marynarz nie mogąc wytrzymać, powtarzał raz po raz:
— Wyspa czy stały ląd! No proszę, komu by to przyszło na myśl, kiedy ledwie co dycha! Dziwny człowiek!
Przybywszy na wierzchołek wydmy, Pencroff i dwaj towarzysze jego, odarli jedno drzewo dość suchotnicze z głównych gałęzi, nie mając do tego innych narzędzi, prócz gołych rąk. Był to gatunek sosny morskiej, pochylonej przez wichry; z gałęzi tych sporządzili nosze, na których, wyścieliwszy je liśćmi i trawą, można było wygodnie przenieść inżyniera.
Cała ta robota trwała czterdzieście minut, a dochodziła już dziesiąta, gdy marynarz, Nab i Harbert powrócili do Cyrusa, którego przez cały ten czas ani na chwilę nie odstępował Gedeon Spilett.
Inżynier przebudził się właśnie z tego snu, albo raczej omdlenia, w którem go znaleźli. Rumieniec powrócił znowu na twarz jego, który pokrywała dotychczas śmiertelna bladość. Dźwignął się nieco, popatrzył wokoło jak gdyby pytał ich wzrokiem, gdzie się znajduje.
— Możesz mnie pan słuchać, nie będzie to pana męczyć, panie Cyrus? rzekł korespondent.
Mogę, odparł inżynier.
— Ja sądzę, rzekł marynarz, że p. Smith jeszcze lepiej będzie mógł pana słuchać, gdy pierwej skosztuje jeszcze raz tej galarety z tetrasów — bo to są tetrasy, panie Cyrus, objaśniał go, podając mu odrobinę tej galarety, do której tym razem dodał kilka cząsteczek mięsa.
Cyrus Smith spożył te kawałeczki tetrasów, a reszta rozdzieloną została pomiędzy jego trzech zgłodniałych towarzyszy, którzy uskarżali się na zbyt skąpe śniadanie.
— To nic, rzekł marynarz. W „dymnikach“ czekają na nas wiktuały, bo musisz pan wiedzieć, panie Cyrus, że tam na południu, mamy dom z pokojami, łóżkami i kuchnią, a w śpiżarni kilka tuzinów ptaków, które nasz Harbert nazywa „kurukusami.“ Lektyka pańska gotowa i skoro się pan poczujesz na siłach, poniesiemy pana do domu.
— Dziękuję ci, przyjacielu, odparł inżynier, za godzinę lub dwie będziemy mogli wyruszyć... A teraz mów, panie Spilett.
Wtedy korespondent jął opowiadać cały tok wypadków. Opowiadał fakta takie, o których Cyrus nie mógł wiedzieć, o ostatnim upadku balonu, o ich wylądowaniu na tej ziemi nieznanej, które zdawała się odludną na każdy wypadek, czy była wyspą, czyli stałym lądem, o odkryciu „dymników,“ o poszukiwaniach za straconym inżynierem, o poświęceniu Naba, o zasłudze wiernego Topa i t. d.
— Więc to nie wy znaleźliście mnie na brzegu morskim? zapytał Cyrus głosem jeszcze osłabionym.
— Nie, odparł marynarz.
— I nie wy to przynieśliście mnie do tej jaskini?
— Nie.
— Jakże więc daleko odległą jest ta grota od raf nadbrzeżnych?
— Około pół mili, odparł Pencroff, i nie tylko pana to dziwi że się znajdujesz w tem miejscu, ale nas samych niemniej to zdumiewa.
— W istocie, rzekł ożywiając się co raz bardziej inżynier, którego te szczegóły mocno zaczęły interesować, w istocie, to coś szczególnego!
— Możeż że nam pan opowiedzieć, zagadnął znowu marynarz, co się stało z panem od chwili, gdy pana porwał ów bałwan morski?
Cyrus Smith wytężył całą swą pamięć, lecz nie wiele mógł sobie przypomnieć. Bałwan morski oderwał go od sieci balonowej. Zanurzył się najprzód kilka sążni w głąb. Wypłynąwszy na powrót na powierzchnię morza, poczuł w tym półmroku, że jakaś żywa istota porusza się tuż obok niego. Był to Top, który skoczył za nim na ratunek. Podniósłszy w górę oczy, nie zobaczył więcej balonu, który uwolniony z ciężaru jego i psa, strzelił w obłoki jak strzała. Ujrzał się wśród fal rozhukanych, w odległości nie więcej jak pół mili od brzegu. Usiłował walczyć z falami i płynął co sił mu starczyło. Top podtrzymywał go za suknie; lecz prąd jakiś szalony porwał go, uniósł na północ i po półgodzinnem szamotaniu się, zapadł w otchłań morską, pociągając Topa za sobą. Odtąd aż do chwili gdy ujrzał się w objęciach przyjaciół, nie pamiętał, co się z nim działo.
— Wszak musiałeś pan być wyrzuconym na brzeg, zagadnął znowu Pencroff, i musiałeś posiadać dość sił, ażeby zajść sam aż tutaj, skoro Nab znalazł ślady stóp pańskich na piasku!
— Zapewne... że musiałem... odparł inżynier zamyślając się. A nie widzieliście żadnych więcej śladów ludzkich na tej ziemi?
— Żadnych, odparł korespondent. A zresztą, gdyby się i znalazł był jaki wybawca, to wydobywszy pana z morza, dlaczegoż by miał potem pana opuścić?
— Masz słuszność, kochany Spilett. — Słuchaj Nab, dodał inżynier zwracając się do swego sługi, więc także i ty nie... a może w jakiej nieprzytomności chwilowej... lecz nie, to nie ma sensu... Czy jest jeszcze który z tych śladów? zapytał Cyrus Smith.
— Tak jest, panie, odparł Nab, ot tam zaraz przy wyjściu, z drugiej strony tej samej wydmy, w miejscu zakrytem od wiatru i deszczu. Resztę śladów zatarła burza.
— Panie Pencroff, rzekł Cyrus Smith, będziesz łaskaw wziąć swoje trzewiki i przymierzyć czy dokładnie przystają do owych śladów?
Marynarz usłuchał inżyniera. On i Harbert udali się za Nabem w miejsce, gdzie były owe ślady. Podczas tego rzekł Cyrus do korespondenta:
— Tu stało się coś niepojętego!
— Coś niepojętego, zaiste! odparł Gedeon Spilett.
— Lecz dajmy teraz temu pokój, kochany Spilett, później o tem pomówimy.
Po chwili wrócili marynarz, Nab i Harbert.
Nie było żadnej wątpliwości. Trzewiki inżyniera przystawały dokładnie do pozostałych śladów. Więc nikt inny tylko Cyrus Smith wydeptał je na piasku.
— Co u licha, rzekł, więc to ja musiałem podpaść tej hallucynacji, tej nieprzytomności, o którą przed chwilą posądzałem Naba! Szedłem jak lunatyk nie wiedząc dokąd idę, więc to Top instynktem swoim zaprowadził mnie tutaj, wyrwawszy mnie wpierw z toni morskiej... Chodź tu do mnie, Top, chodź tu mój psie!
Wspaniałe zwierze jednym susem poskoczyło do swojego pana, głośno szczekając — oczywiście nie szczędzono mu pieszczot i pochwał.
Trzeba przyznać, że niepodobna było inaczej wytłumaczyć ocalenia Cyrusa Smitha i że Topowi należała się cała zasługa.
Około południa Pencroff zapytał Cyrusa, czy gotów jest do podróży, na to Cyrus za całą odpowiedź z wysileniem znamionującem niepospolitą siłę woli, powstał na nogi. Lecz musiał oprzeć się na ramieniu marynarza, ażeby nie upaść.
— Brawo, brawo! rzekł Pencroff. A oto jest lektyka pana inżyniera.
Przyniesiono nosze. Poprzeczne gałęzie wyścielili mchem i trawą. Następnie położyli Cyrusa na to posłanie i ruszyli w drogę ku brzegowi morskiemu, za jeden koniec dźwigał Pencroff, a za drugi Nab.
Mieli przed sobą ośm mil drogi, lecz ponieważ nie można było iść szybko, a prócz tego wypadało często się zatrzymywać, więc przed upływem najmniej sześciu godzin nie można się było spodziewać stanąć u celu.
Wicher był zawsze jeszcze silny, ale na szczęście deszcz nie padał. Inżynier leży na noszach, wsparty głową na ręku, wodził bacznie wzrokiem po całem wybrzeżu, a zwłaszcza po części jego przeciwległej morzu. Nie mówił ani słowa ale patrzał uważnie i niezawodnie rysopis całej okolicy z wszystkiemi właściwościami terenu, z lasami i rozmaitemi rodzajami płodów utkwił mu silnie w pamięci. W końcu jednak po dwóch godzinach drogi opanowało go znużenie i usnął na noszach.
O godzinie wpół do szóstej przybyła cała kawalkada do rogu skalnej ściany a w kilka minut później do „dymników.“
Zatrzymano się a nosze postawiono na piasku. Cyrus Smith spał twardo, i nie przebudził się.
Wtedy dopiero postrzegł Pencroff ku największemu swemu zdumieniu, jakie zmiany poczyniła wczorajsza nawałnica. Na wielu miejscach widać było świeże zwaliska skał. Olbrzymie bryły granitu leżały w piasku nadbrzeżnym, a gęsty kobierzec z morskiego ziela pokrywał brzeg cały. Widać było, że morze, przewalając się przez wysepkę, dotarło aż do stóp olbrzymiej granitowej kurtyny.
Przy wejściu „dymników“ grunt powyrywany świadczył o gwałtownym szturmie fal morskich.
Pencroffa ogarnęło wówczas jakieś przeczucie złowrogie i jednym skokiem znikł we wnętrzu kurytarzy.
Po chwili wyszedł, stanął milczący i nieruchomy i powiódł wzrokiem po swoich towarzyszach...
Ogień zagasł. Popiół zalany wodą przemienił się w namuł. Ów kawał płachty spalonej, który miał służyć zamiast czyru, przepadł bez śladu. Morze wtargnęło było aż w głąb kurytarzy i wszystko zburzyło, wszystko poniszczyło we wnętrzu „dymników“!...






ROZDZIAŁ IX.
(Cyrus jest przy nich! — Próba z trzaskami. — Wyspa czy ląd stały? — Plany inżyniera. — W jakiej stronie Cichego Oceanu? — W głębi boru. — Sosna z migdałami. — Polowanie na „kabyjasa.“ — Dym jako znak dobrej wróżby.)

W kilku słowach zawiadomił marynarz Gedeona Spiletta, Harberta i Naba o położeniu, w jakiem się znajdowali. Wypadek ten, który mógł pociągnąć za sobą nader ważne następstwa — tak sądził przynajmniej Pencroff — wywarł na umysłach towarzyszy zacnego marynarza odmienne nieco wrażenie.
Nab, cały w radośnem uniesieniu z powodu odszukania swego pana, nie słuchał albo raczej nie chciał zwracać uwagi na to, co mówił Pencroff.
Harbert zdawał się do pewnego stopnia podzielać obawy marynarza.
Co się tyczy korespondenta, ten na słowa marynarza odparł tylko:
— Słowo ci daję, Pencroff, że mi to zupełnie jest obojętnem!
— Ależ powtarzam panu, że my ognia nie mamy!
— A, ba!
— Ani żadnego sposobu rozpalenia go.
— Basta!
— Ależ panie Spilett....
— Alboż Cyrus Smith nie jest przy nas? odparł korespondent. Alboż nie żyje nasz inżynier? Już on wynajdzie jakiś sposób rozpalenia ognia!
— Ale czem?
— Niczem.
Co na to miał odpowiedzieć Pencroff? Nic zgoła, bo w głębi duszy sam podzielał ufność, jaką towarzysze jego pokładali w Cyrusie. Inżynier był dla nich małym światkiem, studnią wszelkiej ludzkiej wiedzy i mądrości! Znajdować się razem z Cyrusem na odludnej wyspie znaczyło w ich mniemaniu tyle, co bez niego w najprzemysłowszem mieście Stanów Zjednoczonych. Gdzie on był, tam im na niczem zbywać nie mogło! Przy nim nie podobna było rozpaczać. Gdyby kto był powiedział tym dzielnym ludziom: wybuch wulkaniczny zniszczy tę ziemię, lub: przepaście Oceanu ją pochłoną, odpowiedzieliby z największym spokojem: Wszak Cyrus jest przy nas! Alboż nie ma Cyrusa?
Tymczasem jednak inżynier pogrążony był w nowym letargu, który podróż wywołała, i w tej chwili przynajmniej niepodobna było korzystać z jego genjuszu. Trzeba było poprzestać na skąpej wieczerzy. Wszystko mięso „tetrasie“ było zjedzone a nie było sposobu upiec innej zwierzyny. Zresztą zapas „kurukusów“ gdzieś zniknął. Trzeba więc było pójść po rozum do głowy.
Przedewszystkiem zaniesiono Cyrusa do środkowej izby „dymników.“ Tam sporządzono mu posłanie z suchego ziela morskiego. Głęboki sen, który go owładnął, zdołał pokrzepić i wzmocnić siły jego prędzej i lepiej, niż najobfitszy pokarm.
Tymczasem zapadła noc, a z nią temperatura, którą zmiana wiatru w kierunku północno-wschodnim znacznie była umiarkowała, poczęła chłodnieć na serjo. Ponieważ morze zburzyło było przegrody i zasieki, które Pencroff w niektórych miejscach był porobił, powstały więc na nowo przeciągi, które pobyt w „dymnikach“ czyniły nieznośnym. Tym sposobem położenie inżyniera byłoby było dość nieprzyjemne, gdyby towarzysze kamizelkami i kaftanami nie byli go starannie pookrywali.
Wieczerza składała się tego wieczora z nieuniknionych litodomów, których obfity zapas uzbierali Harbert i Nab nad brzegiem morza. Do tych mięczaków dodał jednak Harbert pewną ilość jadalnych algów, które zebrał po wysokich skałach, do których morze tylko w czasie wielkich przypływów miało przystęp. Algi te należące do rodzaju roślin morskich były zielem, które wysuszone, dawało sok galaretowaty dość obfity w pierwiastki pożywne. Korespondent i towarzysze jego, pochłonąwszy sporą liczbę litodomów, wyssysali następnie te algi i znaleźli, że smak ich był wcale znośny. Muszę tu nadmienić, że na wybrzeżach azjatyckich algi te stanowią dość ważną część pożywienia krajowców.
— Niech się dzieje co chce — rzekł marynarz — czas już żeby Cyrus przyszedł nam w pomoc.
Tymczasem zimno stało się nad wyraz przenikliwem, a na nieszczęście nie było sposobu ochronić się przed niem.
Marynarz, któremu chłód dokuczał na prawdę, próbował na wszelkie sposoby rozniecić ogień. Nab dopomagał mu w tem przedsięwzięciu. Znalazł trochę mchu suchego, i krzesząc dwa krzemyki wydobywał z nich iskry; ale mech nie będąc dość zapalnym nie zajął się, a zresztą iskry te pochodzące tylko z krzemienia rozpalonego do białości, nie miały tej siły, co iskry wydobywające się ze stali u zwykłego krzesiwa. Próba zatem nie udała się.
Następnie próbował Pencroff, jakkolwiek nie miał żadnego zaufania do tej procedury, trzeć dwa kawałki suchego drzewa, jeden o drugi, na sposób dzikich ludzi. Ruch, jakiego przy tej sposobności użyli wraz z Nabem, gdyby był według najnowszych teoryj przemienił się w ciepło, byłby wystarczył z pewnością do zagotowania kotła parowego. Lecz rezultatu nie było żadnego. Trzaski rozgrzały się wprawdzie trochę, lecz i to daleko mniej od tych, którzy się operacji z niemi podjęli.
Po całogodzinnem daremnem usiłowaniu Pencroff spocił sie jak mysz i z gniewem odrzucił trzaski.
— Jeżeli mnie kto przekona — zawołał — że dzicy tym sposobem rozpalają ogień, to chyba w zimie będą panować upały! Prędzej bym moje ręce zapalił, trąc jednę o drugą!
Marynarz jednak mylił się zaprzeczając zupełnie możliwość tej procedury. Jest bowiem rzeczą stwierdzoną, że dzicy zapalają drzewo za pomocą szybkiego i nagłego potarcia. Lecz nie każdy gatunek drzewa nadaje się do tej operacji, a oprócz tego trzeba mieć jeszcze tak zwane „zacięcie,“ a tego zacięcia Pencroff widocznie nie posiadał.
Nie długo trwał zły humor marynarza. Owe dwie trzaski, które odrzucił, podjął na nowo Harbert i z całych sił począł trzeć jednę o drugą. Silny jak lew marynarz wybuchnął śmiechem na widok młodzieniaszka, który próbował swoich sił tam, gdzie on ze swojemi nic nie mógł wskórać.
— O, trzej, chłopcze, trzej co masz sił! — zawołał.
— Ja trę — odparł Harbert śmiejąc się — lecz nie mam innej pretensji, tylko ogrzać się trochę, zamiast dzwonić zębami od zimna, i wnet będzie mi tak ciepło jak tobie, Pencroff!
Bądź co bądź trzeba się było pożegnać na tę noc z myślą rozpalenia ognia. Gedeon Spilett po raz dwudziesty z rzędu powtórzył, że Cyrus taką drobnostką wcaleby się nie troszczył. A tymczasem położył się w jednym z kurytarzy na piasku. Harbert, Nab i Pencroff poszli za jego przykładem, Top zaś spał u nóg swojego pana.
Nazajutrz, 28. marca, około godziny ósmej z rana, inżynier przebudziwszy się ujrzał zgromadzonych około siebie towarzyszy, którzy z niecierpliwością wyczekiwali jego przebudzenia i podobnie jak dnia poprzedniego, pierwsze jego słowa były:
— Wyspa czy ląd stały?
Jak widać była to jego manja.
— Ba, tego jeszcze nie wiemy, panie Smith, odparł Pencroff.
— Jeszcze nie wiecie?
— Ale dowiemy się — wtrącił Pencroff — gdy pan zostaniesz sternikiem naszym w tym kraju.
— Ano spróbuję — rzekł inżynier, wstając bez wielkiego wysilenia na nogi.
— Brawo, to mi się podoba! — zawołał marynarz.
— Umierałem przedewszystkiem z wycieńczenia sił — rzekł Cyrus Smith. — Trochę jadła, przyjaciele moi, a już się to więcej nie powtórzy. Wszak macie ogień?
Zapytanie to pozostało przez kilka chwil bez odpowiedzi. Wreszcie rzekł Pencroff:
— Niestety, nie posiadamy ognia, albo raczej już go więcej nie posiadamy, panie Cyrus!
Poczem marynarz opowiedział wszystko, co się działo dnia poprzedniego. Rozweselił inżyniera historją o owej jedynaczce zapałce tudzież o owej poronionej próbie rozniecenia ognia na sposób dzikich ludzi.
— Pomyślimy co się da zrobić — rzekł inżynier — a jeśli nie znajdziemy jakiej substancji podobnej do czyru, to...
— To cóż wtedy? — zapytał marynarz.
— Ha, to będziemy fabrykować zapałki.
— Chemiczne?
— Chemiczne!
— Nic łatwiejszego! — zawołał korespondent uderzając marynarza po ramieniu.
Marynarz nie podzielał tego zdania, lecz nie sprzeciwiał mu się. Poczem wszyscy wyszli na dwór. Na niebie zapanowała znów pogoda. Jasne, czyste słońce wynurzało się z fal oceanu i tysiącem złocistych iskier posypało chropowatą powierzchnię olbrzymiej ściany skalnej.
Rzuciwszy wzrokiem do koła, usiadł inżynier na bryle skalistej. Harbert podał mu kilka garści ślimaków morskich, mówiąc:
— Oto wszystko, co w tej chwili posiadamy, panie Cyrus.
— Dziękuję ci, mój chłopcze — odparł inżynier — to wystarczy, przynajmniej na dziś rano.
I z apetytem zajadał tę lichą strawę, zrosiwszy ją poprzednio świeżą wodą z rzeki, naczerpaną do pustej muszli.
Towarzysze spoglądali na niego w milczeniu. Zaspokoiwszy głód, o ile się to dało, Cyrus Smith założył ręce w tył i rzekł:
— A zatem, moi przyjaciele, nie wiecie dotąd jeszcze, czy los nas wyrzucił na stały ląd czy też na wyspę?
— Nie wiemy, panie Cyrus — odrzekł chłopak.
— Więc dowiemy się jutro, rzekł inżynier. Dopóki tego nie będziemy widzieli, nie ma co robić.
— I owszem, odparł Pencroff.
— Cóż takiego?
— Postarać się o ogień, rzekł marynarz, który także miał swoją manję.
— Będziemy go mieli, Pencroff, odparł inżynier. Wczoraj po drodze spostrzegłem na zachodzie górę, zkąd niezawodnie rozlega się widok na całą okolicę.
— Tak jest, rzekł Gedeon Spilett, góra ta zdaje się dość wysoką...
— Otóż jutro, ciągnął dalej inżynier, wdrapiemy się na sam szczyt i przekonamy się czy ta ziemia jest wyspą, czy też stałym lądem. Do jutra, powtarzam raz jeszcze, nie ma co robić.
— Ależ jest co robić, rozpalić ogień, powtórzył uparty marynarz.
— Będziemy go mieli, będziemy! odparł Gedeon Spilett. Chwilkę cierpliwości, Pencroff!
Marynarz popatrzył na Gedeona Spiletta wzrokiem, który zdawał się mówić: „gdybyśmy się na ciebie z tem spuścili, pewnie nie tak prędko włożylibyśmy pieczeń do gęby.“ Lecz nie rzekł ani słowa.
Cyrus Smith milczał także. Kwestja ognia zdawała się go mało interesować. Kilka chwil siedział tak zatopiony w myślach, poczem odezwał się znowu:
— Położenie nasze, przyjaciele moi, jest może opłakane, lecz w każdym razie bardzo proste. Albo znajdujemy się na stałym lądzie, a w takim razie z większym lub mniejszym trudem dotrzemy wreszcie do miejsca gdzie mieszkają ludzie, albo też znajdujemy się na wyspie. W tym ostatnim zaś wypadku czeka nas jedno z dwojga: jeśli ta wyspa jest zamieszkałą, sprobujemy dać sobie radę z jej mieszkańcami, jeśli zaś jest odludną, będziemy musieli radzić sobie sami.
— Zapewne, że to rzecz bardzo prosta, odparł Pencroff.
— Ale na wszelki wypadek, zagadnął Gedeon Spilett, czy to ląd stały czy wyspa, jak sądzisz Cyrusie, dokąd nas mógł ten orkan zapędzić?
— Prawdę mówiąc, wiedzieć tego na pewne nie mogę, odparł inżynier, wszelkie jednak prawdopodobieństwo przemawia za tem, że się znajdujemy na którejś z wysp Cichego Oceanu. W istocie, gdyśmy opuszczali Richmond, wicher dął w stronę północno-wschodnią i sama gwałtowność jego pozwala przypuszczać, że kierunku nie zmienił. Jeśli więc ten kierunek od północno-wschodniej ku południowo-zachodniej stronie się utrzymał, przelecieliśmy Stany Karoliny Północnej, Karoliny Południowej, Georgję, węższą część zatoki Meksykańskiej, Meksyk sam i kawał Cichego Oceanu. Przestrzeń jaką balon przeleciał nie cenię wyżej jak sześć tysięcy mil, a przypuściwszy że wiatr w tym czasie zmienił kierunek na jedną ósmą część prostego kąta, w takim razie zapędził nas albo na archipelag Mendański, albo do wysp Pomotuańskich, albo nawet, jeśli siła jego była większą niż przypuściliśmy, do lądu Nowej Zelandji. Gdyby ta ostatnia hipoteza okazała się prawdziwą, w takim razie powrót nasz do ojczyzny nie ulegałby wielkim trudnościom. Czybyśmy trafili na Anglików czy na Maurysów, zawsze by się było z kim rozmówić. Jeśli zaś przeciwnie ziemia ta, na której się znajdujemy, jest jedną z odludnych wysepek jakiego malutkiego archipelagu, a może zdołamy przekonać się o tem z owego szczytu góry, w takim razie nie pozostanie nam nic, jak tylko rozgospodarować się tak, jak gdybyśmy już nigdy ztąd wyjść nie mieli.
— Nigdy! zawołał korespondent. Ty powiadasz nigdy, kochany Cyrusie?
— Lepiej od razu brać rzecz z najczarniejszej strony, odparł inżynier, a coś lepszego za niespodziankę uważać.
— Jest racja! rzekł Pencroff. A zresztą miejmy nadzieję, że wyspa ta, jeśli to jest wyspa, leży przy drodze, którą płyną okręty! Inaczej chyba by się już uwzięło na nas licho!
— Będziemy dopiero wtedy wiedzieli czego się trzymać, rzekł inżynier, aż wyleziemy na tamtą górę i ztamtąd się rozpatrzymy.
— Lecz będziesz-że pan miał dość sił jutro, ażeby znieść trud takiej wyprawy? zapytał Harbert.
— Mam nadzieję, odparł inżynier, ale pod warunkiem, jeżeli pan, mości Pencroff i ty moje dziecko, spiszecie się dziś, jak na tęgich myśliwców przystało.
— Mości Cyrus, odparł marynarz, ponieważ pan mówisz o zwierzynie, to powiem panu, że gdybym był tak pewny, że za powrotem będę ją mógł upiec przy ogniu, jak jestem pewny, że ją dostarczę...
— Dostarcz nam jej tylko, dostarcz, mości Pencroff, odparł Cyrus Smith.
Ułożono zatem, że inżynier z korespondentem przepędzą dzień ten w „dymnikach,“ ażeby się rozpatrzeć po wybrzeżu i skalistej wyżynie. Przez ten czas Nab, Harbert i marynarz mieli wrócić do lasu, odnowić zapas drzewa i skręcić kark każdemu pierzastemu i skrzydlatemu stworzeniu, któreby im wlazło w drogę.
Ruszyli zatem w drogę około godziny dziewiątej zrana: Harbert pełen najlepszej otuchy, Nab wesół i rozradowany; Pencroff na odchodnem mruknął pod nosem.
— Jeżeli za powrotem znajdę ogień w domu, to chyba sam piorun we własnej osobie przyszedł go zapalić!...
Wszyscy trzej podążyli brzegiem rzeki w górę; i przybywszy na miejsce w którem rzeka tworzyła kolano, marynarz zatrzymał się i rzekł:
— Czy mamy być wprzód myśliwymi, czy wprzód drwalami?
— Myśliwymi, odparł Harbert. Ot Top już coś myszkuje.
— Więc chodźmy na polowanie, rzekł marynarz, potem wrócimy tu po drzewo.
Poczem Harbert, Nab i Pencroff, wyłamawszy trzy potężne kostury z młodej jedliny, pospieszyli wślad za Topem, który skacząc przedzierał się wśród wysokich zarośli.
Tym razem myśliwi nasi, zamiast iść wzdłuż rzeki, zapuścili się prosto w głąb lasu. Napotykali te same drzewa, co pierwej, należące po większej części do rodzaju drzew szyszkowych. Gdzie niegdzie sosny te rzadziej porozrzucane i porozgraniczane kłębami mniejszych krzewów, posiadały wspaniałe rozmiary i wskazywały tem samem, że kraj ten położony był pod wyższym stopniem szerokości geograficznej, niżeli przypuszczał inżynier. Tu i owdzie napotykali wśród lasu małe polanki, na których sterczały pnie nadszczerbione zębem czasu, na ziemi w koło leżało mnóstwo suchych gałęzi stanowiących niewyczerpany zapas paliwa. Minąwszy te polanki las gęstniał coraz bardziej i stawał się prawie nieprzebytym.
Kierować się wśród tych drzew olbrzymich, bez żadnej ścieżki wytyczonej, nie było rzeczą tak łatwą. To też marynarz od czasu do czasu nadłamywał po drodze gałęzie drzew, tworząc tym sposobem drogoskazy, łatwo wpadające w oko. Lecz może źle postąpił sobie tym razem nie idąc za biegiem rzeki, jak to na pierwszem polowaniu uczynili z Harbertem, gdyż po całogodzinnem chodzeniu nie trafili jeszcze na żadną zwierzynę. Top biegnąc po pod niskie gałęzie płoszył tylko ptaki, do których niepodobna było się przybliżyć. Kurukusów nawet nie było widać, zdawało się więc, że marynarz będzie musiał wrócić nazad w tę bagnistą stronę lasu, gdzie tak pomyślnie wypadł był połów na tetrasy.
— A no! panie Pencroff, odezwał się Nab z lekkim sarkazmem, jeżeli to ma być ta zwierzyna, którą obiecałeś pan dostarczyć mojemu panu, to nie wiele potrzeba będzie ognia, ażeby ją upiec!...
— Trochę cierpliwości, Nab, odparł marynarz, co jak co, ale pewnie nie zwierzyny braknie za naszym powrotem!
— Więc nie masz pan zaufania do pana Smitha?
— I owszem.
— Ale nie wierzysz pan, żeby nam dał ognia?..
— Uwierzę, gdy drzewo zapłonie na ognisku.
— Będzie płonąć, bo Pan mój tak powiedział!
— Zobaczymy!
Tymczasem słońce nie stało jeszcze u szczytu widnokręgu. Poszukiwania więc szły dalej a Harbert zrobił niebawem bardzo pożyteczne odkrycie, wynalazł bowiem drzewo z jadalnemi owocami. Był to rodzaj sosny wydającej ziarna podobne do wybornych migdałów, wielce cenione w umiarkowanych strefach Ameryki i Europy. Migdały te były zupełnie dojrzałe i Harbert wskazał je swoim towarzyszom, którzy się niemi uraczyli do syta.
— Tak to, rzekł Pencroff, zamiast chleba algi, zamiast mięsa surowe ślimaki i migdały sosnowe na deser, oto objad stworzony dla ludzi, którzy ani jednej zapałki nie mają w kieszeni!
— Nie trzeba się skarżyć, odrzekł Harbert.
— Ja się też nie skarżę, mój chłopcze, odparł Pencroff, powtarzam tylko że w naszych biesiadach daje się nam czuć trochę brak mięsa!
— Top innego jest zdania.... zawołał w tej chwili Nab i podbiegł ku gęstwinie, zkąd dolatywało szczekanie psa. Ze szczekaniem Topa mięszały się dziwne tony podobne do kwiku prosięcia.
Marynarz z Harbertem pospieszyli w ślad za Nabem. Jeśli to była zwierzyna, to zamiast rozprawiać nad tem, jakimby sposobem ją upiec, należało wprzód pomyśleć jakby ją dostać w ręce.
Zaledwie weszli w gęstwinę, ujrzeli Topa borykającego się z jakiemś zwierzęciem, które przytrzymywał zębami za jedno ucho. Czworonożne to stworzenie podobne było do wieprza i miało więcej niż półtrzecia stopy długości, było maści ciemno brunatnej, jaśniejszej na brzuchu, miało sierść twardą i rzadką i palce u nóg, któremi właśnie z całej siły uczepiło się ziemi, zrośnięte błoną.
Harbert poznał w niem „Kabyjasa“, który jest jednym z większych okazów należących do rodzaju strzyżaków.
Tymczasem „kabyjas“ nie wydzierał się wcale psu. Toczył tylko dokoła swojemi dużemi głupowatemi ślepiami, osadzonemi głęboko wśród grubej powłoki tłuszczu. Być może, że pierwszy raz w życiu widział ludzi.
Nab ująwszy silniej kostur w rękę zamierzał się właśnie palnąć go w łeb pałką, gdy w tem zwierz wydarł się Topowi, zostawiając mu w zębach kawałek odgryzionego ucha, wydał kwik przeraźliwy, rzucił się na Harberta, omal go z nóg nie powalił i znikł w gęstwinie.
— A to drab! zawołał Pencroff!
Wszyscy trzej popędzili co tchu w ślad za Topem i w chwili gdy go doganiali, zwierz rzucił się do bagna dość dużego ocienionego w koło stuletniemi sosnami i zniknął pod wodą.
Nab, Harbert i Pencroff stanęli na brzegu jak wryci. Top wskoczył do wody ale „kabyjas“ zanurzył się do bagna i nie pokazywał się na wierzch.
— Czekajmy, rzekł Harbert, wkrótce będzie musiał wypłynąć, ażeby nabrać tchu.
— A nie utonie? zapytał Nab.
— Nie, odparł Harbert, ma nogi płetwowate i jest na pół amfibją. Czatujmy tu na niego.
Top pływał po bagnie. Pencroff i jego dwaj towarzysze rozstawili się do koła brzegu, ażeby odciąć „kabyjasowi“ drogę do ucieczki, a pies szukał go po całem bagnie.
Słowa Harberta sprawdziły się. Po kilku minutach zwierz wypłynął znów na powierzchnię wody. Top jednym susem rzucił się na niego i nie dał mu się więcej zanurzyć. W kilka chwil później przyciągnął go Top aż do brzegu a Nab jednem uderzeniem pałki ubił go na miejscu.
— Hurra! krzyknął Pencroff, który miał słabość do tego krzyku tryumfalnego. Dajcie mi tylko jeden żarzący węgiel a obgryziemy go do kości!
Pencroff wziął „kabyjasa“ na plecy a sądząc po słońcu że mogła już być godzina druga z południa, dał znak do odwrotu.
Instynkt Topa przydał się bardzo naszym myśliwcom, którzy dzięki temu sprytnemu przewodnikowi, odnaleźli napowrót tę samą drogę, którą przyszli. W pół godziny przybyli do kolana rzeki.
Podobnie jak pierwszym razem sporządził Pencroff na prędce spław z drzewem, jakkolwiek w braku ognia uważał tę całą robotę za niepotrzebną, poczem, pędząc spław z biegiem wody, przybyli do „dymników“.
Ale na pięćdziesiąt kroków przed „dymnikami“ marynarz zatrzymał się nagle, po chwili wzniósł powtórnie grzmiące „hurra!“ i wskazując ręką na róg skalnego urwiska, zawołał:
— Harbert! Nab! Widzicie!
Przed skałą wzbijał się gęstemi kłębami — dym!...






ROZDZIAŁ X.
(Wynalazek inżyniera. — Myśl, która zajmuje Cyrusa. — Wyprawa na górę. — Bór. — Grunt wulkaniczny. — „Tragopany.“ — Barany skalne. — Pierwszy ostrokrąg. — Nocleg. — Ze szczytu góry.)

