Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na odchodnem pochylił się Cyrus Smith raz jeszcze nad otworem ciemnej studni, które sięgała prostopadle aż do poziomu morza. Przysłuchiwał się z wielką uwagą. Nie słyszał jednak żadnego szelestu, nawet szmeru fal które wzburzone morze musiało rozkołysać czasem w tych głębinach. Wrzucił jeszcze jedną palącą się gałązkę. Ściany studni oświeciły się na chwilę, ale nie więcej jak za pierwszym razem nie dostrzegł w niej nic podejrzanego. Jeśli jaki potwór morski został tu znienacka zaskoczonym przez odpływ wody, musiał już zapewne schronić się do morza podziemnym kanałem ciągnącym się po pod wybrzeżem, którym odpływała woda z jeziora, zanim nową otworzono jej szluzę.
Inżynier tymczasem stał nieruchomy, z wytężonym słuchem, z wlepionem w otchłań okiem, nie mówiąc ani słowa.
Marynarz zbliżył się do niego i dotykając jego ramienia rzekł:
— Panie Smith!
— Czego sobie życzysz, mój przyjacielu? odparł inżynier, jakgdyby duch jego powrócił dopiero z krainy marzeń.
— Pochodnie niebawem pogasną.
— A więc w drogę! odparł Cyrus Smith.
Mały nasz orszak opuścił pieczarę i począł wspinać się w górę ciemnym kurytarzem. Top zamykał pochód, warcząc jeszcze od czasu do czasu. Droga była dość uciążliwą. Osadnicy zatrzymali się chwilkę w górnej pieczarze, która tworzyła rodzaj przedsionka w samej połowie