Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

te wskazywały jakie myśli już wtedy tłoczyły się w jego głowie. Tym razem zrozumieli ich brzmienie:
— Wyspa czy stały ląd? — szepnął.
— Do kroćset djabłów! — zawołał Pencroff, nie mogąc się wstrzymać od tego wykrzyknika, co nas to teraz obchodzi, jeżeli tylko pan żyjesz, panie Cyrus! Czy wyspa, czy stały ląd — to się później pokaże.
Inżynier skinął głową potakująco i zdawał się usypiać.
Zachowywano się więc jak najspokojniej, a korespondent rozpoczął natychmiast przygotowania do jak najwygodniejszego przeniesienia inżyniera. Nab, Harbert i Pencroff opuścili w tym celu grotę i podążyli ku wysokiej wydmie piasczystej, na której szczycie rosło kilka drzew karłowatych; po drodze marynarz nie mogąc wytrzymać, powtarzał raz po raz:
— Wyspa czy stały ląd! No proszę, komu by to przyszło na myśl, kiedy ledwie co dycha! Dziwny człowiek!
Przybywszy na wierzchołek wydmy, Pencroff i dwaj towarzysze jego, odarli jedno drzewo dość suchotnicze z głównych gałęzi, nie mając do tego innych narzędzi, prócz gołych rąk. Był to gatunek sosny morskiej, pochylonej przez wichry; z gałęzi tych sporządzili nosze, na których, wyścieliwszy je liśćmi i trawą, można było wygodnie przenieść inżyniera.
Cała ta robota trwała czterdzieście minut, a dochodziła już dziesiąta, gdy marynarz, Nab