W kilka minut później myśliwi nasi ujrzeli się przed ogniskiem, na którem gorzał ogień. Znaleźli przy niem Cyrusa Smitha i korespondenta. Pencroff w milczeniu patrzał to na jednego, to na drugiego, stojąc jak wryty, z „kabyjasem“ w ręku.
— A widzisz, mój zuchu! — zawołał korespondent. — Otóż i ogień, rzetelny ogień, przy którym wybornie się upiecze ta wspaniała zwierzyna, którą się zaraz uraczymy!
— Ale któż ogień rozpalił? — zapytał Pencroff.
— Słońce!...
Gedeon Spilett powiedział prawdę. Słońce to zapaliło ten ogień, któremu się tak dziwił Pencroff. Marynarz nie chciał wierzyć swym oczom i tak był osłupiały z podziwu, że nie przyszło mu nawet na myśl zapytać inżyniera: jakim się to stało sposobem?
— Więc miałeś pan przy sobie soczewkę? zagadnął Harbert Cyrusa Smitha.
— Nie, moje dziecko — odparł inżynier — ale zrobiłem sam jedną.
I pokazał aparat, który mu posłużył za soczewkę. Były to po prostu dwa szkiełka, które powyjmował z zegarka korespondenta i ze swego. Napełniwszy takowe wodą i spoiwszy ich brzegi za pomocą kilku okruchów glinki, sporządził tym sposobem rzeczywistą soczewkę, która koncentrując promienie słoneczne na kupkę suchego mchu, spowodowała zajęcie się takowego.
Marynarz przypatrzył się wprzód aparatowi, a potem popatrzył na inżyniera i nie rzekł ani słowa. Ale za to wzrok jego powiedział wszystko! Dla niego odtąd Cyrus, jeżeli nie był bogiem, to w każdym razie był czemś więcej niż człowiekiem. Wreszcie rozwiązał mu się język i zawołał:
— Zapisz to pan, panie Spilett, zapisz to pan w swoich notatkach!
— Już zapisałem — odparł korespondent.
Poczem przy pomocy Naba, sporządził marynarz rożen i wkrótce „kabyjas“ wypatroszony jak się należy, smażył się na wolnym, jasnym ogniu, jak pospolite prosię.
— „Dymniki“ przybrały napowrót postać mieszkalną, nie tylko dla tego, że korytarze grzały się od ognia, lecz także ponieważ dawne zasieki z kamieni i piasku zostały naprawione. Jak widać inżynier ze swoim towarzyszem skorzystali dobrze z tego dnia. Cyrus Smith odzyskał całkiem prawie siły i spróbował takowych, wylazłszy na górną płaszczyznę skały. Z tego punktu oko jego, przywykłe do mierzenia wysokości i odległości, spoczęło długo na owej stożkowej górze, na której szczyt zamierzał wyleźć nazajutrz. Góra ta, położona w stronie północno-zachodniej w oddaleniu około sześciu mil, mogła według przypuszczenia jego, wznosić się na trzy tysiące pięćset stóp ponad powierzchnię morza. Stanąwszy więc na jej szczycie można było przejrzeć dokoła widnokrąg w promieniu najmniej pięćdziesięcio milowym. Zdawało się zatem, że Cyrus Smith będzie mógł ztamtąd wygodnie rozstrzygnąć kwestję „stałego lądu czy wyspy,“ której nie bez powodu wyższą przypisywał wagę niż innym.
Spożyto wieczerzę przyzwoitą. Mięso „kabyjasa“ miało według jednomyślnego orzeczenia, być wyśmienitem. Algi i migdały sosnowe uzupełniły wieczerzę, podczas której inżynier był dość milczącym. Zdawał się cały zaprzątnięty jutrzejszemi projektami.
Kilkakrotnie zaczynał Pencroff rozwijać swe zapatrywania co do planów na przyszłość, lecz Cyrus Smith, który snać był człowiekiem bardzo systematycznym, kiwał tylko głową i powtarzał:
— Jutro będziemy wiedzieli czego się trzymać i podług tego zastosujemy nasze postępowanie.
Po wieczerzy dorzucono świeżego chrustu do ognia i mieszkańce „dymników,“ nie wyjmując niemego Topa, zasnęli wszyscy kamiennym snem. Żaden wypadek nie przerwał spokoju tej nocy i nazajutrz — 29. marca — przebudzili się rześcy i wypoczęci, gotowi do wyprawy, która los ich miała rozstrzygnąć.
Wszystko było gotowe do podróży. Resztki „kabyjasa“ mogły jeszcze przez dwadzieścia cztery godzin wyżywić Cyrusa i jego towarzyszy. Zresztą mieli nadzieję po drodze zasilić się w żywność. Ponieważ szkiełka od zegarków inżyniera i korespondenta powkładane zostały napowrót w miejsce swego przeznaczenia, zatem Pencroff nadpalił trochę tej szmaty, która miała służyć zamiast czyru. O krzemień nie było się co troszczyć w kraju tak wulkanicznym.
Około godziny wpół do ósmej podróżni nasi, uzbrojeni w kostury, opuścili „dymniki.“ Według zdania Pencroffa, zdawało się najwłaściwszem obrać znaną już drogę przez las, podczas gdy z powrotem można było iść inną drogą. Była to także najkrótsza droga wiodąca do celu ich wyprawy. Skręcili zatem na południowym rogu skalnej ściany i podążyli lewym brzegiem rzeki. W miejscu gdzie rzeka skręcała w kierunku południowo-zachodnim, zeszli w bok, odszukali wydeptaną już pomiędzy drzewami ścieżkę i około godziny dziewiątej Cyrus Smith z towarzyszami swymi przybyli na północny kraniec lasu.
Grunt dotychczas dość jednostajny, naprzód bagnisty a później suchy i piasczysty, okazywał w tem miejscu lekką spadzistość, która od brzegu morza wznosiła się w głąb kraju. W gęstwinie przemknęło się kilka sztuk zwierzyny bardzo płochliwej. Top poskoczył za niemi żwawo lecz pan jego przywołał go napowrót, gdyż nie była to pora na łowy. Później, co innego! Inżyniera nie łatwo było odwieść od myśli, którą raz wbił sobie w głowę. Można było twierdzić na pewne, że ani zważał na okolicę, którą szli, ani na kształt jej, ani na jej płody. Wyłącznym przedmiotem jego obserwacji była góra, na którą chciał się wedrzeć i ku niej też dążył prosto.
O godzinie dziesiątej nastąpił kilkuminutowy odpoczynek. Przy wyjściu z lasu roztoczył się przed ich oczyma układ orograficzny całej okolicy. Góra składała się z dwóch ostrokręgów. Jeden z nich, ścięty w wysokości dwóch tysiący pięćset stóp, podtrzymywany był poprzecznemi z dołu pasmami gór, rozgałęzionych fantastycznie, niby szpony olbrzymiej łapy zatopione w ziemię. Pomiędzy temi poprzecznemi pasmami ciągnęło się tyleż czeluści wąskich, najeżonych drzewami, których ostatnie grupy wznosiły się aż do samego pnia ostrokręgu. Roślinność zdawała się szczuplejszą w północno-wschodniej stronie góry, gdzie czerniały pręgowate wyżłobienia dość głębokie, zapewne wystygłe potoki lawy.
Na pierwszym ostrokręgu sparty spoczywał drugi ostrokrąg, z lekka na samym szczycie zaokrąglony i pochylony nieco na bok. Rzekłbyś, że to kapelusz olbrzymi zsunięty na jedno ucho. Zdawał się składać cały z nagiej ziemi, którą w wielu miejscach przerzynały czerwonawe skały.
Tak wyglądał szczyt drugiego ostrokręgu na który należało się wdrapać, a do którego najwygodniejszy przystęp był po grzbietach poprzecznych pasm.
— Znajdujemy się na ziemi wulkanicznej, rzekł Cyrus Smith, poczem cała drużyna poczęła zwolna wspinać się po grzbiecie jednego z poprzecznych pasm, krętych a tem samem wygodniejszych, które sięgało aż do samego szczytu pierwszego ostrokręgu.
Powierzchnia ziemi w wielu miejscach była nabrzmiałą, snać wstrząsały nią nieraz podziemne siły wulkaniczne. Tu i ówdzie leżały bezładnie nieregularne bryły kamieni, liczne odłamy bazaltu i pumeksu. W rzadkich grupach wznosiły się drzewa szyszkowe, które o kilkaset stóp niżej, na dnie wąskich parowów, tworzyły zbitą gąszcz, przez którą promień słoneczny nie mógł się przedrzeć.
Podczas gdy w pierwszej części swojego pochodu, wdrapywali się po niższych pagórkach tworzących jakoby olbrzymie schody wiodące do góry, zauważył Harbert tropy dużych zwierząt, zapewne dzikich.
— Może te bestje nie odstąpią nam dobrowolnie swych siedzib? — rzekł Pencroff.
— W takim razie, odparł korespondent, który polował niegdyś w Indjach na tygrysy i w Afryce na lwy, będziemy się starali dać sobie z niemi radę. Ale tymczasem trzeba się mieć na ostrożności!
Tymczasem podróżni nasi postępowali zwolna naprzód, ale częste zakręty, urwiska i przeszkody, których nie podobna było przebyć na wprost, znacznie przysparzały drogi. Czasem ziemia urywała się nagle i znajdowali się nad brzegiem głębokich czeluści, które trzeba było obejść do koła. Każdym razem kosztowało ich to wiele czasu i trudów, ażeby trafić napowrót na wygodniejszą ścieżkę. Około południa, gdy drużyna nasza zatrzymała się, ażeby zjeść śniadanie pod cieniem rozłożystego klombu sosn, niedaleko strumyka spływającego kaskadą, ujrzała się właśnie w połowie drogi od pierwszego ostrokręgu, do którego podług wszelkiego prawdopodobieństwa nie podobna było dotrzeć przed zachodem słońca.
Z miejsca, w którem się znajdowali, rozlegał się widok daleki na morze; lecz z prawej strony zasłaniał go śpiczasty przylądek sterczący w południowo-wschodniej stronie, który nie dozwalał rozróżnić, czyli wybrzeże ostrym zakrętem łączyło się z jakim lądem położonym na tylnym planie. Z lewego boku sięgał wzrok kilka mil na północ, lecz w kierunku północno-zachodnim od miejsca, gdzie się znajdowali nasi podróżni, zagradzał dalszy widok sterczący róg jednego z poprzecznych pasm dziwacznie, pokrajanego, tworzącego jakby potężny przyczółek środkowego ostrokręgu. Tym sposobem nie podobna było jeszcze rozstrzygnąć kwestji, o którą chodziło Cyrusowi.
Po całogodzinnym wypoczynku ruszono dalej. Trzeba było zboczyć w kierunku południowo-zachodnim i zapuścić się znowu w gęstwinę. Tu wśród rozłożystych drzew trzepotało się kilka par ptaków należących do rodzaju bażantów. Były to „tragopany,“ a u szyji miały mięsiste podgardla i dwa cienkie walcowate różki po za oczyma. Ptaki te były mniej więcej tej samej wielkości, co kogut; samice były koloru jednostajnie brunatnego, podczas gdy samce połyskiwały czerwonem pierzem z drobnemi centkami białemi. Gedeon Spilett trafnym i silnym pociskiem kamienia ubił jednego „tragopana,“ a Pencroff zgłodzony nużącą drogą, spoglądał na niego łakomem okiem.
Wydobywszy się z gąszczy, poczęli wdrapywać się, podsadzając się wzajemnie na barkach po bardzo stromej spadzistości liczącej około sto stóp przestrzeni i wdarli się tym sposobem na jeden z wyższych schodów, na którym rosło kilka drzew, a ziemia miała pozory wulkaniczne. Ztąd trzeba było skręcić znowu na wschód i iść ślimakiem, co ułatwiało wspinanie się po nader stromej spadzistości, a każdy musiał ostrożnie wybierać miejsca, gdzieby mógł nogę postawić. Straż przednią tworzyli Nab z Harbertem, straż tylną Pencroff; a w pośrodku szli Cyrus i korespondent. Zwierzęta, które drapały się po tych wyżynach — a nie brak było takich tropów — musiały należeć do rasy tych, które natura obdarzyła pewną nogą i giętkim grzbietem, zapewne do rodzaju dzikich kóz lub izardów[13]. Spostrzegli nawet kilka takich sztuk, lecz Pencroff inną dał im nazwę, zawoławszy nagle:
— Barany!
Na ten krzyk stanęli wszyscy i na pięćdziesiąt kroków od siebie ujrzeli pół tuzina zwierząt dużych, z silnemi rogami w tył zakrzywionemi a spłaszczonemi u końca, o wełnistej sierści, którą pokrywały długie miękkie kudły płowego koloru.
Nie były to pospolite barany, lecz pewien gatunek takowych, rozpowszechniony w górzystych krajach stref umiarkowanych.
— A można z nich robić udźce baranie i kotlety? — zapytał marynarz.
— Można — odparł Harbert.
— A zatem, to są barany! — rzekł Pencroff.
Zwierzęta te stały nieruchome wśród odłamów bazaltowych i patrzyły wzrokiem zdumionym, jak gdyby po raz pierwszy widziały dwunożne istoty ludzkie. Po chwili spłoszyły się nagle i skacząc po skałach znikły pomiędzy urwiskami.
— Do widzenia! — zawołał Pencroff tonem tak komicznym, że Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert i Nab wybuchnęli głośnym śmiechem.
Ruszono dalej. Na pochyłościach dawały się co raz częściej spostrzegać ślady lawy rozlanej w fantastycznych pręgach. Małe solfatary[14] przecinały od czasu do czasu drogę i trzeba było obchodzić wzdłuż brzegów. W niektórych miejscach siarka utworzyła osad w kształcie grup z małych kryształków, pomiędzy ciałami, które zazwyczaj poprzedzają wybuchy lawy, między nieregularnemi, skamieniałemi grudkami puzzolany[15] i wśród białawego popiołu z niezliczonej liczby feldspatowych kryształków.
Czem więcej zbliżali się do pierwszej terasy, którą tworzył ścięty słup niższego ostrokręgu, tem trudniej było wdrapywać się do góry. Około godziny czwartej minęli ostatni pas lasu. Tu i ówdzie sterczało jeszcze tylko kilka sosen pokurczonych i nagich, którym przypadł w udziele twardy los stawiania oporu wichrom szalejącym w tak wielkiej wysokości. Szczęściem dla inżyniera i towarzyszy jego pogoda panowała zupełna, powietrze było spokojne, silny wiatr bowiem w wysokości trzech tysięcy stóp byłby krępował ich poruszenia. Na wskróś tego przezroczystego powietrza czułeś czystość jego u zenitu nieba. Cisza zupełna panowała dokoła. Słońce skryło się było właśnie za olbrzymi szczyt wyższego ostrokręgu, który zasłaniał połowę zachodniej części nieba, i którego olbrzymi cień rozpościerając się aż do brzegu morza, rósł w miarę jak promieniejący na niebie planeta zbliżał się do kresu codziennego swego biegu. Na wschodzie poczęły wznosić się lekkie mgły raczej niż chmury, ubarwione pod wpływem promieni słonecznych, wszystkiemi kolorami tęczy.
Pięćset stóp tylko oddzielało podróżnych naszych od szczytu, na którym zamierzali stanąć noclegiem, lecz wykrętasy, któremi iść trzeba było, przedłużały tę drogę więcej niż na dwie mile. Często brakło im gruntu pod nogami. Spadzistość była nieraz tak stromą, że ślizgali się po pokładach lawy, tam gdzie powietrze nie wyżłobiło bruzd, w których noga znajdowała stalszy punkt oparcia. Wreszcie późnym wieczorem, przy zapadającej nocy Cyrus Smith z towarzyszami swymi, śmiertelnie znużeni siedmiogodzinnem drapaniem się pod górę, dotarli do szczytu pierwszego ostrokręgu.
Chodziło teraz o urządzenie noclegu i pokrzepienie się naprzód jadłem a potem snem. Druga kondygnacja góry spoczywała na pokładzie utworzonym ze skał, pomiędzy któremi znaleźli łatwo stosowne schronienie. Zapas paliwa nie był obfity. Można jednak było rozpalić ognisko z mchu i suchych krzaków sterczących miejscami. Podczas gdy marynarz sporządzał ognisko z kamieni, które w tym celu nagromadził, Nab z Harbertem zbierali paliwo i wkrótce powrócili z potrzebnym ładunkiem. Skrzesano ogień, płachta nadpalona zajęła się od skier padających z krzemienia i poddmuchiwany przez Naba zapłonął w kilku minutach pod osłoną skał jasny płomień.
Ogień ten miał służyć tylko do zabezpieczenia się przed ostrym chłodem nocnym, bażanta schował Nab nazajutrz. Resztki „kabyjasa“ i garść sosnowych migdałów stanowiły ich wieczorny posiłek.
Około wpół do siódmej zakończyli wieczerzę.
Cyrusowi przyszła wtedy myśl, zbadać do koła w tym pół-mroku wieczornym owo szerokie podmurowanie ze skał, na którem spoczywał ostrokrąg góry. Przed wypoczynkiem chciał się przekonać koniecznie, czy nie dałoby się obejść do koła podnóże ostrokręgu, na wypadek, gdyby zbytnia stromość jego boków nie dozwoliła dotrzeć do samego szczytu. Kwestja ta nie przestawała go zaprzątać, gdyż łatwo być mogło, że od strony, w którą przechylał się kapelusz t. j. od północy nie podobna by się było wydrapać. Gdyby więc z jednej strony nie można było dotrzeć do samego szczytu góry a z drugiej strony obejść do koła podnóże ostrokregu, w takim razie niepodobieństwem byłoby także przejrzeć północną stronę okolicy i cel wyprawy byłby po części chybionym.
Nie uważając zatem na trud i zmęczenie, inżynier zostawił Pencroffa i Naba zajętych przygotowaniami do noclegu a Gedeona Spiletta pogrążonego w zapisywaniu wypadków upłynionego dnia, a sam podążył krajem terasy w kierunku północnym. W wycieczce tej towarzyszył mu Harbert.
Noc była piękna i pogodna a ciemność nie zbyt jest jeszcze wielka. Cyrus Smith i Harbert szli obok siebie w milczeniu. Gdzie nie gdzie mieli przed sobą grunt płaski i gładki, po którym szli bez przeszkody. Gdzie indziej nagromadzone rumowiska skał pozostawiały zaledwie wąziutką ścieżynę, po której nie podobna było dwom osobom iść obok siebie. A w końcu po dwudziestu minutach drogi Cyrus i Harbert musieli się zatrzymać. Od tego miejsca począwszy oba ostrosłupy zbiegały się ze sobą. Nie było dalej szańca, któryby oddzielał dwie kondygnacje góry. A obejść ją do koła po stokach pochyłych na siedmdziesiąt stopni było niepodobieństwem.
Lecz jednocześnie, gdy inżynier i Harbert musieli zrzec się zamiaru okrążenia góry, przedstawiała im się możność dostania się wprost na jej szczyt.
Przed nimi rozwierała się czeluść głęboka, wydrążona w skale. Był to otwór wyższego krateru, paszcza przez którą buchały ognistym potokiem roztopione kamienie i lawa, w czasie gdy wulkan był jeszcze czynnym.
Stwardniała lawa i fuz zaskorupiały tworzyły rodzaj schodów szerokich, ułatwiających przystęp na szczyt góry.
Za jednym rzutem oka Cyrus Smith spostrzegł tę okoliczność i nie wahając się chwili, wraz z Harbertem puścili się w głąb tej olbrzymiej rozpadliny, wśród wzrastającej ciągle ciemności.
Mieli jeszcze nad sobą tysiąc stóp wysokości. Zachodziło pytanie, czy po wewnętrznych ścianach krateru można się było wdrapać do góry. O tem mieli się wnet przekonać. Inżynier postanowił drapać się tak wysoko, jak tylko się da. Szczęściem ściany krateru były dość przydłużne i wiły się szerokim wężem, co wielce ułatwiało drogę pod górę.
Co się tyczy wulkanu, ten bez żadnej wątpliwości oddawna był wygasł. Nie widać było ani dymu błąkającego się po ścianach, ani ognia na dnie głębokich czeluści. Żaden grzmot podziemny, żaden szum, żadne trzęsienie nie wydobywało się z tego lochu ciemnego, który sięgał może aż we wnętrzności ziemi. Nawet w powietrzu nie dawał się czuć zapach siarki. To nie był sen wulkanu, to była zupełna śmierć jego.
Zamiar Cyrusa zdawał się zapowiadać pomyślny skutek. Wdrapując się wraz z Harbertem po stokach krateru, widzieli jak otwór jego coraz bardziej rozszerzał się nad ich głowami. Kawałek nieba okolonego brzegami krateru powiększał się z każdą chwilą. Za każdym krokiem nowe ukazywały im się gwiazdy. Wspaniałe konstellacje południowego nieba jaśniały całym swym blaskiem. Na zenicie połyskiwała jasnym promieniem srebrzysta Antares z konstellacji Niedźwiadka, a niedaleko niej owa β z konstellacji strzelca, o której twierdzą, że jest najbliższą ziemskiemu globowi. W miarę jak otwór krateru rozszerzał się przed nimi, ujrzeli gwiazdę zwaną Fomalhaut należącą do konstellacji Ryb, Trójkąt południowy, a wreszcie na samym prawie biegunie antarktycznym jaśniejący Krzyż, który na niebie południowem zastępuje gwiazdę Polarną.
Była już godzina ósma, gdy Cyrus i Harbert stanęli na najwyższym grzbiecie góry, na samym szczycie ostrosłupa.
Ciemność wtedy już zupełna, nie pozwalała oku sięgnąć dalej jak na dwie mile w około. Czy morze otaczało wskróś tę ziemię nieznaną, czyli też przytykała na zachodzie do jakiego lądu Cichego Oceanu? Tego nie podobna było rozpoznać. Na zachodzie mglista wstęga rozpostarta na horyzoncie powiększała jeszcze ciemność a wzrok daremnie usiłował odgadnąć, czyli w tem miejscu morze zlewało się z niebem.
Lecz nagle na jednym punkcie widnokręgu zabłysło mgliste światełko, które zniżało się zwolna, w miarę jak chmura wznosiła się ku zenitowi nieba.
Był to wąski sierp księżyca gasnącego na nowiu. Lecz blask jego wystarczał, ażeby oświetlić widnokrąg, wolny już w ówczas od chmur, i w tej chwili ujrzał inżynier drżący obraz jego odzwierciedlony w wodnej płaszczyźnie.
Cyrus Smith uchwycił dłoń Harberta i rzekł głosem poważnym.
— To wyspa!... W tej chwili sierp księżyca zapadł we fale oceanu.






ROZDZIAŁ XI.
(Na szczycie ostrokręgu. — Wnętrze krateru. — Morze dokoła. — Ani śladu ziemi. — Widok w prostej linji na wybrzeże. — Hydrografja i orografja. — Czy wyspa jest zamieszkałą czy nie? — Nazwy dane zatokom, przylądkom, rzekom i t. d. — Wyspa Lincolna.)

W pół godziny później Cyrus Smith i Harbert powrócili do koczowiska. Inżynier powiedział tylko na razie towarzyszom, że ziemia, na którą los ich wyrzucił, była wyspą i że układanie planów na przyszłość trzeba odłożyć do dnia jutrzejszego. Poczem ułożyli się wszyscy jak kto mógł do snu i „wyspiarze“ nasi używali błogiego wczasu w tej pieczarze bazaltowej, położonej na dwa tysiące pięćset stóp ponad powierzchnią morza, w noc spokojną i cichą.
Nazajutrz — 30. marca — po krótkiem śniadaniu złożonem z upieczonego „tragopana,“ objawił inżynier zamiar powtórnego wdrapania się na szczyt wulkanu, ażeby dokładnie przypatrzyć się wyspie, która miała być może dożywotniem więzieniem jego i towarzyszy, w razie gdyby się znajdowała zbyt daleko od lądu lub przynajmniej od szlaku, którym zwykły płynąć okręty przybywające w te archipelagi Cichego oceanu. Tym razem koledzy towarzyszyli mu w tej nowej wyprawie. I oni ciekawi byli obaczyć tę wyspę, która miała na przyszłość zaopatrywać ich wszystkie potrzeby.
Mogła być właśnie siódma godzina z rana, gdy Cyrus Smith, Harbert, Pencroff, Gedeon Spilett i Nab opuścili nocne koczowisko. Żaden z nich nie czuł się zaniepokojonym położeniem, w jakiem się znajdowali. Mieli wiarę w siebie, to prawda, lecz trzeba dodać, że podstawa tej wiary, zupełnie inną była u Cyrusa, a inną u jego towarzyszy. Inżynier ufał, gdyż czuł, że potrafi wydrzeć tej dzikiej naturze wszystko, co potrzebnem się okaże do życia dla niego i jego kolegów; ci zaś nie wątpili o niczem dla tego tylko, bo Cyrus Smith był przy nich. Tę delikatną różnicę poznamy później lepiej. Szczególnie Pencroff, po ostatniem zdarzeniu ze sztucznem rozpaleniem ognia, byłby nie rozpaczał ani chwili, gdyby się nawet znalazł na nagiej skale, jeśliby razem z nim był tam inżynier.
— A, ba! — zawołał — wyjechaliśmy z Richmondu bez pozwolenia władz miejscowych, to chybaby się licho uwzięło, gdybyśmy tego lub owego pięknego poranku nie wydostali się ztąd, gdzie nas pewnie nikt nie będzie zatrzymywał.
Cyrus puścił się tą samą drogą, co dnia poprzedniego. Obeszli dokoła ostrokrąg po tarasie tworzącej jakoby olbrzymie barki góry i przybyli wkrótce do otworu owej bezdennej przepaści. Pogoda była przepyszna. Słońce wznosiło się po czystym lazurze i złociło promieniami swemi wschodnią stronę góry.
Stanęli nad brzegiem krateru. Kształt jego trafnie ocenił inżynier w mroku nocnym, był to lejkowaty otwór, który rozszerzając się wznosił się do wysokości tysiąca stóp nad terasę pierwszego ostrokręgu. U spodu czeluści wiły się wąskie i szerokie strumienie zastygłej lawy, jak węże po bokach góry i znaczyły drogę, którą toczyły się niegdyś potoki wulkaniczne, aż do niższych dolin przerzynających północną część wyspy.
Wnętrzne ściany krateru, których pochyłość nie przenosiła trzydziestu pięciu do czterdziestu stopni, nie przedstawiały najmniejszych trudności ni przeszkód w drapaniu się do góry.
Widać tam było ślady bardzo dawno zakrzepłej lawy, która musiała zapewne dawniej wylewać się przez otwór na szczycie ostrokręgu, zanim ta czeluść boczna nowej nie otworzyła jej drogi.
Co się tyczy głębokości tej otchłani wulkanicznej, która łączyła podziemie z kraterem, nie podobna było zmierzyć jej wzrokiem, gdyż ten ginął w ciemnościach. Ale o zupełnem wygaśnięciu wulkanu nie można było wątpić.
Zanim ósma nadeszła, Cyrus z towarzyszami swymi stanęli na szczycie krateru, na pagórku stożkowym, który wyrastał na północnym jego brzegu.
— Morze! Wszędzie morze! — zawołali razem, jak gdyby usta ich nie mogły powstrzymać tego wyrazu który z nich czynił wyspiarzy.
W istocie, morze tylko, nic jak morze, nieprzejrzana okrągła płaszczyzna wody otaczała ich dokoła! Być może, że Cyrus wdrapując się powtórnie na szczyt ostrokręgu, miał nadzieję odkryć w pobliżu ląd jaki lub wyspę, której nie mógł dostrzedz dnia wczorajszego wśród nocnych ciemności. Lecz jak daleko sięgał widnokrąg t. j. w średnicy przeszło pięćdziesięciomilowej, nie było nic widać dokoła. Ani ziemi, ani żagla. Była to pustynia bez końca i granic, a wyspa ta zdawała się być jej punktem środkowym.
Inżynier i towarzysze jego w głuchem milczeniu przez kilka minut przebiegali wzrokiem do koła cały ocean. Oczy ich docierały aż do ostatecznych widomych jego granic. Lecz Pencroff, który posiadał tak cudowną bystrość oka, nie dostrzegł nic, a z pewnością, gdyby ziemia jaka wznosiła się na widnokręgu, chociażby tylko tak niewyraźnie jak mgła, marynarz byłby ją poznał niezawodnie; bo natura ukryła pod łukami brwi jego istne dwa teleskopy!
Z płaszczyzny oceanu przeniósł się wzrok ich na wyspę, którą ogarniali okiem od końca do końca i pierwsze pytanie, jakie wyszło z ust Gedeona Spiletta, było:
— Jak wielką może być ta wyspa?
Zaiste nie zdawała się zbyt wielką wśród tej nieskończoności oceanu.
Cyrus Smith pomyślał chwilę; zmierzył wzrokiem uważnie obwód wyspy, nie wypuszczając z rachuby wysokości, na jakiej się znajdowali, poczem rzekł:
— Przyjaciele moi, sądzę iż nie omylę się wcale, jeśli powiem, że obszar jej wynosi przeszło sto mil.
— A zatem, powierzchnia jej?...
— Trudno ją oznaczyć — odparł inżynier — jest zbyt nierówną.
Jeżeli Cyrus nie mylił się w swem obliczeniu, wyspa mogła posiadać mniej więcej tę samą rozległość, co Malta lub Zante na morzu Śródziemnem, lecz posiadała kształt bardziej nieregularny a przytem mniej obfitujący w rozmaite przylądki, zatoki, języki i przystanie. Kształt jej w istocie dziwacznością swoją chwytał za oczy, a gdy Gedeon Spilett na wezwanie inżyniera narysował jej kontury, uznali wszyscy, że podobną była do jakiegoś fantastycznego zwierzęcia, rodzaju olbrzymiego płetwonoga, uśpionego na powierzchni Oceanu.
Musimy zapoznać czytelników naszych z fizjonomją tej wyspy, której dość dokładną mapę sporządził natychmiast korespondent.
Wschodnia część wybrzeża, ta na której rozbitki nasi wylądowali, zaokrąglała się w duże półkole i tworzyła obszerną zatokę, zakończoną w południowo-wschodniej stronie spiczastym przylądkiem, który wystający język ziemi zakrył był przed Pencroffem, podczas pierwszej jego wycieczki. W północno-wschodniej stronie dwa inne przylądki zamykały zatokę, a pomiędzy niemi wciśniętą była wąska przystań, podobna do wpół otwartej paszczy olbrzymiego rekina.
Od północno-wschodniej ku północno-zachodniej stronie, wybrzeże zaokrąglało się w kształcie czaszki zwierzęcej i tworzyło rodzaj garbu, który czynił niewyraźnym rysunek tej części wyspy, w której środku wznosiła się góra wulkaniczna.
Od tego punktu począwszy wybrzeże ciągnęło się w dość regularnych linjach na północ i południe, z wąską w dwóch trzecich częściach jego obwodu wydrążoną przystanią, a dalej kończyło się długim ogonem podobnym do ogona olbrzymiego alligatora.
Ogon ten tworzył istny półwysep, który począwszy od wyż wzmiankowanego południowo-wschodniego przylądku wyspy, przydłużał się więcej niż na trzydzieści mil w morze i zaokrąglając się opisywał przystań szeroko rozwartą, nieosłonioną, której wewnętrzne linje stanowiły brzegi tej tak dziwnie ukształtowanej ziemi.
W miejscu najwyższem, t. j. między „dymnikami“ a przystanią na przeciwległem wybrzeżu północnym, szerokość całej wyspy wynosiła tylko mil dziesięć; ale za to największa jej długość, od owej paszczy rekina w północno-wschodniej aż do kończyny ogona w południowo-zachodniej stronie dochodziła do mil trzydziestu.
Wnętrze wyspy przedstawiało w ogólności widok taki: cała jej część południowa, od góry aż do wybrzeża, była bardzo lesistą, za to północna jej część suchą i piasczystą. Pomiędzy wulkanem a wschodnią stroną wybrzeża odkryli Cyrus i towarzysze jego ku największemu swemu zdumieniu, jezioro otoczone dokoła zielenią drzew, którego istnienia wcale się nie spodziewali. Patrząc z tej wysokości zdawało się, że jezioro to leżało na równi z powierzchnią morza, lecz po głębszym namyśle wytłumaczył inżynier towarzyszom swoim, że to małe zwierciadło wody musiało rozpościerać się na wysokości około trzystu stóp, gdyż kotlina jego była tylko dalszym ciągiem płaszczyzny wybrzeża.
— Zatem woda w tem jeziorze powinna być słodką? — zagadnął Pencroff.
— Oczywiście, gdyż zasilają je wody spływające z tej góry — odparł inżynier.
— Widzę małą rzeczkę wpadającą do niego — rzekł Harbert wskazując na wąski strumień, którego źródło musiało wytryskać w jednem z bocznych pasm na zachodzie.
— W samej rzeczy — rzekł Cyrus — a ponieważ strumień ten zasila jezioro, musi zatem istnieć od strony morza odpływ, którędy odchodzi zbyteczna woda. Przekonamy się o tem z powrotem.
Ta mała dość kręta nić wody i rzeka dawniej już znana, stanowiły hydrograficzną część wyspy, przynajmniej tak przedstawiała się ona oczom naszych badaczy. Łatwo jednak być mogło, że pomiędzy masami drzew, które na obu ogniskach wyspy zgęszczały się w bór nieprzejrzany, inne jeszcze strumienie wpływały do morza. A nawet sądząc po żyzności okolicy i wspaniałych okazach roślinności właściwej strefom umiarkowanym, było to bardzo prawdopodobnem. Natomiast w stronie północnej wyspy nie było śladu wody płynącej; bagnista część wyspy w stronie północno-wschodniej posiadała może wodę stojącą, lecz na tem koniec; zresztą same wydmy, sam piasek, sucha jałowość żywo odbijająca od bujnej żyzności charakteryzującej większą część wyspy.
Wulkan nie zajmował środkowej części wyspy. Przeciwnie wznosił się w stronie północno-zachodniej i zdawał tworzyć granicę między obiema strefami. W stronie południowo-zachodniej i południowo-wschodniej pierwsze schody poprzecznych pasm góry ginęły wśród mas zieloności. Natomiast na północ można było przejrzeć okiem ich rozliczne rozgałęzienia, konające zwolna wśród piaszczystej równiny. Z tej to właśnie strony, w czasach wybuchów wulkanu, potoki lawy utorowały sobie były drogę, a szerokie pasmo zastygłych pokładów lawy, ciągnęło się aż do owej wąskiej paszczęki, które w północno-wschodniej stronie tworzyła zatokę.
Cyrus Smith i towarzysze jego stali tak blisko godzinę na szczycie góry. Przed ich oczyma rozstaczała się cała wyspa, niby plan wykonany w płaskorzeźbie ze swemi rozmaitemi kolorami, z których zielony oznaczał lasy, żółty piasek, a błękitny wodę. Ogarniali ją wzrokiem całą, i tylko ta ziemia ukryta pod zielonemi gąszczami, kotliny dolin cienistych i wnętrze czeluści u stóp wulkanu, uszły ich badawczemu spojrzeniu.
Pozostawało jeszcze do rozwiązania ważne pytanie, które w szczególniejszy sposób miało wpłynąć na przyszły los rozbitków.
Czy wyspa ta była zamieszkałą, czy też nie?
Pytanie to postawił korespondent i zdawało się że można już było odpowiedzieć na nie przecząco, po tak szczegółowem zbadaniu rozmaitych okolic wyspy.
Nie było nigdzie znać śladu ręki ludzkiej. Nigdzie osady, nigdzie samotnego szałasu, ani rybołowni — na wybrzeżu. Nigdzie dym nie wznosił się w niebo i nie zdradzał obecności istot ludzkich. Prawda, że przestrzeń prawie trzystumilowa oddzielała rozbitków naszych od ostatecznych krańców wyspy, t. j. od owego ogona ciągnącego się w kierunku południowo-zachodnim i nawet oczom Pencroffa trudnoby przyszło dostrzedz w tem oddaleniu mieszkań ludzkich. Nie podobna było także podnieść tej zasłony z bujnej zieloności, która pokrywała trzy czwarte części wyspy, i przekonać się, czyli nie użyczała schronienia ludzkim osadom. Lecz w ogólności mieszkańce wysp rozsianych po Oceanie osiedlają się raczej na wybrzeżach morza, a wybrzeże zdawało się zupełnie odludnem.
Aż do blizszego zbadania tej kwesji można było przypuszczać, że wyspa była niezamieszkałą.
Lecz czy była zwiedzaną przynajmniej czasowo przez mieszkańców wysp sąsiednich? Na to pytanie trudno było odpowiedzieć. W okół w pięćdziesięciu milowym promieniu łatwo mogły przepłynąć i czółenka Malajczyków i duże łodzie z jednej kłody wydrążonej, jakiemi się posługują Polinezowie. Wszystko zależało więc od położenia wyspy i od tego, czy była samotną wśród Oceanu, lub też mniej lub bardziej zbliżoną do któregoś z archipelagów. Czy potrafiłby Cyrus bez żadnych instrumentów, obliczyć jej położenie tak co do stopnia szerokości, jak i długości geograficznej? Byłoby to bardzo trudne. W tej wątpliwości zdawało się właściwem przedsięwziąć niektóre środki ostrożności przeciw możliwemu najazdowi dzikich krajowców.
Na tem zakończono obserwację wyspy, rzucono jej kształt, oceniono jej wypukłość, obliczono mniej więcej jej rozległość, rozpoznano jej stronę hydrograficzną i orograficzną. Położenie lasów i równin oznaczone zostało tylko ogólnikowo na mapie, którą wykonał korespondent. Nie pozostawało nic, jak tylko spuścić się znów na dół po stokach góry i przedsięwziąć szczegółowe zbadanie płodów tej ziemi, pod trojakim względem: mineralnym, roślinnym i zwierzęcym.
Lecz zanim Cyrus Smith dał towarzyszom swoim znak do odwrotu, odezwał się do nich, swym głosem łagodnym i poważnym, w następujące słowa:
— Oto jest, przyjaciele moi, mały płatek ziemi, na który wyrzuciła nas ręka Wszechmocnego. Tu mamy żyć, i może długo żyć. A może też przybędzie nam jaka pomoc niespodziewana, jeśliby statek jaki przypadkiem... Powiadam „przypadkiem,“ gdyż wyspa ta jest zbyt małoznaczną; nie posiada nawet przystani, któraby służyć mogła statkom za miejsce wypoczynku, i obawiam się, by nie była położoną zbyt daleko od szlaków zwykle uczęszczanych, t. j. albo zanadto na południe od drogi, którą płyną okręta zwiedzające archipelag Cichego Oceanu, albo też zbyt na północ od szlaku, którym udają się statki w drodze do Australji, przebywszy przylądek Horna. Nie chcę bynajmniej taić przed wami położenia...
— Masz słuszność kochany Cyrusie, odparł żywo korespondent. Masz do czynienia z mężami, którzy ufają tobie, ty zaś możesz liczyć na nich.
— Prawda-ż to, przyjaciele moi?
— Będę panu we wszystkim posłusznym, panie Cyrus, ozwał się Harbert, chwytając dłoń inżyniera.
— Tyś moim panem, zawsze i wszędzie zawołał Nab.
— Co do mnie, rzekł marynarz, niech się nie nazywam Pencroff, jeślibym kiedykolwiek miał się wyłamywać od czego, i jeśli pan sobie tego życzysz, panie Smith, zrobimy z tej wyspy małą Amerykę! Pobudujemy w niej miasta, wystawimy koleje żelazne, urządzimy telegrafy pewnego pięknego poranku, gdy już wyglądać będzie jak się należy, zagospodarowaną, wycywilizowaną, pójdziemy złożyć ją w darze rządowi Zjednoczonych Stanów! Jedno sobie tylko wymawiam.
— Cóż takiego? zapytał korespondent.
— Oto, ażebyśmy się nie uważali więcej za robotników, lecz za kolonistów, którzy przybyli osiedlić się na tej wyspie!
Cyrus Smith nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu i wniosek marynarza został przyjęty. Poczem podziękował inżynier towarzyszom swoim za ich zaufanie i dodał, że liczy na ich energję i na pomoc nieba.
— A teraz, wracajmy do „dymników!“ zawołał Pencroff.
— Chwilkę jeszcze cierpliwości, przyjaciele moi, rzekł inżynier. Należałoby zdaniem mojem, dać jakąś nazwę tej wyspie, podobnie jak jej przylądkom, zatokom i strumieniom, które leżą przed nami.
— Bardzo dobrze, rzekł korespondent. To nam na przyszłość ułatwi porozumiewanie się między sobą co do miejscowości.
— W samej rzeczy, rzekł marynarz, to także coś znaczy, jeśli można powiedzieć, dokąd się idzie lub zkąd przychodzi. Wtedy się wie przynajmniej, że się gdzieś jest.
— W „dymnikach“ naprzykład, rzekł Harbert.
— Prawda! odparł Pencroff. Z tą nazwą, już nam było wygodniej, i mnie ona samemu przyszła do głowy. Czy zachowamy pierwszej naszej siedzibie miano „dymników,“ panie Cyrus?
— Dobrze Pencroff, ponieważ tyś ją tak ochrzcił.
— Brawo! Co się tyczy innych miejsc, to nic łatwiejszego, ciągnął dalej marynarz, który był w werwie. Ponazywajmy je tak, jak to czynili Robinsony, o których Harbert czytał mi tyle historyj: „zatoką Opatrzności,“ przylądkiem potfiszów, „przylądkiem zawiedzionej nadziei!...
— Albo lepiej oznaczamy je nazwiskami p. Smitha, p. Spiletta, Naba!...
— Mojem nazwiskiem! zawołał Nab, wyszczerzając swe białe lśniące zęby.
— Czemu nie? odparł Pencroff. „Przystań Naba“ to brzmi wybornie! Albo „przylądek Gedeona“...
— Jabym wolał nazwy zapożyczone od naszej ojczyzny, rzekł korespondent, oneby nam przypominały Amerykę.
— Zgadzam się na to, ozwał się Cyrus Smith, lecz tylko co do miejsc i punktów główniejszych, co do zatok lub jezior. Nazwijmy n. p. tę dużą zatokę na wschodzie „zatoką Stanów Zjednoczonych,“ a to szerokie wcięcie na południu zatoką „Waszyngtona,“ górę na której obecnie stoimy „górą Franklina,“ jezioro które się przed nami rozpościera, „jeziorem Granta,“ nic lepszego, moi przyjaciele. Nazwy te przypominać nam będą ojczyznę naszą i wielkich naszych współobywateli, którzy ją wsławili; ale dla rzek, przystani i przylądków, które ztąd widzimy, obierzmy raczej nazwy, któreby nam przypominały ich kształt szczególniejszy. Nazwy takie silniej wdrożą się nam w pamięć i będą zarazem praktyczniejsze. Kształt samej wyspy jest zbyt dziwaczny, ażebyśmy mogli dać jej jaką nazwę obrazową. Co się tyczy potoków, których jeszcze nie znamy, rozmaitych części lasu, które zwiedzimy później, przystani, które poodkrywamy w przyszłości, będziemy je chrzcić w miarę, jak je będziemy poznawali.
Zgoda przyjaciele?
Wniosek inżyniera został jednomyślnie przyjęty. Przed ich oczyma leżała cała wyspa, rozciągnięta jak mapa jeograficzna. Nie pozostawało nic, jak tylko pooznaczać nazwiskami wszystkie te kąty wewnętrzne i zewnętrzne, wszystkie wklęsłości i wypukłości. Gedeon Spilett miał wszystkie te nazwy po kolei spisywać i tym sposobem miała być oznaczoną cała nomenklatura jeograficzna wyspy.
Naprzód nazwano obie zatoki i górę, wedle propozycji inżyniera, „zatoką Stanów Zjednoczonych,“ „zatoką Waszyngtona“ i „górą Franklina.“
— A teraz — ozwał się korespondent — zaproponowałbym nazwać ten półwysep, który się ciągnie w południowo-zachodniej stronie wyspy, „półwyspem węża“ a ogon zakręcony na jego końcu „przylądkiem jaszczurczym,“ bo zaprawdę wygląda jak ogon jaszczurki.
— Zgoda — rzekł inżynier.
— Teraz ten drugi koniec wyspy — rzekł Harbert, tę zatokę tak dziwnie podobną do rozwartej szczęki, nazwijmy „zatoką rekinów.“
— Brawo! — zawołał Pencroff — ażeby uzupełnić obraz, nazwijmy obie części tej szczęki „przylądkiem dwóch szczęk.“
— Ależ tam są dwa przylądki — zauważył korespondent.
— Więc dobrze! — odparł Pencroff — będziemy mieli „przylądek górnej szczęki północny“ i „przylądek dolnej szczęki.“
— Jużem je zanotował — rzekł Gedeon Spilett.
— Pozostaje jeszcze ochrzcić róg południowo-wschodniego krańca wyspy — rzekł Pencroff.
— To znaczy koniec „zatoki Stanów Zjednoczonych?“ — zapytał Harbert.
— „Przylądek ostrego szpona“ — zawołał w tej chwili Nab, który chciał także zostać chrzestnym ojcem jakiego kawałka swej nowej ojczyzny.
I w istocie udało się Nabowi wynaleźć doskonałą nazwę, przylądek ten bowiem przedstawiał wyraźnie olbrzymie szpony fantastycznego zwierzęcia, którego obrazem była ta dziwnego kształtu wyspa.
Pencroff nie posiadał się z radości, że wszystko szło tak wybornie, i wkrótce z podnieconych wyobraźni naszych „wyspiarzy“ wysnuły się następujące nazwy:
Rzekę, która dostarczała osadnikom wody do picia i niedaleko której spadł był balon, nazwano „Dziękczynną“ — jako akt podzięki dla Opatrzności.
Wysepkę, na którą najpierw wyrzuceni zostali, przezwali „wysepką wybawienia.“
Terasę rozpościerającą się na szczycie ściany granitowej, ponad „dymnikami,“ skąd był widok na dużą zatokę, ochrzcili mianem „wielkiej terasy.“
Wreszcie owe nieprzebyte masy lesiste pokrywające „półwysep węża,“ nazwano borem „Zachodniej Ręki.“
Na tem zakończono nomenklaturę widzialnych i znanych części wyspy, którą miano uzupełniać w miarę nowych odkryć.
Co się tyczy czterech kierunków astronomicznych, inżynier oznaczył takowe w przybliżeniu podług wysokości i położenia słońca, z czego się okazało, że „zatoka Stanów Zjednoczonych“ i „Wielka terasa“ leżały na wschodzie. Nazajutrz jednak spodziewał się Cyrus, stwierdziwszy wprzód punktualnie godzinę wschodu i zachodu słońca, a następnie zdjąwszy jego położenie w połowie czasu między wschodem a zachodem, oznaczyć dokładnie północną stronę wyspy, z powodu bowiem, że wyspa ta leżała na południowej półkuli świata, słońce w kulminacyjnym punkcie swego biegu, stało na północy, a nie na południu, jak to się na oko zwykło dziać w krajach położonych na półkuli północnej.
Wszystko było już ukończone i wyspiarze nasi mieli właśnie spuszczać się na dół z „góry Franklina“ i wracać do „dymników,“ gdy nagle zawołał Pencroff:
— Ależ to z nas roztrzepańce nie lada!
— A to czemu? — zapytał Gedeon Spilett który właśnie schował był swoje notatki, gotów do drogi.
— A wyspa? Jakto! wszak zapomnieliśmy ją ochrzcić!
Harbert zaproponował, ażeby przezwać ją nazwiskiem inżyniera, a reszta kolegów byłaby niezawodnie przyklasnęła temu wnioskowi, gdyby Cyrus Smith nie był się odezwał:
— Nazwijmy ją imieniem wielkiego naszego obywatela, który walczy właśnie w obronie jedności amerykańskiej! Nazwijmy ją wyspą Lincolna!
Trzy głośne „hurra!“ odpowiedziało na tę propozycję inżyniera.
Tego wieczora, zanim ułożyli się do snu, gwarzyli nowi osadnicy o swej oddalonej ojczyźnie. Rozmawiali o tej straszliwej wojnie, która ją zlała krwi potokami; wierzyli silnie, że Stany Południowe wkrótce zostaną pokonane, a sprawa Północy, sprawa święta i sprawiedliwa, odniesie tryumf, dzięki Grantowi i Lincolnowi!
Działo się to 30. marca 1865 roku i rozbitki nasi nie domyślali się wcale, że w sześć dni później, miała się spełnić w Waszyngtonie zbrodnia straszliwa i że w sam Wielki Piątek Abraham Lincoln miał zginąć od kuli dzikiego fanatyka....






