Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nier milczący, zbaczał tylko czasem zdrogi, ażeby podjąć i schować do kieszeni ten lub ów okaz mineralny lub roślinny, nie czynił jednak przytem żadnych uwag.
— Co on u licha tak zbiera? mruczał pod nosem marynarz. Ja przecież także patrzę, lecz nie widzę, nic takiego, po coby warto było się schylać.
Około dziesiątej drużyna nasza spuszczała się z ostatnich pagórków, stanowiących podnóże góry Franklina. Ziemia porosła była tylko krzakami i zrzadka porozrzucanemi drzewami. Pod nogami mieli grunt wapienny, żółtawy, który tworzył równinę na milę długą, sięgającą do samego krańca lasu. Olbrzymie bryły bazaltowe, które według badań Bischofa potrzebowały trzysta pięćdziesiąt miljonów lat, ażeby się oziębić, leżały tu i ówdzie na równinie, która miejscami zdradzała ślady podziemnych wstrząśnień. Nigdzie jednak nie widać było lawy, której potoki rozlały się były przeważnie po stokach północnych.
Cyrus Smith był już pewny, że szczęśliwie dotrze do strumyka, który zdaniem jego, musiał pokazać się między drzewami, na końcu równiny, gdy wtem ujrzał pędzącego ku sobie Harberta, podczas gdy Nab i marynarz skryli się po za skały.
— Cóż tam nowego, mój chłopcze? zapytał Gedeon Spilett.
— Dym!... odparł Harbert. Ujrzeliśmy dym wznoszący się między skałami, na sto kroków od nas.