Strona:Juliusz Verne-Tajemnicza Wyspa (ed. Seyfarth i Czajkowski) T.1.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lej szańca, któryby oddzielał dwie kondygnacje góry. A obejść ją do koła po stokach pochyłych na siedmdziesiąt stopni było niepodobieństwem.
Lecz jednocześnie, gdy inżynier i Harbert musieli zrzec się zamiaru okrążenia góry, przedstawiała im się możność dostania się wprost na jej szczyt.
Przed nimi rozwierała się czeluść głęboka, wydrążona w skale. Był to otwór wyższego krateru, paszcza przez którą buchały ognistym potokiem roztopione kamienie i lawa, w czasie gdy wulkan był jeszcze czynnym.
Stwardniała lawa i fuz zaskorupiały tworzyły rodzaj schodów szerokich, ułatwiających przystęp na szczyt góry.
Za jednym rzutem oka Cyrus Smith spostrzegł tę okoliczność i nie wahając się chwili, wraz z Harbertem puścili się w głąb tej olbrzymiej rozpadliny, wśród wzrastającej ciągle ciemności.
Mieli jeszcze nad sobą tysiąc stóp wysokości. Zachodziło pytanie, czy po wewnętrznych ścianach krateru można się było wdrapać do góry. O tem mieli się wnet przekonać. Inżynier postanowił drapać się tak wysoko, jak tylko się da. Szczęściem ściany krateru były dość przydłużne i wiły się szerokim wężem, co wielce ułatwiało drogę pod górę.
Co się tyczy wulkanu, ten bez żadnej wątpliwości oddawna był wygasł. Nie widać było ani dymu błąkającego się po ścianach, ani ognia na dnie głębokich czeluści. Żaden grzmot pod-