ROZDZIAŁ XII.
(Naregulowanie zegarków. — Pencroff kontent. — Podejrzany dym. — Czerwony Potok. — Świat roślinny na wyspie Lincolna. — Świat zwierzęcy. — Górskie bażanty. — Pogoń za kangurami. — Aguty. — Jezioro Granta. — Powrót do „dymników.“)

Osadnicy wyspy Lincolna rzucili jeszcze ostatnie spojrzenie dokoła, poczem obszedłszy krater po wąskim jego węgle, znaleźli się w pół godziny później z powrotem na szczycie niższego ostrokręgu, przy nocnem koczowisku.
Pencroff mniemał, że była już pora na śniadanie i z tego powodu poruszył kwestję zregulowania obu zegarków należących do Cyrusa Smitha i korespondenta.
Zegarek Gedeona Spiletta, jak wiadomo, pozostał nietkniętym morską wodą, gdyż korespondent pierwszy wyrzucony został na piasek po za obręb fal morskich. Był to instrument wyśmienitej konstrukcji, prawdziwy chronometr kieszonkowy, starannie przez Gedeona Spiletta co dnia nakręcany.
Zegarek inżyniera stanął był oczywiście w czasie, kiedy się znajdował wśród wydm piaszczystych.
Cyrus puścił go więc w ruch i sądząc po wysokości, na której znajdowało się w tej chwili słońce, iż mogło być właśnie około dziewiątej, posunął wskazówkę na tę godzinę.
Gedeon Spilett chciał uczynić to samo, lecz inżynier przytrzymał go za rękę i rzekł:
— Zaczekaj, kochany Spilett. Zegarek twój idzie dotąd podług zegaru Richmondzkiego, — prawda?
— Tak jest, Cyrusie.
— A zatem zregulowany jest podług południka, pod którym leży to miasto; pod tym samym południkiem mniej więcej leży także Waszyngton?
— Bez wątpienia.
— Zostaw więc twój zegarek na tej godzinie, którą teraz wskazuje. Nakręcaj go jaknajregularniej, lecz nie zmieniaj wskazówek. To nam się może przydać.
— Na co u licha? pomyślał marynarz.
Poczem wzięli się do jedzenia i to z takim apetytem, że resztki zwierzyny i surowych migdałów zniknęły do szczętu. Lecz Pencroff nie troszczył się tem wcale. Spodziewał się zebrać po drodze nowe zapasy żywności, i ani wątpił, że Top, który także otrzymał swą porcję, wyszuka w gąszczy leśnej nową zwierzynę. Zresztą zamierzał prosić po prostu inżyniera, ażeby sfabrykował proch i kilka strzelb, nie przypuszczając, ażeby to mogło podlegać jakim trudnościom.
Gdy złazili z terasy niższego ostrokręgu, zaproponował Cyrus, ażeby wracać inną niż pierwej drogą. Ciekaw był poznać z bliska owo jezioro Granta, ujęte w tak przepyszne ramy z zielonych drzew. Puścili się więc grzbietem jednego z pobocznych pasm, między któremi musiało prawdopodobnie wytryskać owo źródełko wpadające do jeziora. W rozmowie ze sobą nie używali osadnicy nasi innych nazw, tylko świeżo przyjętych, co wielce ułatwiało im wzajemne porozumiewanie się. Harbert i Pencroff — pierwszy zupełne a drugi przez pół dziecko — nie posiadali się z radości i uniesienia. Marynarz rzekł:
— Hola! Harbert! Jak się to wybornie idzie! Nie podobna nam zabłądzić, mój chłopcze, bo czy pójdziemy na „jezioro Granta,“ czy też przez las „Zachodniej ręki“ ku „Dziękczynnej,“ zawsze musimy przyjść w końcu do „Wielkiej Terasy,“ a tem samem do „Zatoki Stanów Zjednoczonych!...“
Postanowili nie iść jedną gromadą, lecz także nie rozbiegać się zbyt daleko jeden od drugiego. Bardzo być mogło, że w tych tu gąszczach, któremi wyspa była zarośnięta, mieszkały niebezpieczne bestje, roztropność więc nakazywała mieć się na baczności. Najczęściej Pencroff, Harbert i Nab stanowili straż przednią, przed nimi biegł Top, myszkując po wszystkich krzakach. Korespondent z inżynierem szli razem, Gedeon Spilett z notatkami w pogotowiu; inżynier milczący, zbaczał tylko czasem zdrogi, ażeby podjąć i schować do kieszeni ten lub ów okaz mineralny lub roślinny, nie czynił jednak przytem żadnych uwag.
— Co on u licha tak zbiera? mruczał pod nosem marynarz. Ja przecież także patrzę, lecz nie widzę, nic takiego, po coby warto było się schylać.
Około dziesiątej drużyna nasza spuszczała się z ostatnich pagórków, stanowiących podnóże góry Franklina. Ziemia porosła była tylko krzakami i zrzadka porozrzucanemi drzewami. Pod nogami mieli grunt wapienny, żółtawy, który tworzył równinę na milę długą, sięgającą do samego krańca lasu. Olbrzymie bryły bazaltowe, które według badań Bischofa potrzebowały trzysta pięćdziesiąt miljonów lat, ażeby się oziębić, leżały tu i ówdzie na równinie, która miejscami zdradzała ślady podziemnych wstrząśnień. Nigdzie jednak nie widać było lawy, której potoki rozlały się były przeważnie po stokach północnych.
Cyrus Smith był już pewny, że szczęśliwie dotrze do strumyka, który zdaniem jego, musiał pokazać się między drzewami, na końcu równiny, gdy wtem ujrzał pędzącego ku sobie Harberta, podczas gdy Nab i marynarz skryli się po za skały.
— Cóż tam nowego, mój chłopcze? zapytał Gedeon Spilett.
— Dym!... odparł Harbert. Ujrzeliśmy dym wznoszący się między skałami, na sto kroków od nas.
— Mieliżby to być ludzie? zawołał korespondent.
— Nie pokazujmy się, dopóki się nie dowiemy, z kim mamy do czynienia, rzekł Cyrus Smith.
— Nie wiemy, czyli ta wyspa posiada jakich mieszkańców, lecz co do mnie obawiałbym się raczej, niż życzył sobie tego.
— Gdzie Top?
— Pobiegł naprzód.
— Nie szczeka?
— Nie.
— To dziwna. Lecz spróbuję go przywołać.
W kilka minut później inżynier, Gedeon Spilett i Harbert połączyli się z tamtymi dwoma towarzyszami i podobnie jak oni, ukryli się po za bryły bazaltowe.
Ztąd ujrzeli wyraźnie dym pędzący kłębami w niebo, dym, który znamionował kolor żółtawy. Top na lekkie gwizdnięcie swojego pana, powrócił, a inżynier dawszy towarzyszom znak, ażeby czekali na niego, podkradł się chyłkiem między skały.
Wyspiarze nasi z pewnym niepokojem oczekiwali wyniku tych zwiadów, w tem usłyszeli wołanie Cyrusa i pędem pobiegli ku niemu. Przybiegłszy w to miejsce, gdzie stał Cyrus, uczuli przedewszystkiem bardzo ostry i nieprzyjemny zapach rozlany w powietrzu.
Zapach ten, łatwy do zrozumienia, wystarczał inżynierowi, ażeby domyśleć się, skąd pochodził ów dym, który z razu, nie bez przyczyny, musiał go nieco zaniepokoić.
— Ogień ten, rzekł, albo raczej dym jest wytworem samej przyrody. Pochodzi ze źródła siarczanego, które nam dostarczy skutecznego lekarstwa na wszystkie suchoty gardlane i płucowe.
— Brawo! zawołał Pencroff. Jaka szkoda że nie mam kataru!
Wtedy osadnicy nasi udali się na miejsce, ztąd się wznosił ów dym. Tu ujrzeli źródło siarczane, tryskające dość obficie wśród skał, którego wody pochłaniając tlen atmosfery, wydawały silną woń kwasu siarczanego.
Cyrus Smith zanurzywszy weń rękę, uczuł, że woda ta była dość lepką, a skosztowawszy ją przekonał się, że miała smak słodkawy. Temperaturę jej ocenił mniej więcej na dziewięćdziesiąt pięć stopni Fahrenheita, a zapytany przez Harberta, na czem opiera to obliczenie, odparł:
— Całkiem po prostu, moje dziecko, na tem, że zanurzywszy dłoń w tę wodę, nie uczułem ani zimna ani ciepła. To dowodzi że posiada ona tę samą temperaturę, co ciało ludzkie, t. j. mniej więcej dziewięćdziesiąt pięć stopni.
Ponieważ źródło siarczane w tej chwili nie mogło im przynieść żadnego rzeczywistego pożytku, porzucili je przeto i skierowali swe kroki ku leśnej gęstwinie, ciągnącej się kilkaset kroków ztamtąd.
Tu, jak słusznie domyślał się inżynier, toczył strumień swe bystre, kryształowe wody ujęte w wysokie brzegi z czerwonej ziemi, której kolor zdradzał wyraźnie, iż zawierała w sobie niedokwas żelaza. Z tego powodu nazwali zaraz ten strumień „Czerwonym potokiem.“
Zresztą był to tylko strumień szeroki, głęboki i przezroczysty, powstały z wód górskich, przez pół rzeka a przez pół potok, który miejscami pełzając leniwie po piasku, a miejscami hucząc po skałach i spadając w kaskadach, płynął do jeziora wstęgą długą na jedną milę, a szeroką od trzydziestu do czterdziestu stóp. Woda jego była słodką, co uprawniało do przypuszczenia, że taką musiała być także woda w jeziorze. Była to okoliczność nader pomyślna, na wypadek, gdyby im się udało nad brzegami jego wynaleść lepsze mieszkanie od „dymników.“
Drzewa, które począwszy na kilkaset stóp niżej, z obu stron ocieniały brzegi strumienia, należały do gatunku bardzo rozpowszechnionego w umiarkowanej strefie Australji i Tasmanji. Nie były to więcej te same drzewa szyszkowe, które rosły na znanej już naszym osadnikom części wyspy, kilka mil od „Wielkiej Terasy.“ O tej porze roku, z początkiem kwietnia, który na tej półkuli świata odpowiada październikowi, a zatem na początku jesieni, nie były jeszcze ogołocone z liści. Były tam mianowicie Kazuarynasy i Eukalyptusy, niektóre z tych drzew powinne były na przyszłą wiosnę dać mannę cukrową, zupełnie podobną do manny wschodniej. Na polankach wznosiły się grupy cedrów australskich, a polanki te porośnięte były wysoką trawą, której gatunek znany jest w Nowej Holandji. Rzecz dziwna, że drzew kokosowych, w które tak obfitują wyspy Cichego Oceanu, nie było tu wcale; snać położenie tej wyspy musiało być zbyt niskie.
— Jaka szkoda! rzekł Harbert, takie użyteczne drzewa a tak wyborne rodzą orzechy!
Między szczupłemi nieco gałęziami eukalyptusów i kazuarynasów gnieździły się rozmaite rodzaje ptaków, używając między niemi swobodnie skrzydeł. Kakatoisy czarne, białe i popielate, papugi rozmaitego gatunku i pierza, zielone, czerwone i modre, ukazywały się oczom wędrowców jakby przez pryzmat i wśród głośnego pisku i szczebiotania skakały z gałęzi na gałęź.
Nagle zabrzmiała w gęstwinie dziwaczna muzyka przeraźliwych, poplątanych tonów. Osadnicy usłyszeli po kolei śpiewanie ptaków, głosy czworonożnych zwierząt i rodzaj bełkotania, które można było wziąć łatwo za mowę dzikich ludzi. Nab i Harbert, zapominając o głównych zasadach ostrożności, rzucili się w te krzaki. Na szczęście jednak nie było tam ani drapieżnych bestyj, ani dzikich ludzi, lecz tylko z pół tuzina owych ptaków, które razem śpiewają i naśladują rozmaite tony; poznali odrazu, że były to „górskie bażanty.“ Kilka celnych razów kostura zakończyło tę produkcję imitacyjną i dostarczyło naszym podróżnym parę sztuk wybornej zwierzyny na objad.
Harbert spostrzegł także przepyszne gołębie z bronzowemi skrzydłami, jedne ze wspaniałemi czubami, inne z zielonem pierzem, podobne do współ plemienników swoich z Port-Maccqarie; lecz nie podobna ich było zejść z bliska; ta sama trudność zachodziła także co do kruków i srok, które zrywały się całemi gromadami. Jeden nabój śrutu byłby z nich uczynił wielką hekatombę, lecz cała broń palna naszych myśliwców składała się z kamyków, a zaś broń sieczna z kosturów, system jej więc był zbyt pierwotny, ażeby mógł służyć do tak dalekich celów.
Niedostateczność uzbrojenia okazała się jeszcze wyraźniejszą, gdy naraz stado zwierząt pomknęło gęstwiną, w olbrzymich podskokach po trzydzieści stóp, istne czworonogi latające, z taką chyżością i w tak wysokich susach, że zdawało się, iż przeskakiwały z drzewa na drzewo, jak wiewiórki.
— To Kanguruh! zawołał Harbert.
— A można je jeść? zapytał Pencroff.
— Przyprawione we właściwy sposób, lepsze są niż najlepsza dziczyzna, odparł korespondent.
Zanim jeszcze Gedeon Spilett dokończył tych słów tak pełnych zachęty, gdy marynarz, Nab i Harbert puścili się w pogoń za kangurami. Cyrus Smith wołał na nich, ale na próżno. Lecz napróżno także gonili nasi zapaleni łowcy tę zwierzynę elastyczną i lotną jak piłka. Po pięciu minutach zadyszeli się a zwierzyna znikła w gęstwinie. Top nie był także szczęśliwszym od swoich panów.
— Panie Cyrus, rzekł Pencroff, gdy inżynier i korespondent połączyli się z nimi, panie Cyrus, sam pan widzisz, że trzeba koniecznie strzelb. Czy dałoby się to zrobić?
— Może, odparł inżynier, lecz tymczasem zaczniemy od fabrykowania łuków i strzał, a ani wątpię, że wkrótce będziesz się pan z tą bronią obchodzić równie zręcznie, jak łowcy australscy.
— Łuki, strzały! rzekł Pencroff pogardliwie. To zabawki dobre dla dzieci!
— Nie trzeba ich tak lekceważyć, mości Pencroff, odparł korespondent. Łuki i strzały przez całe wieki służyły do wylewania krwi. Proch istnieje dopiero od wczoraj, a wojny są tak stare jak rodzaj ludzki — niestety!
— Na honor, masz słuszność, mości Spilett, rzekł marynarz, ja zawsze coś powiem, nim się zastanowię. Trzeba być dla mnie wyrozumiałym!
Tymczasem Harbert, zapalony miłośnik historji naturalnej, skierował jeszcze raz rozmowę na kangury, odezwawszy się w te słowa:
— Mieliśmy zresztą do czynienia z gatunkiem „kangurów,“ które najtrudniej jest schwytać. To były istne olbrzymy, z długą popielatą sierścią. Lecz, jeśli się nie mylę, istnieją jeszcze kangury czarne i czerwone, kangury skalne, kangury podobne do szczurów, z któremi łatwiej dać sobie radę. Jest ich z jakie dwanaście gatunków...
— Harbercie, odparł marynarz sentencjonalnie, dla mnie istnieje tylko jeden rodzaj „kangurów pieczonych,“ a właśnie tego rodzaju będzie nam dziś w wieczór brakować!...
Wszyscy parsknęli śmiechem na tę nową klasyfikację pana Pencroffa. Dzielny marynarz nie ukrywał bynajmniej swego niezadowolenia, widząc, że będzie musiał na objad kontentować się śpiewającemi bażantami; lecz szczęście miało mu się tego dnia jeszcze raz uśmiechnąć.
W istocie, Top, jakby przeczuwając, że jego własny interes był w grze, biegał i myszkował wszędzie z instynktem, zaostrzonym w dwójnasób pod wpływem wściekłego apetytu. Prawdopodobnie nawet, gdyby zwierzyna jaka wpadła mu była w łapy, nie wiele przyszłoby było z niej myśliwym. Top polował tym razym na własny rachunek, lecz Nab czuwał nad nim i dobrze zrobił.
Około trzeciej pies zniknął w zaroślach i w krótce przygłuszony pisk jakiś dał znać myśliwym, że Top znajdował się w zapasach z jakiemś zwierzęciem.
Nab rzucił się w tę stronę i w samej rzeczy ujrzał Topa, który z wielką żarłocznością zajadał jakiegoś czworonoga; dziesięć sekund później byłoby już niepodobieństwem rozróżnić do jakiego to zwierzę należało rodzaju. Na szczęście jednak pies wpadł widać na całe gniazdo i zamordował odrazu troje tych strzyżaków — gdyż do tego rodzaju należały te zwierzęta — a z tego dwie sztuki leżały uduszone na ziemi.
Wkrótce pojawił się Nab, trzymając w tryumfie po jednym strzyżaku w każdej ręce, mniej więcej tej wielkości co zając. Miały żółtą maść w zielonawe plamy upstrzoną, i ogon nader pierwiastkowej długości.
Mieszkańce Stanów Zjednoczonych ani chwili nie byli w kłopocie o nazwę przynależną tym zwierzątkom. Były to „marasy,“ rodzaj królików amerykańskich, mało co większe od gatunku rozpowszechnionego w krajach tropikalnych, z długiemi słuchami, pyszczki ich uzbrojone były z każdego boku pięcioma trzonowemi zębami, co je głównie wyróżnia od „agutów.“[16]
— Hura! zawołał Pencroff. Otóż mamy pieczyste! Teraz możemy wracać do domu!
Po tej krótkiej przerwie ruszono dalej w drogę. „Czerwony Potok“ toczył bezustannie kryształowe swe wody pod sklepieniem z „kaznarynasów,“ „banksiasów“ i olbrzymich drzew gumowych. Przepyszne „liljacee“ wznosiły się na dwadzieścia stóp w niebo. Inne gatunki drzew i krzewów nieznanych młodocianemu naszemu przyrodnikowi, pochylały się nad strumieniem szemrzącym w tem powiciu z zieloności leśnej.
Tymczasem koryto jego rozszerzało się z każdym krokiem i Cyrus spodziewał się dojść wkrótce do ujścia. I w istocie, przedarłszy się przez gęstą grupę wspaniałych drzew, ujrzeli się nagle nad brzegiem jeziora.
Był to brzeg północny jeziora Granta. Oczom naszych wędrowców przedstawił się widok godny podziwu. Ta płaszczyzna wodna, licząca około siedm mil obwodu, a dwieście pięćdziesiąt „akrów“ przestrzeni, ujętą była w ramy z drzew rozmaitego gatunku. Na wschodzie przez zasłonę zieleni, malowniczo tu i owdzie ubarwionej, połyskiwało zwierciadło morza. Na północy brzegi jeziora tworzyły lekko zaokrąglony łuk, silnie kontrastujący z ostremi linjami wewnętrznych krawędzi. Liczne gromady wodnego ptactwa zaludniały brzegi tego małego Ontario,[17] a owe „tysiąc wysp,“ któremi słynie amerykański jego imiennik, reprezentowane tu były przez skałę sterczące po nad powierzchnią wody, na kilkaset stóp od brzegu południowego. Na tej skale żyło w sąsiedzkiej zgodzie kilka familij zimorodków. Siedziały poważnie i nieruchomie na kamykach, czatując na podpływające ryby, nagle zrywały się z ostrym krzykiem, zanurzały się w wodę i po chwili wypływały na wierzch, unosząc w dziobach swą zdobycz.
Owdzie, po brzegach i na wysepce, rozsiadły się dumnie dzikie kaczory, pelikany, kruki wodne, czerwono-dzióby, filidony z języczkami jak pędzle i kilka wspaniałych „menurów“ z ogonami roztoczonemi w kształcie liry.
Woda jeziora była słodką, przezroczystą, trochę czarniawą i sądząc po gęstych bąblach, wypryskujących na wierzch wody i koncentrycznych kręgach rysujących się na jej powierzchni, musiało to jezioro być napełnione rybami.
— Zaiste, prześliczne jezioro! odezwał się Gedeon Spilett. Wartoby mieszkać nad jego brzegami!
— Będziemy tu mieszkali! odparł Cyrus Smith.
Ażeby najkrótszą drogą zajść do „dymników,“ dotarli osadnicy nasi aż do kąta, jaki tworzyły ze sobą brzegi jeziora na południu. Nie bez trudności torowali sobie drogę wśród krzaków i zarośli, nietkniętych jeszcze nigdy ręką ludzką, i kierowali się tym sposobem ku wybrzeżu, tak, ażeby dojść do północnego boku „Wielkiej terasy.“ W tym kierunku uszli całe dwie mile, a gdy minęli ostatnie grupy drzew, ukazała się ich oczom równina pokryta gęstą murawą i dalej za nią nieskończona płaszczyzna morza.
Ażeby dostać się do „dymników,“ potrzeba było przejść wskos całą równinę na milę długości aż do kolana, jaki tworzyła „Dziękczynna“ na pierwszym swym zakręcie. Inżynier jednak chciał się przekonać, w jaki sposób i którędy odbywał się odpływ wody z jeziora, puścili się więc dalej między drzewa, półtorej mili na północ. Nie można było wątpić, że musiał gdzieś istnieć spust wody, prawdopodobnie w jakiem wydrążeniu w skale. Jezioro to było tylko olbrzymią kotliną, która zwolna napełniła się wodą ze strumyka, zbytek wody musiał zatem koniecznie odpływać jakąś szczeliną do morza. W takim razie jak mniemał inżynier, możebnem by było zużytkować ten upust wody i siłę jej prądu, która inaczej pozostałaby bezużyteczną. Szli zatem dalej wzdłuż brzegu jeziora, w górę ku terasie, lecz pomimo, że uszli jeszcze całą milę w tym kierunku, Cyrus Smith nie mógł odszukać odpływu, który przecież musiał gdzieś istnieć.
Było wtedy wpół do piątej. Przygotowania do objadu wymagały koniecznie powrotu do „dymników.“ Drużyna więc nasza zwróciła się znowu w pierwotnym kierunku i lewym brzegiem „Dziękczynnej,“ Cyrus Smith z towarzyszami swoimi stanęli niebawem w „dymnikach.“
Rozpalono ogień, a Nabowi i Pencroffowi poruczono urząd kuchmistrzów. Obaj, pierwszy jako murzyn, drugi jako marynarz, czuli do tego powołanie. Nie bawiąc się długo, sporządzili pieczeń z „agutów,“ i całe towarzystwo uraczyło się do syta.
Po jedzeniu, gdy się już udawano na spoczynek, Cyrus Smith wyjął z kieszeni kilka drobnych minerałów rozmaitego gatunku, i odezwał się w te krótkie słowa:
— Przyjaciele moi, tu mamy żelazo, tu piryt, tu glinę, tu wapno a tu węgiel. Oto co nam daje przyroda i to jej udział we wspólnej pracy. Jutro przyjdzie kolej na nas!






ROZDZIAŁ XIII.
(Co Top ma na sobie. — Fabrykacja łuków i strzał. — Cegielnia. — Piec garncarski. — Rozmaite naczynia kuchenne. — Pierwszy rosół i pierwsza sztuka mięsa. — Bylica. — Krzyż Południowy. — Ważna obserwacja astronomiczna.)

— A zatem, mości Cyrus, od czego-ż teraz zaczniemy? — zagadnął nazajutrz rano Pencroff inżyniera.
— Zaczniemy od początku — odparł Cyrus Smith.
I w samej rzeczy koloniści nasi zmuszeni byli zaczynać od samego „początku.“ Nie posiadali nawet narzędzi potrzebnych do wyrabiania niezbędnych narzędzi i nie znajdowali się nawet w tych warunkach, co przyroda, która „mając poddostatkiem czasu, oszczędza przez to trudu.“ Brakło im czasu, gdyż potrzeby życia musieli zaspakajać niezwłocznie, a chociaż korzystając z doświadczenia drugich, nie potrzebowali niczego wynajdować na nowo, to jednak musieli wszystko wytwarzać na nowo. Żelazo i stal, znajdowały się jeszcze w rudzie, ich naczynia w pokładach glinianych, ich bielizna i suknie pod postacią włókienkowatych utworów roślinnych.
Trzeba tu jednak dodać, że osadnicy nasi byli „mężami“ w najpiękniejszem i najpotężniejszem tego słowa znaczeniu. Inżynier Smith nie mógł mieć do pomocy towarzyszy bardziej inteligentnych, większego poświęcenia i większej gorliwości, jakimi byli ci właśnie. On z nich każdego wybadał i poznał każdego przydatność.
Gedeon Spilett, dziennikarz niepospolitych zdolności, który uczył się wszystkiego, ażeby módz mówić o wszystkiem, miał w pełnej mierze głową i ręką współdziałać przy kolonizacji wyspy. On nie cofnąłby się pewnie przed żadnym obowiązkiem. Jako zapalony myśliwy miał z zawodu poświęcić się teraz temu, czemu się dotąd li dla przyjemności oddawał.
Harbert, poczciwy, dzielny chłopak, posiadający dość obszerne wiadomości w zakresie nauk przyrodniczych, miał także przyczyniać się w znakomitej mierze do wspólnego dobra.
Nab był poświęceniem wcielonem. Zręczny, inteligentny, niezmordowany, silny, żelaznego zdrowia, rozumiał się nieco na kowalstwie i mógł z tego powodu osadzie ważne oddawać przysługi.
Co się zaś tyczy Pencroffa, ten był zarazem: marynarzem na wszystkich oceanach świata, cieślą w warsztatach systemu Brooklyn’a, pomocnikiem krawieckim na okrętach Stanów Zjednoczonych, ogrodnikiem i rolnikiem podczas urlopów itd. jako marynarz był do wszystkiego i umiał wszystko.
Trudnoby było zaiste dobrać pięciu ludzi bardziej gotowych do walki z losem i większą dających rękojmię, że wyjdą z niej zwycięzcami.
„Zaczniemy od początku“ powiedział Cyrus Smith. Otóż „początkiem“ tym, o którym mówił inżynier, miało być sporządzenie przyrządu służącego do przetwarzania substancyj naturalnych. Wiemy, jak ważną rolę w tem przetwarzaniu odgrywa ciepło. Otóż paliwo, drzewo lub węgle mieli odrazu gotowe do użytku. Potrzebowali więc tylko zbudować piec, ażeby takowe zużytkować.
— Do czego ma służyć ten piec? zapytał Pencroff.
— Do ulepienia potrzebnych nam naczyń, odparł Cyrus Smith.
— A z czegoż wystawimy piec?
— Z cegieł.
— A cegły?
— Z gliny. Dalej w drogę, przyjaciele. Ażeby uniknąć niepotrzebnego transportu, rozbijemy nasz warsztat na miejscu produkcji. Nab przynosić nam będzie żywność, a do gotowania jej nie zabraknie nam ognia.
— Zapewne — odparł korespondent — lecz jeśli zabraknie żywności dla braku przyborów myśliwskich.
— Żebyśmy mieli choć jeden nóż! — zawołał marynarz.
— I cóż wtedy? — zapytał Cyrus Smith.
— Co wtedy? Wtedy wystrugałbym czemprędzej łuk i strzały, i mielibyśmy huk zwierzyny!
— Tak, tak, żeby jakiego noża, lub czegoś ostrego.... rzekł inżynier sam do siebie.
W tej chwili wzrok jego padł na Topa, przechadzającego się po wybrzeżu.
Oko Cyrusa Smitha rozjaśniło się nagle.
— Sa-tu Top! — zawołał.
Pies przybiegł natychmiast na głos swojego pana. Ten wziął głowę jego w obie ręce, zdjął mu obrożę z karku, rozłamał ją na dwa kawałki i rzekł:
— Oto są dwa noże, Pencroff!
Dwa głośne: „hurra!“ starczyły marynarzowi za odpowiedź. Obroża Topa zrobioną była z cienkiego kawałka hartownej stali. Trzeba więc było tylko naprzód na grubszym kamieniu zaostrzyć go w szpic, a potem na delikatniejszym wyostrzyć klingę. Tego rodzaju żwirowatego kamienia było na wybrzeżu poddostatkiem i w dwie godziny później warsztat osady składał się z dwóch ostrych kling, które łatwo było zaopatrzyć w mocne trzonki.
Pierwsze to narzędzie powitali z wielkim tryjumfem. Był to nabytek w istocie nader cenny i ze wszech miar na czasie.
Ruszono w drogę. Zamiarem Cyrusa było powrócić do północnego brzegu jeziora, gdzie, jak zauważył dniem przedtem, była ziemia glinkowata, której próbkę posiadał przy sobie. Udali się więc wzdłuż brzegów „Dziękczynnej,“ przeszli „Wielką Terasę“ i po pięciu milach drogi, przybyli do polanki położonej na dwieście kroków od jeziora Granta.
Po drodze spostrzegł Harbert drzewo, z którego gałęzi Indjanie Południowej Ameryki sporządzają łuki. Był to „krejimba“ z rodzaju drzew palmowych, nie rodzących owoców jadalnych. Wycięli z niego gałęzie długie i proste, ogołocili takowe z liści i ostrugali je tak, że grubsze były w pośrodku a cieńsze po obu końcach. Pozostawało tylko jeszcze wynaleźć jaką roślinę, któraby dała się użyć za cięciwę do łuku. Wynaleźli w istocie gatunek krzewu należącego do rodzaju ślazów, zwanego przez botaników „hibiscus heterophyllus.“ Krzew ten posiada pręciki dość giętkie i mocne, któreby można porównać z ścięgnami u zwierząt. Tym sposobem sporządził Pencroff kilka łuków posiadających dość znaczną siłę rzutu. Brakowało jeszcze tylko strzał. Te łatwo dały się wystrugać z gałązek prostych, sztywnych i pozbawionych sęków, lecz daleko trudniej było zaopatrzyć je w stosowne ostrze t. j. wynaleźć coś takiego, coby mogło zastąpić żelazo. Pencroff jednak powiedział sobie, że skoro on zrobił swoje, reszty dokona przypadek.
Osadnicy nasi przybyli na miejsce znajome już z dnia poprzedzającego. Grunt składał się z gliny używanej pospolicie na cegły i dachówki a zatem wielce przydatnej ich zamiarom. Robota sama nie przedstawiała najmniejszych trudności. Trzeba było tylko glinę wymieszać z piaskiem, poulepiać z niej cegiełki i powypalać takowe przy ogniu.
Zazwyczaj bywają cegiełki robione w przeznaczonych do tego foremkach, inżynier jednak postanowił ograniczyć się na robocie ręcznej. Cały ten dzień i dzień następny upłynął na tej robocie. Glina, zwilżona naprzód wodą, wymieszona potem nogami i rękami robotników, dzieloną była następnie w kostki jednakiej wielkości. Jeden wyćwiczony robotnik jest w stanie, bez żadnego przyrządu, ulepić w ten sposób około dziesięć tysięcy cegiełek w dwunastu godzinach. Lecz nasi ceglarze z wyspy Lincolna nie zdołali w tych dwóch dniach ulepić więcej jak trzy tysiące sztuk. Poskładali te cegiełki rzędami, jednę przy drugiej, aż się wysuszą zupełnie, poczem mieli je wypalać przy ogniu; nie prędzej jednak jak za trzy lub cztery dni.
Dnia 2. kwietnia przystąpił Cyrus do oznaczenia astronomicznego położenia wyspy.
Dniem przedtem zauważył dokładnie godzinę, w której słońce zapadało na widnokręgu, biorąc przytem w rachubę łamanie się światła. Tego dnia z rana zauważył równie dokładnie godzinę, w której znów się pojawiło. Pomiędzy tym zachodem a wschodem słońca upłynęło było akuratnie dwanaście godzin i dwadzieścia cztery minut. A zatem w sześć godzin i minut dwanaście po wschodzie, powinno było tego dnia słońce przechodzić przez południe, a punkt nieba, w którymby się w tej chwili znajdowało, miał oznaczać północ[18].
O wyżwskazanej godzinie Cyrus oznaczył ten punkt za pomocą dwóch tyk skrzyżowanych, między które ujął słońce, i w ten sposób osiągnął stałą linję południkową, która miała mu służyć za podstawę do dalszych obliczeń.
Dwa dni, które poprzedzały palenie cegieł, obrócono na zaopatrzenie się w paliwo. Dokoła polany ścinali gałęzie z drzew i zbierali suche, spadłe na ziemię. Robotę tę przeplatali polowaniem w okolicznych lasach, tem bardziej, że Pencroff posiadał już teraz kilka tuzinów strzał, zaopatrzonych ostremi końcami. Groty te zawdzięczali Topowi, który pewnego razu przyniósł ze sobą jeża morskiego. Jeż ten mniej był przydatnym na pieczyste, lecz posiadał dla nich wartość nieocenioną z powodu kolców, któremi był cały najeżony. Kolce te przytwierdzone zostały mocno u końców strzał, kierunek zaś nadawano im za pomocą piór kakatoisów. Korespondent i Harbert wyćwiczyli się w krótkim czasie na bardzo celnych łuczników. To też nie brakowało nigdy w „dymnikach“ zwierzyny, tak skrzydlatej jak i kudłatej: kabyjasów, gołębi, agutów, głuszców itp. Większą część tej zwierzyny upolowali w lesie położonym na lewym brzegu „Dziękczynnej,“ który nazwali lasem jakamarowym, na pamiątkę ptaka, za którym uganiali się Pencroff z Harbertem na pierwszej swej łowieckiej wyprawie.
Zwierzynę tę jedli póki była świeżą, przechowywali tylko szynki z kabyjasa, uwędzone na wolnym ogniu z zielonego drzewa i przyprawione wonnemi ziołami. Strawa ta, jakkolwiek bardzo posilająca, była jednak zawsze tylko pieczonką i wędzonką, a osadnicy nasi tęsknili z całej duszy za słodką muzyką szumiącego garnka z rosołem i sztuką mięsa. Lecz na to trzeba było czekać, aż garnki zostaną ulepione, a tem samem aż piec zostanie postawionym.
W tych wyprawach przedsiębranych w bardzo ścieśnionym tylko obrębie dokoła cegielni, napotykali nieraz myśliwi nasi świeże ślady wielkich zwierząt uzbrojonych w potężne pazury, których gatunku nie mogli rozpoznać. Cyrus Smith zalecał im więc jak największą ostrożność, las ten bowiem podług wszelkiego prawdopodobieństwa ukrywał niebezpieczne bestje.
Cyrus miał słuszność. W istocie pewnego dnia ujrzeli Gedeon Spilett i Harbert zwierzę bardzo podobne do jaguara. Zwierz ten jednak na szczęście zostawił ich w spokoju, w przeciwnym bowiem razie nie byliby prawdopodobnie wyszli bez ciężkiego szwanku. Lecz za to poprzysiągł Gedeon Spilett, że gdy będą mieli lepszą broń t. j. jedną przynajmniej taką strzelbę, jakiej domagał się Pencroff, wyda wojnę zaciętą wszystkim dzikim bestjom i oczyści z nich całą wyspę.
Przez tych kilka dni nie zajmowano się wcale wygodniejszem urządzeniem „dymników,“ inżynier bowiem spodziewał się wynaleźć lub, gdyby trzeba było, zbudować stosowniejsze mieszkanie. Poprzestano więc tylko na tem, że wyścielono korytarze świeżą podściółką z mchu i suchych liści i na tem pierwotnem nieco posłaniu, zasypiali robotnicy nasi, zmordowani całodzienną pracą, twardo i smacznie.
Spisali także pokrótce pamiętnik dni spędzonych na wyspie Lincolna, od chwili gdy po raz pierwszy na niej wylądowali, i odtąd utrzymywali go regularnie. Dnia 5. kwietnia, była to środa, upłynęło było właśnie dwanaście dni, jak orkan wyrzucił naszych rozbitków na to wybrzeże.
Dnia 6. kwietnia inżynier i towarzysze jego od samego świtu zeszli się na polanie, gdzie się miało odbywać wypalanie cegieł. Operacja ta miała oczywiście dokonać się pod wolnem niebem, a nie w piecu, albo raczej cały ten stos cegieł miał tworzyć jeden olbrzymi piec, który miał się sam wypalić. Rozesłali po ziemi paliwo z faszyn ku temu sporządzonych i otoczyli takowe dokoła kilkoma rzędami wysuszonych cegieł, które utworzyły wielki sześcian, po którego kątach zostawili wolne otwory dla przeciągu. Robota ta trwała dzień cały i dopiero wieczorem podłożyli ogień pod faszyny.
Tej nocy żaden nie kładł się spać, wszyscy czuwali pilnie nad tem, ażeby ogień nie przygasł.
Operacja ta trwała czterdzieści ośm godzin i powiodła się wyśmienicie. Poczem trzeba było zaczekać, aż się ta masa dymiąca nieco ochłodzi. Tymczasem zaś Nab i Pencroff pod przewodnictwem Cyrusa Smitha, znieśli na noszach ze splecionych gałęzi, kilka kup węglanu wapiennego, bardzo pospolitego kamienia, którego poddostatkiem znaleźli na północnym brzegu jeziora. Kamienie te rozłożone pod wpływem ciepła, dały wapno niegaszone, bardzo gęste a tem samem pomnażające się przy gaszeniu, a do tego tak czyste, jak gdyby powstało przez zwapnienie kredy lub marmuru. Wapno to zmieszane z piaskiem, który niedozwala wysychać masie, podczas gdy ta przechodzi w stan stały, dało wyśmienity tynk.
Skutkiem tych rozmaitych przyrządzań i preparatów posiadał inżynier d. 9. kwietnia do dyspozycji pewną ilość gotowego wapna i kilka tysięcy cegieł.
Nie tracąc więc chwili czasu, przystąpili natychmiast do stawiania pieca, mającego służyć do wypalania rozmaitych naczyń niezbędnych do domowego użytku. Przedsięwzięcie to powiodło się bez wielkich trudności. W pięć dni później napełnili piec węglem ziemnym, którego otwarte pokłady odkrył inżynier u ujścia Czerwonego Potoku — i z komina wysokiego na dwadzieścia stóp wzbił się po raz pierwszy dym. Polana zamieniła się w hutę a Pencroff był bliskim mniemania, że z tego pieca wyjdą wszystkie utwory nowożytnego przemysłu.
Na razie jednak ulepili osadnicy nasi tylko pewną ilość naczyń pospolitych ale bardzo przydatnych do gotowania jadła. Pierwszym materjałem, którego do tego użyli, była glinka ziemna, do której Cyrus Smith dodał nieco wapna i kwarcu. W rzeczywistości masa ta nie była niczem innem jak prawdziwą glinką używaną do fajek. Odlali z niej garnki i czary, do tych ostatnich użyli za wzór małych głazików odpowiedniego kształtu, dalej talerze, duże konwie i kadzie na wodę itp. Z kształtu naczynia te były wprawdzie dość koszlawe, lecz wypalone w wysokiej temperaturze, zaopatrzyły kuchnię w „dymnikach“ pewną liczbę przyrządów i narzędzi równie cennych, jak gdyby do składu ich wchodził najpiękniejszy kaolin[19].
Trzeba dodać, że Pencroff, chcąc się przekonać, czy glina w ten sposób przyrządzona, usprawiedliwia swą nazwę „gliny używanej do fajek,“ ulepił z niej sobie kilka fajek dość niewykwintnego kształtu. Wprawdzie zachwycał się niemi, lecz cóż, kiedy niestety brakowało do nich tytoniu! A brak ten dawał się srodze czuć marynarzowi.
— Lecz będzie i tytoń i wszystko! powtarzał w nieograniczonej swej ufności.
Roboty te trwały aż do 15. kwietnia i łatwo pojąć, że czas ten sumiennie został zużytkowany. Osadnicy nasi przemienieni w garncarzy byli z całej duszy garncarzami. Gdyby Cyrus Smith chciał był z nich porobić kowali, byliby kowalami. Lecz nazajutrz przypadała niedziela i to niedziela wielkanocna, postanowili zatem jednogłośnie uświęcić dzień ten spoczynkiem. Amerykanie ci byli ludźmi religijnymi i skrupulatnymi przestrzegaczami przepisów Biblji, a położenie w jakiem się znajdowali, bardziej jeszcze tylko rozwinęło w nich uczucie ufności ku Stwórcy wszech rzeczy.
Tego wieczora więc, dn. 15. kwietnia, wrócili do „dymników.“ Zabrali ze sobą resztę naczyń a piec wygasł, oczekując nowego przeznaczenia. W powrocie tym zdarzył się pomyślny wypadek: inżynier odkrył pewną substancję, mogącą zastąpić czyr. Jest to, jak wiadomo, ciało gąbkowate i miękkie, grzyb należący do rodzaju polipów. Odpowiednio przyrządzony staje się bardzo zapalnym, zwłaszcza gdy się go poprzednio nasyci prochem armatnim lub wygotuje w rozczynie saletrzanu lub chloranu potasu. Dotychczas jednak nie znaleźli takiego polipa ani nawet żadnego z tych grzybów, które go mogą zastąpić. Otóż tego dnia inżynier spostrzegł pewną roślinę z rodzaju bylicy, która między główne swe gatunki liczy piołun, cytronellę, traganek i t. d. Uszczknął z niej kilka pęków i wskazując je marynarzowi, rzekł:
— Patrzaj, Pencroff, to cię z pewnością ucieszy.
Pencroff przypatrzył się uważnie tej roślinie, porosłej miękkiemi, długiemi włosami, z liściami pokrytemi skędzierzonym puchem, i po chwili zapytał:
— Cóż to takiego, mości Cyrus? Na miłość Boga! Czy nie tytoń?...
— Nie, odparł Cyrus Smith, to artemizja, uczeni nazywają ją bylicą chińską, a dla nas zwykłych śmiertelników jest ona tem samem, co czyr.
I w samej rzeczy bylica ta, wysuszona jak się należy, dała substancję bardzo zapalną, zwłaszcza gdy ją później inżynier nasycił owym saletrzanem potasu, którego kilka pokładów było na wyspie, a który nie był niczem innem jak saletrą.
Tego wieczora osadnicy nasi zgromadzeni w środkowej komnacie „dymników,“ spożyli przyzwoitą wieczerzę. Nab zgotował rosół z agutów, szynkę z kabyjasa, przyprawioną wonnemi ziołami, do której dodał kilka szczypt z wygotowanej trawiastej rosliny zwanej „caladium macrorhizum,“ która pod niebem południowem przybiera kształt krzewu. Rhizomy te miały smak wyborny, i były bardzo pożywne, miały zaś podobieństwo do przyprawy, znanej w Anglji pod nazwą „Portlandzkiego saga“ i mogły nawet do pewnego stopnia zastąpić chleb, którego brakowało jeszcze mieszkańcom wyspy Lincolna.
Po wieczerzy, przed nocnym spoczynkiem, wyszedł Cyrus Smith z towarzyszami swoimi na brzeg morza odetchnąć świeżem powietrzem. Była wówczas godzina ósma z wieczora. Noc roztoczyła wszystkie swe czary. Przed pięciu dniami była pełnia, tego dnia księżyc jeszcze nie był zaszedł, lecz już widnokrąg cały osrebrzony był łagodną, bladą jasnością, którą nazwać by można świtaniem miesiąca. Na zenicie południowym jaśniały konstelacje podbiegunowe a z pomiędzy wszystkich najbardziej ów Krzyż Południowy, którzy inżynier kilka dni przedtem powitał był ze szczytu góry Franklina.
Cyrus Smith przypatrywał się czas jakiś tej promiennej konstellacji, która na wierzchołku i na podstawie posiada po dwie gwiazdy pierwszorzędnej wielkości, na prawym boku jedną drugorzędnej a zaś na lewym jedną gwiazdę trzeciorzędnej wielkości.
Poczem zamyśliwszy się chwilę, zapytał, zwracając się do Harberta:
— Słuchaj Harbercie, czy nie mamy dziś przypadkiem 15. kwietnia?
— Tak jest, panie Cyrus, odparł chłopak.
— Więc, jeśli się nie mylę, przypada jutro jeden z tych czterech dni w roku, w których czas istotny obrotu ziemi zbiega się z czasem średnim, to znaczy, moje dziecko, że jutro, pominąwszy kilka sekund różnicy, słońce właśnie w samo południe przejdzie przez południk. Jeśli więc będziemy mieli pogodę, to mam nadzieję obliczyć w przybliżeniu stopień długości geograficznej, w jakim się znajduje nasza wyspa.
— Jakto, bez instrumentów, bez sekstanta? zapytał Gedeon Spilett.
— Tak jest, odparł inżynier. A ponieważ noc taka pogodna, spróbuję więc jeszcze dziś w wieczór obliczyć, pod jakim stopniem szerokości położoną jest wyspa, a to: wymierzywszy wysokość w jakiej Krzyż Południowy a tem samem i biegun południowy znajduje się po nad widnokręgiem. Wszak pojmiecie to łatwo, przyjaciele moi, że aby na serjo rozgościć się tutaj, nie dość jest skonstatować, że ta ziemia jest wyspą, potrzeba jeszcze ile możności przeświadczyć się o tem, jak daleko odległą jest bądź od kontynentu amerykańskiego, bądź od australskiego, bądź też od głównych archipelagów Cichego Oceanu.
— W samej rzeczy, odezwał się korespondent, zamiast budować dom, może nam wypadnie wybudować okręt, w razie jeśli tylko jakie kilkaset mil oddziela nas od lądów zamieszkałych przez ludzi.
— Dlatego właśnie, ciągnął dalej Cyrus, spróbuję dziś w wieczór wypośrodkować stopień szerokości, pod jakim znajduje się wyspa Lincolna, a jutro w południe spróbuję zdjąć jej stopień długości.
Gdyby inżynier posiadał był sekstant, przyrząd za pomocą którego da się z największą dokładnością obliczyć przez refleksję kątową odległość przedmiotów, wymiar ten nie ulegałby najmniejszej trudności. Obliczywszy tego wieczora wysokość bieguna a nazajutrz przejście słońca przez południk, otrzymałby obie „równorzędne“ wyspy. Lecz nie posiadając takiego przyrządu, trzeba go było czemś zastąpić.
Cyrus Smith powrócił więc do „dymników.“ Tam przy świetle ogniska wystrugał dwie jednakowe deszczułki i połączył je ze sobą za jeden koniec, tak, że tworzyły rodzaj kompasu, którego obie części można było dowolnie rozsuwać i przybliżać ku sobie. Spoił je zaś za pomocą twardego kolca akacji, wyjętej ze składu suchego drzewa.
Sporządziwszy ten instrument powrócił inżynier znów na wybrzeże. Ponieważ jednak potrzebował zdjąć wysokość bieguna ponad widnokręgiem jasno i wyraźnie zarysowanym, t. j. po nad widnokręgiem morza, a przylądek „Ostrego szponu“ zasłaniał mu widnokrąg od południa, musiał zatem poszukać innego odpowiedniejszego stanowiska. Najlepszem byłoby niezawodnie wybrzeże wystawione wprost na południe, lecz chcąc się do niego dostać, potrzeba było przejść na drugi bok „Dziękczynnej,“ która w ówczas była dość głęboką, a to było połączone z trudnościami.
Cyrus Smith postanowił więc przedsięwziąć swe obserwacje ze szczytu „Wielkiej Terasy,“ biorąc w rachubę jej wysokość po nad powierzchnią morza, którą miał nazajutrz obliczyć za pomocą prostego rachunku geometrycznego.
Osadnicy nasi przenieśli się więc na Terasę, lewym brzegiem Dziękczynnej, i zajęli stanowisko z kraju wystającego w kierunku północno-zachodnim i południowo-wschodnim, to jest przy owym rzędzie fantastycznych urwisk, ciągnącym się wzdłuż brzegów rzeki.
Ta część Terasy wznosiła się na jakie pięćdziesiąt stóp po nad wzgórza prawego brzegu rzeki, które podwójnym stokiem sięgały aż do ostatecznego końca przylądka „Ostrego Szponu“ i aż do południowego wybrzeża wyspy. Oko nie napotykało ztąd żadnej przeszkody i ogarniało całą jedną połowę widnokręgu, począwszy od wyż. wspomnianego przylądku Jaszczurczego. Na południe widnokrąg ostremi rysował się linjami i był bardzo widocznym.
W tej chwili Krzyż Południowy przedstawiał się oku widza w przewrotnem położeniu, gwiazda alfa tworzyła jego podstawę zbliżoną bardziej do południowego bieguna.
Konstellacja ta nie leży tak blisko bieguna południowego, jak gwiazda polarna bieguna północnego. Gwiazda alfa odległą jest od niego blisko na dwadzieścia siedm stopni; Cyrus Smith wiedział o tem i postanowił tę odległość wziąć w rachubę. Zamierzał również obserwować ją w chwili, w której miała wchodzić w sam południk poniżej bieguna, co miało przyczynić się do uproszczenia jego obliczeń.
Cyrus Smith skierował więc jedno ramię swego drewnianego kompasu na widnokrąg morza, a drugie ramię na gwiazdę alfa, podobnie jak widełka repetytora, a odległość obu ramion dała mu przestrzeń kątową między gwiazdą alfa a widnokręgiem. Ażeby otrzymany tym sposobem kąt ustalić, przymocował za pomocą kolców obie deszczułki przyrządu do trzeciej położonej poprzecznie, tak że kąt rozwarcia obu deszczułek nie mógł się schybić.
Poczem pozostawało już tylko obliczyć kąt otrzymany, przeniosłszy miejsce obserwacji napowrót na poziom morza, na to aby wziąć w rachubę stopień obniżenia widnokręgu, co oczywiście pociągało za sobą konieczność wymierzenia wysokości Terasy. Wielkość tego kąta równałaby się w takim razie oddaleniu gwiazdy alfa a tem samem także oddaleniu bieguna od widnokręgu t. j. stopniowi szerokości wyspy, gdyż stopień szerokości każdego punktu ziemi równa się oddaleniu bieguna od poziomu, na którym się punkt ten znajduje.
Obliczania te jednak odłożono do dnia następnego i o godzinie dziesiątej wszyscy pogrążeni byli w głębokim śnie.






ROZDZIAŁ XIV.
(Wymiar ściany granitowej. — Zastosowanie prawidła o podobieństwie trójkątów. — Stopień szerokości wyspy. — Wycieczka na północ. — Ława ostryg. — Projekta na przyszłość. — Przejście słońca przez południk. — Obie „równorzędne“ wyspy Lincolna).

Nazajutrz dnia 16. kwietnia — w wielkanocną niedzielę — osadnicy nasi równo ze wschodem słońca wyszedłszy z „dymników,“ zabrali się do wyprania swej bielizny i oczyszczenia sukień. Inżynier spodziewał się, że uzyskawszy wprzód niezbędne składniki: sodę lub potas, tłuszcz lub olej, potrafi sfabrykować mydło. Również nad kwestją tak ważną, jak odmienienie garderoby miano się zastanowić we właściwym czasie i miejscu. Na wszelki wypadek suknie, które mieli na sobie, mogły wystarczyć jeszcze na sześć miesięcy, były bowiem trwałe i mogły wytrzymać ciężką robotę ręczną. Wszystko jednak zależało od położenia wyspy w stosunku do lądów zamieszkałych. A ważne to pytanie mieli rozstrzygnąć jeszcze tego samego dnia, jeśliby czas na to pozwolił.
Słońce wschodzące na widnokręgu zapowiadało dzień cudowny, jeden z tych pięknych dni jesiennych, które są jakby ostatniem pożegnaniem lata.
Wypadało teraz uzupełnić szczegóły obserwacji wczorajszej, zmierzywszy wysokość „Wielkiej Terasy“ po nad powierzchnią morza.
— Nie potrzeba panu instrumentu podobnego do tego, jakiego użyłeś wczoraj? zapytał Harbert inżyniera.
— Nie trzeba mi, moje dziecko, odparł tenże, postąpimy tym razem inaczej a z równą prawie dokładnością.
Harbert, który lubił się uczyć wszystkiego, udał się za inżynierem. Ten oddalając się od podnóża granitowej ściany, zatrzymał się na samym prawie końcu wybrzeża. Podczas tego Pencroff, Nab i korespondent zajęci byli inną robotą.
Cyrus Smith zaopatrzył się w żerdź prostą, długą na jakie dwanaście stóp, i zmierzył ją ile możności jak najdokładniej , używając za miarę własnego wzrostu, który znał prawie co do linijki. Harbert niósł wahadło, które powierzył mu Cyrus; był to prosty kamyk uwiązany do giętkiego kawałka włókna.
Na jakie dwadzieścia kroków od brzegu morza a sto pięćdziesiąt od ściany granitowej wznoszącej się prostopadle, zatknął Cyrus ową żerdź na dwie stopy głęboko w piasek i po długiem i pilnem kierowaniu udało mu się wreszcie zapomocą wahadła osadzić ją prostopadle do poziomu widnokręgu.
Ukończywszy te przygotowania cofnął się tak daleko, jak potrzeba było, ażeby, położywszy się na piasku, w jedną linję ze swem okiem sprowadzić koniec żerdzi i zarazem szczyt ściany granitowej. Poczem oznaczył dokładnie to miejsce za pomocą tyczki i zwracając się do Harberta, zapytał:
— Znasz główne prawidła geometrji?
— Tak, trochę, panie Cyrus, odparł Harbert, nie chcąc się zapędzać zanadto.
— Pamiętasz więc, jakie są własności dwóch podobnych do siebie trójkątów?
— Pamiętam, odparł Harbert. Odpowiednie ich boki stoją do siebie w prostym stosunku.
— Otóż ja, moje dziecko, nakreśliłem tu dwa podobne do siebie trójkąty, oba prostokątne: bokami mniejszego są prostopadła żerdź i odległość między tyczką a podnóżem żerdzi, a podstawą jego linja pociągnięta od tyczki do górnego końca żerdzi; bokami zaś większego trójkąta są prostopadła ściana granitowa, o której wysokość nam chodzi i odległość między tyczką a podnóżem ściany granitowej, a podstawę jego także linja pociągnięta od tyczki do szczytu ściany granitowej; podstawa ta jest tylko przedłużeniem podstawy pierwszego trójkąta.
— A! teraz rozumiem; panie Cyrus! zawołał Harbert. Podobnie jak oddalenie tyczki od żerdzi stoi w prostym stosunku do oddalenia tyczki od podnóża ściany granitowej, tak samo wysokość żerdzi stoi w prostym stosunku do wysokości ściany granitowej.
— Tak jest, Harbercie, odparł inżynier, a skoro wymierzymy dwie pierwsze odległości, to, znając wysokość żerdzi, będziemy potrzebowali wykonać tylko prosty rachunek proporcji, ażeby otrzymać wysokość ściany granitowej, co nam oszczędzi trudu zwykłego mierzenia.
Obie odległości poziome zostały obliczone za pomocą tej samej żerdzi, której długość na piasku wynosiła akuratnie dziesięć stóp.
Pierwsza odległość między tyczką a punktem w którym osadzoną była żerdź, wynosiła piętnaście stóp.
Druga odległość między tyczką a podnóżem ściany granitowej wynosiła pięćset stóp.
Ukończywszy ten wymiar Cyrus z Harbertem wrócili do „dymników.“
Tu wziął Cyrus do ręki płytę kamienia łupkowego, którą przyniósł z jednej z poprzednich wycieczek, na której za pomocą zaostrzonej muszli można było kreślić cyfry i zestawił następującą proporcję:

15 : 500  =  10 : x
500 10  =  5000
  5000        
15  =  333,33.

Z tego wyniknęło, że wysokość ściany granitowej wynosiła trzysta trzydzieści trzy stóp.[20]
Następnie wziął Cyrus Smith napowrót do ręki instrument sporządzony dniem przedtem, u którego rozwarcie obu deszczułek oznaczało odległość kątową gwiazdy alfa od widnokręgu. Obliczył dokładnie rozwarcie tego kąta na obwodzie koła podzielonego na trzysta sześćdziesiąt równych części. Otóż okazało się, że kąt ten, dodawszy do niego dwadzieścia siedm stopni, oddzielających gwiazdę alfa od bieguna południowego i sprowadziwszy wysokość terasy, na której czyniono obserwację, do poziomu morza, wynosił około pięćdziesiąt trzy stopnie. Odciągnąwszy te pięćdziesiąt trzy stopnie od dziewięćdziesięciu (oddalenie bieguna od równika) pozostawało trzydzieści siedm stopni. Z tego wniósł zatem Cyrus Smith, że wyspa Lincolna położoną była pod trzydziestym siódmym stopniem szerokości południowej, a przyjmując różnicę wynikłą z powodu niedokładności obliczenia na pięć stopni, że położoną była pomiędzy trzydziestym piątym a czterdziestym równoleżnikiem.
Pozostawało jeszcze obliczyć stopień długości, aby otrzymać obie „równorzędne“ wyspy. Inżynier zamierzał to uczynić jeszcze tego samego dnia w południe, to jest w chwili, kiedy słońce przechodzić miało przez południk.
Postanowiono tę niedzielę poświęcić na przechadzkę, albo raczej na zwidzenie owej części wyspy między północnym brzegiem jeziora a zatoką Rekinów, a nawet, gdyby czas na to pozwolił, dotrzeć aż do północnego krańca przylądku Dolnej Szczęki. Miano śniadać pomiędzy wydmami i dopiero na wieczór powrócić do domu.
O godzinie wpół do dziesiątej z rana puściła się drużyna nasza brzegiem kanału. Po drugiej stronie, na wysepce Wybawienia, przechadzały się z partesem liczne gromady ptaków. Ptaki te należały do rodzaju nurków. Łatwo je poznać po niemiłym krzyku przypominającym ryk osła. Pencroff, który zapatrywał się na nie ze stanowiska czysto kuchennego, przyjął z niemałem zadowoleniem wiadomość, że mięso ich, jakkolwiek czarniawe, jest wcale smaczne.
Między innemi widać było także duże amfibje pełzające po piasku, zapewne foki, które, jak się zdawało, wysepkę tę obrały sobie za miejsce przytułku. Niepodobna było upatrywać w nich materjału na pieczyste, gdyż mięso ich pełne olejnego tłuszczu jest obrzydliwe; mimo to jednak Cyrus Smith przypatrywał się im z wielką uwagą i nie wypowiadając wyraźniej swej myśli, zapowiedział tylko towarzyszom swoim, że wkrótce przyjdzie im odwidzić wysepkę.
Brzegi, któremi szli osadnicy nasi, pokryte były nieprzeliczonem mnóstwem muszli, z których niejedne mogłyby wprawić w zachwyt miłośników malakologji. Między innemi były tam fazjanelle terebratule, trygonje i t. p. O wiele pożyteczniejsze odkrycie zrobił Nab. Wśród skał odkrytych przez odpływające właśnie morze, znalazł ogromną ławę ostryg. Miejsce to oddalone było na cztery mile od „dymników.“
— Nab ma dziś szczęśliwy dzień, zawołał Pencroff, przypatrując się temu szerokiemu stosowi ostryg.
— W istocie, jest to odkrycie nader szczęśliwe, rzekł korespondent, a jeśli to prawda, co powiadają, że każda ostryga znosi rocznie pięćdziesiąt do sześćdziesiąt tysięcy jaj, to będziemy ich mieć zapas niewyczerpany.
— Zdaje mi się tylko, że ostryga nie jest bardzo pożywną, rzekł Harbert.
— W samej rzeczy, odparł Cyrus Smith. Ostryga zawiera bardzo mało pierwiastków azotowych, a ktoś, ktoby się niemi wyłącznie chciał żywić, musiałby ich zjadać najmniej piętnaście do szesnastu tuzinów dziennie.
— Wybornie! odrzekł Pencroff. Moglibyśmy je zjadać tuzinami tuzinów zanimby nam wyszły. Gdybyśmy tu teraz zabrali ze sobą kilka na śniadanie?...
I nie czekając odpowiedzi, przewidując snać z góry aprobację, marynarz z Nabem oderwali pewną ilość tych mięczaków i włożyli takowe do siatki uplecionej przez Naba z włóknistego krzewu zwanego „hibiscus,“ a zawierającej także resztę zapasów żywności. Poczem puszczono się dalej wzdłuż wybrzeża między wydmami a morzem.
Od czasu do czasu spoglądał Cyrus Smith na zegarek, aby być gotowym na czas do obserwacji słonecznej, którą zamierzał przedsięwziąć w samo południe.
Cała ta część wyspy aż do punktu gdzie się kończyła zatoka Zjednoczonych Stanów zwanego przylądkiem Dolnej Szczęki, była suchą i jałową. Nie widać było nic, tylko piasek i muszle, a tu i ówdzie szczątki lawy. Odludne te brzegi zamieszkiwały gromady morskiego ptactwa: mewy, duże albatrosy i dzikie kaczki, które łakomstwo Pencroffa na ciężką wystawiały próbę. Próbował strzelać do nich z łuku, lecz napróżno, gdyż nie spuszczały się wcale na ziemię a w lot byłby je chybił niezawodnie.
To spowodowało marynarza do ponowienia dawniejszego swego żądania:
— Widzisz pan, panie Cyrus, rzekł, dopóki nie będziemy mieli przynajmniej jednej lub dwóch fuzyj myśliwskich, dopóty kuchnia nasza będzie zawsze cierpiała wielki niedobór.
— Bez wątpienia, Pencroff, odparł korespondent, lecz to tylko od ciebie zależy! Wystaraj się nam żelaza na armaty, stali na baterje, saletry, węgla i siarki na proch, merkurjuszu i kwasu azotowego na kapsle i ołowiu na kule, a Cyrus porobi nam strzelby najlepszego gatunku.
— O! co się tyczy owych substancyj, odparł inżynier, to nie wątpię, że znalazłyby się na wyspie. Lecz broń palna jest instrumentem nader delikatnym i wymagającym bardzo dokładnych narzędzi. Wrzeszcie, zobaczymy później.
— Trzeba-ż nam było — zawołał Pencroff — trzeba-ż nam było wyrzucić wszystką broń, jaka była w łódce, i wszystkie narzędzia, nawet scyzoryki!
— Lecz gdybyśmy ich nie byli wyrzucili, odparł Harbert, balon byłby nas wyrzucił na dno morza.
— Nie ma co mówić, masz słuszność, chłopcze! rzekł marynarz.
A po chwili przeskakując na inny przedmiot, dodał:
— Lecz wystawiam sobie, jak Jonatan Forster i jego koledzy musieli zgłupieć, gdy nazajutrz rano obaczyli, że plac pusty a maszyna poszła na cztery wiatry!
— To ostatnia rzecz, o którą bym się troszczył: co oni myśleli! — rzekł korespondent.
— A jednak to był mój pomysł! — rzekł Pencroff zadowolony.
— Piękny pomysł, Pencroff — odparł Gedeon Spilett, śmiejąc się — jemu zawdzięczamy, że tu jesteśmy!
— Wolę być tu, niż w rękach południowców! — zawołał marynarz — zwłaszcza od kiedy pan Cyrus był tak łaskaw połączyć się z nami!
— I ja także, na honor! — odparł korespondent. Zresztą czego nam tu brakuje? Niczego!
— Chyba że.... wszystkiego! — zawołał Pencroff, wybuchając śmiechem i ruszywszy swemi potężnemi ramionami. Lecz nie dziś, to zawsze kiedyś potrafimy się ztąd wydostać!
— Może nawet prędzej niż się spodziewacie, przyjaciele moi — odezwał się na to inżynier — na wypadek, jeżeli wyspa Lincolna nie zbyt daleko oddaloną jest od którego z zamieszkałych archipelagów lub od stałego lądu. Najdalej za godzinę przekonamy się o tem. Nie mam przy sobie karty Cichego Oceanu, lecz pamiętam dość wyraźnie, jak wygląda jego część południowa. Z wczorajszego obliczenia stopnia szerokości wynika, że wyspa Lincolna leży od zachodu na prost Nowej Zelandji a na wschód od brzegów Chili. Lecz oba te lądy oddziela przestrzeń najmniej sześciu tysięcy mil. Pozostaje nam więc jeszcze obliczyć, jaki punkt wśród tej olbrzymiej przestrzeni zajmuje nasza wyspa, a o tem przekonamy się niebawem, obliczywszy stopień jej długości geograficznej w dostatecznem, jak się spodziewam, przybliżeniu.
— Prawda, że pod względem stopnia szerokości najbliżej nas leży archipelag Pomotuański? zapytał Harbert.
— Tak jest — odparł inżynier — lecz zawsze oddziela nas od niego przestrzeń najmniej tysiąca dwiestu mil.
— A tam? — zapytał Nab, który z wielkiem zajęciem przysłuchiwał się rozmowie, wskazując na południe.
— Tam nie ma nic — odparł Pencroff.
— W samej rzeczy, nic — dodał inżynier.
— No, a cóż będzie — zagadnął korespondent — jeżeli wyspa Lincolna tylko na jakie dwieście lub trzysta mil oddaloną jest od Nowej Zelandji lub od brzegów Chili?
— W takim razie — odparł inżynier — zamiast budować dom, wybudujemy okręt, a pan Pencroff obejmie jego ster....
— Na honor, panie Cyrus — zawołał marynarz — gotów jestem zostać kapitanem... jeżeli pan wymyślisz sposób wybudowania takiego okrętu, któryby wytrzymał na morzu!
— Wybudujemy go, jeśli będzie potrzeba! odparł Cyrus Smith.
Podczas gdy tak gawędzili ze sobą ci ludzie, którzy zaiste nie wątpili o niczem, zbliżała się godzina przeznaczona na obserwację. Jak Cyrus, nie mając żadnego instrumentu, potrafi skonstatować przejście słońca przez południk wyspy? Tego Harbert w żaden sposób nie mógł się domyśleć.
Osadnicy nasi znajdowali się wówczas w oddaleniu sześciu mil od „dymników,“ niedaleko tych wydm, w których znaleźli inżyniera tak zagadkowym ocalonego sposobem. Zatrzymano się więc tutaj, ażeby przyrządzić śniadanie, gdyż było już w pół do dwunastej. Harbert pobiegł po słodką wodę do pobliskiego strumyka i przyniósł ją w dzbanku, który Nab wziął ze sobą.
Podczas tego Cyrus Smith rozpoczął przygotowania do swej obserwacji astronomicznej. Wybrał ku temu na wybrzeżu miejsce czyste i równe, które morze odpływające wygładziło było zupełnie. Ta piasczysta równina była gładką jak lód, zdawało się, iż żadne ziarnko piasku nie wystawało po nad drugie. Zresztą mało zależało na tem, czyli płaszczyzna ta była całkiem poziomą lub nie, podobnie jak obojętnem było także, czyli tyka na sześć stóp długa, którą osadził w piasku, wznosiła się pionowo. Przeciwnie, inżynier pochylił ją nieco ku południowi t. j. w stronę przeciwną od słońca, nie zapominajmy bowiem, że dla osadników wyspy Lincolna, przez to, że wyspa położoną była na półkuli południowej, słońce opisywało swój łuk dzienny ponad widnokręgiem północnym a nie południowym.
Wtedy dopiero zrozumiał Harbert, jakim sposobem miał Cyrus zbadać punkt kulminacyjny słońca, t. j. przejście jego przez południk wyspy, czyli innemi słowami: stronę południową miejsca, w którem się znajdowali. Miało się to stać za pomocą cienia, który tyka rzucała na piasek. Środek ten, w braku dokładniejszych instrumentów, był w stanie w znacznem przybliżeniu dać rezultat, o który tu chodziło.
W istocie, w chwili, w którejby cień osiągnął minimum swej długości, musiało być samo południe, dość więc było śledzić bacznie koniec cienia, ażeby uchwycić moment, w którymby cień po ciągłem skrócaniu się, począł się na nowo przedłużać. Nachylając tykę ku południowi zwiększył Cyrus Smith długość cienia, przez co łatwiej było śledzić wszystkie jego zmiany. W istocie bowiem, czem dłuższą jest wskazówka na zegarze, tem snadniej śledzić jej poruszenia. Cień tyki był tem samem, czem wskazówka na zegarze.
Gdy sądził, że nadeszła chwila stosowna ukląkł Cyrus Smith na piasku i za pomocą drewnianych kołków, które wtykał w piasek, począł oznaczać stopniowe skrócanie się cienia tyki. Dokoła niego zgromadzili się towarzysze, przypatrując się temu postępowaniu z największą uwagą.
Korespondent trzymał w pogotowiu swój chronometr, ażeby oznaczyć dokładnie godzinę, w której cień będzie najkrótszym. Wspomnimy tu nawiasem, że był to właśnie 16ty kwietnia, w którym to dniu czas istotny schodzi się z czasem średnim, godzina zatem oznaczona przez Gedeona Spiletta musiała być ta sama, co w Waszyngtonie, co wielce miało ułatwić obliczenie.
Tymczasem słońce posuwało się z wolna; cień tyki skrócał się coraz bardziej, aż wreszcie w chwili, kiedy się Cyrusowi wydawało, że począł wzrastać na nowo, zapytał:
— Która godzina?
— Piąta i jedna minuta — odpowiedział natychmiast Gedeon Spilett.
Nie pozostawało więc nic, jak przystąpić odrazu do obrachunku. Był to rachunek bardzo prosty. Różnica między południkiem Waszyngtonu a południkiem wyspy wynosiła, jak widzimy, okrągłą cyfrę pięciu godzin, to znaczy, że na wyspie Lincolna było południe wtedy, gdy w Waszyngtonie była już godzina piąta z wieczora. Otóż słońce w swym pozornym biegu na około ziemi przebiega jeden stopień co cztery minuty, czyli piętnaście stopni co godzina. Piętnaście stopni pomnożone przez pięć godzin dają siedmdziesiąt pięć stopni.
Ponieważ zaś Waszyngton leży pod 77° 3′ 11″, czyli okrągło pod siedmdziesiątym siódmym stopniem licząc od południka Greenwich, który Amerykanie wspólnie z Anglikami przyjmują za punkt, od którego rozpoczynają liczyć stopnie długości geograficznej — zatem wynikło z tego, że wyspa położoną była w oddaleniu siedmdziesiąt siedmiu stopni więcej siedmdziesiąt pięć stopni na zachód od południka Greenwich, to znaczy pod setnym pięćdziesiątym drugim stopniem szerokości zachodniej.
Cyrus Smith obwieścił ten rezultat obliczeń swoich towarzyszom, biorąc przytem w rachubę, podobnie jak to uczynił przy obliczaniu stopnia szerokości, możebne niedokładności i usterki obserwacji. W skutek więc tych obliczeń swoich mógł twierdzić dość stanowczo, że wyspa Lincolna położoną była między trzydziestym piątym a trzydziestym siódmym równoleżnikiem, jakoteż między setnym pięćdziesiątym a setnym pięćdziesiątym piątym południkiem na zachód od południka Greenwich.
Zboczenie wynikłe z niedokładności obserwacji mogło, jak widzimy, wynosić po pięć stopni w obu kierunkach, co licząc sześćdziesiąt mil na stopień, przedstawiało różnicę trzystu mil tak na szerokość jak i na długość.
Różnica ta jednak nie mogła w żaden sposób wpłynąć na zamiary naszych osadników. Widocznem było, że wyspa Lincolna tak odległą była od wszelkiego lądu lub archipelagu, że szaleństwem by było odważyć się na tak daleką żeglugę w prostej, kruchej łodzi.
W istocie obliczenia inżyniera okazały, że oddzielało ją od Taiti i wysp archipelagu Pomotuańskiego najmniej tysiąc dwieście mil, od Nowej Irlandji przeszło tysiąc ośmset mil, a od wybrzeży amerykańskich około czterech tysięcy pięćset mil!
Lecz Cyrus Smith pomimo całego wytężenia pamięci, nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć, by w tej części Cichego Oceanu znajdowała się jakakolwiek wyspa w miejscu, jakie według jego obliczeń zajmować miała wyspa Lincolna.






(Zapada uchwała przezimowania na wyspie Lincolna. — Kwestja metalurgiczna. — Wycieczka na wysepkę Ocalenia. — Polowanie na foki. — Schwytanie „echidny.“ — „Leniwiec.“ — Tak zwana metoda katalańska. — Fabrykacja żelaza. — Jakim sposobem otrzymuje się stal.)

Nazajutrz, dnia 17. kwietnia, pierwsze słowa, które marynarz wyrzekł do Gedeona Spiletta, były:
— Czem-że dziś będziemy, panie Spilett?
— Tem, czem się Cyrusowi podoba nas mieć, odparł korespondent.
Dotychczas byli ceglarzami i garncarzami, teraz przypadło im z kolei zostać metalurgami.
Dnia poprzedzającego, po śniadaniu, dotarli byli aż do samego końca przylądka „Obu szczęk,“ który oddalony był o siedm mil od „dymników.“ Tam kończył się szereg wydm piasczystych, a ziemia przybierała kształty wulkaniczne. Nie było tam ścian tak wysokich jak n. p. Wielka Terasa, lecz za to rąbek dziwacznych, fantastycznych skał otaczał dokoła tę wąską zatokę, ujętą między dwa przylądki, składające się z mas kruszcowych, które wulkan za siebie wyrzucił. Przybywszy do tego punktu, osadnicy nasi tą samą drogą ruszyli z powrotem i z zapadającą nocą przybyli do „dymników.“ Nie pierwej jednak udali się na spoczynek, aż stanowczo rozstrzygniętą została kwestja: czy należało opuścić wyspę Lincolna, czy nie.
Nie mała przestrzeń, bo około tysiąc dwieście mil oddzielała wyspę od archipelagu Pomotuańskiego. Niepodobna było przebyć ją łodzią zwłaszcza podczas zimowych burz. Oświadczył to stanowczo Pencroff. Wybudować zwykłą łódź, mając nawet pod ręką wszystkie potrzebne do tego narzędzia, było zadaniem niemałem. Lecz osadnicy nasi nie posiadali tych narzędzi, trzeba więc było zaczynać od kucia młotów, siekier, toporków, piłek, świdrów, heblów itp. co wymagało pewnego czasu. Postanowili zatem stanowczo przezimować na wyspie Lincolna i wyszukać sobie na zimę mieszkanie stosowniejsze od „dymników.“
Przedewszystkiem należało zużytkować owe kruszcowe pokłady, które inżynier zauważył w północno-zachodniej stronie wyspy i przemienić ten kruszec bądź w żelazo, bądź też w stal.
Ziemia nie zawiera zwyczajnie kruszców w stanie zupełnie czystym. Po większej części posiadają one przymieszkę kwasorodu lub siarki. I właśnie owe dwa okazy, które Cyrus zabrał był ze sobą, były: jeden z nich żelazem magnesowem bez przymieszki węgla, a drugi pirytem, czyli siarczanem żelaza. Pierwszy więc z nich był niedokwasem żelaza, który należało odkwasić za pomocą węgla, to znaczy uwolnić od kwasorodu, ażeby go przywieść do zupełnej czystości. Odkwaszenie to odbywa się tym sposobem, iż wystawia się kruszec, domieszawszy doń węgla, na bardzo wysoką temperaturę, bądź to za pomocą szybkiej i łatwej „metody katalańskiej,“ posiadającej tę korzyść, że za jedną operacją przemienia kruszec odrazu w żelazo, bądź też metodą wysokich piecyków, przy której kruszec zmienia się naprzód w przetop żelaza, a potem dopiero ten przetop w czyste żelazo, przyczem ulatniają się owe trzy lub cztery odsetki zmięszanego z nim węgla.
Lecz czegoż potrzeba było Cyrusowi? Oto czystego żelaza a nie przetopu, postanowił zatem zastosować szybszą metodę odkwaszenia. Zresztą minerał znaleziony przez niego był sam z siebie bardzo czysty i bardzo bogaty w cząstki żelaza. Był to ów gatunek kruszcu oksydowanego, znajdującego się w wielkich masach ciemno-popielatej barwy, który daje pył czarny, posiada kryształki kształtu regularnych ośmiościanów, jest naturalnym magnesem i służy w Europie do fabrykowania owego żelaza najpierwszej próby, w które tak obfitują Szwecja i Norwegja. Niedaleko tych pokładów znajdowały się pokłady węgla ziemnego, które eksploatowali już nasi osadnicy. To ułatwiało niezmiernie proces przetapiania kruszcu, gdyż pierwiastki potrzebne do tego znajdowały się pod ręką. Ta to okoliczność właśnie jest powodem tak bogatej eksploatacji w Królestwach Zjednoczonych, gdzie w tym samym czasie i w tem samem miejscu wykopuje się węgiel ziemny i przetapia go się w kruszec.
— A zatem, panie Cyrus — odezwał się Pencroff — zabierzemy się teraz do rudy żelaznej?
— Tak jest, przyjacielu — odparł inżynier — i dla tego rozpoczniemy (czemu zapewne nie rad nie będziesz) od polowania na foki na wysepce.
— Od polowania na foki! — zawołał marynarz zwracając się do Gedeona Spiletta. Więc do fabrykowania żelaza potrzeba fok?
— Oczywiście, skoro Cyrus tak twierdzi, odparł korespondent.
Tymczasem inżynier wyszedł już z „dymników“ a Pencroff przygotował się do polowania na foki, nie otrzymawszy innego wyjaśnienia.
Niebawem Cyrus Smith, Harbert, Gedeon Spilett, Nab i marynarz zgromadzili się nad brzegiem morza, w miejscu gdzie w czasie odpływu istniał rodzaj brodu. A że była to właśnie chwila największego odpływu, więc myśliwi nasi przeszli cały kanał, nie brodząc w wodzie wyżej jak po kolana.
Cyrus Smith dotknął więc stopą po raz pierwszy wysepki, a towarzysze jego po raz drugi, gdyż jak wiemy, na tę wysepkę wyrzucił ich pierwotnie balon.
Gdy wyszli na brzeg, setki pingwinów przypatrywały się im spokojnie. Mogli byli z łatwością ubić mnóstwo tych ptaków kijami, lecz rozbój taki byłby bez żadnej dla nich korzyści, chodziło bowiem o to, ażeby nie spłoszyć fok leżących w piasku w oddaleniu kilkuset sążni. Z tego powodu oszczędzali także i „manszoty,“ bardzo niewinny gatunek ptaków, których skrzydła zwinięte płaszczą się w kształcie płetw obrąbionych piórami podobnemi do łusek.
Osadnicy nasi postępowali ostrożnie naprzód ku północnemu krańcowi wysepki. Ziemia, po której szli, pokrytą była cała małemi rozpadlinami, w których gnieździło się ptactwo wodne. Na krańcu wysepki widać było duże czarne punkta pływające po wierzchu wody. Rzekłbyś, że to głowy skał poruszających się w morzu.
Były to foki, cel ich łowów. Trzeba było czekać, aż wypłyną na brzeg, gdyż wąskie ich tyły, sierść krótka a gęsta i kształt wrzecionowaty, dodawszy do tego, że są wybornymi pływakami, utrudniają niezmiernie połów na nie w morzu, podczas gdy na lądzie z powodu krótkich płetwowatych nóg dość powoli tylko są w stanie się czołgać.
Pencroff znał ich zwyczaje i radził czekać, aż rozciągną się na piasku, gdzie promienie słoneczne ukołyszą je niebawem w głęboki sen. Myśliwi nasi postanowili zatem odciąć im odwrót od morza i uderzyć na nie z przodu.
Pochowali się więc po za skałami wybrzeża czekając w największej cichości.
Minęła godzina, zanim foki wylazły na brzeg poigrać w piasku. Naliczyli ich pół tuzina. Wtedy Pencroff z Harbertem odłączyli się od reszty drużyny, ażeby obejść dokoła kraniec wysepki, wziąść foki we dwa ognie i odciąć im drogę od morza. Podczas tego Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Nab, czołgając się wzdłuż skał, podkradali się ku przyszłej widowni boju.
Nagle wynurzyła się z za skał sążnista postać marynarza. Pencroff wydał głośny okrzyk. Inżynier ze swymi dwoma towarzyszami rzucili się czemprędzej pomiędzy morze a foki. Dwie sztuki padły trupem na piasku pod silnem uderzeniem kija, lecz reszta zdołała dobiedz do brzegu i dostać się na pełne morze.
— Oto są foki, których pan potrzebowałeś! — odezwał się marynarz podchodząc do inżyniera.
— Dobrze — odparł Cyrus Smith. — Będą z nich miechy do huty żelaznej!
— Miechy! — zawołał Penroff. — Szczęśliwe foki!
W istocie zamierzał inżynier porobić ze skór tych zwierząt rodzaj miechów niezbędnych przy topieniu kruszcu. Zwierzęta te były średniej wielkości, gdyż długość ich nie przenosiła sześciu stóp, a z głowy podobne były do psów.
Ażeby nie obciążać się niepotrzebnie takim ciężarem, postanowili Nab z Pencroffem ściągnąć ze zwierząt skóry na miejscu. Podczas tego Cyrus Smith z korespondentem mieli zwiedzić resztę wysepki.
Marynarz i murzyn wywiązali się ze swego zadania nader zręcznie, i w trzy godziny później rozporządzał Cyrus dwiema skórami fok, które, jak sądził, dadzą się zużytkować i bez garbowania.
Osadnicy musieli zaczekać aż morze znów opadnie, poczem przeszedłszy w bród kanał, powrócili do „dymników.“
Nie mało kosztowało ich pracy i trudu, rozpiąć te skóry na drewnianych ramach, ażeby się rozciągnęły, a następnie pozszywać je za pomocą włókien, tak ażeby módz je napełniać powietrzem i żeby się takowe zbyt nie ulatniało. Kilkakrotnie musieli rozpoczynać robotę na nowo. Cyrus Smith posiadał za całe narzędzie owe dwa kawałki zaostrzonej stali zrobione z obroży Topa, mimo to jednak dzięki jego własnej zręczności i rozumnej pomocy jego towarzyszy, warstat naszej małej osady powiększył się w trzy dni później o jeden miech, którego przeznaczeniem było poddmuchiwać żar topiącego się kruszcu, co jest niezbędnym warunkiem powodzenia tej operacji.
Dnia 20. kwietnia od rana rozpoczęła się „epoka metalurgiczna,“ jak ją nazwał korespondent w swych zapiskach. Inżynier postanowił, jak wiemy, założyć swą fabrykę na samych-że pokładach węgla ziemnego i kruszcu. Pokłady te ciągnęły się, podług jego badania, u spodu północno-wschodnich stoków góry Franklina, to jest w odległości sześciu mil. Nie podobna więc było ani myśleć o tem, ażeby co wieczora powracać do „dymników.“ Postanowiono przeto koczować pod szałasem wyplecionym z gałęzi, tak ażeby ważna ta robota trwała bez przestanku dzień i noc.
Uchwaliwszy ten projekt, ruszyli rankiem w drogę. Nab z Pencroffem dźwigali plecionkę, na której złożono ów miech, tudzież pewną ilość zapasów roślinnych i zwierzęcych, które miano powiększyć w drodze.
Puścili się prosto przez las jakamarowy, na wskos od południowo-wschodniej ku północno-zachodniej stronie, przez największą gęstwinę. Potrzeba było przebojem torować sobie drogę, która na przyszłość miała stanowić najbliższą komunikację między Wielką Terasą a górą Franklina. Drzewa należały do znanych już gatunków i były przepyszne. Harbert odkrył jeszcze kilka nowych gatunków, między innemi pewne drzewo żywiczne, o którem wyraził się Pencroff, że „udaje pora,“ pomimo bowiem swego twardego pnia należało do tego samego rodzaju „liljaceów,“ co cebula, czosnek, szalotka lub szparagi. Drzewo to posiada korzonki, które, gdy ugotowane, mają smak wyborny, a gdy się im pozwoli przez czas jakiś fermentować, dają trunek bardzo przyjemny. Zaopatrzono się więc niemi obficie.
Droga przez las była długą i uciążliwą. Trwała dzień cały, lecz za to można się było dokładnie przypatrzyć jego florze i faunie. Top zajęty był specjalnie fauną, biegał między zarośla i krzaki i wypłaszał każdą bez różnicę zwierzynę. Harbert i Gedeon Spilett ubili z łuków dwa „kangury“ i jedno zwierzątko podobne bardzo do jeża i do mrówkojada. Do pierwszego tem, że się zwijało w kłębek i najeżało kolcami, do drugiego zaś tem, że miało pazury jakby do wydrapywania ziemi, pyszczek długi i śpiczasty, zakończony ptasim dziobem i język elastyczny, otoczony dokoła drobnemi kolcami, któremi przytrzymuje owady.
— A w garnku do czego będzie podobnym? zapytał oczywiście zaraz Pencroff.
— Do kawałka wybornej wołowiny — odparł Harbert.
— Niczego więcej od niego nie wymagamy, odrzekł marynarz.
Podczas tej wyprawy spostrzegli kilka odyńców, które jednak nie myślały bynajmniej zaczepiać drużyny myśliwskiej i już zdawało się, że nie było się czego obawiać spotkania z niebezpiecznemi bestjami, gdy wtem, wśród zbitej gąszczy, ujrzał korespondent na kilka kroków od siebie na dolnych gałęziach drzewa zawisłe zwierzę, które wziął za niedźwiedzia i począł je spokojnie odrysowywać. Szczęściem jednak dla Gedeona Spiletta, zwierzę to nie należało wcale do owego niebezpiecznego rodzaju płaskonogich. Był to tylko „kula,“ bardziej znany pod nazwiskiem „leniwca,“ posiadał wzrost dużego psa, sierść najeżoną brudnego koloru, łapy uzbrojone silnemi pazurami, co mu ułatwia łażenie po drzewach i żywienie się liśćmi. Stwierdziwszy tożsamość tego zwierzęcia, nie przerywając mu jego zatrudnienia, Gedeon Spilett przemazał napis swojego rysunku: „niedźwiedź,“ napisał natomiast „kula,“ poczem ruszono dalej.
O godzinie piątej z wieczora Cyrus Smith dał znak do popasu. Znajdowali się wówczas już po za obrębem lasu, u podnóża olbrzymich pasm bocznych, które od wschodu zdawały się podpierać górę Franklina. Kilkaset kroków ztamtąd płynął Czerwony Potok, niedaleko więc była woda do picia.
Urządzono natychmiast koczowisko. W niespełna godzinę stanął na kraju lasu, pomiędzy drzewami szałas z gałęzi i wikliny, wylepiony glinką, który dawał dostateczne schronienie. Poszukiwania geologiczne odłożono do dnia następnego. Ugotowano wieczerzę, rozpalono jasny ogień przed szałasem, przy którym kręcił się rożen i o godzinie ósmej, podczas gdy jeden z osadników czuwał, by podtrzymywać ogień na wypadek, jeśliby jakie niebezpieczne bestje wałęsały się w pobliżu, reszta spała snem twardym.
Nazajutrz, dnia 21. kwietnia, Cyrus Smith udał się w towarzystwie Harberta odszukać owe starożytne pokłady ziemi, w których znalazł był już jeden okaz mineralny. Pokłady te napotkał na powierzchni ziemi, prawie u samego źródła Czerwonego Potoku, u podnóża jednego z północno-wschodnich poprzecznych pasm góry Franklina. Kruszec ten nader bogaty w składniki żelaza, zamknięty w rudzie łatwo topniejącej, nadawał się wybornie do metody, jaką inżynier zamierzał doń zastosować, mianowicie do metody katalańskiej, tylko nieco uproszczonej, używanej pospolicie na wyspie Korsyce.
Czysta metoda katalańska wymaga bowiem pieców i tyglów, w których kruszec przekładany kolejno warstwami węgla przetapia się i oczyszcza. Lecz Cyrus Smith chciał oszczędzić sobie tych przyrządów i budowli, ustawić po prostu z kruszcu i węgla duży stos sześcienny i w środek jego wypuszczać z miecha prądy powietrza. Metody tej używał niezawodnie jeszcze Tubalkain i pierwsi metalurgiści zamieszkałego świata. Otóż co się udało wnukowi Adama, co nawet w okolicach obfitujących w kruszec i paliwo wydawało pomyślne rezultata, musiało także powieść się w tych okolicznościach, w jakich znajdowali się osadnicy wyspy Lincolna.
Podobnie jak kruszcu uzbierali także i węgla w pobliżu, na powierzchni ziemi. Naprzód potłukli ten kruszec na drobne kawałki i oczyścili go z wierzchu rękami z rozmaitych naleciałości. Następnie ułożyli ten kruszec i węgiel kolejno warstwami w stos — jak to czynią z drzewem przy zwęglaniu go. Tym sposobem pod wpływem powietrza puszczanego miechem, węgiel miał zamienić się w kwas węglowy a następnie w niedokwas węgla, którego przeznaczeniem było wypędzić niedokwas z żelaza, czyli uwolnić je od tlenu.
W ten sposób postępował inżynier. Miech ze skór fok uszyty, zaopatrzony na końcu rurką z niepodatnej ziemi, przyrządzonej wprzód w piecu garncarskim, ustawiono tuż przy stosie kruszcu. Poruszany za pomocą mechanizmu, składającego się z drewnianej oprawy, z włóknowych powrozów i z przeciwwagi rzucał w stos masę powietrza, które podnosząc temperaturę, przyczyniało się także do chemicznego przetworu, mającego dać czyste żelazo.
Trudne to było przedsięwzięcie, i trzeba było tej cierpliwości i tego sprytu, jaki posiadali osadnicy nasi, ażeby je doprowadzić do pożądanego skutku. W końcu jednak udało się przecież, a namacalnym rezultatem jego była bryła żelaza, wyglądająca jak gąbka, którą trzeba było dopiero wydusić i ubić, to jest po prostu wykuć, ażeby oczyścić ją z płynnej rudy. Oczywiście jednak brakowało naszym improwizowanym kowalom pierwszego młota. Koniec końcem znajdowali się w tem samem położeniu, co pierwszy metalurgista, postąpili więc tak samo, jak on postąpić musiał.
Pierwsza bryła osadzona w drewniany trzonek posłużyła za młot do wykucia drugiej na granitowem kowadle. Tym sposobem otrzymali żelazo wprawdzie poślednie, lecz zawsze przydatne.
Wreszcie po tylu usiłowaniach i trudach udało im się d. 25. kwietnia ukuć kilka sztab żelaznych i potworzyć z nich rozmaite narzędzia, jak obcęgi, kleszcze, kilofy, motyki itp. które Pencroff i Nab uważali za istne cacka.
Kruszec ten jednak nie jako czyste żelazo, lecz jako stal mógł osadnikom największą przynieść pożytek. Otóż stal jest kombinacją żelaza i węgla, którą wytwarza się bądź z przetopu, ujmując mu nadwyżkę zawartego w nim węgla, bądź też z żelaza, dodając mu brakującego węgla. Kombinacja pierwszego rodzaju, wytworzona przez odwęglenie przetopu daje stal naturalną, kombinacja zaś drugiego rodzaju, dokonana zapomocą dowęglenia żelaza, daje stal cementowaną.
Ten ostatni rodzaj najbardziej nadawał się Cyrusowi, ponieważ posiadał żelazo czyste. Dokonał zaś tego ogrzewając kruszec z węglem roztłuczonym na proch w tygielku ulepionym z niepodatnej ziemi.
Następnie stal tę, dającą się na zimno i na gorąco giąć i płaszczyć dowolnie, obrobił porządnie młotem. Nab i Pencroff pod światłem kierownictwem inżyniera sporządzili kilka żeleźców do siekier, które rozpalone do czerwoności a potem raptownie zanurzone w zimną wodę, nabrały przedziwnego hartu.
Tym samym sposobem sporządzili także inne narzędzia, oczywiście kształtów nie zbyt wykwintnych, jak klingi do heblów, siekiery, toporki, cienkie klingi stalowe, które miały być później przerobione na piły, dłuta ciesielskie, żeleźca do motyk, rydle, kilofy, młoty, ćwieki itp.
Wreszcie d. 5. maja zakończyła się pierwsza epoka metalurgiczna, kowale nasi powrócili do „dymników.“ Nowe prace miały ich wkrótce pasować do nowych zawodów.






ROZDZIAŁ XVI.
(Kwestja mieszkania przychodzi znowu na stół. — Fantastyczne projekta Pencroffa. — Wycieczka do północnych brzegów jeziora. — Północna krawędź Wielkiej Terasy. — Węże. — Brzegi jeziora. — Niepokój Topa. — Top wskakuje do wody. — Walka podwodna. — „Dugong.“)

Był to właśnie 6. maja który to dzień na półkuli północnej odpowiada 6. listopadowi. Niebo od kilku dni było zachmurzone, należało więc pomyśleć o sposobie przezimowania. Wprawdzie temperatura nie obniżyła się była jeszcze bardzo znacznie, a ciepłomierz Celsjusza przeniesiony na wyspę Lincolna byłby wskazywał między dziesięcioma a dwunastoma stopniami powyżej zera.
Wysokość tej średnicy nie powinna dziwić nikogo, ponieważ wyspa Lincolna położona prawdopodobne między trzydziestym piątym a czterdziestym równoleżnikiem, powinna była pod względem klimatycznym zajmować na półkuli południowej to samo stanowisko, co Sycylja lub Grecja na półkuli północnej. Lecz podobnie jak Grecja lub Sycylja wystawione są na przenikliwe zimno, które sprowadza nieraz śnieg i mróz, tak samo i na wyspie Lincolna nie można było wątpić, że w czasach najostrzejszej zimy obniży się nieco temperatura, przeciw czemu trzeba się było z góry zaopatrzyć.
Na wszelki wypadek jeśli nie groziły jeszcze mrozy, to niedaleką była pora deszczowa, a na tej wyspie odludnej, wystawionej na słoty i burze, wśród rozhukanego Oceanu, burze musiały być częste i straszne.
Należało więc na serjo rozważyć i rozstrzygnąć niezwłocznie kwestję wyśledzenia mieszkania odpowiedniejszego od „dymników.“
Pencroff miał oczywiście pewną słabość dla mieszkania, które sam wyszukał, mimo to jednak zgadzał się na to, że trzeba było wynaleźć inne. I tak już raz morze nawidziło było „dymniki,“ jak to sobie przypomnimy z poprzedniego opowiadania, nie podobna więc było narażać się na powtórny taki wypadek.
— A wreszcie, dodał Cyrus Smith, który tego dnia rozprawiał o tem ze swoimi towarzyszami, trzeba nam przedsięwziąć pewne środki ostrożności.
— A to czemu? zagadnął korespondent, wszak wyspa nie jest zamieszkałą.
— Być może, odparł inżynier, nie zwidziliśmy jednak jeszcze jej części środkowej. Lecz chociażbyśmy nawet nie napotkali ludzi, lękałbym się dzikich zwierząt. Musimy więc ubezpieczyć się przed ich możliwą napaścią, inaczej co noc musiałby jeden z nas czuwać przy rozpalonem ognisku. A wreszcie, przyjaciele moi, trzeba nam wszystko przewidzieć. Znajdujemy się w tej części Cichego Oceanu, którą nawiedzają często rozbójnicy malajscy.
— Jakto, odezwał się Harbert, w takiem oddaleniu od wszelkiego kawałka ziemi?
— Tak jest, moje dziecię, odparł inżynier. Rozbójnicy ci są równie śmiałymi marynarzami jak niebezpiecznymi złoczyńcami, musimy się zatem mieć przed nimi na baczności.
— Dobrze więc, odparł Pencroff, obwarujemy się tu przed dzikimi jak borsuki w jamach. Lecz czy nie byłoby dobrze, panie Cyrus, zejść wprzód całą wyspę, zanim poweźniemy jakieś postanowienie?
— Toby było lepiej, dodał Gedeon Spilett. Kto wie czy na przeciwległem wybrzeżu nie znajdziemy takiej jaskini, z której daremnie szukaliśmy tutaj?
— To prawda, odrzekł inżynier, lecz nie zapominajcie o tem, przyjaciele moi, że musimy zamieszkać koniecznie w pobliżu wody słodkiej, i że patrząc z góry Franklina, nie dostrzegliśmy na zachodzie żadnego strumienia ani rzeki. Tu przeciwnie mamy po jednej stronie Dziękczynną a po drugiej jezioro Granta, jest to korzyść wielka, której nie należy lekceważyć. A przytem, wybrzeże to położone na wschód, mniej od tamtego wystawione jest na pojedyńcze wichry północno-zachodnie panujące na tej półkuli.
— A zatem, mości Cyrus, odezwał się marynarz, wybudujemy dom nad brzegiem jeziora. Wszak nie brak nam teraz ani cegieł, ani narzędzi. Byliśmy już ceglarzami, gancarzami, giserami, kowalami, to u licha potrafimy także zostać murarzami!
— Zapewne, mój przyjacielu, lecz zanim się na to zdecydujemy, trzeba wprzód szukać. Mieszkanie, któregoby nam udzieliła darmo sama przyroda, oszczędziłoby nam nie mało trudów i użyczyłoby nam niezawodnie daleko bezpieczniejszego schronienia, gdyż chroniłoby nas równie skutecznie przed wewnętrznymi nieprzyjaciołmi jak i przed zewnętrznymi.
— Bez wątpienia, Cyrusie, odparł korespondent, lecz wszakże przeszukaliśmy już najstaranniej wszystkie kolosy granitowe tego wybrzeża, i nie znaleźliśmy nigdzie ani dziury żadnej, ani nawet szczeliny.
— Ani jednej! dodał Pencroff. A gdybyśmy też wyżłobili sobie mieszkanie w tej ścianie granitowej, na pewnej wysokości, tak by niebyło doń z nikąd przystępu; o, to by było wyśmienicie! Ja to już ztąd widzę tam, w tej facjacie od strony morza, pięć lub sześć pokojów.
— Z oknami, któreby je oświetlały! zawołał śmiejąc się Harbert.
— I ze schodami, któremi by się do nich właziło! dodał Nab.
— Śmiejcie się, zawołał marynarz, i czego? Czy projekt mój mieści w sobie co niemożliwego? Alboż nie mamy kilofów i motyk? Albo pan Cyrus nie potrafi sfabrykować nam prochu, którym porozsadzamy te skały? Prawda, Panie Cyrus, że sfabrykujesz pan proch, jeśli nam go będzie potrzeba?
Cyrus Smith przysłuchiwał się tym fantastycznym nieco projektom entuzjasty Pencroffa. Rozsadzić te masy granitowe nawet za pomocą min prochowych, było pracą prawdziwie herkulesową i zaiste należało ubolewać, że przyroda sama nie uskuteczniła bodaj najuciążliwszej jej części. Inżynier jednak za całą odpowiedź na zapytanie marynarza, zaproponował tylko, ażeby dokładniej jeszcze zbadać ścianę granitową, począwszy od ujścia rzeki aż do jej północnego krawędzia.
Przedsięwzięto więc ścisłe poszukiwania na długość blisko dwóch mil. Lecz zbita wszędzie i gładka ściana nie przedstawiała nigdzie najmniejszego wydrążenia. Co się tyczy gniazd skalnych gołębi okrążających jej szczyt, to były to poprostu dziury wyżłobione na samym jej szczycie i wyszarpane z krawędzi.
Przykra, była to zaiste okoliczność, a o tem, by bądź to zapomocą kilofa, bądź też min prochowych, spowodować w tej masie granitowej dostateczne wydrążenie, i myśleć nie można było. Przypadek tylko zdarzył, że Pencroff wynalazł właśnie jedyne w całej tej części wybrzeża miejsce, mogące nastręczyć chwilowe schronienie, a miejscem tem były „dymniki,“ które teraz trzeba było porzucić.
Ukończywszy swe poszukiwania, znaleźli się osadnicy nasi u północnej krawędzi ściany granitowej, gdzie takowa przechodziła w podłużną spadzistość, ginącą zwolna wśród piasczystego wybrzeża. Począwszy od tego miejsca aż do ostatecznej zachodniej kończyny, ściana ta zmieniała się w rodzaj szańca utworzonego z nagromadzonych stosów kamieni, ziemi i piasku, przeplatanego tu i owdzie krzewami, drzewkami i zaroślami, którego pochyłość wynosiła tylko czterdzieści pięć stopni. Miejscami przebijały jeszcze z tego rodzaju kurtyny ostre zęby granitu. Grupy drzew wznosiły się na stokach pokrytych dość gęstym kobiercem z zarośli. Lecz tu kończyła się wszelka roślinność i od podnóża szańca wlokła się długa piaszczysta równina aż do samego wybrzeża.
Cyrus Smith sądził nie bez podstawy, że z tej strony właśnie powinien się znajdować upust wody z jeziora, w kształcie kaskady. W istocie nadmiar wody nadpływającej ustawicznie z Czerwonego Potoku musiał koniecznie którędyś wyciekać. Owóż odpływu tego nie mógł znaleźć inżynier na żadnym ze zwidzanych już brzegów, to jest począwszy od ujścia potoku, na zachód aż do Wielkiej Terasy.
Inżynier zaproponował zatem towarzyszom swoim wdrapać się na szczyt tego szańca, któremu się właśnie przypatrywali i wrócić po jego grzbiecie do „dymników“, zwidziwszy po drodze północne i wschodnie brzegi jeziora.
Propozycja ta została jednomyślnie przyjętą i w kilka minut później Harbert z Nabem stanęli na szczycie szańca, a za nimi poważnym krokiem zdążali Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Pencroff.
O dwieście kroków ztamtąd, przez gałęzie drzew połyskiwała w słonecznych promieniach wspaniała szyba wodna. Krajobraz w tem miejscu był cudowny. Drzewa z żółtawą nieco barwą liści, w czarownych porozstawiane grupach zachwycały oko. Tu i owdzie pnie sędziwych drzew powalonych pod ciosami wieków, odbijały swą korą czarniawą od świeżej zieloności. Tam rozlegał się świergot hałaśliwych kakatoisów, które jak żyjące iskierki pryzmatyczne skakały z gałęzi na gałąź. Rzekłbyś, że to promień słońca przedzierając się przez tkaninę gałęzi, rozprysnął się w barwy tęczowe.
Osadnicy nasi, zamiast udać się wprost ku północnym brzegom jeziora obchodzili kołem po wierzchołkach szańca, tak, ażeby dostać się lewym brzegiem Czerwonego Potoku do jego ujścia. Tym sposobem okrążali koło wynoszące najwyżej półtora mili. Droga była łatwa, drzewa bowiem porozrzucane z rzadka pozostawiały dość wolnego przejścia. Widocznie tu kończyła się strefa urodzajna a roślinność była tu mniej obfitą niżeli w całym paśmie kraju położonem między Czerwonym Potokiem a Dziękczynną.
Cyrus Smith i jego towarzysze postępowali ostrożnie po tej nieznanej sobie ziemi. Łuki, strzały i kije okute w żelazo stanowiły całe ich uzbrojenie. Nie spotkali jednak żadnego zwierza, snać wszystka zwierzyna kryła się po gęstych lasach rozpościerających się na południe. Niemiłą jednak wcale było dla nich niespodzianką, gdy ujrzeli nagle Topa, stojącego nad potężnym wężem, mającym czternaście do piętnastu stóp długości. Nab jednym uderzeniem kija zabił go na miejscu. Cyrus Smith oglądnął tę gadzinę i oświadczył, że nie jest jadowitą i że należy do rodzaju t. z. „djamantników“, któremi żywią się dzicy w Nowej Galji na południu. Łatwo jednak można było napotkać inne gady, których ukąszenie jest śmiertelne, naprzykład salamandry z rosochatemi ogonami, które zwijają się niespodzianie kłębem z po pod nóg, lub owe węże skrzydlate z dwoma rożkami nadającemi im rączość niepospolitą. Top, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, rozpoczął walkę z gadami z zaciekłością wzbudzającą uzasadnione o niego obawy. Pan jego przywoływał go nieustannie.
Niebawem dotarli do ujścia Czerwonego Potoku, w miejscu, gdzie tenże wpadał do jeziora. Na przeciwległym brzegu poznali osadnicy nasi okolicę, którą już byli zwidzili, spuściwszy się z góry Franklina. Cyrus Smith przekonał się, że przypływ wody był dość znaczny, nie podlegało zatem wątpliwości, że przyroda musiała pozostawić gdzieś także upust, którym uchodził nadmiar wody z jeziora. A właśnie chodziło o to, ażeby odszukać ten upust, musiał on niezawodnie tworzyć silny spad, którego siłę mechaniczną można by było spożytkować.
Osadnicy nasi idąc wolno lecz nie oddalając się zbytecznie jeden od drugiego, poczęli okrążać do koła brzeg jeziora, który był nader urwisty. Jezioro zdawało się napełnione rybami, a Pencroff przedsięwziął sobie sporządzić kilka wędek, ażeby je módz łowić dowoli.
Przedewszystkiem trzeba było obejść ową ostrą krawędź w północno-wschodniej stronie. Słusznie bowiem można było przypuszczać w owem miejscu znajdował się odpływ, gdyż powierzchnia jeziora sięgała tu prawie aż do samego brzegu. Oczekiwania jednak zawiodły, i osadnicy nasi podążyli dalej brzegiem jeziora, który po lekkim zakręcie ciągnął się równolegle z wybrzeżem.
Z tej strony brzegi jeziora były mniej lesiste, lecz porozrzucane tu i owdzie grupy drzew dodawały krajobrazowi malowniczości. Jezioro Granta ukazywało się ztąd w całej swojej rozciągłości a żaden podmuch wiatru nie kłócił gładkiego zwierciadła wody. Top nurtując między krzakami spłoszył gromady rozmaitego ptactwa, a Gedeon Spilett i Harbert przywitali je strzałami. Jeden z tych ptaków raniony celnym strzałem Harberta spadł w bagniste zarośla. Top rzucił się w tę stronę i przyniósł po chwili pięknego ptaka z rodzaju pływaków, popielatej barwy, z krótkim dziobem i silnie rozwiniętą przednią czaszką, z łapkami rozszerzonemi festonową obwódką i skrzydłami obwiedzionemi białym szlakiem. Była to „łyska“, wielkości dużej kuropatwy; ptak ten należy do rzędu „makrodaktylów“ stanowiącego rodzaj przejściowy między ptakami czaplowatemi a płetwonogiemi. Zwierzyna to licha i smak jej wiele pozostawia do życzenia. Top jednak był niezawodnie mniej wybrednym od swoich panów, postanowiono więc uraczyć go tą łyską na wieczerzę.
Wtedy osadnicy nasi zwrócili się ku wschodnim brzegom jeziora i mieli niebawem dotrzeć do znanych sobie okolic. Inżynier mocno był zdziwiony, nie spotkawszy nigdzie żadnej oznaki zdradzającej odpływ wody z jeziora. Korespondent i marynarz rozprawiali z nim o tem, a on bynajmniej nie ukrywał przed nimi swego zdziwienia.
W tej chwili Top, dotąd całkiem spokojny, począł okazywać jakieś zaniepokojenie. Rozumne to zwierzę biegało tam i sam wzdłuż brzegu, nagle stanęło i wlepiło wzrok w powierzchnię wody, podniosłszy jedną łapę do góry, jak gdyby wietrzyło jaką niewidzialną zwierzynę, poczem zaczął szczekać zapalczywie, jak gdyby był na tropie zwierza, i nagle umilkł.
Zrazu ani Cyrus Smith ani towarzysze jego nie zważali na to postępowanie psa, lecz w końcu to coraz zacieklejsze ujadanie zwróciło baczność inżyniera.
— Co Topowi takiego? zapytał.
Pies zwrócił się kilkoma susami ku swojemu panu, zdradzając widoczne zaniepokojenie, lecz wnet popędził znów nad brzeg jeziora. Nagle rzucił się do wody.
— Sa-tu Top! zawołał Cyrus Smith, obawiając się puszczać psa na te podejrzane wody.
— Co się tam dzieje pod wodą? zapytał Pencroff patrząc na powierzchnię jeziora.
— Top zwietrzył zapewne jakiegoś płaza, odparł Harbert.
— A niezawodnie alligatora, rzekł korespondent.
— Jabym tego nie sądził, odparł Cyrus Smith. Alligator znajduje się tylko w krajach położonych pod niższym od naszego stopniem szerokości geograficznej.
Top tymczasem zawrócił na głos swojego pana i wylazł na brzeg; lecz żadną miarą nie mógł się uspokoić. Skakał pomiędzy wysokie zarośla i wiedziony instynktem zdawał sie gonić za jakiemś niewidzialnem stworzeniem płynącem pod wodą wzdłuż brzegów jeziora. Powierzchnia wody jednak była całkiem gładką, bez żadnego zmarszczka. Kilkakrotnie osadnicy zatrzymywali się nad brzegiem, przypatrując się bacznie wodzie. Lecz nie widzieli nic zgoła. W tem była jakaś tajemnica.
Inżynier był mocno zaciekawiony.
— Dokończmy naszego poszukiwania, rzekł do swoich kolegów.
W pół godziny później przybyli do południowo-wschodniego krańca jeziora i znaleźli się znowu na Wielkiej Terasie. Tym sposobem zwidzili dokoła brzegi jeziora, a jednak inżynier nie mógł w żaden sposób odkryć którędy i jakim sposobem dokonywał się upust wody z jeziora.
— A jednak upust ten musi się gdzieś znajdować, powtarzał inżynier, a ponieważ nie widać go z zewnątrz, musi być zatem wydrążonym z wewnątrz w granitowej ścianie nadbrzeża.
— Czyż przywiązujesz do tej okoliczności tak wielką wagę, kochany Cyrusie? zapytał Gedeon Spilett.
— Dość wielką — odparł inżynier — w razie bowiem, jeśli woda przewierciła sobie odpływ na wskróś granitowej skały, łatwo być może, że istnieje w tem miejscu jakie wydrążenie, które możnaby zużytkować na mieszkanie, odwróciwszy w inną stronę bieg wody.
— Lecz czy nie byłoby także możebnem, panie Cyrus — odezwał się Harbert — ażeby woda odpływała dnem jeziora przez jaką czeluść podziemną do morza?
— W samej rzeczy mogłoby to być — odparł inżynier — a w takim razie musielibyśmy sami budować dom, gdyby natura odmówiła nam wszelkiego w tej mierze współdziałania.
Osadnicy nasi gotowali się już przejść wzdłuż Wielką Terasę, ażeby dostać się do „dymników,“ gdyż była już godzina piąta z wieczora, gdy nagle Top począł się znowu niepokoić. Szczekał zajadle, i zanim pan jego mógł go zatrzymać, wskoczył po raz drugi do jeziora.
Wszyscy pobiegli do brzegu. Pies odpłynął już był tymczasem na jakie dwadzieścia stóp i Cyrus wołał na niego niecierpliwie, gdy nagle olbrzymi łeb wynurzył się z wody, która w tem miejscu nie zdawała się zbyt głęboką.
Harbert poznał od razu rodzaj amfibji, do którego należał ten łeb stożkowy z dużemi ślepiami, opatrzony z obu stron długiemi gęstemi wąsami.
— To „lamantyn“ — zawołał.
Nie był to „lamantyn,“ lecz jeden z gatunków tej klasy należącej do rodzaju wielorybów, przezwany „dugongiem,“ gdyż nozdrza jego wystają powyżej pyska.
Olbrzym ten rzucił się na psa, który na próżno usiłował uciec przed nim na brzeg. Pan jego nie mógł mu w niczem dopomódz i zanim przyszło na myśl Spilettowi lub Harbertowi chwycić za łuki, już Top pochwycony przez „dugonga“ zniknął pod wodą.
Nab ze swą okutą maczugą chciał się rzucić na ratunek psu, gotów ścigać potwora w jego własnym żywiole.
— Daj pokój, Nab — rzekł inżynier wstrzymując śmiałka.
Tymczasem pod wodą toczyła się walka, walka niepojęta, gdyż w tych warunkach Top nie mógł żadną miarą stawiać oporu. Walka ta musiała być straszliwą, widać to było po spienionej powierzchni wody, a nie mogła zakończyć się inaczej, jak tylko śmiercią psa! Gdy wtem wśród spienionych fal pojawił się Top. Wyrzucony na wierzch jakąś siłą niewidomą wyleciał jakie dziesięć stóp ponad powierzchnię wody, wpadł w nią napowrót i wkrótce przybił do brzegu, bez żadnego ciężkiego uszkodzenia, ocalony prawdziwie cudem.
Cyrus Smith i towarzysze jego patrzali zdumieni nie pojmując przyczyny tego wszystkiego. Walka zdawała się wciąż jeszcze trwać pod wodą. Zapewne „dugong“ napadnięty przez innego olbrzyma wypuścił psa ze swych szponów, walczył teraz o własną skórę.
Nie długo to jednak trwało. Woda zarumieniła się krwią, a zwłoki „dugonga“ wypłynąwszy na wierzch wśród szkarłatnej powodzi rozpościerającej się kręgami do koła, zatrzymały się na małej mieliźnie u południowego krańca jeziora.
Osadnicy nasi pobiegli w to miejsce. „Dugong“ już nie żył. Był to zwierz olbrzymi, piętnaście do szesnastu stóp długi i musiał ważyć od trzech do czterech tysięcy funtów. Na karku miał szeroką ranę zadaną jak gdyby ostrzem topora.
Co to mógł być za potwór, który tak strasznym ciosem powalił potężnego „dugonga?“ Nikt tego nie mógł odgadnąć i dość zaciekawieni tem całem zdarzeniem Cyrus Smith z towarzyszami swoimi powrócili do „dymników.“






ROZDZIAŁ XVII.
(Wycieczka do jeziora. — Prąd wody przewodnikiem. — Projekta Cyrusa Smitha. — Tłuszcz „dugonga.“ — Użytek z pirytów szysztowych. — Siarczan żelaza. — Jak się przyrządza glycerynę? — Mydło. — Saletra. — Kwas siarczany. — Kwas azotowy. — Nowy wodospad.)

Nazajutrz, dnia 7. maja, Cyrus Smith i Gedeon Spilett, zostawiwszy Naba zajętego gotowaniem śniadania, wyszli na Wielką Terasę, podczas gdy Harbert z Pencroffem, puścili się od ujścia rzeki w górę, ażeby zebrać nowy zapas paliwa.
Inżynier z korespondentem przybyli niebawem do owej małej mielizny na południowej kończynie jeziora, gdzie ciało potwora zostało wyrzucone. Gromady ptactwa obsiadły już były tę górę cielska i trzeba je było spędzać kamieniami. Cyrus Smith bowiem chciał zachować tłuszcz z „dugonga“ i zużytkować go na potrzeby osady. Także i mięso zwierzęcia powinno było dać wyborne jadło, w niektórych bowiem okolicach Malaji używane bywa wyłącznie tylko do stołów książąt panujących zamieszkałym tamże plemionom. Lecz to należało do Naba.
Cyrusowi w tej chwili inne myśli krążyły po głowie. Zdarzenie dnia wczorajszego utkwiło mu głęboko w pamięci, i nieustannie zaprzątało jego myśli. Radby był przeniknąć tajemnicę owej walki podwodnej i przekonać się co za potwór z rodzaju „mastodontów“ lub innego jakiego, zadał „dugongowi“ tak straszliwą a dziwnego rodzaju ranę.
Stał więc nad brzegiem jeziora, spoglądając uważnie do koła i przypatrując się bacznie powierzchni wody, spokojnej i gładkiej, połyskującej w porannych promieniach słońca.
Na mieliźnie, gdzie leżało ciało „dugonga“ woda była dość płytką, lecz idąc od tego miejsca dalej dno jeziora zagłębiało się coraz bardziej i prawdopodobnie na samym środku głębia musiała być znaczną. Można było uważać to jezioro za rodzaj olbrzymiego rezerwoaru napełnionego wodą z Czerwonego Potoku.
— A zatem, mój Cyrusie — zagadnął korespondent — nie ma, zdaje mi się, w tej wodzie nic podejrzanego?
— W istocie nic, kochany Spilett — odparł inżynier — i nie wiem doprawdy, jak sobie wytłumaczyć wczorajsze zdarzenie?
— Przyznaję sam — ciągnął dalej Gedeon Spilett — że rana, jaką otrzymał potwór, jest co najmniej zadziwiającą. Nie potrafiłbym niemniej wytłumaczyć, co było powodem, że Top z taką siłą wyrzucony został ponad wodę? Zdawałoby się w istocie, że to jakaś ręka potężna wyrzuciła go na wierzch, i że ta sama ręka uzbrojona sztyletem zadała następnie śmierć „dugongowi!“
— Tak jest — odparł inżynier zamyślony. Jest w tem coś, czego w żaden sposób zrozumieć nie mogę. Lecz czyż zrozumialszem jest dla ciebie, kochany Spilett, i to jakim sposobem ja sam zostałem ocalony, wydobyty z fal morskich i przeniesiony pomiędzy wydmy? Prawda, że nie? Otóż i w tem widzę jakąś tajemnicę, która niezawodnie kiedyś się nam odkryje. Zaostrzmy więc naszą baczność, lecz nie wspominajmy więcej przed naszymi towarzyszami o wczorajszem zdarzeniu. Spostrzeżenia nasze zachowajmy dla siebie i nie ustawajmy w naszem przedsięwzięciu.
Inżynier, jak wiemy, nie odkrył dotychczas jeszcze miejsca, którem woda odpływała z jeziora, a ponieważ nie było nigdzie śladu wylewów, musiał zatem koniecznie istnieć gdzieś odpływ wody. Nie mało więc zdziwionym był Cyrus Smith, zauważywszy w tem miejscu dość wyraźnie objawiający się prąd wody. Wrzucił kilka trzasek do wody i przekonał się, że trzaski popłynęły ku kończynie południowej. Podążył więc wzdłuż brzegu w ślad za tym prądem i przybył do południowego krańca jeziora.
Tu powierzchnia jeziora zdradzała pewną wklęsłość, jak gdyby woda w tem miejscu wartkim strumieniem odpływała przez szczelinę ukrytą w ziemi.
Cyrus Smith przyłożywszy ucho do powierzchni wody, usłyszał wyraźnie jakby szum podziemnej kaskady.
— W tem miejscu — rzekł wpatrując się — istnieje upust wody, tędy niezawodnie woda podziemnym kanałem wyżłobionym w granicie odpływa do morza, przez wydrążenie, które potrafimy zużytkować na naszą korzyść! Zresztą, przekonamy się zaraz!
Inżynier wyciął długą gałęź, ogołocił ją z liści i zanurzywszy ją w wodę w samym rogu między obydwoma brzegami, natrafił na szeroki otwór, położony tylko na jedną stopę pod powierzchnią wody. Był to otwór tego upustu, którego napróżno dotąd szukał inżynier, a prąd wody był tak silny, że wydarł gałęź z rąk Cyrusa i pochłonął ją w swych nurtach.
— Teraz nie ma już żadnej wątpliwości — powtórzył Cyrus Smith. — W tem miejscu jest upust wody, a otwór jego wydobędę na wierzch.
— Jakim sposobem? — zapytał Gedeon Spilett.
— Obniżywszy powierzchnię jeziora na trzy stopy.
— Jakże tego dokażesz?
— Dam wodzie inny odpływ szerszy od tego.
— W jakiem miejscu, Cyrusie?
— Z tej strony, która najbardziej zbliżoną jest do brzegu morza.
— Ale z tej strony są brzegi granitowe! zauważył korespondent.
— A zatem wysadzimy ten granit — odparł Cyrus Smith — tym sposobem woda spadnie i odsłoni ten otwór...
— I spływając ztamtąd na wybrzeże, utworzy silny spad — dodał korespondent.
— Z którego potrafimy skorzystać! — odparł Cyrus. — A teraz chodźmy, chodźmy!
Po tych słowach inżynier pociągnął za sobą swego towarzysza; ten zaś do tego stopnia ufał Cyrusowi, że ani wątpił w powodzenie jego zamiarów. A jednak było to zadanie nie małe, jak wyżłobić otwór w brzegu granitowym, jak porozsadzać te skały, nie posiadając prochu ani wydoskonalonych narzędzi? Czy to przedsięwzięcie, które powziął inżynier, nie przechodziło sił jego?
Cyrus Smith i korespondent powróciwszy do „dymników,“ zastali Harberta i Pencroffa zajętych wyładowywaniem przywiezionego drzewa.
— Drwale już skończyli robotę, panie Cyrus — rzekł śmiejąc się marynarz — a jeżeli potrzeba panu będzie murarzy....
— Murarzy nie, lecz chemików — odparł inżynier.
— Tak jest — dodał korespondent — wysadzimy wyspę w powietrze....
— Wysadzić wyspę! — zawołał Pencroff.
— Przynajmniej część jej! — odparł Gedeon Spilett.
— Chciejcie mnie posłuchać, przyjaciele — rzekł inżynier.
Pokrótce zaznajomił ich z rezultatem swoich spostrzeżeń. Według jego przypuszczenia, musiało w owej masie granitowej tworzącej Wielką Terasę, istnieć mniejsze lub większe wydrążenie, do którego zamierzał dotrzeć. W tym celu należało przedewszystkiem wypróżnić otwór, którym odpływa woda z jeziora, a tem samem obniżyć jego powierzchnię, wydrążywszy nowy odpływ ze szerszym otworem. Z tego wynikała potrzeba przyrządzenia masy eksplodującej, za pomocą której możnaby utworzyć obszerną szluzę na innem miejscu. Tego zaś zamierzał Cyrus Smith dokonać za pomocą kruszców, których mu dostarczała sama przyroda.
Zbytecznem byłoby mówić, z jakim entuzjazmem wszyscy, a szczególnie Pencroff, przyjęli ten projekt. Używać wielkich środków, przewiercać granity, tworzyć wodospady — w to było grać marynarzowi! Ponieważ inżynierowi trzeba było chemików, więc gotów był zostać chemikiem, tak jak gotów był także zostać szewcem lub murarzem. Byłby chętnie był wszystkiem, czemby kto tylko zażądał, nawet, jak się wyraził do Naba „nauczycielem tańców i salonowych manjerów,“ gdyby tego było potrzeba.
Nab z Pencroffem otrzymali przedewszystkiem zlecenie wydobyć tłuszcz z „dugonga“ i przechować jego mięso na kuchnię. Bezzwłocznie więc udali się do swej roboty, nie pytając nawet o wyjaśnienia. Ufność ich do inżyniera nie miała granic.
Wkrótce po nich Cyrus Smith, Harbert i Gedeon Spilett, zabrawszy ze sobą plecionkę, wyruszyli brzegiem rzeki ku pokładom węgla ziemnego, w których znajdowała się wielka ilość pirytu szysztowego. Kruszec ten, którego jeden okaz przyniósł już był ze sobą Cyrus, znajduje się najobficiej w okolicach najświeższej formacji.
Cały dzień minął na nagromadzeniu pewnej ilości tego pirytu do „dymników.“ Pod wieczór posiadali już kilka beczek.
Nazajutrz, dnia 8. maja, rozpoczął inżynier swe manipulacje. Głównemi składnikami pirytu szysztowego są: węgiel, krzem, a glin i siarczyk żelaza — tego ostatniego jest najwięcej; chodziło o to, ażeby co najrychlej wydzielić z niego siarczyk żelaza i przemienić go w siarkan. Otrzymawszy siarkan, można było wyciągnąć zeń kwas siarczany.
Był to rzeczywiście cel całego dzieła. Kwas siarczany jest pierwiastkiem najbardziej używanym, a stan przemysłu pojedyńczego narodu da się osądzić wedle ilości w jakiej go spotrzebowuje. Kwas ten miał być później osadnikom naszym wielce przydatnym do fabrykacji świec, garbowania skór itp. obecnie jednak potrzebował go inżynier do czego innego.
Cyrus Smith obrał po za „dymnikami“ stosowne miejsce i wygładził w niem ziemię jak najstaranniej. W miejscu tem wystawił stos z gałęzi i zrąbanego drzewa, a na nim poukładał kawałki szystu pirytowego, w kabłąk jeden obok drugiego; następnie całą tę masę pokrył cienką warstwą pirytu potłuczonego na kawałki tej wielkości, co orzech włoski.
Po tych przedwstępnych przygotowaniach, podłożono ogień pod drzewo. Żar udzielił się szystowi, a ten zawierając w sobie węgiel i siarkę roztlił się płomieniem. Wtedy dołożono nowych warstw tłuczonego pirytu, a z wierzchu pokryto cały ten olbrzymi stos ziemią i ziołami, pozostawiwszy tylko kilka otworów dla przeciągu, podobnie jak się postępuje przy zwęglaniu drzewa.
Poczem czekano, aż się przetwór chemiczny dokona, a potrzeba było niemniej jak dziesięciu do dwunastu dni, ażeby siarczyk żelaza przemienił się w siarkan żelaza a glin w siarkan glinu; obydwa te ciała są rozpuszczalne, podczas gdy reszta, mianowicie krzem, węgiel i popiół własności tej nie posiadają.
Podczas gdy dokonywał się ów proces chemiczny, przystąpili Cyrus i towarzysze jego do innych operacyj. Była to z ich strony już nie gorliwość lecz prawdziwa zaciekłość.
Nab i Pencroff zebrali byli tłuszcz z „dugonga“ w duże kadzie z wypalonej ziemi. Szło teraz o to, ażeby z tłuszczu tego za pomocą przemydlenia wydzielić jeden jego składnik, mianowicie glicerynę. Chcąc osiągnąć ten rezultat, dość było wystawić ją na chemiczne działanie sody lub wapna. W samej rzeczy jedna lub druga z tych substancyj oddziaływając na tłuszcz wytworzyłaby z niego mydło, wydzieliwszy równocześnie glycerynę, której właśnie potrzeba było inżynierowi. Wapna, jak wiemy, miał podostatkiem; lecz używszy do tego chemicznego procesu wapna, otrzymałby był mydło wapienne, nierozpuszczalne, a tem samem bezużyteczne, podczas gdy przeciwnie przy współdziałaniu sody powstałoby mydło rozpuszczalne, którego możnaby było użyć do prania bielizny. Owóż jako człek praktyczny powinien był Cyrus Smith postarać się raczej o sodę. A czyż to było tak trudno? Bynajmniej; na brzegach bowiem rosły nader bujnie rośliny morskie: salikorny, fikoidy i inna morszczyzna, do której należały waregi i geömony. Nagromadzili więc wielką ilość tego ziela, wysuszyli je wprzód a następnie spalili w dołach na wolnem powietrzu. Kilka dni trwało to palenie, a żar wzrósł do tego stopnia, że zdawało się, iż stopi popioły. Rezultatem tego spopielenia była masa stała, popielata, znana od dawna pod nazwą „naturalnej sody.“
Dopiąwszy swego zamiaru, wystawił następnie inżynier tłuszcz na działanie sody, skutkiem czego otrzymał z jednej strony mydło rozpuszczalne, a z drugiej strony ową obojętną substancję zwaną glyceryną.
Lecz nie na tem koniec. Cyrusowi potrzeba było, ze względu na przyszłe preparacje, jeszcze innej substancji, mianowicie azotanu potasu, znanego bardziej pod nazwą soli saletrowej czyli saletry.
Cyrus Smith mógł był otrzymać tę substancję, poddając węglan potasu, dający się łatwo wyciągnąć ze spopielonych ciał roślinnych, chemicznemu działaniu kwasu azotowego. Lecz kwasu azotowego nie posiadał, a koniec końców właśnie o ten kwas się rozchodziło. Znajdował się zatem w błędnem kole, z którego nigdy nie byłby wyszedł. Na szczęście sama przyroda przyszła mu w pomoc, dostarczając mu saletry gotowej, tak że tylko ręką po nią sięgnąć potrzebował. Harbert odkrył pokłady jej na północy wyspy, u stóp góry Franklina; trzeba było tylko sól tę oczyścić.
Różnorodne te prace trwały dni ośm. Uwinęli się więc z niemi, zanim jeszcze dokonała się przemiana siarczyka w siarczan żelaza. Reszty czasu użyli osadnicy nasi na ulepienie z przydatnej gliny ogniotrwałych naczyń i na wybudowanie z cegieł piecyka szczególniejszej konstrukcji, mającego służyć do późniejszej dystyllacji siarczanu żelaza. Robota ta ukończoną została dnia 18. maja, mniej więcej o tym samym czasie, kiedy dokonał się przetwór chemiczny. Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff, pod zręcznem kierownictwem inżyniera, wyszli na najbieglejszych robotników w świecie. Konieczność zresztą bywa najlepszą nauczycielką i najwięcej doznającą posłuchu.
Gdy już stos pirytu należycie się wypalił, wówczas cały przetwór chemiczny składający się z siarczanu żelaza, siarczanu ałunu, krzemionki, osadu węglowego i popiołu zesypany został do dużej kadzi napełnionej wodą. Poczem wymięszano go należycie, a gdy się ustał, przecedzono go i otrzymano płyn jasny i czysty, zawierający rozczyn siarczanu żelaza; inne pierwiastki, będąc nierozpuszczalnemi, pozostały w stanie stałym. Wreszcie gdy płyn ten w części się ulotnił, siarczan żelaza osiadł w kryształkach, a resztę płynu nieulotnionego, zawierającego siarczan ałunu wylano.
Cyrus Smith posiadał zatem teraz pewną ilość siarczanu żelaza w stanie skrystalizowanym, chodziło więc tylko o to, ażeby wyciągnąć z niego kwas siarczany.
W praktyce przemysłowej wymaga fabrykacja kwasu siarczanego nader kosztownych przyrządów. Potrzeba do niej obszernych hut, osobnych narzędzi, przyrządów platynowych, izb ołowianych nie podpadających wpływowi kwasu, w których dokonywa się przetwór chemiczny itp. Inżynier wszystkich tych przyrządów nie posiadał, wiedział jednak o tem, że zwłaszcza w Czechach fabrykuje się kwas siarczany daleko prostszemi środkami, z tą oprócz tego korzyścią, że otrzymuje go się w stanie bardziej skoncentrowanym. Tak wytwarza się kwas zwany pod nazwiskiem kwasu Nordhauzeńskiego.
Ażeby otrzymać kwas siarczany, potrzebował Cyrus wykonać jeszcze tylko jednę operację, a mianowicie: zwapnić skrystalizowany siarczan żelaza w zamkniętem naczyniu, tak ażeby kwas siarczany wyparował, poczem gaz ten zgęściwszy się wydałby kwas.
Do tej właśnie operacji miały służyć naczynia ogniotrwałe, w których umieszczono owe kryształki, i piecyk, którego żar miał spowodować wyparowanie kwasu siarczanego.
Operacja powiodła się wybornie i dnia 20. maja, we dwanaście dni po rozpoczęciu dzieła, znajdował się inżynier w posiadaniu tego pierwiastku, który spodziewał się zużytkować w przyszłości na najrozmaitsze sposoby.
Na cóż więc potrzebował tego czynnika? Oto po prostu na to, ażeby za pomocą jego wytworzyć kwas azotowy, co mu przyszło z łatwością, saletra bowiem pod wpływem kwasu siarczanego dostarczyła mu właśnie tego kwasu za pomocą dystyllacji.
Lecz koniec końców jakiż miał zrobić użytek z tego kwasu azotowego? To dla towarzyszy jego było tajemnicą, inżynier bowiem nie wyjawił im ostatecznego celu swej pracy.
Cyrus jednak dokonał swego zamiaru, a ostatnia operacja dostarczyła mu tej substancji, która tylu rozlicznych wymagała zabiegów.
Złączywszy kwas azotowy z glyceryną, skoncentrowaną wprzód przez zanurzenie naczynia w ciepłej wodzie, otrzymał bez użycia nawet mięszaniny oziębiającej, kilka kieliszków oliwkowatego, żółtawego płynu.
Ostatniej tej operacji dokonał Cyrus sam własnoręcznie, na uboczu, zdala od „dymników,“ gdyż zachodziło niebezpieczeństwo eksplozji. A przyniosłszy ze sobą flakonik tego płynu, wyrzekł do przyjaciół swoich tylko te słowa:
— Oto mamy nitro-glycerynę!
Był to w istocie ów wytwór straszliwy, którego moc eksplozyjna jest dziesięćkroć większa od pospolitego prochu i który był już powodem tylu wypadków! Zresztą odkąd wynaleziono sposób przemienienia go w dynamit, t. j. połączenia go z innem ciałem stałem, gliną lub cukrem, dość dziurkowatem ażeby go uwięzić, odtąd użycie tego groźnego płynu nie podlega więcej takiemu niebezpieczeństwu. Lecz w owych czasach, kiedy osadnicy nasi znajdowali się na wyspie Lincolna, nie znano jeszcze dynamitu.
— Więc to ten płyn ma porozsadzać skały? zapytał Pencroff niedowierzająco.
— Tak jest, mój przyjacielu, odparł inżynier, a ta nitroglecyryna działać będzie tem potężniej, ile że granit jest nader twardy i większy opór przeciwstawi sile wybuchu.
— A kiedyż to obaczymy, panie Cyrus?
— Jutro, skoro wydrążymy minę, odparł inżynier.
Nazajutrz, dnia 21 maja, skoro świt udali się nasi minery na wschodni brzeg jeziora Granta, który tworzył róg, oddalony tylko pięćset stóp od wybrzeża. W miejscu tem skalisty brzeg wysterczał prostopadle z wody i jedyną dla niej stanowił tamę. Widocznem zatem było, że przełamawszy tę tamę, musiała woda wybuchnąć utworzonym w ten sposób otworem i wartkim potokiem przepłynąwszy pochyłą płaszczyznę terasy, spaść z niej kaskadą na miałkie wybrzeże. Wskutek tego musiałby opaść cały poziom jeziora i odsłonić otwór którym odpływała zeń woda — co było ostatecznym celem całego przedsięwzięcia.
Chodziło więc o to, ażeby przełamać ową tamę granitową. Pencroff pod kierownictwem inżyniera, uzbrojony kilofem, którym władał równie zręcznie jak dzielnie, zabrał się do granitu od jego zwierzchnego obmurowania. Dziura, którą zamierzał wydrążyć, rozpoczynała się na poziomej krawędzi brzegu i powinna była zagłębiać się skośnie, tak ażeby koniec jej leżał znacznie poniżej poziomu wody w jeziorze. Tym sposobem siła eksplozyjna rozsadziwszy skały, pozwoliłaby wodzie wylać się szerokim potokiem, a skutkiem tego wywołałaby znaczne obniżenie wody w jeziorze.
Praca trwała długo, inżynier bowiem chcąc sprawić skutek potężny, zamierzał poświęcić na to najmniej dziesięć litrów nitroglyceryny. Lecz Pencroff z Nabem pracowali naprzemian tak dzielnie, że około godziny czwartej z wieczora mina była gotową.
Pozostawała tylko do rozwiązania kwestja, jakimby sposobem zapalić masę eksplodującą. Zazwyczaj zapala się nitro-glyceryna za pomocą lontu z masy eksplodującej, która wybuchając pociąga za sobą główną eksplozję. Ażeby wywołać takową, potrzeba koniecznie silnego uderzenia t. j. tarcia, gdyż zapalona poprostu masa spali się wprawdzie, lecz nie wybuchnie.
Cyrus Smith mógł był wprawdzie sporządzić lont. Nie posiadając właściwej do tego masy eksplodującej, mógł łatwo, posiadając kwas azotowy, otrzymać substancję zbliżoną do bawełny strzelniczej. Masa ta zawinięta w trąbkę i wsunięta w otwór napełniony nitroglyceryną, byłaby wybuchła za pośrednictwem zapalonej żagwi i dokonała głównej eksplozji.
Cyrus Smith jednak wiedział, że nitroglyceryna posiada własność eksplodowania wskutek silnego uderzenia. Postanowił więc skorzystać z tej jej właściwości, gotów zresztą użyć innego środka, skoroby ten go zawiódł.
W samej rzeczy uderzenie młota na kilka kropel nitro-glyceryny rozlanej na twardem kamieniu wystarcza, ażeby wywołać eksplozję. Lecz robotnik, któryby się podjął tego uderzenia młotem, musiałby sam paść ofiarą wybuchu. Cyrus Smith wymyślił zatem inny sposób. Na słupku wystawionym ponad otworem miny, postanowił uwiesić na powrózku uplecionym z włókien roślinnych kilka funtów żelaza. Drugi zaś powróz podobny, znacznie jednak dłuższy, napojony poprzednio siarką, miał być za jeden koniec przy wiązany do środka pierwszego powrozu, podczas gdy drugi koniec miał się wlec po ziemi kilkanaście stóp od otworu miny. Zapaliwszy ten drugi powróz, ogień dosiągłby po nim pierwszego powrozu, który zająwszy się z kolei, przerwałby się, w skutek czego masa żelaza spadłaby na krople nitro-glyceryny.
Wykonano zatem podobny przyrząd, poczem inżynier, oddaliwszy swych towarzyszy, napełnił otwór miny nitro-glyceryną tak, że sięgała aż po same brzegi otworu i wysączył kilka kropel na skałę, tuż pod masą żelaza zawieszoną poprzednio na słupku.
Dokonawszy tego, Cyrus Smith zapalił jeden koniec napojonego siarką powrozu, poczem oddalił się sam i powrócił do swych towarzyszy oczekujących go w „dymnikach.“
Powróz wspomniany miał gorzeć dwadzieścia pięć minut i w istocie po dwudziestu pięciu minutach nastąpił wybuch, którego niepodobna opisać. Zdawało się, że cała wyspa zadrżała w swych podstawach. Olbrzymi snop kamieni wyrzucony został w powietrze jak gdyby podziemną siłą wulkanu. Wstrząśnienie powietrza spowodowane wybuchem było tak wielkie, że skały „dymników“ zachwiały się. Osadnicy pomimo, że oddaleni byli całe dwie mile od miny eksplodującej, padli na ziemię.
Powstawszy, wybiegli na terasę ku miejscu, gdzie brzeg jeziora miał być rozsadzonym przez eksplozję....
Trzykrotne hurra wydarło się z ich piersi! Tama granitowa rozpłataną była szeroko! Woda buchała wąskim potokiem, pieniąc się pędziła wzdłuż terasy, a dosięgnąwszy jej brzegu, spadała kaskadą trzysta stóp wysoką na miałkie wybrzeże!






ROZDZIAŁ XVIII.
(Pencroff nie wątpi więcej o niczem. — Dawny kanał odpływowy. — Wyprawa w głąb ziemi. — Kurytarz w wnętrzach granitu. — Top znika. — Środkowa pieczara. — Studnia podziemna. — Nowa zagadka. — Przewiercenie ściany granitowej. — Powrót.)

Projekt Cyrusa Smitha powiódł się zupełnie, lecz sam twórca jego wedle zwyczaju swego nie okazywał najmniejszego zadowolenia i z ustami zaciśniętemi, z wzrokiem bystro wytężonym stał nieruchomy. Harbert był w uniesieniu; Nab skakał z radości; Pencroff to w jedną to w drugą stronę kiwał swą dużą głową i mruczał pod nosem.
— Chwat z naszego inżyniera!
Nitro-glyceryna sprawiła w istocie skutek potężny. Nowo utworzona szluza była tak wielką, że ilość wody odpływającej obecnie przez nią, trzykroć przewyższała tę, która odpływała przez dawny upust. Z tego wynikało, że poziom jeziora musiał wkrótce obniżyć się najmniej na dwie stopy.
Osadnicy nasi pospieszyli do „dymników“ po kilofy, oszczepy w żelazo okute, postronki z łyka, krzesiwo i czyr, poczem powrócili znów na terasę. Towarzyszył im Top.
Po drodze marynarz, nie mógł się wstrzymać dłużej, odezwał się do inżyniera.
— A wiesz pan, panie Cyrus, że tą prześliczną miksturą, którą pan sfabrykowałeś, możnaby całą tę wyspę wysadzić w powietrze?
— Bezwątpienia, odparł Cyrus Smith, wyspę i wszystkie lądy i nawet całą ziemię; zawisło tylko od ilości.
— A nie możnaby też użyć tej nitro-glyceryny do nabijania broni palnej? zagadnął marynarz.
— Nie, Pencroffie, jest to substancja zbyt gwałtowna. Moglibyśmy jednak z łatwością wytworzyć bawełnę strzelniczą a nawet proch, posiadając kwas azotowy, saletrę, siarkę i węgiel. Lecz niestety nie posiadamy broni — w tem sęk.
— O, panie Cyrus! odparł marynarz, troszkę dobrej woli!...
Nie podlegało wątpliwości, że marynarz wykreślił całkiem słowo „niemożliwość“ ze słownika używanego na wyspie Lincolna.
Przybywszy na Wielkę Terasę, osadnicy nasi skierowali swe kroki niezwłocznie ku owej kończynie jeziora, przy której istniał otwór dawnego upustu, otwór ten powinien się był obecnie znajdować ponad wodą. Ponieważ woda nie zaciekała już tam więcej, przeto możnaby było zapewne wejść do środka kanału odpływowego i zbadać wewnętrzną jego konstrukcję.
Po kilku minutach osadnicy dotarli do dolnego końca jeziora i jeden rzut oka przekonał ich, że cel został dopięty.
W istocie ukazał się im w granitowym brzegu jeziora, odkryty z pod wody otwór tak gorąco poszukiwany. Wąski szkarp, który odsłoniła opadająca woda, ułatwiał doń przystęp. Otwór ten posiadał około dwadzieścia stóp szerokości, lecz zato tylko dwie stopy wysokości. Podobnym był do otworu rynsztoków umieszczonych wzdłuż chodników. Nie łatwo by więc było wcisnąć się do niego. Ale Nab z Pencroffem chwycili za kilofy i w niespełna godzinę rozszerzyli go do należytych rozmiarów.
Wtedy inżynier zbliżywszy się do otworu przekonał się, że pochyłość stoków tego kanału odpływowego w górnej jego części nie wynosiła więcej jak trzydzieści do trzydziestu pięciu stopni. Można było zatem stąpać po nich i byle pochyłość w dalszym ciągu nie wzrastała, dotrzeć tym kanałem aż do samego poziomu morza. Jeśli zaś, co było wielce prawdopodobnem, wewnątrz tej masy granitowej istniała obszerniejsza pieczara, może by się dało nawet zrobić z niej jaki użytek.
— A zatem, panie Cyrus, nic nam nie przeszkadza! odezwał się marynarz, który rad był co rychlej zapuścić się w tajemnicze głębie tego podziemnego korytarza. Wszak Top nas wyprzedził!
— Dobrze, odparł inżynier. Lecz nie podobna nam iść po omacku. — Nab, pobiegnij wyciąć kilka żywicznych gałęzi.
Nab z Harbertem pobiegli pędem w stronę, gdzie sosny i inne drzewa zielone ocieniały brzegi jeziora, i powrócili w krótce z gałęziami powiązanemi w kształcie pochodni. Zapalono więc te pochodnie za pomocą krzesiwa i osadnicy nasi z Cyrusem na czele zapuścili się w te ciemne czeluście, które niedawno jeszcze napełniała woda.
Wbrew wszelkim przypuszczeniom średnica podziemnego kanału rozszerzała się coraz bardziej, tak, że osadnicy nasi odrazu prawie mogli się wyprostować, zstępując na dół. Stok granitowy od wieków podmywany wodą był bardzo śliski i trzeba było strzedz się pilnie, by nie upaść. To też osadnicy nasi poprzywiązywali się wzajemnie postronkami jeden do drugiego, tak, jak to czynią podróżni w górach. Na szczęście powyżłabiane w granicie szkarpy tworzyły rodzaj schodów umniejszających niebezpieczeństwo spuszczania się. Kropelki wody, zawieszone jeszcze na skałach, połyskiwały tysiącem barw przy blaskach pochodni, zdawało się, że ściany pokryte są nieprzeliczoną ilością stalaktytów. Inżynier przypatrzył się bacznie szczerniałemu granitowi. Nie było na nim śladu nawarstwowania, ani żadnego obrywu. Była to jednolita, jakby z jednej sztuki wykuta masa. To świadczyło, że kanał ten istniał od samego początku wyspy. To nie działanie wody wydrążyło go zwolna i stopniowo. Nie Neptun, lecz Pluton własną wykuł go dłonią i można było widzieć na ścianach ślady jego podziemnej roboty, dotąd jeszcze nie całkiem zatarte, pomimo tyloletniego działania wody.
Osadnicy nasi zstępowali bardzo zwolna. Trudno zaprzeczyć, że doznawali wszyscy pewnego wruszenia, zapuszczając się w te tajemnicze głębie, w których nigdy jeszcze noga ludzka nie postała. Milczeli i rozmyślali, i niejednemu z nich przyszło na myśl, czyli jaki potwór z rodzaju „głowonogów“ nie zamieszkuje wnętrza tej pieczary zostającej w połączeniu z morzem. Należało więc postępować naprzód z pewną ostrożnością.
Zresztą Top biegł na czele tego małego orszaku i można się było spuścić na węch psa, który w razie jakiego niebezpieczeństwa niezawodnie uderzyłby na alarm.
Zeszedłszy w dół około sto stóp dość krętym kurytarzem, Cyrus Smith, który szedł naprzód, zatrzymał się, a towarzysze jego złączyli się z nim. Miejsce, w którem się zatrzymali, tworzyło rodzaj pieczary średnich rozmiarów. Krople wody spadały ze sklepienia, nie pochodziło to jednak ztąd, iżby woda z zewnątrz na wskróś przeciekała granit. Były to poprostu ostatnie ślady potoku, który tak długo grzmiał wśród tej pieczary, a powietrze, z lekka wilgotne, nie zdradzało zresztą żadnych wyziewów mefitycznych.
— Cóż tedy, kochany Cyrusie? — odezwał się Gedeon Spilett. Oto mamy schronienie nikomu nieznane i ukryte głęboko, a jednak wziąwszy wszystkie razem, mieszkać w niem niepodobna.
— Dlaczego niepodobna? — zapytał marynarz.
— Bo jest za małe i za ciemne.
— Alboż nie możemy go rozszerzyć, powiększyć, wydrążyć, porobić w niem otwory, któremiby wchodziło powietrze i słońce? — odparł Pencroff, który teraz nie wątpił więcej o niczem.
— Idźmy dalej, odezwał się Cyrus Smith. A może niżej sama przyroda oszczędzi nam tej pracy.
— Znajdujemy się dopiero w jednej trzeciej części wysokości — zauważył Harbert.
— Mniej więcej w jednej trzeciej — odparł Cyrus Smith — spuściliśmy się bowiem z jakie sto stóp od otworu, łatwo zatem być może, że sto stóp poniżej...
— Gdzie Top? — zapytał Nab przerywając swojemu panu.
Przeszukano pieczarę. Psa nie było.
— Zapewne pobiegł naprzód — rzekł Pencroff.
— Spieszmy za nim — odparł Cyrus Smith.
Puścili się więc dalej w głąb. Inżynier przypatrywał się uważnie wszystkim odnogom kanału, i pomimo tylu rozmaitych zakrętów zapamiętał z łatwością ogólny jego kierunek zmierzający ku morzu.
Spuściwszy się jeszcze z jakie pięćdziesiąt stóp głębiej w kierunku pionowym, doleciały osadników naszych jakieś głosy oddalone, pochodzące z głębi. Zatrzymali się więc wytężając słuch. Głosy te wychodząc z kurytarza niby z tuby akustycznej zalatywały wyraźnie do ich uszu.
— To szczekanie Topa! — zawołał Harbert.
— W samej rzeczy — odparł Pencroff — i to zaciekle szczeka nasz chwacki pies!
— Mamy przy sobie oszczepy — rzekł Cyrus Smith. — Baczność więc, i dalej naprzód!
— To coraz bardziej zajmujące zdarzenie, szepnął Gedeon Spilett do ucha marynarzowi, który kiwnął potakująco głową.
Cyrus Smith z towarzyszami swoimi rzucili się więc na pomoc psu. Szczekanie Topa stawało się coraz wyraźniejszem. W ucinanym jego głosie znać było jakąś niezwyczajną wściekłość. Może borykał się z jakim zwierzem, którego wypłoszył z kryjówki? Niepohamowana ciekawość opanowała osadników naszych, tak że zapomnieli zupełnie o niebezpieczeństwie, na jakie się narażali. Już nie chodzili, lecz formalnie ześlizgiwali się po stokach kanału i w kilka minut później, sześćdziesiąt stóp niżej dotarli do miejsca, gdzie znajdował się Top.
Tu kurytarz rozszerzał się nagle i tworzył obszerną, wspaniałą pieczarę. Po niej wzdłuż i wszerz biegał Top, szczekając zajadle. Pencroff i Nab, skłoniwszy w dół pochodnie oblali chropowate ściany granitowe szerokiemi strugami światła, a podczas tego Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Harbert z najeżonemi oszczepami stali w pogotowiu na wszelki wypadek.
Olbrzymia ta pieczara była jednak całkiem pustą. Osadnicy przeszukali ją jak najstaranniej wzdłuż i wszerz. Nie było w niej nic, ani zwierza żadnego, ani żadnej żywej istoty! A jednak Top nie przestawał szczekać i ani prośby ani groźby nie zdołały go uciszyć.
— Musi tu być gdzieś szczelina lub otwór, przez który woda odpływała do morza — rzekł inżynier.
— W samej rzeczy — odparł Pencroff — strzeżmy się, by który z nas nie wpadł do niego.
— Poszukaj, Top, poszukaj! — zawołał Cyrus Smith.
Pies zachęcony temi słowami swego pana pobiegł na sam koniec pieczary i tu począł szczekać z podwójną zapalczywością.
Pospieszywszy za nim, ujrzeli w tem miejscu przy świetle pochodni otwór formalnej studni wydrążonej w granicie: Oczywiście tędy odpływała woda do morza, lecz nie był to już kurytarz skośny, po którym możnaby stąpać, lecz prostopadła studnia, w którą zapuszczać się było niepodobieństwem.
Nachylono pochodnie nad otworem, lecz nie można było niczego dostrzedz. Cyrus Smith odłamał palącą się gałązkę i rzucił ją w tę przepaść. Żywica, w skutek chyżości swego lotu jaśniejszym jeszcze buchnęła płomieniem i oświeciła wnętrze studni, mimo to nie było jeszcze nic widać. Wreszcie zagasł płomień z lekkim sykiem, co świadczyło, że gałęź wpadła do wody t. j. że dosięgła poziomu morza.
Inżynier obliczywszy czas jej spadania, oznaczył w przybliżeniu głębokość studni na dziewięćdziesiąt stóp.
Z tego wynikało, że jaskinia, w której się znajdowali, położoną była dziewięćdziesiąt stóp po nad poziomem morza.
— Oto nasze mieszkanie, rzekł Cyrus Smith.
— Lecz zamieszkiwało je przedtem jakieś stworzenie, odparł Gedeon Spilett, którego ciekawość nie była jeszcze zaspokojoną.
— Jakiebądź to było stworzenie, odparł inżynier, dość że umknęło tym otworem i ustąpiło nam miejsca.
— Bądź co bądź, dodał marynarz, chciałbym był przed kwadransem siedzieć w skórze Topa, boć wreszcie bez przyczyny pewnie nie szczekał!
Cyrus Smith spoglądał na psa i gdyby w tej chwili który z towarzyszy jego stał był bliżej niego, byłby usłyszał, jak mruknął pod nosem te słowa:
— Wierzę, że Top nie jedną rzecz lepiej wie od nas!
Życzenia osadników zostały zatem w znacznej części spełnione. Szczęśliwy traf wespół z cudownym sprytem ich naczelnika oddał im ważną przysługę. Oto znajdowali się teraz w posiadaniu obszernej jaskini, której wszystkich właściwości przy słabem świetle pochodni nie byli jeszcze w stanie ocenić, lecz zapewne nie trudno byłoby podzielić ją na izby za pomocą przegródek z cegieł, i przysposobić ją jeśli już nie na porządny dom, to przynajmniej na obszerne mieszkanie. Woda opuściła ją i nie mogła więcej powrócić. Miejsce to zatem było wolne.
Pozostawały tylko do usunięcia dwie trudności; pierwszą z nich stanowiło oświetlenie tej pieczary wydrążonej wśród jednolitej masy granitowej, drugą zaś ułatwienie do niej przystępu. Co się tyczy oświetlenia, nie podobna było wpuścić go z góry, gdyż sklepienie granitu było w tem miejscu niesłychanej grubości, natomiast dałoby się może przewiercić przednią ścianę wychodzącą na morze. Cyrus Smith który obliczył w przybliżeniu pochyłość a zatem i długość kanału, posiadał ugruntowane przeświadczenie, że przednia część granitowej ściany nie musiała być zbyt grubą. Z kwestją oświetlenia rozwiązaną była by tym sposobem także kwestja ułatwienia przystępu do jaskini, przewierciwszy bowiem okna, równie łatwo dałyby się także przewiercić drzwi i urządzić do nich z zewnątrz drabinę.
Cyrus Smith udzielił tych swoich pomysłów towarzyszom.
— A zatem, mości Cyrus, do dzieła! zawołał Pencroff. Ja moim kilofem potrafię przedziurawić ten granit. Gdzie trza szturmować?
— Tu, odparł inżynier, wskazując dzielnemu marynarzowi dość znaczną wklęsłość w granicie, która musiała zapewne zmniejszać jeszcze jego grubość.
Pencroff przypuścił atak do skały i przez pół godziny pracował przy świetle pochodni tak, że trzaski granitu dokoła leciały. Skała pod ciosami kilofa sypała skry. Na przemian z nim pracował także Nab a po Nabie Gedeon Spilett.
Robota ta trwała już dwie godziny, i to poczęło już wzbudzać w nich obawę, czyli grubość skały w tem miejscu nie przewyższa długości kilofa. Gdy wtem za ostatnim razem wymierzonym przez Gedeona Spiletta, narzędzie przewierciło na wskróś ścianę i przeleciało na drugi jej bok.
— Hurra! i jeszcze raz hurra! zawołał Pencroff.
Grubość muru wynosiła w tem miejscu tylko trzy stopy.
Cyrus Smith przytknął oko do otworu położonego dziewięćdziesiąt stóp ponad ziemią. Przed nim rozpościerały się krawędzie wybrzeża, wysepka a dalej za nią nieskończony ocean.
Lecz przez ten otwór dość szeroki, skała bowiem rozpłatała się wcale znacznie, wpłynęła struga światła i oblewając tę wspaniałą pieczarę stworzyła widok czarodziejski! Podczas gdy lewa jej strona nie posiadała więcej jak trzydzieści stóp wysokości i szerokości przy stu długości, natomiast prawa jej strona była rozmiarów olbrzymich a sklepienie jej wznosiło się dziewięćdziesiąt stóp wysoko. Tu i ówdzie porozstawiane filary podtrzymywały zagięcia sklepień niby w nawie katedralnej. Sklepienie to sparte na oporach, tu zniżając się kabłąkiem, ówdzie strzelając w górę gałęziami arkad, to znów gubiąc się w ciemnych krużgankach których fantastyczne łuki majaczyły w cieniu, ozdobione licznemi gzymsami tworzącemi tyleż wiszących ornamentów, sklepienie to stanowiło dziwnie malowniczą mięszaninę wszystkiego, co architektura byzantyńska, romańska i gotycka wytworzyła pod zaklęciem ręki ludzkiej! A jednak tu znać było tylko dłoń samej natury! Ona to wykuła w tych granitowych masach tę czarodziejską Alhambrę!
Osadnicy nasi osłupieli z zachwytu. Tam gdzie spodziewali się znaleźć wąską ciasną czeluść, znaleźli pałac czarowny, a Nab odkrył głowę, jakgdyby ujrzał się nagle w świątyni!
Okrzyki podziwienia wydarły się z ust wszystkich. Kilkakrotne hurra zagrzmiało i rozprysłszy się w echach skonało aż w głębi ponurej nawy.
— Przyjaciele moi! zawołał Cyrus Smith, oświetliwszy dostatecznie wnętrze tego gmachu, podzieliwszy jedną część jego na izby mieszkalne magazyny i spichrze, pozostanie nam jeszcze ta wspaniała grota, którą przeznaczymy na salę naukową i muzeum.
— A jakżeż ją nazwiemy? zapytał Harbert.
— Nazwiemy ją Pałacem Granitowym (Granit-house), odparł Cyrus Smith, a towarzysze jego powitali tę nazwę nowemi okrzykami tryumfu.
Pochodnie w tej chwili dopalały się, a ponieważ, ażeby się dostać na szczyt terasy, trzeba było przechodzić z powrotem przez kanał, postanowili więc odłożyć na następny dzień pracę około urządzenia nowego mieszkania.
Na odchodnem pochylił się Cyrus Smith raz jeszcze nad otworem ciemnej studni, która sięgała prostopadle aż do poziomu morza. Przysłuchiwał się z wielką uwagą. Nie słyszał jednak żadnego szelestu, nawet szmeru fal które wzburzone morze musiało rozkołysać czasem w tych głębinach. Wrzucił jeszcze jedną palącą się gałązkę. Ściany studni oświeciły się na chwilę, ale nie więcej jak za pierwszym razem nie dostrzegł w niej nic podejrzanego. Jeśli jaki potwór morski został tu znienacka zaskoczonym przez odpływ wody, musiał już zapewne schronić się do morza podziemnym kanałem ciągnącym się po pod wybrzeżem, którym odpływała woda z jeziora, zanim nową otworzono jej szluzę.
Inżynier tymczasem stał nieruchomy, z wytężonym słuchem, z wlepionem w otchłań okiem, nie mówiąc ani słowa.
Marynarz zbliżył się do niego i dotykając jego ramienia rzekł:
— Panie Smith!
— Czego sobie życzysz, mój przyjacielu? odparł inżynier, jakgdyby duch jego powrócił dopiero z krainy marzeń.
— Pochodnie niebawem pogasną.
— A więc w drogę! odparł Cyrus Smith.
Mały nasz orszak opuścił pieczarę i począł wspinać się w górę ciemnym kurytarzem. Top zamykał pochód, warcząc jeszcze od czasu do czasu. Droga była dość uciążliwą. Osadnicy zatrzymali się chwilkę w górnej pieczarze, która tworzyła rodzaj przedsionka w samej połowie tego długiego szeregu granitowych schodów. Poczem ruszyli dalej.
Wkrótce owiało ich świeże powietrze. Kropelki wody osuszone przez waporyzację nie błyszczały więcej po ścianach. Zakopcone światło pochodni bladło coraz bardziej. Pochodnia, którą niósł Nab zagasła zupełnie, i nie chcąc błądzić wśród grubych ciemności, trzeba się było spieszyć.
To też właśnie uczyniono, i przed samą prawie czwartą, w chwili gdy z koleji zagasła pochodnia marynarza, Cyrus Smith z towarzyszami swoimi stanęli u otworu odpływowego kanału.






ROZDZIAŁ XIX.
(Plan Cyrusa Smitha. — Fasada Pałacu Granitowego. — Drabina sznurowa. — Rojenia Pencroffa. — Zioła pachnące. — Naturalna królikarnia. — Strumyk dla potrzeb domowych wyprowadzony z jeziora. — Widok z okien Pałacu Granitowego.)

Nazajutrz, dnia 22. maja, rozpoczęto roboty około właściwego urządzenia nowego mieszkania. Osadnikom naszym spieszyło się w istocie zamienić niewygodne schronienie w „dymnikach“ na to mieszkanie obszerne i zdrowe, wydrążone we wnętrzach granitu, zabezpieczone tak od wody morskiej jak i od deszczu. Co się tyczy „dymników,“ nie miano ich całkiem porzucać, lecz według projektu inżyniera, zamienić na warstat do wykonywania najgrubszych robót.
Pierwszą troską inżyniera było przekonać się dokładnie, w którem miejscu ciągnęła się fasada Granitowego Pałacu. Udał się przeto na wybrzeże, do samego podnóża granitowej ściany, a ponieważ kilof, wymknąwszy się korespondentowi z ręki, musiał spaść prostopadle, trzeba więc było tylko odszukać go, ażeby znaleść zarazem miejsce, gdzie wydrążoną została dziura w granicie.
Kilof znaleźli z łatwością, i w samej rzeczy prostopadle po nad miejscem, gdzie był ugrzązł w piasku, czerniał otwór dziewięćdziesiąt blisko stóp nad wybrzeżem. Kilka gołębi skalnych właziło i wyłaziło tym ciasnym otworem, jak gdyby właśnie dla nich odkrytym został Pałac Granitowy.
Inżyniera plan był taki, ażeby prawą część pieczary podzielić na kilka izb z przedsionkiem, i oświetlić takowe pięcioma oknami i drzwiami wydrążonemi we fasadzie. Pencroff ze swej strony zgadzał się na owych pięć okien, lecz nie pojmował pożytku z drzwi, skoro dawny kanał odpływowy tworzył naturalne schody, któremi zawsze łatwo było dostać się do Pałacu Granitowego.
— Mój przyjacielu — odparł na to Cyrus Smith — skoroby nam łatwo było wejść do mieszkania owym kanałem, to z równą łatwością przyszłoby to także drugim. Ja przeciwnie mam zamiar zamknąć zupełnie otwór tego kanału, zatkać go hermetycznie, a nawet, gdyby trzeba było, zasłonić go zupełnie, podniósłszy za pomocą tamy wodę w jeziorze!
— A jakże będziemy wchodzić? — zapytał marynarz.
— Zewnętrzną drabinką — odparł Cyrus Smith — drabinką sznurową, którą gdy wyciągniemy do góry, przystęp do naszego mieszkania stanie się dla drugich niepodobnym.
— Pocóż takich ostrożności? — odrzekł Pencroff. — Co się tyczy zwierząt, te nie wydały nam się dotychczas zbyt niebezpiecznemi, a co do dzikich, tych na naszej wyspie nie ma!
— Czyś pewny tego, Pencroffie? — zapytał inżynier mierząc marynarza wzrokiem.
— Pewni będziemy oczywiście dopiero wtedy, gdy wzdłuż i wszerz przejdziemy całą wyspę — odparł Pencroff.
— Tak jest — rzekł Cyrus Smith — dotychczas bowiem znamy tylko małą jej cząstkę. W każdym jednak razie jeśli nie mamy nieprzyjaciół wewnętrznych, możemy się za to lękać zewnętrznych, a podejrzane są te przestrzenie Cichego Oceanu! Przygotujmyż się więc na wszelki wypadek!
Cyrus Smith mówił mądrze, więc też Pencroff, nie spierając się dłużej, gotów był odtąd na wszelkie jego rozkazy.
Fasadę Pałacu Granitowego miano zatem zaopatrzyć pięcioma oknami i drzwiami prowadzącemi do właściwej części mieszkalnej, podczas gdy do owej wspaniałej nawy przeznaczonej na salę, miano wpuścić światło przez jeden przestronny otwór i kilka okrągłych okienek. Fasada ta położona dziewięćdziesiąt stóp po nad ziemią, wystawioną była na wschód, tak, że pierwsze poranne promienie słońca musiały padać na nią. Zajmowała zaś ową część kurtyny granitowej między zakrętem przy ujściu Dziękczynnej a linją wyciągniętą prostopadle po nad zwaliskami skał tworzących dymniki. Tym sposobem owe nieznośne wichry północno-wschodnie uderzały w nią tylko z ukosa, gdyż zasłaniał ją z tej strony róg ściany granitowej. Zanimby jednak oprawa okien była gotową, zamierzał inżynier zasłonić otwory okiennicami, któreby nie przepuszczały ani wiatru ani deszczu, a które w razie potrzeby możnaby było przymykać.
Pierwszem więc zadaniem było powydrążać otwory. Robota kilofem w tej twardej skale szłaby była zbyt powolnie, a Cyrus Smith, jak wiemy, był miłośnikiem wielkich środków. Posiadał jeszcze trochę nitro-glyceryny i zrobił z niej w tym celu wyborny użytek. Działanie tego eksplodującego płynu zlokalizował zręcznie i pod jego wpływem rozpękł się granit w miejscach powyznaczanych przez inżyniera. Poczem za pomocą kilofa i motyki nadali owym pięciu oknom, szerokiemu otworowi nawy, okrągłym okienkom i drzwiom kształt ostro-łukowy, ociosali z grubsza dziwacznie powyszarpywaną oprawę tych otworów i w kilka dni później oświetlony został Pałac Granitowy szerokiemi strugami wschodniego światła, które wcisnęło się do najskrytszych jego zakamarków.
Według planu nakreślonego przez Cyrusa Smitha, miało być mieszkanie podzielone na pięć przedziałów z widokiem na morze: po prawej stronie sień z drzwiami, do których przystawiać miano drabinkę, dalej miała być kuchnia trzydzieści stóp szeroka, pokój jadalny czterdzieści stóp szeroki, pokój sypialny tej samej szerokości, a w końcu, na żądanie Pencroffa, pokój bawialny przytykający do dużej sali.
Pokoje te, albo raczej ten szereg pokojów stanowiących część mieszkalną Granitowego Pałacu nie miał zajmować całej szerokości pieczary. W tyle za niemi, oddzielony kurytarzem, miał się ciągnąć długi magazyn, w którym narzędzia, zapasy żywności i inne rupiecie znalazłyby obszerne pomieszczenie. Wszystkie płody wyspy, tak roślinne jak i zwierzęce, mogły tam być wybornie przechowywane, bezpieczne od wszelkiej wilgoci. Miejsca nie brakowało wcale i każda rzecz mogła być systematycznie pomieszczoną. Zresztą osadnicy nasi posiadali jeszcze do dyspozycji ową małą grotę położoną powyżej głównej pieczary, a grota ta mogła w tem nowem mieszkaniu zająć miejsce spiżarni.
Nakreśliwszy raz ten plan, nie pozostawało nic, jak tylko go wykonać. Osadnicy więc nasi z minerów przedzierżgnęli się w ceglarzy; poczem poznosili cegły i porozkładali takowe u podnóża Granitowego Pałacu.
Dotychczas Cyrus Smith i towarzysze jego mieli tylko jeden przystęp do pieczary, a to przez dawny kanał odpływowy. W skutek tego rodzaju komunikacji, zmuszeni byli za każdym razem dokoła brzegiem rzeki wychodzić na Wielką Terasę, spuszczać się dwieście stóp w głąb podziemnym korytarzem i tyleż stóp drapać się do góry ażeby dostać się znów na Wielką Terasę. To pociągało za sobą wielką stratę czasu obok znacznego trudu. Cyrus Smith postanowił zatem przystąpić bezzwłocznie do sporządzenia silnej drabinki sznurowej, za której usunięciem Pałac Granitowy stawał by się absolutnie niedostępnym.
Drabinka sporządzoną została z wielką starannością, a wiązania jej uplecione z sitowia za pomocą kołowrotka, posiadały tę moc, co grube liny. Materjału na szczeble dostarczył rodzaj cedru czerwonego o lekkich a trwałych gałązkach, a cały przyrząd wykonany został po mistrzowsku przez Pencroffa.
Podobnie inne powrozy sporządzono z włókien roślinnych, a przy drzwiach Granitowego Pałacu ustawiono rodzaj improwizowanej windy. Tym sposobem wyciągano z łatwością cegły do góry aż do samych drzwi Pałacu. Transport materjałów doznał przez to znacznego uproszczenia, niezwłocznie też przystąpiono do wewnętrznego urządzenia Pałacu. Wapna nie brakło a przytem posiadali także kilka tysięcy gotowych cegieł. Z łatwością wzniesiono drzewne części przepierzeń, dość krótkich i dość pierwiastkowego kształtu, całą przestrzeń podzielono na pokoje i magazyn, stosownie do powziętego planu.
Rozmaite te roboty postępowały nader szybko, pod kierownictwem inżyniera, który własnoręcznie dzierżył młot i kielnię. Żadna robota ręczna nie była obcą Cyrusowi, a miał w niej pracowników intelligentnych i gorliwych. Pracowali z ufnością a nawet wesoło. Pencroff w każdym charakterze, czy to cieśli, czy powroźnika, czy też murarza, zawsze miał żart na ustach, a dobry jego humor udzielał się także reszcie mieszkańców tego małego światka. Zaufanie jego do inżyniera nie miało granic i nic nie zdołało go w nim zachwiać. Przypisywał mu zdolność do wszystkiego i powodzenie we wszystkiem. Kwestja ubrania i obuwia — zaiste nader ważna — kwestja światła w długich nocach zimowych, uprawy urodzajnych części wyspy, przemiany roślinności dzikiej na sztucznie wyhodowaną, wszystko to wydawało mu się łatwem przy pomocy Cyrusa i we właściwym czasie. Marzył już o kanałach wodnych, ułatwiających przewóz ziemiopłodów, o eksploatacji kopalń i min podziemnych, o maszynach do rozmaitych wyrobów przemysłowych, ba, o kolejach żelaznych, tak jest o kolejach, które gęstą siecią miały kiedyś pokryć wyspę Lincolna.
Inżynier nie przeszkadzał mu w tych marzeniach i nie burzył tych zamków napowietrznych, jakie budowała fantazja dzielnego marynarza. Wiedział że ufność, łatwo udziela się drugim.
Uśmiechał się więc tylko, nie zdradzając żadnem słowem niepokoju, jaki w nim rozbudzała czasem myśl o przyszłości. W tej części Cichego Oceanu, zdala od szlaku, którym płyną okręty, słusznie można się było obawiać, że godzina wybawienia nigdy może dla nich nie nadejdzie. Więc tylko na siebie i tylko na własne siły mogli liczyć osadnicy nasi, odległość bowiem wyspy Lincolna od wszelkiego lądu była tak wielką, że puszczać się na los szczęścia w okręcie słabo naturalnie zbudowanym, byłoby zbyt trudną i zbyt niebezpieczną rzeczą.
— Mimo to, jak mawiał marynarz, przewyższali o sto łokci dawniejszych Robinsonów, dla których każda rzecz równała się cudowi stworzenia.
I w istocie ludzie ci „wiedzieli“, a człowiek który „wie“ przebije się tam, gdzie drugi będzie wegetować i zginie bez ratunku.
W robotach tych odznaczał się Harbert. Był intelligentnym i czynnym, pojmował szybko i wykonywał dobrze, a Cyrus Smith przywiązywał się z każdym dniem bardziej do tego chłopca. Harbert sam czuł dla inżyniera żywą cześć i przyjaźń. Pencroff zauważył ścisłą sympatję zawiązującą się między nimi i nie był oto wcale zazdrosnym.
Nab był zawsze Nabem. Jakim był, takim pozostał zawsze: wcieloną odwagą, gorliwością, poświęceniem się i zaparciem. W panu swym pokładał ufność taką samą jak Pencroff, lecz objawiał ją w sposób mniej głośny. Gdy się marynarz entuzjazmował, Nab miał zawsze minę taką, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ależ to rzecz najnaturalniejsza pod słońcem“. Pencroff z Nabem kochali się bardzo i wkrótce „tykali“ się wzajemnie.
Co do Gedeona Spiletta, i on brał udział we wspólnej pracy i nie był wcale najniezręczniejszym, — czemu zawsze dziwił się trochę marynarz. „Dziennikarz“ który nietylko wszystko rozumie, ale i wszystko umie wykonać!
Drabina gotową była ostatecznie dnia 28. maja. Na wysokość pionową dziewięćdziesięciu stopni liczyła niemniej jak sto szczebli. Cyrus Smith mógł na szczęście rozdzielić ją na dwie części, korzystając z garbu w ścianie granitowej, wystającego czterdzieści stóp po nad ziemią. Garb ten starannie wyrównany za pomocą kilofa utworzył rodzaj przystanka, w którym przytwierdzono jedną część drabiny, skróconej tym sposobem o połowę, a którą za pomocą postronka można było wyciągnąć na samą górę Pałacu Granitowego. Drugą część drabiny przymocowano za jeden koniec na przystanku, a za drugi do samych drzwi Pałacu. Tym sposobem ułatwiono bardzo wchodzenie po niej. Zresztą Cyrus Smith zamierzał później urządzić windę hydrauliczną, która mieszkańcom Granitowego Pałacu miała oszczędzić czasu i trudu.
Osadnicy nasi przywykli rychło do używania tej drabiny. Byli żwawi i zręczni, a Pencroff, który jako marynarz przyzwyczajony był do biegania po sznurowych drabinkach i linach okrętowych, mógł im udzielać w tem lekcji. Lecz trzeba było także udzielić jej Topowi. Biedny psisko ze swemi czterma łapami nie był stworzony do tego rodzaju akrobatycznych ćwiczeń. Pencroff jednak był nauczycielem tak gorliwym, że pies w końcu poddał się swemu losowi i właził po drabinie tak biegle jak jego współplemiennicy w cyrkach. Trudno powiedzieć czy marynarz zadowolony był ze swego ucznia. To tylko pewna, że nieraz dźwigał go pod górę na plecach, na co Top jednak nigdy się nie uskarżał.
Wypada tu napomknąć, że podczas tych robót wykonywanych z wielkim pośpiechem, gdyż zbliżał się już czas słot, nie zaniedbywano wcale kwestji pożywienia. Co dnia korespondent z Harbertem, którzy byli niezaprzeczenie dostawcami osady, spędzali kilka godzin na polowaniu. Dotychczas polowali tylko w lesie Jakamarowym, po lewej stronie rzeki, z braku bowiem mostu lub czółna nie podobna było przeprawić się na drugi bok Dziękczynnej. Owych olbrzymich borów, przezwanych przez nich borem Zachodniej Ręki, nie tknęła dotąd jeszcze ich stopa. Ważną tę wyprawę odłożyli do następnej wiosny. Las Jakamarowy jednak dostatecznie obfitował w zwierzynę, pełno w nim było kangurusów i dzików, a okute żelazem oszczepy, łuki i strzały dokazywały cudów. Co więcej, oto Harbert odkrył w południowo-zachodniej stronie lasu naturalną królikarnię, rodzaj łączki nieco wilgotnej, porosłej wierzbami i wonnemi ziołami rozlewającemi w powietrzu woń balsamiczną: tymiankiem, macierzanką, bazylijką, cząbrem i rozmaitemi innemi ziołami należącemi do klasy roślin wargowych, na które króliki niezmiernie są łakome.
Korespondent zauważył, że skoro stół nakryty dla królików, dziwnem by było, gdyby nie było w pobliżu samych królików. W myśl tej uwagi poczęli obaj myśliwi uważnie rozpatrywać się po łące. Na wszelki wypadek łączka ta wydawała mnóstwo roślin pożytecznych, a naturalista byłby miał sposobność poznać na niej nie jeden okaz świata roślinnego. Harbert zerwał po kilka garści bazylijki, rozmarynu, miodownika, bukwicy itp. posiadających rozmaite własności terapeutyczne i służących jako środki lecznicze przeciw chorobie piersiowej, kurczom, febrze, spazmom, reumatyzmowi i innym. A kiedy go Pencroff później zapytał, na co się przyda ten zbiór ziół, odpowiedział:
— Ażeby nas uzdrawiać, gdy będziemy chorzy.
— Dla czego byśmy mieli chorować, kiedy tu przecież nie ma żadnych lekarzy? odparł bardzo poważnie Pencroff.
Na to nie było co odpowiedzieć, lecz mimo to Harbert nie zaprzestawał swej kollekty, która w Pałacu Granitowym została bardzo życzliwie przyjętą. Tem bardziej, że oprócz tych ziół lekarskich przyniósł ze sobą także pewną ilość dwulistkowej roślinki, znanej w północnej Ameryce pod nazwą „herbaty Oswegskiej“, dającej wyborny napitek.
Wreszcie naszukawszy się dość, trafił w końcu na właściwą królikarnię. Ziemia podziurawioną była w tem miejscu jak warzecha.
— To nory! zawołał Harbert.
— W samej rzeczy, odparł korespondent, widzę je.
— Ale czy zamieszkałe?
— To inna kwestja.
Kwestja ta została natychmiast rozstrzygniętą. W tej samej bowiem chwili setki zwierzątek, podobnych do królików, pierzchnęły w najrozmaitsze strony, z taką chyżością, że sam Top nie mógłby ich dopędzić. Myśliwi i pies nabiegali się też dowoli, lecz strzyżaki wymykały się im z największą łatwością. Korespondent jednak postanowił nie ustąpić z miejsca, nie schwytawszy przynajmniej pół tuzina tych czworonogów. Chciał niemi koniecznie przyozdobić na początek spiżarnię, nie rezygnując zresztą niczego na przyszłość. Rozpostarłszy kilka siatek na otworach nór, możnaby było liczyć na pewny połów. W tej chwili jednak ani nie posiadali siatek, ani też nie było ich z czego sporządzić. Trzeba więc było poprzestać na rozkopywaniu kijem pojedyńczych nór i cierpliwością starać się dopiąć tego, czego nie można było innym sposobem.
Wreszcie po całogodzinnem kopaniu schwytali czworo tych strzyżaków. Były to króliki dość podobne do swych współplemienników europejskich a znane pod nazwiskiem „królików amerykańskich“.
Zdobycz ta zaniesiona do Pałacu Granitowego figurowała jeszcze tego samego wieczora na wieczerzę. Okazało się, że była to zwierzyna wcale nie do pogardzenia i w całem tego słowa znaczeniu wyśmienita. Tym sposobem otworzyło się osadnikom naszym drogocenne i jak się zdawało niewyczerpane źródło żywności.
Dnia 31. maja przegrody były gotowe. Nie pozostawało więc nic jak tylko umeblować pokoje, co miało stanowić przedmiot zatrudnienia w długich nudnych dniach zimowych. W pierwszym pokoju służącym za kuchnię wystawiono komin. Trochę kłopotu sprawiła improwizowanym naszym kominiarzom rura, przez którą miał dym odlatywać na dwór. Cyrus Smith uznał za rzecz stosowniejszą sporządzić ją z gliny wypalonej; a ponieważ niepodobna było przepuścić jej przez górne sklepienie, wydrążono zatem dziurę w granicie powyżej okna w rzeczonej kuchni, i przez tę dziurę przeprowadzoną została skośnie owa rura, jak to bywa przy żelaznych piecach. Bardzo prawdopodobnem a nawet niewątpliwem było, że przy silnym wietrze wschodnim uderzającym wprost we front Pałacu, komin będzie dymić, wiatry te jednak były rzadkie, a zresztą pan kuchmistrz Nab nie bardzo dbał o to.
Ukończywszy wewnętrzne urządzenie Pałacu, zabrał się Inżynier do zatkania otworu dawnego kanału odpływowego, tak ażeby wszelki przystęp z tej strony uniemożebnić. Przywalono więc ten otwór olbrzymiemi bryłami i spojono je silnie ze sobą. Cyrus Smith na razie nie uskutecznił jeszcze swojego zamiaru zanurzenia tego otworu pod wodę przez podniesienie za pomocą tamy poziomu jeziora. Osłonił tylko miejsce gdzie był dawny otwór, zielskiem, krzewami i krzakami pozasadzanemi w szparach między bryłami, które na przyszłą wiosnę powinne się były bujnie porozrastać.
Mimo to skorzystał z kanału odpływowego w ten sposób, że do nowego pomieszkania przeprowadził z jeziora strumyczek słodkiej wody. Malutka szczelina wydrążona poniżej poziomu wody w jeziorze sprawiła ten skutek, a ta wąziutka wstęga czystej i nigdy nie wysychającej wody, dostarczała dwadzieścia pięć do trzydziestu galonów[22] dziennie. Wody więc nie powinno było w Pałacu Granitowym nigdy zabraknąć.
Wreszcie gotowe było wszystko i to w sam czas, gdyż pora słotna była tuż za pasem. Grube okiennice służyły tymczasem do zamykania okien frontowych, zanim inżynier sfabrykuje szyby szklanne.
Gedeon Spilett bardzo artystycznie poustawiał dokoła okien w skalistych framugach rozmaitego rodzaju krzewy i pooplatał je wijącem się zielem, w skutek czego otwory, okolone malowniczą zielonością, sprawiały efekt wspaniały.
Mieszkańcy tak trwałego, zdrowego i bezpiecznego mieszkania musieli się więc zachwycać swem dziełem. Okna pozwalały im wybiegać wzrokiem na świat boży i bujać po nieprzejrzanym widnokręgu, który od północy zamykał przylądek Obu Szczęk a od południa przylądek Ostrego Szponu. Zatoka Stanów Zjednoczonych rozpościerała się przed nimi w całej swej wspaniałości. Zaprawdę, dzielni nasi osadnicy mieli prawo być zadowolonymi, a Pencroff nie szczędził pochwał temu, co żartobliwie nazywał „swoim apartamentem na piątem piętrze po nad mezzaninem!...“






ROZDZIAŁ XX.
(Pora deszczowa. — Kwestja odzienia. — Polowanie na foki. — Fabrykacja świec. — Domowe roboty w Pałacu Granitowym. — Dwa mostki. — Wyprawa po ostrygi. — Co Harbert znajduje przy sobie w kieszeni).

Pora zimowa rozpoczęła się na serjo z miesiącem czerwcem, któremu na północnej półkuli odpowiada grudzień. Rozpoczęła się zaś ulewą i wichrami następującemi po sobie bez przerwy. Wtedy to mieszkańcy Pałacu Granitowego mogli ocenić korzyści mieszkania zabezpieczonego od burz i słoty. „Dymniki“ byłyby im zaiste niedostatecznego udzieliły schronienia przed srogością zimy, a prócz tego można się było obawiać powtórnego zalewu ze strony wzburzonych wichrami fal morskich. Cyrus Smith przedsięwziął był nawet pewne środki ostrożności, ażeby ile możności ubezpieczyć umieszczoną w „dymnikach“ kuźnię i piece.
Cały ten miesiąc czerwiec upłynął na rozmaitego rodzaju pracach, przy których nie zaniedbywano także polowania ani rybołówstwa, tak że spiżarnia mogła być zawsze obficie zaopatrzoną. Pencroff postanowił wolnym czasem sporządzić łapki, po których wiele sobie obiecywał. Sporządził także siatki z włókien roślinnych i nie minął dzień żaden, ażeby królikarnia nie dostarczyła do kuchni pewnej ilości strzyżaków. Nab cały prawie czas trawił na soleniu i na wędzeniu mięsa, w skutek czego konserwowało się wybornie.
Teraz poczęli zastanawiać się na serjo nad kwestją odzienia. Osadnicy nasi posiadali tylko te suknie, w których wyrzucił ich balon na wysepkę. Suknie te były ciepłe i trwałe, czuwali nad niemi i nad bielizną swoją z największą troskliwością, utrzymywali je we wzorowej czystości, mimo to jednak trzeba je było wkrótce zastąpić innemi. Wreszcie na wypadek ostrej zimy musieliby osadnicy nasi cierpieć srogie zimno.
W tym względzie przemyślność zawiodła Cyrusa. Zmuszonym był myśleć o zaradzeniu najgwałtowniejszym potrzebom, stworzyć mieszkanie, zaopatrzyć się w żywność; tym sposobem mogły ich mrozy zaskoczyć zanimby kwestja odzienia została załatwioną. Trzeba się więc było uzbroić w rezygnację i przepędzić zimę bez szemrania. Za powrotem wiosny mieli wyprawić wielkie polowanie na owe barany skalne, które zjawiły się im podczas wycieczki na górę Franklina, a nagromadziwszy dość wełny, potrafiłby inżynier niezawodnie sporządzić z niej ciepłe i trwałe materje... Jak? — to już było jego rzeczą.
— No cóż, wynagrodzimy to sobie wędząc nasze łydki przy ogniu w Pałacu Granitowym! rzekł Pencroff. Paliwa mamy dość, nie ma więc powodu oszczędzać go.
— Zresztą, odparł Gedeon Spilett, wyspa Lincolna nie leży zbyt wysoko, więc i zimy nie muszą być na niej prawdopodobnie zbyt ostre. Wszak powiedziałeś, Cyrusie, że ten trzydziesty piąty równoleżnik odpowiada mniej więcej położeniu Hiszpanii na tamtej półkuli?
— Bez wątpienia, odparł inżynier, jednak i w Hiszpanii bywają czasem ostre zimy! Nie brak wtedy ani śniegu ani mrozów, więc i wyspa Lincolna może być także przez nie nawiedzoną. W każdym razie jednak jest to zawsze wyspa, i jako taka powinna, jak sądzę, posiadać temperaturę bardziej umiarkowaną.
— A to czemu, panie Cyrus? zapytał Harbert.
— Ponieważ morze, moje dziecko, można uważać za rodzaj olbrzymiego zbiornika przechowującego w sobie ciepło nagromadzone letnią porą. W zimie wydaje ze siebie tę ciepłotę, w skutek czego w krajach nadmorskich panuje zawsze średnia temperatura, nie zbyt wysoka w lecie, lecz za to nie zbyt niska w zimie.
— Przekonamy się o tem, odparł Pencroff. Dlatego też nie myślę wcale łamać sobie głowy nad tem, czy będzie zimno, czy nie. To jednak pewna, że dnie są już krótkie, a wieczory długie. Dlatego wartoby się zastanowić nad kwestją światła.
— Nic łatwiejszego, odparł Cyrus Smith.
— Jak zastanowić się nad nią? zapytał marynarz.
— Jak ją załatwić.
— Kiedyż się do tego weźmiemy?
— Jutro, a zaczniemy od polowania na foki.
— Ażeby fabrykować z nich łój?
— Wstydź się, Pencroffie, świece!
Taki był w samej rzeczy projekt inżyniera. Projekt ten dał się łatwo wykonać, zwłaszcza że mieli wapno i kwas siarczany, a foki miały im dostarczyć potrzebnego do tej fabryki tłuszczu.
Był to właśnie dzień 4. czerwca i niedziela Zielonych świąt. Uchwalili zatem jednogłośnie obchodzić to święto uroczyście. Zawiesili więc wszystkie roboty a natomiast wznosili modły do nieba. Lecz modły ich były modłami dziękczynnemi. Osadnicy wyspy Lincolna nie byli już więcej nędznymi rozbitkami, wyrzuconymi na odludną wysepkę. Nie prosili już o nic, lecz dziękowali.
Nazajutrz 5. czerwca, przy dość niepewnej pogodzie, wyruszyli na wysepkę. Trzeba było korzystać z odpływu, ażeby kanał przejść w bród. Przy tej sposobności postanowili bądź co bądź wybudować czółno, któreby ułatwiało im na przyszłość komunikację i na którem by mogli popłynąć Dziękczynną w głąb kraju, podczas wyprawy w południowo-zachodnie okolice wyspy, którą zamierzali przedsięwziąć w pierwszych dniach wiosny.
Fok było podostatkiem, i myśliwi nasi uzbrojeni w okute żelazem oszczepy, ubili ich z łatwością pół tuzina. Nab z Pencroffem odarli je na miejscu ze skór, i zabrali ze sobą tylko tłuszcz i skóry, które im miały służyć na obówie.
Owocem polowania było około trzysta funtów tłuszczu, którego miano użyć do fabrykacji świec.
Fabrykacja ta nie przedstawiała najmniejszych trudności. Wynikły z niej fabrykat nie był wprawdzie zupełnie doskonały, lecz zawsze użyteczny. Gdyby Cyrus Smith nie posiadał nic więcej prócz kwasu siarczanego, to zmięszawszy go z tłuszczem takim, jak np. tłuszcz fok i rozgrzawszy tę mięszaninę przy ogniu, mógł tym sposobem wydzielić z niej glycerynę, a następnie zapomocą kipiątka wydobyć z niej oleinę, margarynę i stearynę. Dla uproszczenia jednak tego procesu wolał przemydlać tłuszcz zapomocą wapna. W skutek tego otrzymał mydło wapienne, które pod wpływem kwasu siarczanego dawało się łatwo rozkładać, wapno osiadło na spodzie jako siarczan, a kwasy tłuszczowe zostały uwolnione.
Z tych trzech kwasów, oleinowego, margarynowego i stearynowego, pierwszy będąc płynem został usunięty w skutek wyciśnienia. Dwa zaś pozostałe utworzyły substancję, z której miano lepić świece.
Cała operacja nie trwała dłużej jak dwadzieścia cztery godzin. Knoty sporządzono po kilku próbach z włókien roślinnych. Zamaczane zaś w owym płynie przemieniły się w prawdziwe świece stearynowe, ulepione ręką, którym prócz białości i politury nie brakowało nic więcej. Nie posiadały zapewne tych zalet co świece maczane w kwasie barwnym, które w miarę jak się palą nabierają pewnej szklistości, a wypalają się całe aż do najmniejszego kawałeczka. Cyrus Smith jednak sporządził parę pięknych szczypców. I tym sposobem świece te oddawały im w długie wieczory spędzane w Granitowym Pałacu znamienite usługi.
Przez cały ten miesiąc nie brakowało również roboty w nowem mieszkaniu, a mianowicie roboty stolarskiej. Ulepszyli narzędzia, które były nader pierwiastkowego kształtu i powiększyli zbiór takowych.
Między innemi sfabrykowano także nożyczki, któremi osadnicy nasi mogli wreszcie podstrzydz sobie włosy, a i brody swoje, jeżeli nie ogolić, to przynajmniej przystrzedz wedle upodobania. Harbert nie posiadał brody, Nab miał jej niewiele, lecz zato towarzysze ich posiadali zarost, który w zupełności usprawiedliwiał fabrykację nożyczek.
Sporządzenie piłki ręcznej kosztowało ich nieskończenie wiele trudu, ostatecznie jednak otrzymali instrument, którym przy pewnem natężeniu można było rznąć drzewo. Korzystając z niego powystrugiwali stoły, ławki, szafy, któremi umeblowali główne pokoje, wreszcie łóżka, których całą pościel stanowiły materace z ziół i trawy. Kuchnia z półkami, na których stały narzędzia z wypalonej gliny, i z piecem ceglanym wyglądała wybornie a Nab urzędował w niej z taką powagą, jakby w jakiem laboratorjum chemicznem.
Wkrótce jednak stolarka musiała ustąpić ciesielce. Nowy bowiem kanał odpływowy wydrążony miną, wymagał koniecznie dwóch mostów, z których jeden musiał być wystawionym na Wielkiej Tarasie, a drugi na samem wybrzeżu. Obecnie bowiem tak Tarasę jak i wybrzeże przerzynał potok, który trzeba było przebyć chcąc się dostać w północne okolice wyspy. Aby go zaś ominąć, trzeba było obchodzić daleko na zachód aż po za źródła Czerwonego Potoku. Najprostszą zatem rzeczą było wystawić na Tarasie i na wybrzeżu dwa mosty, dwadzieścia do dwudziestu pięciu stóp długie, składające się z kilku drzew ociosanych z gałęzi. Cała ta praca trwała tylko kilka dni. Z postawionych w ten sposób mostów skorzystali zaraz Nab z Pencroffem, udając się do owych ław z ostrygami, które odkryli byli wśród wzgórz nadbrzeżnych. Wzięli zaś ze sobą w tym celu rodzaj niekształtnego wózka, który miał zastąpić dawniejszą plecionkę zbyt niewygodną. Przywieźli ze sobą kilka tysięcy ostryg, które osiedliły się odrazu wśród skał tworzących naturalne ławy przy ujściu Dziękczynnej. Mięczaki te były wyborne i służyły za codzienne prawie danie.
Jak widzimy więc, wyspa Lincolna, jakkolwiek mała tylko jej cząstka znaną była osadnikom, zaspakajała jednak wszystkie ich potrzeby. Usprawiedliwioną więc była z ich strony nadzieja, że poznawszy najskrytsze jej zakątki, zwłaszcza całą ową część lesistą, ciągnącą się od Dziękczynnej aż do Zatoki Jaszczurowej, nowe odkryją w niej skarby.
Jeden tylko brak jeszcze dawał się czuć osadnikom naszym. Mieli podostatkiem żywności azotowej tudzież płodów roślinnych, które miały wpływ pierwszych złagodzić. Korzonki ze smoczaków wyfermentowane należycie dostarczały im napoju kwaskowatego, coś w rodzaju piwa daleko lepszego od czystej wody. Sfabrykowali nawet cukier, i to bez trzciny cukrowej i bez buraków, zbierając w naczynia ciecz, którą wydawały ze siebie drzewa należące do familji klonów, zwane przez botaników: acer saccharinum, rosnące we wszystkich krajach strefy umiarkowanej, a których wielką liczbę posiadała także wyspa. Z „monardów“ zebranych na królikarni przyrządzali wyborną herbatę. Wreszcie posiadali także poddostatkiem soli, która jest jedynem ciałem mineralnem wchodzącem w skład pożywienia. Czegoż im niedostawało? Oto chleba!
Być może że później potrafiliby osadnicy zastąpić ten artykuł innym jakim równoważnikiem, np. mąką ze sago lub mączką z drzewa chlebowego, i w istocie wszelkie było prawdopodobieństwo — że owe lasy, ciągnące się na południe, między inne swe płody zaliczały i te szacowne drzewa, których jednak dotychczas nie napotkali jeszcze nigdzie.
Opatrzność jednak miała w tym względzie przyjść im wprost z pomocą, prawda że tylko w nieskończenie małej cząsteczce, lecz bądź co bądź Cyrus Smith z całym swym rozumem i całą przemyślnością nie zdołałby był nigdy wytworzyć tego, co Harbert pewnego dnia czystym przypadkiem znalazł w podszewce swej kamizelki, którą właśnie naprawiał.
Tego dnia — deszcz lał właśnie strumieniami — osadnicy nasi zgromadzeni byli w dużej sali Pałacu Granitowego, gdy nagle Harbert zawołał:
— Patrz pan, panie Cyrus. Oto ziarnko zboża!
I pokazał towarzyszom ziarno, jedyne ziarno, które przez dziurawą kieszeń kamizelki zalazło było za podszewkę.
Okoliczność tę wyjaśnia fakt, że Harbert, będąc jeszcze w Richmondzie, miał zwyczaj karmić kilka gołębi dzikich, grzywaczów, które mu darował Pencroff.
— Co, ziarno zboża? zapytał żywo inżynier.
— Tak, panie Cyrus, ale tylko jedno, jedyne!
— E! mój chłopcze, zawołał śmiejąc się Pencroff, oto byśmy z niem daleko doprowadzili, na honor! Cóżbyśmy poczęli z jednem ziarnkiem zboża?
— Co? będziemy z niego mieli chleb, odparł inżynier.
— Co, chleb? może ciastka, a może i torty! zaśmiał się marynarz. Ba, ba! Nie udławilibyśmy się ponoś nigdy tym chlebem, który by dało to ziarnko!
Harbert, nie przywiązując wielkiej wagi do swojego odkrycia, chciał już odrzucić ziarnko, gdy Cyrus Smith wziął je do ręki, przypatrzył mu się dokładnie, a przekonawszy się, że jest jeszcze w dobrym stanie, utkwił wzrok w marynarza i odezwał się spokojnie:
— Wiesz, Pencroffie, ile jedno ziarnko może zrodzić kłosów?
— Przypuszczam, że jeden kłos! odparł marynarz, zdziwiony tem zapytaniem.
— Dziesięć kłosów. A wiesz, Pencroffie, wiele jeden kłos może zrodzić ziarnek?
— Na honor, nie.
— W przecięciu ośmdziesiąt, rzekł Cyrus Smith. Otóż zasadziwszy to ziarnko, pierwszy plon z niego przyniósłby nam ośmset ziarn, drugi plon z tych ziarn zasadzonych przyniósłby sześćkroć czterdzieści tysięcy ziarn, trzeci plon pięćset dwanaście miljonów, czwarty plon przeszło czterysta miljardów ziarn. Taka jest proporcja.
Towarzysze Cyrusa słuchali go w milczeniu. Cyfry te zdumiewały ich, a jednak były to cyfry dokładne.
— Tak, przyjaciele moi, ciągnął dalej inżynier. Taka jest proporcja arytmetyczna w płodności natury. A czemże dopiero jest to rozmnażanie się ziarnka zboża, którego kłos jeden wydaje tylko ośmset ziarn, w porównaniu z jedną laską maku, która wydaje trzydzieści dwa tysiące ziarn, lub z laską tytoniu, która wydaje ich trzysta sześćdziesiąt tysięcy? Gdyby nie rozliczne przyczyny które je niszczą, rośliny te w kilku latach ogarnęłyby całą ziemię.
Inżynier jednak nie zakończył jeszcze na tem swej indagacji.
— A teraz powiedz mi, Pencroffie, ciągnął dalej, czy wiesz wiele czterysta miljardów ziarn wynosi ćwiartek zboża?
— Nie wiem, odparł marynarz, wiem tylko tyle, że jestem bydlę!
— Otóż, przeszło trzy miljony, licząc sto trzydzieści tysięcy ziarn na jedną ćwiartkę.
— Trzy miljony ćwiartek! zawołał Pencroff.
— Trzy miljony.
— W czterech latach?
— W czterech latach, odparł Cyrus Smith, a nawet tylko w dwóch latach, jeśli, jak sądzę po geograficznem położeniu naszej wyspy, będziemy mieli do roku dwa żniwa.
Na to Pencroff według swego zwyczaju nie znalazł lepszej odpowiedzi nad straszliwe „hurra!“
— Otóż zrobiłeś dziś, Harbercie, odkrycie niezmiernej dla nas wagi, dodał inżynier. Wszystko, przyjacielu mój, wszystko może się nam przydać w położeniu, w jakiem się znajdujemy. Proszę was, pamiętajcie o tem.
— Nie, panie Cyrus, nie zapomnimy o tem z pewnością, odparł Pencroff, a jeśli znajdę kiedy ziarnko tego tytoniu, co to się mnoży trzysta sześćdziesiąt tysięcy razy, to zapewniam pana, że go nie rzucę na wiatr! A teraz wiecie, przyjaciele, co nam wypada zrobić?
— Zasadzić to ziarnko, odparł Harbert.
— Tak jest, dodał Gedeon Spilett, i to z całą pieczołowitością, na jaką zasługuje, gdyż ziarnko to ukrywa w sobie przyszłe żniwo nasze.
— Oby tylko zeszło! zawołał marynarz.
— Zejdzie, odparł Cyrus Smith.
Był to dzień 20. czerwca, a zatem właśnie pora sposobna do zasadzenia tego jednego a tak drogocennego ziarnka. Zrazu chcieli go zasadzić w garnku napełnionym ziemią, po namyśle jednak postanowili zaufać zupełnie naturze i powierzyć je ziemi. Stało się to jeszcze tego samego dnia, a zbytecznem byłoby dodawać, że nie pominięto przytem żadnego środka mogącego zapewnić pomyślny plon.
Niebo rozjaśniło się nieco, a osadnicy nasi wydrapali się na samą górę Granitowego Pałacu. Tu obrali miejsce zakryte dobrze od wiatru a wystawione na pełne działanie południowych promieni słońca. Oczyścili to miejsce, wyplewli z niego troskliwie chwasty, skopali je nawet, ażeby wypłoszyć z niego robactwo i glisty, położyli na niem warstwę czarnej ziemi zmieszanej trochę z wapnem, ogrodzili je, poczem wtłoczyli ziarnko w wilgotny grunt.
Czy nie wydawało się tak, jak gdyby osadnicy nasi kładli kamień węgielny do przyszłej budowy? To przywiodło Pencroffowi na myśl ów dzień, kiedy to zapalił był jedną zapałkę, jaką wtedy posiadał, i trud, jaki kosztowała go ta operacja. Tym jednak razem była to rzecz o wiele większej wagi. W samej rzeczy bowiem, rozbitki nasi byliby zawsze tym lub owym sposobem przyszli w końcu do ognia, lecz żadna potęga ludzka nie zdołałaby im wrócić po raz drugi owego ziarnka zboża, gdyby nieszczęsnym jakim trafem miało zaginąć!






ROZDZIAŁ XXI.
(Kilka stopni poniżej zera. — Zbadanie części bagnistej południowo-wschodniej. — Kulpesy. — Widok morza. — Rozmowa o przyszłości Oceanu Spokojnego. — Bezustanna praca wymoczków. — Co się stanie z naszą ziemią? — Polowanie. — Błota Tadornów.)

Od tej chwili nie minął dzień, ażeby Pencroff nie wybrał się odwidzić miejsca, które nazywał poważnie swoim „łanem zboża.“ A biada owadom, co się tam zapędziły! Nie było dla nich łaski ani przebaczenia.
Pod koniec czerwca po nieskończenie długich deszczach, powietrze się stanowczo oziębiło, i 29 tego miesiąca termometr Fahrenheita wskazałby niezawodnie już tylko dwadzieścia stopni powyżej zera.
Nazajutrz, 30 czerwca, który to dzień odpowiada 31 grudnia na półkuli północnej, przypadał piątek. Nab zauważył, że stary rok się kończy fatalnym dniem, ale Pencroff odpowiedział mu, że tym sposobem naturalnie nowy rok od pomyślnego się zaczyna; — co ważniejsze.
W każdym razie zaczął się ten rok od bardzo ostrego zimna. Lodowce nagromadziły się przy ujściu „Dziękczynnej“ i wkrótce jezioro zamarzło na całej przestrzeni.
Musieli kilkakrotnie odnawiać zapas paliwa. Pencroff nie czekał, aż cała rzeka zamarznie, ale pospieszył się z dostawieniem olbrzymich ładunków drzewa. Prąd rzeki był niestrudzoną dźwignią, używali go też do spławiania drzewa, dopokąd nie stanął lodem. Do paliwa, dostarczonego tak obficie przez las, dołączyli jeszcze znaczną ilość wózków węgla ziemnego, po który chodzić było potrzeba aż do podnóża ścian góry „Franklina“. Potężne ciepło tego materjału godnie ocenili nasi osadnicy przy niskim stanie temperatury, która 4 lipca spadła do ośmiu stopni Fahrenheita. Urządzono drugi komin w jadalni i tam wszyscy pracowali razem.
W czasie tego perjodu zimna, Cyrus Smith mógł powinszować sobie, że sprowadził aż do Granitowego Pałacu mały strumyczek wody z jeziora Granta. Woda ta wypływająca z pod lodowej skorupy, przeszedłszy przez dawny upust, zachowywała całą płynność swoją i przybywała do zbiornika wewnętrznego, wykutego w rogu tylnego składu, — zkąd znowu nadmiar jej odpływał przez studnię do morza.
Około tego czasu, korzystając z nadzwyczajnie suchego powietrza, osadnicy ubrani jak można było najlepiej, postanowili poświęcić dzień na zbadanie części wyspy, w stronie południowo-wschodniej, pomiędzy „Dziękczynną“ a przylądkiem „Ostrego Szponu“. Była to obszerna przestrzeń bagnista, na której mogła się trafić jaka dobra sposobność do zapolowania; musiało się tam bowiem roić od wodnego ptactwa.
Potrzeba było liczyć ośm do dziewięciu mil drogi tam i tyleż napowrót, dzień więc byłby dobrze użyty. Ponieważ zaś szło także o zbadanie nieznanej cząstki wyspy, cała więc osada miała wziąć w tej wyprawie udział; 5. lipca tedy o szóstej rano, gdy ledwie zaświtało, Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff, zbrojni w oszczepy, szable, łuki i strzały i zaopatrzeni w wystarczające zapasy żywności, opuścili Pałac Granitowy, poprzedzani przez Topa, wyskakującego przed nimi wesoło.
Wybrano najkrótszą drogę a tą było przejść Dziękczynną po lodach, które ją wtedy zapełniały.
— Jednakże — zauważył słusznie korespondent — sposób ten nie może zastąpić porządnego mostu!
I zbudowanie „porządnego“ mostu zostało zapisane na liście prac przyszłych.
Pierwszy to raz osadnicy postawili nogę na prawym brzegu Dziękczynnej i zapędzili się pomiędzy owe wielkie i okazałe szyszkowce, naówczas pokryte śniegiem.
Nie uszli jeszcze mili, gdy nagle z gęstych zarośli wyprysnęła cała rodzina jakichś czworonogów widocznie tam zamieszkała a popchnięta do ucieczki ujadaniem Topa.
— Ah!... powiedziałby kto, że to lisy! zawołał Harbert, widząc całą gromadę umykającą co tchu.
I były to lisy w istocie, ale lisy wielkiego wzrostu, wydające ze siebie coś na kształt szczekania, które samego Topa wprawiło w taki podziw, iż przystanął w pogoni i tym sposobem dał czas zniknąć tym chyżym zwierzętom. Pies miał prawo zadziwić się, ponieważ nie znał historji naturalnej. Tymczasem przez to szczekanie, lisy te, siwo rudawe z czarnemi ogonami a białą kitką na końcu — zdradziły swoje pochodzenie. Harbert dał im bez wahania właściwe ich nazwisko „kulpesy“. Trafiają się one w Chili na Malouinach, oraz we wszystkich okolicach Ameryki, przeciętych trzydziestym i czterdziestym równoleżnikiem. Harbert żałował bardzo, że Top nie mógł pochwycić jednego z tych mięsożernych.
— A dają się one jeść? — zapytał Pencroff, zapatrujący się zawsze tylko z pewnego stanowiska specjalnego na wszystkich przedstawicieli fauny na wyspie.
— Nie — odrzekł Harbert — ale zoologowie nie rozpoznali jeszcze, czy źrenica tych lisów dzienną jest, lub nocną — i czy nie należałoby ich pomieścić w rzędzie gatunku właściwego psa.
Cyrus Smith nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, słysząc tę uwagę młodego chłopca, dowodzącą poważnego umysłu. Co zaś do marynarza, od chwili kiedy tych lisów nie można było pomieścić w rzędzie rzeczy jadalnych, nic go nie obchodziły. W każdym razie jednak — zauważył — że gdy chów drobiu zaprowadzonym już zostanie w Granitowym Pałacu, dobrze byłoby zabezpieczyć się przeciwko możliwym odwiedzinom tych rabusiów na czterech łapach. Nikt z towarzystwa nie odmówił tej uwadze słuszności.
Na skręcie osadnicy ujrzeli przed sobą długi pas wybrzeża, zlewanego przez obszerne morze. Była wówczas 8 rano. Niebo było bardzo czyste, jak to się zdarza przy silnych i długotrwałych mrozach, ale rozgrzani pochodem, Cyrus Smith i jego towarzysze, nie uczuwali zbyt żywo usczypnięć ostrego powietrza. Zresztą, nie powiewał najmniejszy wiatr, co o wiele czyni znośniejszem silne zniżenie temperatury. Słońce błyszczące ale bez wpływu ogrzewającego, wychodziło właśnie z oceanu i olbrzymi jego krąg kołysał się na widnokręgu. Morze przedstawiało spokojne i błękitne zwierciadło, jak w zatoce jakiejś morza Śródziemnego, przy czystem niebie. Przylądek „Ostrego szponu“ zakrzywiony w kształt jataganu, odcinał się wyraziście, w odległości około czterech mil ku południo-wschodowi. Na lewo, krawędź bagniska raptownie się opierała o małą wyniosłość, którą promienie słoneczne stroiły w tej chwili właśnie w ognistą smugę. Zaiste, w tej części zatoki Stanów Zjednoczonych, gdzie nie było najmniejszej zasłony od strony morza, okręty kołatane wichrami, nie byłyby znalazły najmniejszego schronienia. Czuło się, po spokojności morza, którego fal żadne podwodne wzniesienie nie zamącało, po jednostajnym kolorze wód, którego nie plamił żaden odcień żółtawy, po nieobecności wreszcie jakiejkolwiek bądź rafy, że wybrzeże to jest urwiste i że Ocean pokrywa w tem miejscu głębokie otchłanie.
W tyle, na zachodzie, rozwijały się, ale w odległości czterech mil — pierwsze linje drzew lasu....
Możnaby było sądzić, że się jest, na spustoszonem wybrzeżu jakiejś wyspy z okolic podbiegunowych, pokrytem lodami. Rozpalono ogień z chrustu i suchych zielsk morskich i Nab przygotował przy nim śniadanie z zimnego mięsiwa, do którego dodał kilka szklanek herbaty oswegskiej. Jedząc, rozglądali się wszyscy. Ta część wyspy Lincolna była w istocie bezpłodna i stała w zupełnej sprzeczności ze stroną zachodnią.
Spostrzeżenie to wywołało uwagę korespondenta, że gdyby przypadek rzucił ich był najprzód na tę część wybrzeża, musieliby byli nabrać opłakanego pojęcia o swojej przyszłej siedzibie.
— Zdaje mi się, że nie moglibyśmy byli tędy dostać się na wyspę; morze bowiem tutaj głębokie i nie dałoby nam było ani jednej skały na schronienie. Przed Granitowym Pałacem, były przynajmniej ławice i wysepka, które pomnażały możebność ocalenia. Ale tutaj — nic — prócz przepaści!
— Dosyć osobliwą jest rzeczą — zauważył Gedeon Spilett — że wyspa ta stosunkowo mała, — przedstawia grunt tak urozmaicony. A ta rozmaitość zewnętrznego pozoru logicznie bywa tylko właściwością lądów stałych i to pewnego obszaru. Możnaby powiedzieć prawdziwie że część zachodnią wyspy Lincolna, tak bogatą i żyzną, skrapiają ciepłe wody zatoki Meksykańskiej, a jej wybrzeża północne i południowo wschodnie rozciągają się nad rodzajem morza arktycznego.
— Masz pan słuszność, kochany panie Spilett, — odrzekł Cyrus Smith — i ja zrobiłem tęż samą uwagę. Ta wyspa, tak w formie swojej, jak i w przyrodzie wydaje mi się dziwną. Powiedziećby można, że to streszczenie wszelkich kształtów zewnętrznych, jakie przedstawia ląd stały i nie zdziwiłbym się, dowiedziawszy się, że była kiedyś stałym lądem...
— Co! stały ląd w pośrodku Oceanu Spokojnego! — wykrzyknął Pencroff.
— Dla czegóżby nie? odparł Cyrus Smith. Czemużby Australja, Nowa Irlandja, to wszystko, co geografowie angielscy nazywają Australazją, w połączeniu z archipelagami Oceanu Spokojnego, nie mogło było niegdyś stanowić szóstej części świata, równie ważnej jak Europa lub Azja, jak Afryka, lub obie Ameryki? Umysł mój bynajmniej nie broni się przypuszczeniu, że wszystkie te wyspy wyłonione z Oceanu, są to tylko szczyty lądu, obecnie pochłoniętego, ale który górował nad wodami w epokach przedhistorycznych.
— Takiego, jak niegdyś Atlantyda — wtrącił Harbert.
— Tak jest, moje dziecko — jeżeli tylko ona rzeczywiście istniała.
— I wyspa Lincolna miałaby stanowić cząstkę tego lądu? — spytał Pencroff.
— To możebne — odparł Cyrus Smith — i tym sposobem wyjaśniłaby się dostatecznie ta różnorodność produkcji, widniejąca na jej powierzchni.
— I znaczna ilość zwierząt, które ją jeszcze zamieszkują, dodał Harbert.
— Tak jest, moje dziecko, — odrzekł inżynier — dostarczasz mi nowego argumentu na poparcie mego twierdzenia. Pewną jest rzeczą, sądząc z tego, cośmy widzieli — że zwierzęta licznie się znajdują na tej wyspie i co jeszcze osobliwsza, że gatunki ich są nadzwyczaj rozmaite. Jakaś przyczyna tego być musi, a wedle mnie ta, że wyspa Lincolna mogła być niegdyś częścią jakiegoś obszernego kontynentu, który powoli zniżył się pod poziom Oceanu Spokojnego.
— A więc pewnego pięknego dnia — rzekł Pencroff, nie zdający się być jeszcze zupełnie przekonanym — to, co pozostało z owego starego kontynentu, może zniknąć z kolei i nie będzie już nic pomiędzy Ameryką i Azją.
— Owszem — odparł Cyrus Smith — będą nowe lądy stałe, nad których zbudowaniem miljardy miljardów zwierząteczek pracują w tej chwili.
— A któż to są ci mularze? — zapytał Pencroff.
— Wymoczki korala, — odrzekł Cyrus Smith. One to utworzyły nieustanną pracą wyspę Clermont-Tonnere, i inne niezliczone wyspy koralowe, rozrzucone po Oceanie Spokojnym. Potrzeba czterdzieści siedem milj. tych wymoczków na jeden gran[23] ciężaru, a jednakże z soli morskich które pochłaniają i z cząsteczek stałych wody, które w siebie zamieniają, te zwierząteczka produkują wapień a ten wapień tworzy niezmierne budowy podmorskie, których siła i trwałość wyrównują budowom granitowym. Niegdyś, w pierwszych epokach stworzenia, przyroda, używając ognia, wydała ziemie przez podniesienie; teraz zaś przeznacza zwierzęta mikroskopijne do zastąpienia tego czynnika, którego potęga dynamiczna wewnątrz globu, widocznie się zmniejszyła — czego dowodem wielka liczba wulkanów wygasłych już obecnie na powierzchni ziemi. I wierzę w to że w następstwie wieków po wiekach i wymoczków po wymoczkach, ten Ocean Spokojny może się zmienić pewnego dnia w obszerny ląd stały, który nowe generacje zamieszkają i ucywilizują z kolei.
— O, długo to potrwa! — rzekł Pencroff.
— Natura ma czas dla siebie — odparł inżynier.
— Ale na cóż jeszcze nowych lądów? — spytał Harbert. Zdaje mi się, że obecna rozciągłość okolic zamieszkałych wystarcza dla ludzkości. A natura nic bezużytecznego nie czyni.
— Istotnie, — nic bezużytecznego, — odrzekł inżynier — ale jest przyczyna, którą można wytłumaczyć konieczność utworzenia na przyszłość nowych lądów i to właśnie w tym pasie rjopikalnym, zajętym przez wyspy koralowe. Przynajmniej mnie to tłumaczenie przekonywa.
— Słuchamy pana, panie Cyrus — rzekł Harbert.
— Oto moja myśl: Uczeni przyjmują ogólnie, że pewnego dnia nasza kula ziemska skończy swoje istnienie, albo raczej, że życie roślinne i zwierzęce na niej przestanie być możliwem w skutek oziębienia natężonego, któremu podlegnie. Nie zgadzają się tylko co do przyczyny tego oziębienia. Jedni myślą, że wyniknie ono ze zniżenia temperatury, któremu ulegnie słońce po miljonach lat, — inni, że z wygaśnięcia stopniowego wewnętrznych ogni naszego globu, które mają nań wpływ dosadniejszy, aniżeli ogólnie się przypuszcza. Co do mnie, jestem za tą ostatnią hypotezą, opierając się na tym fakcie, że księżyc jest istotnie gwiazdą wyziębioną, która przestała być mieszkalną, jakkolwiek słońce nie przestaje wylewać na jej powierzchnię tejże samej ilości ciepła. Jeżeli więc księżyc wychłódł, to dla tego iż te ognie wewnętrzne, którym jak i inne gwiazdy świata planetarnego winien swój początek — kompletnie wygasły. Wreszcie z tej czy owej przyczyny, kula nasza zastygnie pewnego dnia, ale zastygnięcie to przyjdzie powoli. Cóż się wówczas stanie? Oto pasy umiarkowane, w epoce mniej lub więcej oddalonej, będą tyle mieszkalnemi, ile obecnie okolice podbiegunowe. A wtedy zjednoczenia ludzi i gromady zwierząt odpłyną ku szerokościom bardziej bezpośrednio poddanym wpływowi słonecznemu. Niezmierna emigracja się dopełni. Europa, Azja środkowa, Ameryka północna, opuszczone zostaną powoli, tak jak Australja i części niskie Ameryki południowej. Wegetacja pójdzie w ślad za emigracją ludzką. Flora cofnie się ku równikowi razem z fauną. Środkowe części Ameryki południowej i Afryki staną się lądami zamieszkanemi przeważnie. Japończycy i Samojedzi odnajdą warunki klimatyczne morza polarnego na wybrzeżach morza Śródziemnego. Kto nam zaręczy, że w tej epoce, okolice równikowe nie będą za szczupłe na pomieszczenie i wyżywienie całej ludności ziemi? Otóż, dla czegóżby opatrzna natura, chcąc przysposobić schronienie dla emigracji roślinnej i zwierzęcej, nie miała rzucić już dzisiaj pod równikiem fundamentów nowego lądu stałego i powierzyć wymoczkom jego budowy? Nieraz rozważałem te rzeczy, przyjaciele moi — i wierzę najpoważniej, że powierzchowność ziemi naszej zmieni się pewnego dnia w zupełności, że w skutek podwyższenia się nowych kontynentów, morza pokryją dawne i że, w wiekach przyszłych, Kolumbowie wybiorą się na odkrycie wysp Chimboraço, Himalaya i Góry Białej — szczątków Ameryki, Azji i Europy — pochłoniętych przez fale morskie. Potem wreszcie i te nowe lądy staną się niemieszkalnemi; ciepło z nich ucieknie, jak ciepło ciała, które dusza opuściła i życie zniknie, jeżeli nie ostatecznie z globu naszego, to co najmniej chwilowo. A może być, że wtedy kula nasza odpocznie sobie i przetworzy się w ciało śmierci, ażeby zmartwychwstać kiedyś w warunkach wyższych! Ale to wszystko, przyjaciele moi jest tajemnicą Twórcy wszech rzeczy, a z powodu pracy wymoczków dałem się pociągnąć może zadaleko w rozpatrywaniu sekretów przyszłości.
— Mój drogi Cyrusie — odpowiedział Gedeon Spilett — te teorje są dla mnie proroctwami i spełnią się niezawodnie.
— To tajemnica boża — rzekł inżynier.
— Wszystko to dobrze i pięknie — odezwał się Pencroff, słuchający dotąd całemi uszyma — ale możesz-że mi powiedzieć, panie Cyrus, czy wyspa Lincolna zbudowana była także przez pańskie wymoczki?
— Nie — odrzekł Cyrus Smith — ona ma początek czysto wulkaniczny.
— A więc zniknie pewnego dnia?
— Bardzo być może...
— Spodziewam się, że nas już tu nie będzie.
— O nie, uspokój się Pencroffie, nie będzie nas już tutaj, nie mamy bowiem najmniejszej ochoty tu umrzeć i niewątpliwie znajdziemy w końcu środek jakiś wydobycia się z tego miejsca.
— A tymczasem — wtrącił Gedeon Spilett — usadówmy się, jakby na wieczność. Nie należy nigdy nic robić w połowie.
Na tem skończyła się rozmowa, a jednocześnie z nią i śniadanie. Zabrali się więc osadnicy na nowo do badania okolicy i wkrótce doszli do punktu, od którego rozpoczynała się przestrzeń bagnista. Były to rzeczywiście błota, których rozległość aż do owego zaokrąglonego wybrzeża, zamykającego wyspę na południo-wschód, mogła wynosić dwadzieścia mil kwadratowych. Grunt składał się z mułu gliniasto-krzemiennego, pomięszanego z mnóstwem szczątków roślinnych. Pokrywały go, jak gruby kobierzec, zielenice, sitowie, tataraki i rozrzucone tu i owdzie kępy ziół. Kilka kałuż zamarzniętych błyszczało w rozmaitych punktach, odbijając promienie słoneczne. Ani deszcze, ani jakabądź rzeka wzdęta przez nagły przybór wód nie mogła utworzyć tych zbiorników. Dla tego należało naturalnie wnosić, iż bagnisko to podsycała woda sącząca się z ziemi — i tak też było w istocie. Można się nawet było obawiać, ażeby w czasie upałów powietrze nie przejęło się miazmami, rodzącemi zaraźliwe gorączki.
Po nad tem zielskiem wodnem i nad powierzchnią tych wód stojących ulatywał cały rój ptaków. Myśliwy nie byłby tu stracił ani jednego strzału na marne. Dzikie kaczki, kurki, cyranki, krzyki żyły tu gromadnie i nie zdradzając najmniejszej obawy, pozwalały się z łatwością podejść. Jeden strzał z palnej broni byłby niewątpliwie położył z kilka tuzinów tego ptactwa, tak zbite były jego gromady. Trzeba jednak było zadowolić się wypuszczeniem na nie strzał. Rezultat ztąd, rozumie się, był mniejszy, ale cicha strzała miała tę wyższość, że nie przerażała ptactwa, które wystrzał z broni palnej byłby rozprószył po wszystkich zakątkach bagniska. Strzelcy poprzestali tedy na ten raz na tuzinie kaczek białych, z przepaską barwy cynamonowej, z głową zieloną, skrzydłem czarnem, białem i rudawem i spłaszczonym dziobem. Harbert poznał w nich „tadorny.“ Top przyczynił się znacznie do schwytania tego ptactwa, którego imię nadano tej bagnistej części wyspy. Osadnicy znaleźli więc tutaj obfity zapas zwierzyny wodnej, na przyszłość. W danej chwili, pozostawało tylko wyzyskiwać ten żywy skład odpowiednio, a przytem prawdopodobnem było, że wiele gatunków tego ptactwa, dałoby się, jeżeli już nie całkiem przyswoić, to przynajmniej zaaklimatyzować w okolicach jeziora, gdzie znalazłyby się tuż pod ręką konsumentów.
Około piątej wieczorem Cyrus Smith i jego towarzysze wybrali się w powrotną drogę do swego mieszkania i przebywszy „błota Tadornów“ przeszli Dziękczynną po moście z lodów.
O ósmej wieczorem znajdowali się już razem w Pałacu Granitowym.






ROZDZIAŁ XXII.
(Wilcze doły. — Lisy. — Pekarysy. — Zmiana wiatru na północno-zachodni. — Śnieżna zawieja. — Koszykarstwo. — Najsilniejsze mrozy. — Krystalizacja cukru klonowego. — Tajemnicza studnia. — Zamierzone badania. — Ziarnko śrutu.)

Silne mrozy trwały aż do 15. sierpnia nie przechodząc jednak dotychczasowego maksimum stopni Fahrenheita. Przy spokojnem powietrzu niską tę temperaturę znieść było łatwo; ale gdy się wiatr rozhulał, stawała się ona dosyć niemiłą dla ludzi niedostatecznie odzianych. Pencroffa skłoniło to do wyrażenia żalu, że wyspa nie mieściła w sobie kilka rodzin niedźwiedzich zamiast lisów i fok, których futro wiele pozostawiało do życzenia.
— Niedźwiedzie — mówił — mają w ogóle doskonałą odzież i prawdziwie życzyłbym sobie tylko pożyczyć od nich na zimę ciepłej kapoty, którą są okryte.
— Ba! — odpowiadał na to Nab — a kto wie, Pencroffie, czyby się one zgodziły na tę pożyczkę? Zwierzęta te nie są bynajmniej podobne do świętego Marcina!...
— No! toby się je poprosiło, Nabie — poprosiłoby się je — odcinał się Pencroff tonem największej pewności.
Ale te groźne drapieżniki nie istniały wcale na wyspie, lub przynajmniej dotychczas się nie pokazywały.
Na wszelki jednak wypadek Pencroff i korespondent zajęli się urządzeniem wilczych dołów na Wielkiej Tarasie i w pobliżu lasu. Wedle zdania marynarza, każde zwierzę było pożądaną zdobyczą, i gryzoń czy drapieżnik, schwytany w nowo urządzoną zasadzkę, mógł się spodziewać dobrego przyjęcia w Granitowym Pałacu.
Co do owych zasadzek, konstrukcja ich była nadzwyczaj prostą: doły wykopane w ziemi, po nad niemi powała z gałęzi i ziół, ukrywająca otwór, wewnątrz jakaś przynęta, której zapach mógł przyciągnąć zwierzynę — otóż i wszystko. Należy wspomnieć także, że nie kopano tych dołów na chybił trafił, ale w pewnych, oznaczonych miejscach, kędy liczniejsze tropy wskazywały częste przechody czworonogów. Codziennie odwiedzano te zasadzki, i po trzykroć, w ciągu pierwszych dni, znaleziono w nich okazy tych „kulpesów,“ które osadnicy widzieli już na prawym brzegu Dziękczynnej.
— Ach! do kroćset! więc tylko same lisy w tym kraju!... — wykrzyknął Pencroff, po raz trzeci wydobywając jednego z tych nieboraków z dołu, kędy siedział z bardzo kiepską miną. Te bestje na nic się nie zdały!...
— Ależ przeciwnie — odpowiedział mu Gedeon Spilett. — Zdadzą się i one na coś!
— Ciekawym na co?
— Na wabika dla innych!
Korespondent miał słuszność i odtąd w dołach kładziono za przynętę zabite lisy.
Oprócz tego marynarz narobił także siatek, z włókien sitowia zwanego kurry, i było z nich więcej pożytku niż z dołów. Rzadko dzień przeszedł, ażeby nie schwytał się w nie jaki królik. Prawda tylko, że tym sposobem trzeba było jeść królika i wciąż królika, ale Nab umiał urozmaicać sosy do nich, biesiadnikom ani na myśl nie przychodziło się na to skarżyć.
Jednakże, raz czy dwa razy, w drugim tygodniu sierpnia, doły obdarzyły myśliwców innemi i użyteczniejszemi niż kulpesy zwierzętami. Było to kilka z owych dzików, które zauważano już w okolicach jeziora. Pencroff na ten raz nie potrzebował pytać się, czy ta zwierzyna jest jadalną. Można było to poznać odrazu, po jej podobieństwie do świni amerykańskiej i europejskiej.
— Ale to nie są bynajmniej świnie, uprzedzam cię, Pencroffie — rzekł do niego Harbert.
— Mój chłopcze — odrzekł Pencroff, pochylając się nad dołem i wyciągając za maleńki wyrostek, służący im za ogon, jednego z tych przedstawicieli rodziny gruboskórnych — pozwól mi wierzyć, że to świnie...
— Dla czego?
— Bo mi to sprawia przyjemność!
— Lubisz więc bardzo wieprzowinę?
— Lubię bardzo wieprzowinę i jej posiadacza — odparł marynarz — szczególniej za jego nogi, i gdyby miał ich ośm zamiast czterech, lubiłbym go jeszcze więcej.
Co zaś do owych zwierząt, były to pekarysy, należące do jednego z czterech gatunków, składających tę rodzinę, a mianowicie do gatunku „tajassous,“ który rozpoznać można po barwie ciemniejszej i braku kłów, uzbrajających ryj reszty kuzynów. Pekarysy te żyją zwykle stadami i prawdopodobnem było, że znajdowały się w obfitości w częściach lesistych wyspy. Bądź co bądź, jadalne były od stóp do głów, a Pencroff niczego więcej od nich nie żądał.
Około 15. sierpnia stan atmosfery zmienił się nagle, z powodu przejścia wiatru wschodniego w północno-zachodni. Temperatura podniosła się o kilka stopni, a wyziewy nagromadzone w powietrzu nie omieszkały rozsypać się śniegiem. Wyspę całą pokryła biała zasłona i pod inną postacią znowu ukazała ją jej mieszkańcom. Śnieg ten sypał obficie przez kilkanaście dni i wkrótce wysokość jego doszła do dwóch stóp.
Wnet też wiatr się rozhulał nader gwałtownie i z wysokości Pałacu Granitowego, słychać było morze grzmiące na rafach. W niektórych zagięciach skał tworzyły się wiry powietrzne, a śnieg kręcił się tam w wysokich słupach, podobnych do owych trąb płynnych, okręcających się na swojej podstawie, które okręty muszą strzałami z armat rozbijać. Na szczęście, huragan idący od północo-zachodu uderzał na wyspę z tyłu, co ratowało Pałac Granitowy od bezpośredniego naporu. Jednakże, w pośród tej śnieżycy, tak strasznej, jaka być mogła kiedykolwiek gdzieś w okolicach polarnych, ani Cyrus Smith, ani jego towarzysze, nie mogli, pomimo najgorętszej chęci, wyjść na zewnątrz i pozostali w zamknięciu przez pięć dni, od 20 do 25 sierpnia. Słychać było burzę szalejącą w lesie jakamarowym, gdzie musiała wiele zrządzić szkody. Mnóstwo drzew niezawodnie wyrwało z korzeniem, ale Pencroff pocieszał się myślą, że to oszczędza trudu zrębywania.
— Wicher robi się drwalem — nie przeszkadzajmy mu — powtarzał.
Zresztą nie było żadnego środka przeszkodzenia mu.
Jakież składali naówczas dzięki niebu, mieszkańcy Granitowego Pałacu, za obdarowanie ich tem doskonałem i niewzruszonem schronieniem! Cyrusowi Smith dostawała się, jak łatwo pojąć, zasłużona cząstka w tych podziękowaniach — ale, koniec końców, natura to wyżłobiła tę jaskinię, i jemu zawdzięczać można było tylko jej odkrycie. Tutaj wszyscy byli bezpieczni i ciosy burzy nie mogły ich dosięgnąć. Gdyby byli zbudowali na Wielkiej Tarasie dom z cegieł i drzewa, niewątpliwie nie byłby się oparł teraz wściekłości huraganu. Co zaś do „Dymników,“ dosyć było przysłuchać się grzmotowi rozlegającemu się niezmierną siłą od ich strony, ażeby pojąć, że w tej chwili musiały być zupełnie niemieszkalne, ponieważ morze, przewaliwszy się przez wysepkę, wściekle o nie uderzało. Tymczasem tutaj, w Pałacu Granitowym, w pośród tych ścian, których napocząć nie mogły woda ani wicher — nie było najmniejszej obawy!
Przez czas tych kilku dni zamknięcia, osadnicy nie założyli rąk bezczynnie. Drzewa w deskach nie brakło w składzie, powoli więc skompletowano ruchomości stołami i krzesłami, mocnemi niewątpliwie, bo nie oszczędzano na nie materjału. Sprzęty te trochę przyciężkie, źle usprawiedliwiały swoją ogólną nazwę: „ruchomości,“ której głównym warunkiem jest łatwość przenoszenia z miejsca na miejsce, a jednakże były dumą Naba i Pencroffa, którzy nie byliby ich zamieniali na cacka wyrobu Boule’a.
Następnie osadnicy ze stolarzy zmienili się w koszykarzy, i wcale nie źle udawała im się ta nowa fabrykacja. Odkryli w kierunku owej wzniosłości, którą jezioro tworzyło na północy, obfitą łozinkę, kędy rosło mnóstwo purpurowej łozy. Przed porą dżdżystą, Harbert i Pencroff zebrali znaczną ilość tych pożytecznych krzewów i obecnie gałęzie ich, dobrze już przygotowane, mogły być ze skutkiem użyte. Pierwsze próby wypadły niekształtnie, ale dzięki zręczności i inteligencji robotników, naradzających się, przypominających sobie widziane wzory, współzawodniczących z sobą, kosze i koszyki najrozmaitszych rozmiarów powiększyły wkrótce inwentarz osady. Zaopatrzono w nie magazyn, a oprócz tego Nab poumieszczał w specjalnych koszykach swoje zbiory rhisomów, migdałów, szyszek sosnowych i korzeni smokownika.
W ciągu ostatniego tygodnia miesiąca sierpnia powietrze się raz jeszcze odmieniło. Temperatura zniżyła się nieco i burza ucichła. Osadnicy zrobili wycieczkę na zewnątrz. Leżało tam niewątpliwie ze dwie stopy śniegu na ziemi, ale po powierzchni jego stwardniałej iść można było bez zbytniej trudności. Cyrus Smith i jego towarzysze weszli na Wielką Tarasę.
Co za zmiana! Te lasy, które zostawili w zieleni, szczególniej w części sąsiadującej z gajem sosnowym, znikały obecnie pod jednostajną barwą. Wszystko bielało się, od szczytu góry Franklina aż do wybrzeża: lasy, łąka, jezioro, rzeka. Fale Dziękczynnej pędziły pod sklepieniem z lodu, które za każdym przypływem i odpływem tajało i łamało się z trzaskiem. Mnóstwo ptaków ulatywało nad zmarzniętą powierzchnią jeziora: kaczki i krzyki, łyski i nurki. Było tego tysiące tysięcy. Lody jeżyły się na skałach na krawędzi tarasy, pomiędzy które spadała kaskada. Powiedziałbyś, że woda wylewa się z potwornej rynny, wyrzeźbionej z całą fantazją artystyczną renesansu. Szkód wyrządzonych w lesie przez huragan niepodobna było jeszcze obliczyć. Trzeba było czekać, aż stopnieją śniegi.
Gedeon Spilett, Pencroff i Harbert nie chybili tej sposobności odwidzenia swoich półapek. Z trudnością zaledwo je odnaleźli pod śniegiem. Musieli nawet uważać, ażeby nie wpaść w który z dołów, byłoby to bowiem niebezpieczną i upokarzającą zarazem rzeczą złapać się we własną zasadzkę!
Uniknęli jednakże szczęśliwie tej nieprzyjemności i znaleźli doły najzupełniej nienaruszone. Żadne zwierzę w nie nie wpadło, a jednakże mnóstwo tropów znać było naokoło, szczególniej pomiędzy innemi ślady pazurów, wyraziście zarysowane. Harbert nie wahał się twierdzić, że jakiś mięsożernik z rodziny kotów przeszedł tędy. Okoliczność ta potwierdziła zdanie inżyniera o istnieniu na wyspie Lincolna zwierząt drapieżnych, niebezpiecznych. Niewątpliwie zamieszkiwały one zwykle gęste lasy Zachodniej Ręki, ale przyciśnięte głodem, zapędziły się aż do Wielkiej Tarasy. Kto wie, może zwęszyły mieszkańców Granitowego Pałacu?
— No, ale koniec końców cóż to za bestje? zapytał Pencroff.
— Tygrysy — odpowiedział Harbert.
— Myślałem, że te zwierzęta znajdują się tylko w krajach gorących?
— Na nowym lądzie — odrzekł młody chłopiec — spotkać je można od Meksyku do pampasów Buenos-Ayres. A ponieważ zaś wyspa Lincolna znajduje się prawie pod tąż samą szerokością, co prowincje La Platy, nic dziwnego tedy, że i tu trafiają się tygrysy.
— Dobrze!... będziemy się mieć na baczności — rzekł Pencroff.
Wśród tego, śnieg począł tajać pod wpływem temperatury, która się ogrzała. Deszcz zaczął padać i wnet, dzięki jego pomocy, śnieg znikł bez śladu. Pomimo brzydkiego powietrza, osadnicy odnowili swoje zapasy wszelkiego rodzaju: migdałów sosnowych, korzeni smokownika, rhizomów, soku klonowego w części roślinnej; królików, agoutisów i kangurów, w części zwierzęcej. Wymagało to kilku wycieczek do lasu i pozwoliło im sprawdzić przy tej sposobności, że huragan ostatni powalił znaczną ilość drzew. Marynarz i Nab dotarli nawet z wózkiem aż do pokładów węgla ziemnego, w celu nabrania kilku tonn paliwa. Mimochodem spostrzegli, że komin pieca garncarskiego doznał mocnych uszkodzeń od wiatru i zerwany został co najmniej na sześć stóp od góry.
Jednocześnie z węglem odnowili także i zapas drzewa, skorzystawszy z uwolnionego od lodów prądu „Dziękczynnej,“ za pomocą którego spławili do Granitowego Pałacu kilkanaście ładunków paliwa. Nie można było bowiem wiedzieć, czy pora mrozów stanowczo się już skończyła.
Odwiedzili również „Dymniki“ i ujrzawszy je, powinszować sobie tylko mogli, że nie znajdowali się tu w czasie burzy. Morze pozostawiło tu niezaprzeczone ślady swoich spustoszeń. Pędzone gwałtownym wiatrem, przewaliwszy się przez wysepkę, zalało korytarze i zasypało je na pół piaskiem, a skały pokryło grubemi warstwami zielska. Podczas gdy Nab, Harbert i Pencroff polowali lub odnawiali zapasy paliwa Cyrus Smith i Gedeon Spilett zajęli się uprzątnięciem „Dymników“ i znaleźli kuźnię oraz piece prawie nienaruszonemi; nagromadzone piaski bowiem uchroniły je od zniszczenia.
Wkrótce pokazało się, że osadnicy mieli wyborną myśl z odnowieniem zapasów paliwa. Z mrozami bowiem nie skończyło się jeszcze bynajmniej. Wiadomo, że na półkuli północnej, miesiąc luty cechuje się szczególniej wielkiem zniżeniem temperatury. Tak samo musiało być i na półkuli południowej, i rzeczywiście miesiąc sierpień, odpowiadający lutemu w Ameryce północnej, nie uszedł temu prawu klimatycznemu.
Około 25, po nowych śniegach i deszczach, wiatr zmienił się na południowo-wschodni i nagle zrobiło się bardzo zimno. Wedle obliczenia inżyniera, kolumna merkurjalna termometru Fahrenheita musiałaby wskazać nie mniej jak ośm stopni poniżej zera (22°, 22 centygrad. poniżej temperatury marznięcia wody), i stan ten, który wiatr ostry dokuczliwszym jeszcze czynił, trwał przez wiele dni. Osadnicy musieli znowu zamurować się w Pałacu Granitowym i pozatykać najhermetyczniej wszystkie otwory frontowe, pozostawiwszy maleńkie tylko przejścia dla dostępu powietrza. Świec wyszło bardzo wiele. Dla zaoszczędzenia ich osadnicy poprzestawali częstokroć na świetle od ogniska, do którego nie żałowano paliwa. Kilkakrotnie, jedni albo drudzy schodzili na wybrzeże, pomiędzy lodowce, które tam każdy przypływ nagromadzał, ale powracali natychmiast do Pałacu Granitowego, nie bez trudności i bolu chwytając za szczeble drabiny, do których przy takim mrozie przylegały im palce.
Trzeba było czemś przecie zapełnić czas tego przymusowego zamknięcia w Granitowym Pałacu. Cyrus Smith tedy wziął się do operacji, którą można było odbywać pomiędzy czterema ścianami.
Wiemy, że osadnicy nie mieli innego cukru, tylko ową substancję płynną, którą dobywali z klonu, przez głębokie nacięcia. Ten płyn zbierali w naczynia i używali go w tym stanie do rozmaitych celów kuchennych, tem łatwiej, że po dłuższem staniu, stawał się bielszym i syropowo gęstym.
Ale można to było jeszcze lepiej urządzić, a na dowód tego, Cyrus Smith pewnego dnia oznajmił swoim towarzyszom, że zajmą się rafinerją cukru.
— Rafinerją cukru! — odrzekł Pencroff — to rzemiosło grzejące, nieprawdaż?
— Nawet bardzo — odpowiedział Cyrus...
— A więc przychodzi w samą porę! — zawołał marynarz.
Niechaj to słowo „rafinerja“ nie budzi w umyśle czytelników wspomnienia owych fabryk o skomplikowanych machinach i mnogości wielkiej robotników! Gdzie tam! Do skrystalizowania tego płynu, wystarczało oczyścić go za pośrednictwem niezmiernie łatwego działania. Po umieszczeniu na ogniu w wielkich naczyniach glinianych, poddano go po prostu parowaniu i wkrótce piana wystąpiła na jego powierzchnię. Skoro płyn zaczynał gęstnieć, Nab uważał, ażeby go zamięszać drewnianą łyżką, dla przyspieszenia ewaporacji, a zarazem zapobieżenia, aby nie nabrał przypalonego smaku.
Po kilku godzinach wrzenia na dobrym ogniu, który zarówno dobrze oddziaływał na pracowników, jak na substancję, nad którą pracowali, sok klonowy zamienił się w gęsty syrop. Syrop ten wylano w gliniane formy, wypalone poprzednio umyślnie ku temu w piecu kuchennym i mające kształt rozmaity. Nazajutrz, syrop oziębiony utworzył głowy i tabliczki. Był to cukier, koloru trochę czerwonawego, ale prawie przejrzysty i w smaku wyborny.
Zimno nie ustawało aż do połowy września i jeńcy Pałacu Granitowego poczęli już narzekać na długość swojej niewoli. Codzień prawie, próbowali wycieczek na zewnątrz, ale tylko na chwilę. Zresztą pracowali bezustanku nad urządzeniem i zaopatrzeniem we wszystko swego mieszkania. Przy pracy toczyła się pogawędka. Cyrus Smith pouczał swoich towarzyszy w tysiącu przedmiotach i objaśniał im szczególniej praktyczne zastosowania wiedzy.
Osadnicy nie mieli do rozporządzenia bibljoteki, ale inżynier był księgą, zawsze gotową, zawsze otwartą na potrzebnej stronicy, księgą, która rozstrzygała wszystkie ich wątpliwości, i którą często przeglądali. Tak czas mijał, nie przynosząc tym dzielnym ludziom najmniejszej trwogi o przyszłość.
Pora jednak już była ażeby to zamknięcie się skończyło. Wszyscy pragnęli, jeżeli już nie zupełnej pogody, to przynajmniej ustania tego nieznośnego zimna. Gdybyż przynajmniej mieli wystarczającą odzież, ile by byli zrobili wycieczek czy to do wzgórków piasczystych nad morzem, czy też do błota Tadornów! Zwierzyna dałaby się łatwo podejść i polowanie byłoby niewątpliwie wyśmienite. Ale Cyrusowi chodziło o to, ażeby nikt nie narażał zdrowia, bo pomoc wszystkich była mu potrzebna — i rady jego usłuchano. Najniecierpliwszym jednak ze wszystkich — rozumie się po Pencroffie — był Top. Wiernemu psisku było nazbyt ciasno w Granitowym Pałacu. Przebiegał z jednego pokoju do drugiego i zdradzał na swój sposób niezadowolenie z tak długiej niewoli.
Cyrus Smith zauważał nieraz, że ilekroć Top zbliżał się do tej ciemnej studni, łączącej się z morzem a której otwór znajdował się w głębi magazynu, tylekroć warczał w osobliwy sposób. Nieraz znowu biegał na około tej dziury zasłoniętej drewnianą pokrywą. Niekiedy nawet próbował wcisnąć łapy pod tę pokrywę, jak gdyby chciał ją podnieść. W takich razach poszczekiwał pewnym właściwym sposobem, wyrażającym gniew i niespokojność zarazem.
Inżynier zauważył wielekroć te manewry Topa. Cóż więc było w tej przepaści, co oddziaływało do tego stopnia na to pojętne zwierzę. Studnia dochodziła do morza — to był pewnik. Czy może rozgałęziała się wązkiemi kurytarzami przez całe rusztowanie wyspy? Może zostawała w związku z jakiemiś wydrążeniami wewnętrznemi? Może jaka potwora morska przybywała od czasu do czasu zachwycić powietrza na dnie tej studni? Inżynier nie wiedział co myśleć i nie mógł się powstrzymać od tworzenia dziwacznych kombinacyj. Przyzwyczajony iść jak najdalej po gruncie rzeczywistości naukowej, nie mógł sobie przebaczyć, że daje się pociągnąć w dziedzinę rzeczy dziwnych, prawie nadprzyrodzonych. Ale jakżeż można było pojąć, ażeby Top, jeden ztych psów rozsądnych, które nigdy nie marnowały czasu, szczekając na księżyc, parł się tak i rwał do tej przepaści, gdyby się w niej nie działo coś dla niego niepojętego? Postępowanie Topa intrygowało Cyrusa Smitha bardziej, aniżeli rozumnie przyznać się mógł sam przed sobą.
Bądź co bądź jednak, wrażeń swoich udzielił tylko Gedeonowi Spilett, uważając za zbyteczne wtajemniczać towarzyszy w mimowolne refleksje, wywołane okolicznością, która mogła być niczem więcej, jeno prostą psią fantazją Topa.
Wreszcie zimna ustały. Zaczęły się deszcze, ulewy ze śniegiem, ulewy z gradem, wiatry gwałtowne — ale wszystko to trwało nie długo.
Lody prysły, śniegi stopniały, — płaszczyzna, tarasa, wybrzeża Dziękczynnej i las stały się dostępnemi znowu. Powrót wiosny zachwycił mieszkańców Granitowego pałacu; wkrótce też przepędzali w nim tylko godziny snu i pożywienia.
Rozpoczęły się częste polowania w drugiej połowie września — co przywiodło Pencroffa do dopominania się z nową natarczywością o broń palną, którą, twierdził, że mu Cyrus Smith przyobiecał. Inżynier wiedząc dobrze, że bez specjalnych narzędzi będzie dlań niemożebną prawie rzeczą zrobić strzelbę na coś przydatną, wymawiał się zawsze i odkładał to na później. Zresztą zwracał uwagę Pencroffa, że Harbert i Gedeon Spilett stali się biegłymi łucznikami, których strzałom nie uchodziło już żadne z wyborniejszych zwierząt: ani kangury, ani aguty, ani kabyjasy, ni gołębie, dzikie kaczki, krzyki, lub wreszcie jakakolwiek inna pierzasta lub szerścią odziana zwierzyna. Można więc było poczekać na broń doskonalszą. Ale uparty marynarz nie dał się niczem przekonać i wciąż niepokoił inżyniera, — popierany w tem zresztą przez Gedeona Spiletta.
— Jeżeli wyspa ta — mówił korespondent — mieści w sobie — jak można podejrzywać — drapieżne zwierzęta, to myślmy zawczasu o walce z niemi i wytępieniu ich. Może przyjść taka chwila, że to będzie naszym najpierwszym obowiązkiem.
W owej jednak epoce nie kwestja broni palnej ale kwestja odzieży zajmowała głównie Cyrusa Smitha. Odzież dotychczasowa osadników wytrzymała tę zimę — ale do przyszłej dotrwać nie mogła. Skórę mięsożernych lub wełnę przeżuwających — oto, co trzeba było zdobyć za jaką bądź cenę — a ponieważ baranów skalnych nie brakło, potrzeba tedy było pomyśleć o sposobie utworzenia z nich stada, któreby się chowało na potrzeby osady. Ogrodzenie dla zwierząt domowych, kurniki dla drobiu, jednem słowem założenie folwarku w jakiejś części wyspy — oto były dwa najważniejsze plany, do wykonania w czasie pory pogodnej.
Dla tego też, a przedewszystkiem w interesie tych przyszłych budowli, palącą było kwestją zbadanie całej nieznanej części wyspy Lincolna, to jest części pod temi wysokiemi lasami, rozciągającemi się na prawym brzegu Dziękczynnej, od jej ujścia aż do krańca półwyspu Wężowego, — a także i na całem wybrzeżu zachodniem. Ale na to potrzeba było stałej pogody, a więc najmniej miesiąc jeszcze czekać należało dla podjęcia takiej wyprawy z pożytkiem.
Oczekiwali osadnicy na tę chwilę z niecierpliwością, gdy nagle zaszedł wypadek, który podbudził jeszcze w nich dotychczasową żądzę zbadania w całości miejsca swego pobytu.
Było to 24. października. W ten dzień Pencroff wybrał się na obejrzenie połapek, które utrzymywał ciągle w porządku, zaopatrzone w przynętę. W jednej z nich znalazł troje zwierząt, niewątpliwie bardzo pożądanych dla kuchni. Była to samica pekari z dwoma maleńkiemi.
Pencroff powrócił do Granitowego pałacu, zachwycony swoją zdobyczą i za przybyciem, jak zawsze, głośno się chlubić nią zaczął.
— No, będziem wreszcie mieli wyborny objad, panie Cyrus — zawołał. I pan, panie Spilett, skosztujesz tego...
— Czemużby nie — rzekł korespondent — ale naprzód chciałbym wiedzieć — czego?
— Młodego prosiątka!
— Co, — młodego prosiątka — nic więcej, Pencroffie. Słysząc twoją radość, sądziłem, że co najmniej przynosisz kuropatwę z truflami.
— Jakto? — wykrzyknął Pencroff — miałżebyś pan przypadkiem pomiatać młodem prosięciem?
— To nie — odrzekł Gedeon Spilett, nie okazując żadnego uniesienia — owszem, byleby się go nie nadużyło....
— No, no, dobrze już, dobrze, panie dziennikarzu, — odciął się marynarz, rozdrażniony takiem lekceważeniem swojej zdobyczy — grasz pan rolę wybrednisia? A siedm miesięcy temu, gdyśmy wylądowali na tę wyspę, nie posiadałbyś się był z radości, napotkawszy taką zwierzynę....
— Tak to, tak — odrzekł korespondent. Człowiek nigdy nie jest ani doskonałym ani zadowolonym.
— No, co tam — ciągnął dalej Pencroff — tego jestem przynajmniej pewny, że Nab się dziś popisze. Popatrzcie. Tych dwoje pekarysków ma zaledwie trzy miesiące!... Kruche będą, jak przepiórki!... Pójdź, Nabie pójdź! Ja sam dopilnuję ich upieczenia.
I marynarz, prowadząc za sobą Naba, wybiegł do kuchni i zatopił się cały w przyrządzaniu ulubionej zwierzyny.
Zostawiono mu zupełną swobodę. Nab i on przygotowali wspaniałą ucztę złożoną z dwóch pekarysów, zupy z kangura, szynki wędzonej, migdałów szyszkowych, napoju z korzenia smokownika, herbaty Oswego, — słowem ze wszystkiego, co najlepszego mieli. Ale pomiędzy wszystkiemi potrawami w pierwszym rzędzie figurować miały smakowite pekarysy, duszone.
O piątej zastawiono ten objad w sali Pałacu Granitowego. Zupa z kangura parowała na stole. Uznano ją za wyborną.
Po zupie przyszły pekarysy. Pencroff chciał sam je pokrajać, i potwornemi porcjami poobdzielał współbiesiadnikow.
Były one rzeczywiście wyborne, i Pencroff pożerał swoją część z przepysznem zacięciem, gdy naraz krzyk i przekleństwo z ust mu się wyrwały.
— Co się stało? — spytał Cyrus Smith.
— Stało się… stało się… żem sobie ząb wyłamał? — odpowiedział marynarz.
— Ej!… byłyżby kamienie w twoich pekarysach?… rzekł Gedeon Spilett.
— Chybaże!… odpowiedział Pencroff, wyjmując z ust przedmiot, który go przyprawił o stratę jednego żuwacza.
Nie był to bynajmniej kamień.... Było to ziarnko śrótu....


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.






  1. t. j. 46 metrów na sekundę albo 166 kilometrów na godzinę. (Przyp. autora.)
  2. Malstrom (Moskenstrom) na co nie ma wyrazu francuskiego, a tem mniej polskiego — są to prądy morskie na morzu północnem niedaleko wybrzeża Norwegji, rodzaj wirów, których się bardzo obawiają żeglarze. (Przyp. tłum.)
  3. Balon, jak wiadomo, pokryty jest cały siecią sznurową, służącą częścią dla wzmocnienia go, częścią zaś dla lepszego przymocowania łódki. Sznury tej sieci zbiegają się wszystkie do koła drewnianego obręcza, zwanego „równikiem“ i do spadających stamtąd końcow tychże przytwierdzona jest łódka balonowa. (Przyp. tłum.)
  4. Drąg żelazny do łupania kamieni.
  5. Dnia 3. kwietnia miasto Richmond popadło w moc jenerała Granta, powstanie separatystów zostało stłumione, jen. Lee cofnął się ku zachodowi a sprawa jedności amerykańskiej odniosła zwycięstwo i tryumf.
  6. Krzyż Południowy jest taką samą stałą konstelacją nad biegunem południowym, jak Mała Niedźwiedzica z gwiazdą polarną nad biegunem północnym. Przyp. tłum.
  7. Kurtyną nazywają przy twierdzach mur łączący ze sobą dwa bastjony. W tem znaczeniu użył autor tego wyrazu w tem porównaniu. (Przyp. tłum.)
  8. Gatunek roślin skrytopłciowych. (Prz. tłum.)
  9. Przypis własny Wikiźródeł Naprawiono błąd składu; w oryginale treść stron 59 i 60 zamieniona miejscami.
  10. Autor słynnej rozprawy o rybołowstwie. (Przyp. autora.)
  11. Ptactwo morskie, które najchętniej lata wśród największej burzy. (Przyp. autora.)
  12. Miara amerykańska wynosząca 0m, 9144 długości. (Przyp. autora.)
  13. Kozły skalne. (Przyp. tłum.)
  14. Bagna siarczane. (Przyp. tłóm.)
  15. Gatunek ziemi wulkanicznej. (Przyp. tłóm.)
  16. Gatunek myszy amerykańskich. (Przyp. tłum.)
  17. Wielkie jezioro na pograniczu Kanady i Zjednoczonych Stanów. (Przyp. tłum.)
  18. W samej rzeczy w owej porze roku i w owej szerokości słońce wschodziło o godz. 5 m. 33 z rana, a zachodziło o godz. 6 m. 17 z wieczora. (Przyp. autora.)
  19. Gatunek glinki chińskiej wchodzącej do składu porcelany. (Przyp. tłum.)
  20. Są to stopy angielskie, z których jedna wynosi 30 centymetrów. (Przyp. autora).
  21. Przypis własny Wikiźródeł Brak numeru rozdziału - ROZDZIAŁ XV.
  22. Jeden galon zawiera 4½ kwart naszych. (Przyp. tłum.)
  23. Gran waży 007 gramu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.